Obrazoburca

Z malarzem Michałem Rutzem rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

Bardzo lubię cykl twoich obrazów „Pocałunek Magritte’a”. Odwołujesz się do słynnego obrazu Kochankowie” Magritte’a, na którym całujący się kobieta i mężczyzna mają zakryte twarze. Myślisz, że gdyby Rene Magritte był homoseksualny, namalowałby pary mężczyzn, tak jak ty?

Przede wszystkim, właśnie poprzez zakrycie twarzy na płótnie Magritte’a, nie wiemy, do kogo należą twarze. Owszem, widzimy genderowe „znaki rozpoznawcze”, ale nie możemy mieć przecież pewności.

Od dłuższego czasu spieram się z rożnymi twórcami na temat kontekstualności sztuki. Znam takich, którzy portretując mężczyzn, nawet w sytuacjach jednoznacznie homoerotycznych, twierdzą, że ich własna homoseksualność nie ma z tym żadnego związku – i odmawiają rozmowy o niej.

W rożnym stopniu można wykorzystywać życie prywatne w sztuce, ale nie da się go, moim zdaniem, całkowicie wykluczyć. A ja nie tylko nie staram się go wykluczyć, tylko tego po prostu nie chcę. Nie wyobrażam sobie tego. Moja homoseksualność jest dla mnie codziennością, moim życiem, także źródłem inspiracji.

Dość śmiałłączysz homoerotyzm z religią.

Bo religia też mnie inspiruje. Również polskość, to, jak ją definiujemy, a także moja własna przeszłość, którą w moich pracach przepracowuję.

Chodzi o to, że pochodzisz z bardzo tradycyjnej rodziny? Jak ona reaguje na twoją twórczość?

Moja rodzina nie zna moich prac. Nie ukrywam ich wprawdzie, ale też specjalnie nie eksponuję. Nie zrobiłem też rodzinnego coming outu. Czuję, że musiałbym się z mojego homoseksualizmu tłumaczyć, może przepraszać, a nie mam najmniejszego zamiaru tego robić.

Twoje malarstwo z formalnego, technicznego punktu widzenia jest tradycyjne. Również tematykę można by za taką uznać – religia, cielesność, polityka – ale łączysz je tak, że rzucasz wyzwanie tradycji. W niektórych pracach, np. z najnowszego cyklu „Święci”, widzę agresję. Skąd ona w tobie?

To ty odbierasz to jako agresję, ja tak tego nie czuję. Bardzo zależało mi na bezpośredniości, na odrzuceniu wstydu i pruderii. Nie chciałem zgubić się w subtelnościach. W poprzednim cyklu „Pocałunek Magritte’a” zdecydowałem się na malarskie rozpikselowanie twarzy, bo chciałem ukazać koszmar cenzury społecznej. W cyklu „Święci” wykorzystującym motywy biblijne niczego nie cenzuruję.

Szereg rożnych wydarzeń w moim życiu, wyjazd i studia na wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, sprawiły, że czuję się dziś bardziej pewny siebie. Wcześniej nosiłem w sobie poczucie winy z tego powodu, że jestem gejem, dziś jest inaczej. Przełożyło się to także na moje malarstwo. Kiedy pracowałem nad tym cyklem w pracowni na akademii i gdy później prezentowałem moje prace szerszej widowni, nie spotkałem się z potępieniem ze względu na ostrość użytych środków. Raczej doceniono odwagę zestawienia, śmiałość i wykonanie. Podkreślano szczerość. To było wyzwalające. Te prace to równocześnie moja praca nad samym sobą, nad światem mojego dzieciństwa, obłaskawianie i dystansowanie się wobec niego, zrywanie z traumą. Dlatego nie czuję tam agresji, dużo więcej poczucia humoru, choć równocześnie są to prace bardzo osobiste.

Ale świętego Antoniego przedstawiłeś z dildem w tyłku.

Ale to przecież nie jest agresywne. I nie posługuję się dosłownie konkretnymi postaciami. Raczej widzę w tym zabawę, wprawdzie z elementami sado-maso. Dla mnie to już totalnie odseksualnione. W trakcie malowania skupiam się na doborze barw, kompozycji i zatraca się pierwotny seksualny kontekst.

Jednak musisz mieć świadomość, że to będzie prowokacyjne, może też uznane za pornograficzne.

