Wystawę męskich aktów autorstwa KRZYSZTOFA JUNGA (1951-1998) można oglądać w berlińskim Schwules Museum do 1 lipca
Cudze chwalicie… W Schwules Museum do 1 lipca trwa wystawa męskich aktów stworzonych przez Krzysztofa Junga. To pierwsza (sic!) prezentacja prac polskiego artysty w tej berlińskiej instytucji, gromadzącej sztukę queerową z całego świata. Berlin – tak blisko, a tak daleko. Z drugiej strony, czy i my jesteśmy w stanie wymienić – bez szperania w internetach – nazwiska polskich twórców sztuki homoerotycznej? Nie bardzo. Choć przecież latem 2010 r. mogliśmy oglądać nie byle gdzie, bo w Muzeum Narodowym w Warszawie (tak, w tym samym Muzeum, z którego teraz usuwane są prace nazbyt „genderowe”) wystawę „Ars Homo Erotica” przygotowaną przez Pawła Leszkowicza i Tomasza Kitlińskiego. Krzysztof Jung również był na niej prezentowany.
Prekursor polskiej sztuki gejowskiej
Żył zaledwie 47 lat. Urodzony w 1951 r., zmarł nagle 5 października 1998 r. po gwałtownym ataku astmy. Gdy do najbliższej przyjaciółki Krzysztofa, Doroty Krawczyk-Janisch, mieszkającej w Berlinie germanistki, zadzwoniła owego feralnego dnia znajoma, by przekazać informację o śmierci Junga, Dorota myślała, że jej rozmówczyni pomyliła imiona. W tym samym czasie bowiem umierał ciężko chory ojciec artysty, Zygmunt, z którym Krzysztof był blisko związany. Zygmunt zmarł, nie odzyskawszy przytomności, zaledwie tydzień po śmierci syna. Berlińska wystawa doszła do skutku dzięki uporowi Doroty oraz Raimunda Wolferta, niemieckiego autora, nauczyciela, naukowca, członka Fundacji Magnusa Hirschfelda. Pierwszą próbę zorganizowania wystawy Junga w Schwules Museum podjęli oni już na początku XXI w. Bez rezultatu. Tym razem, na szczęście, udało im się zainteresować pracami Polaka jednego z kuratorów Muzeum, Wolfganga Theisa. W katalogu wystawy znajdziemy teksty całej trójki: Theisa, Krawczyk i Wolferta. Artykuł tego ostatniego, zatytułowany „Płomień. Krzysztof Jung, prekursor polskiej sztuki gejowskiej” został dużo wcześniej, bo w roku 2011, opublikowany po polsku w 113 numerze „Zeszytów Literackich”. Zresztą w tłumaczeniu Doroty Krawczyk, którą Krzysztof Jung uczynił wykonawczynią swojego testamentu – spisał go, zaniepokojony pogłębiającymi się problemami zdrowotnymi, dwa lata przed śmiercią. Większość prezentowanych w Berlinie rysunków nigdy wcześniej nie była pokazywana publicznie. Dorota znalazła je po śmierci Krzysztofa schowane w jego kanapie. Przedstawiają nagich mężczyzn pogrążonych we śnie, w ekstazie (także seksualnej), w rozmyślaniach… Narysowanych cienką, delikatną kreską. Wiele z tych rysunków to autoportrety. Narcystyczne, a jednocześnie introspekcyjne. Jeśli odsuniemy na bok kwestie artystyczne, to nasuwają one nieuchronne skojarzenia z dzisiejszymi nagimi selfies, wrzucanymi do sieci przez użytkowników portali randkowych (Jung zresztą często rysował z fotografii). Jest w autoportretach Krzysztofa aspekt ekshibicjonistyczny, uwodzicielski, ale jest także chęć kontemplowania obrazu własnego ciała. Jego przemijającego piękna. Jung bał się przemijania. Nie rysował ciał z defektami. Wszyscy chłopcy, wszyscy mężczyźni na jego rysunkach mają ciała smukłe, gładkie, proporcjonalnie zbudowane. Znajdziemy na wystawie również cykl prac inspirowanych postacią świętego Sebastiana (a może także filmem o nim zrealizowanym w latach 70. przez Dereka Jarmana). Nadzy mężczyźni, przywiązani do pala, z podniesionymi rękami, czekają w oddaniu na strzały. Ale strzał na rysunkach Junga nie ma. Lub też, jeśli są, to bardzo cienkie, prawie niewidoczne i pozbawione grotów. Krzysztof był ostatnią osobą, która mogłaby komuś wyrządzić fizyczną krzywdę – mówi mi Krawczyk, tłumacząc, dlaczego nie znajdziemy w tych pracach żadnych śladów przemocy.