Może w Polsce. W Austrii naprawdę mało kogo to szokuje. Staram się korzystać z wolności. To u nas nagość mężczyzny w kontekście religijnym jest szokująca. A nawet i bez kontekstu religijnego.

Czy pornografia to jeszcze sztuka?

Pornografia bywa sztuką, jak wszystko. Nie oszukujmy się, pornografia jest elementem europejskiego, nawet światowego dziedzictwa. Popatrz na niektóre dzieła antyczne, na wizerunki kopulujących par z tamtych czasów. A i tak dysponujemy tylko tym, co się zachowało. Podobnie z ikonografią Dalekiego Wschodu.

Wspomniałeś o „zrywaniu z traumą. Co to za trauma?

Brak samoakceptacji. Mierzę się z moim, zatopionym w religii, dzieciństwie. Pochodzę z wielodzietnej konserwatywnej rodziny, moja matka jest katechetką, dwóch braci wstąpiło do seminarium, notabene potem obaj zrezygnowali. Mama czytała nam Biblię na dobranoc, tak jak inne matki czytają dzieciom baśnie. Dlatego Biblia jest dla mnie naturalnym rezerwuarem inspiracji, tropów, motywów.

Wierzysz w Boga? Nie, nie wierzę. Ale nie oznacza to, że cały ten system wartości, w którym wzrastałem, nagle się rozsypał, że w nim nie funkcjonuję. To nie takie proste. Jest wiele rzeczy, które nadal na mnie i oddziaływują: idee romantycznej miłości, braterstwa, oczekiwanie sprawiedliwości społecznej itp. A z drugiej strony, przez wiele lat wzrastałem w poczuciu pogardy i nienawiści do samego siebie.

Już wiem, dlaczego religia i seks to tematy wiodące twoich prac.

Tak, to swego rodzaju połączenie obu tych światów, obłaskawienie ich. Dla mnie ma to wartość katharsis. Wytwarzam dystans do tego, co miało być jedyną prawdą, prawem, absolutem. A przy tym to reinterpretacja, próba walki z zawartą w religii katolickiej homofobią i niechęcią.

Ale nie chciałbyś spalić wszystkich kościołóświata?

(śmiech) Nie, nie chciałbym. Religia, wiara, kościół są potrzebne wielu ludziom. Ja protestuję jedynie przeciw nietolerancji i mowie nienawiści, które ukrywane są pod płaszczykiem wiary.

W naszej korespondencji, zanim się spotkaliśmy, sam siebie określiłeś jako „gejowskiego artystę.

Bo między innymi tak właśnie się czuję. To jeden z aspektów tego, co robię i kim jestem. Jestem gejem tak samo, jak jestem Polakiem.

***

Michał Rutz (ur. 1988 w Inowrocławiu) – polski artysta multimedialny działający głownie w dziedzinie malarstwa; student wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Malarstwa Kontekstualnego w pracowni Hansa Scheirla. Stypendysta Muzeum Historii Żydów Polskich. Na przełomie 2011/2012 studiował na Tel Aviv University w Izraelu. Absolwent ASP w Warszawie Wydziału Nowych Mediów (Studenci protestowali przeciw wystawieniu w galerii studenckiej mojej pracy licencjackiej „Ołtarz Smoleński – Rzeź Niewiniątek”; spotkała się ona też z ostrą krytyką profesorów – mówi Michał). Przez 3 lata studiował także na Uniwersytecie Warszawskim w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki. Uczestniczył w wielu wystawach grupowych, między innymi w: Warszawie, Szczecinie, Hamburgu, Wiedniu, Berlinie. michalrutz.wordpress.com  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sekret Kosińskiego

O albumie „Secret”, hormonach i pozowaniu nago z artystą fotografikiem Piotrem Kosińskim rozmawia Bartek Reszczak

 

 

Piotrze, widzimy się pierwszy raz w życiu. Patrzysz na mnie, na mężczyznę. Jako fotograf, co widzisz?

Przede wszystkim patrzę na ciebie jak na potencjalnego modela, któremu mógłbym zrobić zdjęcia. Widzę plastyczność, światło, mogę wyobrazić sobie okoliczności, w których bym cię fotografował. Ale to też tak, że w mojej opinii każdy jest fotogeniczny, nie ma ludzi, którym nie można zrobić dobrych zdjęć. Często, np. jadąc metrem, patrzę na ludzi, chłopaków, dziewczyny, od razu jako na modeli moich sesji. Choć przyznam, że wolę fotografować chłopaków. Nierzadko zdarzają mi się chwile, w których chciałbym podejść z wizytówką i zaprosić na spotkanie.

Dlaczego więc tego nie robisz?

Bo żyjemy w Polsce, kraju raczej zamkniętym, w którym tego typu propozycja może wydać się zaproszeniem na randkę albo tanim podrywem. Ale może to błąd, może to po prostu moja nieśmiałość.

Po obejrzeniu zdjęć z twojego nowego albumu „Secret”, mam wrażenie, że pokazałeś sekret, ale nie ujawniłeś go.

Chciałem pokazać piękno i delikatność męskiego ciała. Nie takie jednak było pierwotne założenie albumu. Prace nad nim trwały z przerwami trzy lata, koncepcja ewoluowała. Początkowo zdjęcia miały być ostrzejsze, bardziej wyrafinowane erotycznie.

Wtedy odkryłbyś tytułowy sekret! (śmiech) Chciałem, aby album nosił tytuł „Hormony”, pokazałbym więc dużo więcej. Początkowo planowałem stworzyć męską odpowiedź na słynny album fotograficzny Madonny – „Sex”, a więc pejcze, skora, ale też zabawa formą i seksualnością.

Dlaczego tak się nie stało?

Ludzie, którzy towarzyszyli mi na rożnych etapach pracy nad albumem, przekonali mnie, że to na razie zbyt mocne na polski rynek. Ale teraz już nie mam takiego przekonania, choć jestem zadowolony z tych zdjęć. Myślę, że to może przerodzić się w dłuższy projekt. Może „Secret 2” będzie właśnie taki ostrzejszy? Może ujawnię mój sekret (śmiech).

A co znalazłoby się w albumie „Secret 3”?

Chyba już tylko ja!

Chciałeś zrobić coś na wzór albumów, jakie możemy kupić w księgarniach Paryża, Londynu czy Berlina? W Polsce nie ukazują się takie prace, które po prostu pokazywałyby piękno ciała mężczyzny, bez filozofii i ideologii, ot, sławiące nagość, cielesność.

Rzeczywiście, w krajach zachodnich takie albumy są powszechnie dostępne. Chciałem z polskimi modelami stworzyć coś, czego u nas nie ma. Nie wiem, dlaczego nie ma. Musiałbym znów utyskiwać na mentalność Polaków czy ogólne zamknięcie na seksualność, erotykę aktu męskiego. Nie umiem znaleźć innej przyczyny. Prawa rynku? Chyba słabo funkcjonuje u nas to, co na Zachodzie jest normą – by kupić coś tylko dlatego, że jest piękne, niekoniecznie użyteczne.

Dlaczego w albumie nie ma dojrzałych mężczyzn?

Może to jest właśnie mój sekret (śmiech). To koncept-album, takie było założenie. Postawiłem na młodość, gdzieś w głębi duszy czuję się dzieckiem, może to dlatego.

Albumu nie ma jeszcze w sprzedaży…

…ale niebawem będzie. Wyruszam w trasę promującą to wydawnictwo. 20 kwietnia zapraszam na spotkanie w galerii SH STUDIO, w Warszawie, przy ul. Wilczej 44. Wystawę będzie można oglądać przez trzy tygodnie. Odwiedzę także Poznań, Wrocław, Kraków, Łódź i Trójmiasto. Chciałbym odwiedzić także kraje europejskie i zakończyć promocję w Nowym Jorku, moim ukochanym mieście.

Czy wszyscy modele w albumie są Polakami? Karol Radziszewski mówił kiedyś, że polskich facetów bardzo trudno rozebrać do aktu. Miałeś z tym problem?

Tak, wszyscy modele są Polakami, choć niektóre zdjęcia powstały w Nowym Jorku. Zgadzam się z opinią Karola, rzeczywiście: jesteśmy bardzo zamkniętym narodem, męska seksualność jest szczególnie „niewygodni”. Ale sama praca nad albumem była przyjemnością, moi modele wiedzieli, po co przychodzą do studia. Jednak proces „oswojenia” modela trwa. Dużo rozmawiamy, pijemy kawę, atmosfera sprawia, że rozebranie się jest jakby naturalne. Zdjęcie majtek jest często łatwiejsze niż obnażenie duszy.

Wszyscy mężczyźni, których sportretowałeś na potrzeby albumu, są gejami?