Kochankowie na rysunkach
Inny, bardzo piękny cykl stworzony długopisem, nawiązuje z kolei do dzieł Davida Hockney’a inspirowanych wierszami Konstandinosa Kawafisa. Tyle że u Hockneya w łóżku po akcie seksualnym leży dwóch mężczyzn, u Junga natomiast w łóżku jest tylko jeden chłopak. Samotny, zamknięty w swoim świecie, otaczający się kołdrą niczym pancerzem ochronnym. W rysunkach Junga rzadko pojawiają się mężczyźni w parze czy grupie. W Berlinie mamy jedną pracę zatytułowaną „Orgia” z kolumną penisów w erekcji i ukazanym z oddalenia seksem analnym. Inny rysunek, „Autoportret z młodym mężczyzną” przedstawia nagiego Junga, którego szyję gładzi równie obnażony młodzieniec. Ewenementem jest „Cruising” („Dwaj mężczyźni przy pisuarze”), obrazek rodzajowy z toalety. Echo pikiet, miejsc, w których mężczyźni uprawiają ze sobą seks. Na pierwszy rzut oka jednak rysunek jest w gruncie rzeczy niewinny. Nic zdrożnego się na nim nie dzieje. Z dystansu obserwujemy jedynie słabo widocznych mężczyzn oddających zapewne mocz do pisuaru. Cały kontekst musimy sami sobie dobudować. Jung uwieczniał na rysunkach swoich znajomych i kochanków. Dorota Krawczyk mówi mi ze śmiechem, że nie wszyscy chcą się dzisiaj przyznać, iż to oni byli modelami, choć przecież prace Krzysztofa dowodzą tego, że kiedyś wyglądali znacznie lepiej. To, że większość intymnych portretów Jung zachowywał dla siebie, że skupiają się one na podziwianiu pojedynczego męskiego ciała, nie znaczy, że artysta nie poruszał w swojej innej, tej bardziej „oficjalnej” twórczości tematyki męskiej nagości i relacji homoerotycznych. Przeciwnie. Szczególnie silnie zaznaczyła się ona w działaniach „Teatru Plastycznego”, przygotowywanych w warszawskiej galerii Repassage (w czasie stanu wojennego zamkniętej przez władze). Dokumentacja fotograficzna jednego z tych performansów otwiera berlińską wystawę. Krzysztof Jung i jego ówczesny partner życiowy, Wojciech Piotrowski siedzą naprzeciwko siebie. Zszywają swoje ubrania bawełnianymi nićmi. W pewnym od nich oddaleniu znajduje się także naga Dorota Krawczyk. Rzucają jej nici, ale ona nie chce się z nimi wiązać. Zajęta jest sobą. Mężczyźni zrzucają wreszcie ubrania i nadzy wychodzą z sali. Splątane nici symbolizują sieć relacji międzyludzkich. Ale też uwięzienie w opresji społecznej, jaka – w niewidzialny często sposób, tak jak niewidzialne mogą być nici – więzi mężczyzn homoseksualnych. Jedynym wyjściem z tej pułapki jest zrzucenie społecznej powłoki. Pełna nagość. Bycie sobą, bycie swoim ciałem. Ciałem autonomicznym. Wątek nici, pajęczyny, sieci nieustannie powracał w akcjach Krzysztofa Junga z przełomu lat 70. i 80. „Kokonienie” – tak nazywa się performans z roku 1979. Zwinięty w kokon młody mężczyzna to częsty bohater prac Junga. Wyłanianie się z kokonu, powtórne narodziny odnieść także można do biografii samego artysty. Do procesu akceptowania siebie, swojej seksualności. Jung nie był gejem „od zarania”. W czasie studiów w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie związał się z bułgarską studentką, Krasimirą Cwetkową Dimczewską. Krasimira usunęła ciążę, w którą zaszła z Krzysztofem i wróciła do ojczyzny. Stracili ze sobą kontakt pod koniec lat 70. Niedawno Dorocie Krawczyk-Janisch udało się odszukać Krasimirę, która mieszka teraz w Kanadzie, gdzie jest uznaną artystką. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa, bardzo się też zdziwiła, że był gejem. Ale powtórne narodziny, drugie życie dotyczą również najbardziej fundamentalnego wymiaru egzystencji Junga. Śmierć w 1998 r. była bowiem niejako drugą jego śmiercią. Gdy miał 15 lat, skoczył z okna znajdującego się na siódmym piętrze bloku. Do aktu samobójczego pchnęły go ówczesne problemy rodzinne. W stanie ciężkim został odwieziony do szpitala, rekonwalescencja trwała rok.