Nie, skądże! To nie było kryterium doboru. Projekt dotyczy piękna mężczyzn bez względu na orientację.

Gdybyś miał możliwość pracy z dowolną osobą, kogo chciałbyś fotografować?

Nie będę oryginalny, chciałbym pracować z Madonną. Pociągająca jest też wizja pracy z plastyczną twarzą i ciałem Kate Moss.

A z mężczyzn?

Młody Keanu Reeves.

Wśród fotografów, których wymieniasz jako ulubionych, są ikony współczesnej pop-fotografii, by wymienić Kleina, Rittsa, czy Lindbergha. Jaki jest ich „secret”?

Nie wiem, właśnie na tym to polega. Odkrywają nieodkryte. Są cholernie dobrzy, cholernie zdolni. Przede mną jeszcze wiele pracy (śmiech).

Album nie jest końcem projektu „Secret”.

Nie, wraz z moją przyjaciółką, projektantką Beatą Łukaszewską, stworzyliśmy koszulki i torby oraz spodnie z wizerunkami modeli z albumu. Chciałbym, aby każdy wieczór promocyjny „Secretu” był połączony z mini pokazem mody, podczas którego modele, ci sami, których sfotografowałem, prezentowaliby tę kolekcję. Kapitalnie sprawdziło się to w czasie premiery albumu.

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nagi mężczyzna

Paweł Leszkowicz rozbiera męskie akty na czynniki pierwsze

 

Piotr Kosiński, Sekret (2010)

 

Tekst: Bartosz Reszczak

Akt męski to obszar podminowany erotycznie i politycznie – tak Paweł Leszkowicz zaczyna opowieść o męskiej nagości w sztuce polskiej po 1945 r. Nie znajdziemy tu pornografii, ale erotyki – sporo. Treść jest wzbogacona bogatym materiałem ilustracyjnym – mnóstwo tu fotografii i reprodukcji obrazów, które autor, kurator słynnej wystawy Ars Homo Erotica (2010) w Muzeum Narodowym, „ujarzmia” przez umieszczenie w kontekście. A więc nagość zostaje przez Leszkowicza rozebrana na czynniki pierwsze. To nie tylko dzieło krytyczne, znajdziemy tu szeroki dyskurs społeczny, analizę przyczyn tabuizacji męskiej nagości, próby interpretacji jej odbioru. To również spojrzenie na religijny, polityczny i obyczajowy odbiór nagości mężczyzny, na jej kontekst feministyczny i homoerotyczny, nawet wtedy, gdy nie był zamierzony.

Leszkowicz rozsądnie uciekł od chronologii. W „Nagim mężczyźnie” prezentuje m.in. „akt socjalistyczny” – wykluczenie, zepchnięcie męskiej nagości w obszar patologii i pornografii, „akt narodowy” – akt męski jako przedmiot ideologii, siły czy akt „kobiecy” – spojrzenie artystek na nagość mężczyzny. Zaletą pracy jest odniesienie się do sztuki najnowszej. Rozdział „Akty odrodzone” przedstawia współczesne spojrzenie na męską nagość. Być może nie jest ono jeszcze pozbawione uprzedzeń i (często homofobicznych) lęków, ale w pracach stricte współczesnych artystów odnajdujemy już tę „czystą” przyjemność – radość z obserwacji i z przedstawienia męskiego ciała. Leszkowicz nie cofa się również przed analizą dzieł być może mniej wartościowych, ale jednak istotnych w warstwie przekazu. Niektóre partie książki czyta się jak eseje, które z powodzeniem mogłyby funkcjonować osobno – np. obszerny ustęp na temat Johanna Joachima Winckelmanna, którego studia nad antykiem są punktem wyjścia do rozważań Leszkowicza nad współczesną sztuką polską. Wypada przywołać nazwiska artystów i artystek, o których pisze Leszkowicz, ale to zadanie karkołomne. Niech więc zachętą będzie proste stwierdzenie: są tu wszyscy. Dla zainteresowanych polską sztuką homoseksualną i inaczej rzecz ujmując – polską sztuką skoncentrowaną na męskiej cielesności „Nagi mężczyzna to pozycja obowiązkowa.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tożsamość to też forma kreacji

Marta Konarzewska i Agata Kubis – nasze redakcyjne koleżanki w projekcie modowym Acephala

 

Fotografia: Sandra Gałka

 

Tekst: Redakcja

 

Czy ciało nieheteronormatywne może namieszać w restrykcyjnym i kreatorsko bezwzględnym świecie mody? Mamy nadzieję, że kiedyś tak. Na razie donosimy o drobnych przejawach emancypacji i dekonstrukcji. Na nieoczywisty genderowo eksperyment zdecydowała się młoda, lecz szybko rozwijająca się na modowym rynku marka Acephala. Twarzami jesienno-zimowej kolekcji „Don’t kiss me” twórcy Monika Kędziora (projektantka) i Bartek Korzeniowski (grafik, manager) uczynili parę lesbijską. Nie żadną wymyśloną, lecz realną, zaangażowaną, obecną w dyskursie publicznym. W roli (nie) modelek wystąpiły nasze redakcyjne koleżanki – Marta Konarzewska i Agata Kubis.

Modowe zdjęcia często wykorzystują kobiecokobiecy erotyzm. Sztuczne objęcia, lesbijkopodobne pozy przed męskim okiem aparatu – typowe w przemyśle fashion, znamy to. Nam oczywiście nie o to chodziło – mówi Monika Kędziora – tu chodzi o kobiety dla samych siebie, w ich rozkoszach, zabawach i kreacjach dla samych siebie. Poza spojrzeniem, szczególnie tym męskim, poza oceną, stereotypem.

Gdzie ty masz głowę, rebeliantko?

„A – cephala” znaczy „kobieta bez głowy”. „Gdzie ty masz głowę?” – można taką zapytać. Bawi się. Ekscentryczka. Odrzuca rygory systemowego myślenia. Jest performerką tożsamości, królową masek, renegatką własnej płci. Ideą marki jest igranie ze stereotypami kobiecości i eksperymentowanie z formami kreacji tożsamości – mówią Monika i Bartek. Ich kobieta to nie normatywna konsumentka przemysłu fashion, to ta, która zawsze podąża własną drogą, „zboczona” z głównego nurtu. Wariatka na strychu, jak powiedziałaby Maria Janion, histeryczka – powiedziałby kiedyś Freud.

„Kobieta jako mężczyzna jako dziecko”

„Don’t kiss me” to ironia na pasywną rolę kobiet w heteronormie. I każdą inną rolę. Inspiracją jest twórczość i sylwetka francuskiej artystki Claude Cahun, która wolnościowe „Nie całuj” umieściła na jednej ze swoich kreacji. Cahun to referencja w pełni queerowa – nie tylko artystycznie sprawdzała różne formy Ja, wcielając się w postaci męskie, dziecięce, sztuczne. Prywatnie też była queer, przyjęła męskie imię i żyła z kobietą, która funkcjonowała pod imieniem Marcel.

„Konarzewska/Kubis – chodziło mi o was”

Monika i Bartek: Marta Konarzewska i Agata Kubis są jakby współczesną reinkarnacją Claude Cahun w dwóch osobach. Ona była pisarką (jak Marta) i fotografką (jak Agata). Ponadto, Agata jest niemal bliźniaczo podobna do artystki, a Marta, tak jak ona, uwielbia eksperymenty z wizerunkiem, tożsamością, zakładaniem różnych masek. Nie wspominając o tym, że są parą – co też nawiązuje do związku Claude Cahun z jej partnerką Marcel Moore, który był uznawany za bardzo kontrowersyjny. W naszej kampanii Marta i Agata są równie ważne jak pokazywane ubrania. Wypełniają je swoją osobowością, zderzeniem osobowości, i historią.

***

Acephala to eksperymentalny projekt łączący konceptualizm w myśleniu o ubiorze z przywiązaniem do wysokiej klasy rzemiosła. Ubrania wyróżnia krój, detal oraz tkaniny tworzone na zamówienie i sprowadzane z nowatorskich zakładów tkackich z Włoch, Francji i Japonii. Kolekcja na wiosnę-lato 2016 miała premierę w Londynie, pokazywana będzie także w ramach inauguracji sklepu flagowego marki w Warszawie w grudniu. Więcej: http://acephalafashion.com/pl/  

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wystawa z rozstaniem w tle

Piotr Seweryn Rosoł i Łukasz Błażejewski. Kurator i artysta. Do niedawna para

 

Łukasz Błażejewski: fotografia z cyklu „Uwiedziony”

 

Przygotowała: Marta Konarzewska

Byli razem pięć lat. Jako Sewer Szymon i Prince Negatif przygotowywali retrospektywną wystawę „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie”. Rozstali się na trzy tygodnie przed premierą. Ale sztuka okazała się silniejsza. 31 maja br. w warszawskim MiTo wspólnie otworzyli wystawę. Zaprezentowali też performens, w który wpletli własne rozstanie. I tak sztuka stopiła się z życiem.