Pan od nagości
Wolfert ma więc rację, porównując Junga do płomienia, który rozpalał się i gasł, potem rozpalał się na nowo, by znowu zgasnąć. W latach 90., po przełomie ustrojowym, nasz bohater próbował przekazać ten płomień młodszym od siebie. Dostał bowiem pracę w Społecznym Liceum Ogólnokształcącym nr 14 w Warszawie, gdzie uczył m.in. historii sztuki, rysunku i muzyki. Z powodu nowej pasji pedagogicznej zaniedbał wtedy własną twórczość. Bardzo mocno, aż ponoć za mocno angażował się w życie uczniów. Prowadził z nimi długotrwałe dyskusje, zapraszał ich do swojego wiejskiego domu, zwanego „Jungówką”. Pozostawiał im całkowitą wolność w takich kwestiach, jak chociażby picie alkoholu, ale bardzo intensywnie wpływał na ich wybory estetyczne i światopoglądowe. Opowiadał o swych ukochanych artystach, tłumaczył, czym jest nagość w sztuce i jak na przestrzeni wieków przedstawiono w niej homoseksualność. Krzysztof Jung jest postacią, o której pamięta się w środowisku artystycznym. W 2001 r. zorganizowano jego wystawę w Muzeum im. Xaverego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni. W 2016 r. Salon Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na ekspozycji zatytułowanej „Przemiana” zebrał zdjęcia z performensów Junga. Towarzyszył jej bardzo udany, zrealizowany z osobistej perspektywy przez dzieci Doroty Krawczyk, Adama i Barbarę Janisch dokument „Imago Krzysia”. W Paryżu wystawę obrazów i portretów Junga przygotował natomiast jego przyjaciel, Wojciech Karpiński związany ze środowiskiem „Zeszytów Literackich”, z którymi artysta do końca życia współpracował. Natomiast homoerotyczny potencjał twórczości Krzysztofa Junga dociera do nas via Berlin. Pytanie, czy znajdzie się dla tego potencjału miejsce także i w Polsce. I czy samo środowisko LGBTQ przestanie się wreszcie u nas wypierać i wstydzić swojej historii, w tym i historii sztuki. Berlińska ekspozycja Junga opatrzona została dedykacją: Poświęcamy wystawę wszystkim lesbijkom, gejom, osobom biseksualnym, transgenderowym, interpłciowym oraz queerowym w Polsce. Takiej Polsce, z której Krzysztof Jung mógłby być dumny. Niektórzy kręcą nosem na wpisywanie tych męskich aktów w tak jednoznacznie polityczny kontekst. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że „prywatne jest polityczne”, a nawet, że intymne jest polityczne. Że bycie osobą nieheteronormatywną w Polsce – zarówno dawnej, jak i dzisiejszej – samo w sobie staje się sprawą polityczną, czy ktoś tego chce, czy nie. Jung zresztą nigdy od kontekstów politycznych, od kwestii wolności osobistej i społecznej, nie uciekał. Jedną ze swoich akcji poświęcił pamięci Jana Palacha, w innych zakrył bramy Uniwersytetu Warszawskiego, raz gęstą siecią nici, potem płachtą z gazetami. W stanie wojennym zatrzymywali go zomowcy za to, że nosił w uchu kolczyk. Sam zaś był, jak zgodnie wspominają jego przyjaciele, silną osobowością (lubił otaczać się swoim „dworem”), a zarazem osobą otwartą, życzliwą, ciekawą innych ludzi. Miałem zresztą okazję zetknąć się z nim osobiście, chociaż, niestety, tylko raz. Na spotkaniu towarzyskim w początkach lat 90. Nie przypomnę już sobie, o czym rozmawialiśmy. Ale doskonale pamiętam bujną, czarną czuprynę Krzysztofa Junga i jego – skierowane na mnie – żywe, frywolne spojrzenie.
Tekst z nr 79 / 5-6 2019.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.