Piotr Seweryn Rosoł:

Milczenie oznaczałoby śmierć

Sewer Szymon to… sam rdzeń tego, kim jestem, fundament, na który stoję, niewiele o nim wiedząc, zapoznana, może wyparta, z pewnością zaniedbana moja część święta i przeklęta zarazem. Ze wszystkich imion, które określają moje miejsce w świecie: Piotr Seweryn Szymon Rosoł (a są to imiona tyleż pospolite, co monumentalne, noszące w sobie brzemię tradycji, o której chcę zapomnieć, a nigdy nie zapomnę), wybieram sam środek, który dotąd określał jedynie moje miejsce poza światem, w odosobnieniu, w samotności, w występku. A całkiem zwyczajnie: to pseudonim kuratora, pisarza, performera i co tam jeszcze chcesz, po prostu artysty in spe, rozbuchane ego skromnego badacza literatury i sztuki, właściciela MiTo.

Prince Negatif to dla niego… był cały świat, a jest teraz wciąż żywą, choć mimowolną i niechcianą pamięcią pierwszej miłości, pierwszego wpół-życia, pierwszych myśli o wspólnym Domu, ale i pierwszej zdrady, ucieczki, pierwszego odrzucenia, był darem od losu, od samego Boga, a jest symptomem jego choroby, śladem jego porażki, zdeptanej wiary i roztrzaskanej nadziei. Nie może Sewer pogrzebać jego obrazu, w którym pogrzebał samego siebie, ale w pisaniu składa do trumny jego ciało, na zawsze.

Sewer do Piotra ma się jak… świadomość do nieświadomości, dojrzałość do niedojrzałości, pisanie do czytania, podwójne sweet espresso do rozwodnionego americano. I choć tworzą splot myśli i uczuć tyle nierozerwalny, ile antynomiczny, różnice między nimi zamiast przyciągać, coraz bardziej oddalają ich od siebie.

Odegrałem własne rozstanie, bo… było to pierwsze rozstanie i wstrząs był tak silny, i odrętwienie ciała tak upokarzające, bo przekroczyłem wszelkie granice rozpaczy na drodze do totalnej autodestrukcji, że milczenie oznaczałoby moją śmierć, przynajmniej duchową. Odegrałem rozstanie przeciw obojętności świata, przeciw innym rozstaniom, w niezgodzie, w niezrozumieniu, w poszukiwaniu swojej prawdy, może i czyjejś empatii.

Centralnym elementem scenografii była „szklana” trumna. Było w niej… jak w trumnie prawdziwej, bo był to pogrzeb prawdziwy, a nie „odegrany”, ale ja nie wiem jak było w trumnie, bo mnie tam nie było, lepiej zapytaj Prince’a. Gdy go tam odprowadzałem, wyobraziłem sobie, że idziemy do ołtarza, a nie do trumny, bo zawsze chciałem z nim pójść do ołtarza i wypowiedziałem, jak pamiętasz, słowa przysięgi: „Prince, zobacz, jakbyśmy szli do ołtarza. Ślubuję ci miłość, ślubuję ci wierność, i że cię nie opuszczę aż do śmierci. Mało? Kurwa, mało?”

On zawsze… a ja nigdy. On nigdy, a ja zawsze.

Ja nigdy… a on od czasu do czasu, o tyle, o ile, tylko do pewnego stopnia.

Sztuka jest, żeby… wydobywać na powierzchnię to, czego wydobyć się nie da. Po performensie część warszawki była zażenowana, zdegustowana, porażona moją pretensjonalnością, a część uwiedziona i zachwycona, i te skrajne emocje dosyć mnie zaskoczyły. W gruncie rzeczy bowiem performens był zupełnie onanistyczny, wpatrzony w siebie, zasklepiony we własnym języku, zatopiony w bólu, którego nie potrafi ł nikomu wyjaśnić, a jednak, stał się (choć nie było to jego zadaniem) wyraźnym przekazem. I wciąż dostaję mejle od ludzi, którzy chcą się ze mną podzielić swoimi historiami miłosnymi, rozstaniami i jestem zdziwiony ich otwartością, bo moja otwartość nie była obliczona na ich otwartość, a tylko na własne oczyszczenie.

Rozstanie przynosi… więcej niż zabiera. O ile komuś uda się przetrwać, o ile nie zapije się na śmierć, nie wyskoczy z okna, to pewnego dnia (pomoc psychiatry nie zaszkodzi) obudzi się w całkiem nowym świecie i ten świat będzie o niebo lepszy niż się mógł spodziewać. Gdy rozstanie jest jednostronne, a taka jest nasza historia, gdy jeden rzuca, odchodzi do innego, a drugi zostaje sam, a pragnie wciąż być z tym, który odchodzi, potrzebne są radykalne gesty, wyraźna cezura, niezachwiana świadomość, że nie ma powrotu. I ja w trakcie performensu zlicytowałem rzeczy, które od niego dostałem, a prawie całą resztę oddałem do Czerwonego Krzyża. Własne teksty jemu poświęcone zmieliłem w niszczarce. Wstaję teraz przed szóstą (wstawałem po jedenastej), biegnę na pływalnię i siłownię (dotąd chodziłem jedynie na spacer, zresztą rzadko), w wielkiej intensywności poznaję ludzi i ich historie (przez te wszystkie lata poznawałem jedynie jego, a poznałem go właściwie dopiero w chwili rozstania). I teraz ubieram się jedynie w czerń i biel i nie jest to przejaw ascezy, skromności, zamknięcia, lecz wybór jasno określonych wartości, oddzielenie ziarna od plew, a jednocześnie tło dla zdarzeń, dla spotkań, rozpoznań, feerii kolorów, którą napotykam na swojej drodze dzień w dzień. Są inne rozstania, z wyczerpania, ze znudzenia i nie potrzebują pewnie podobnego radykalizmu, płynnie przechodzą w przyjaźń trwającą latami. W naszym przypadku było inaczej. Moj doktorat w gruncie rzeczy jemu właśnie dedy kowany, bo on od samego początku był wpisany w moje pisanie, ma pięć rozdziałów: wejście-rozpoznanie-spotkanie-rozstanie-wyjście. Nigdy nie dziwił mnie perwersyjny związek mojego pisania z moim życiem, dziwi mnie to, że pisząc „rozstanie” i „wyjście”, nie przewidziałem tego, co było nieuchronne.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – deklarowało MiTo na Facebooku. Co będzie? Inne wystawy, inne zdarzenia, inne spotkania. Z większych projektów w nowym sezonie wymienię tylko cykliczne aukcje tematyczne, trzy wielkie wystawy (w tym: Stasysa Eidrigeviciusa), „Czytanie w ciemnościach”, eventy LGBT (nieprzypadkowo MiTo jest pierwszą chyba w Polsce księgarnią z rozbudowanym działem LGBT i nie jest MiTo miejscem stricte branżowym, lecz miejscem, które wprowadza nasze środowisko do mainstreamu). A poza tym niemal dzień w dzień coś będzie: koncerty, panele dyskusyjne, targi sztuki ulicznej, wieczory autorskie, imprezy tematyczne, śniadania prasowe, itd. itd. Będzie się działo dużo i z rozmachem, i z dowcipem, i niebanalnie, ale mogę obiecać, że nie będę już rąbać tasakiem żadnych portretów, jak w performensie z Princem. I tyle. Adieu Prince! Szukałem cię przez tyle lat i nie znalazłem, a teraz już cię nie szukam, bo teraz już wiem, dlaczego cię nie znalazłem. Gdziekolwiek jesteś, chcę żebyś WRESZCIE był szczęśliwy!

Łukasz Błażejewski: ja jestem Prince!

Prince Negatif to… zabawa w przesuwanie granicy pomiędzy tym, co rzeczywiste i fikcyjne.

Sewer Szymon to dla niego… nie mam pojęcia! Wymyślił to w ostatnim etapie swojego tekstu o mnie… może też chciał mieć swojego Prince’a Negatifa?… a może na swój nowy ekshibicjonizm chciał na powrót nałożyć kapcie?

Prince do Łukasza ma się jak… kosmiczna kurwa do tragarza, który tej kurwie garsonki dźwiga, majtki pierze i pudle pasie, bawi.

Odegrałem własne rozstanie, bo… Ja? Ja się rozstałem, bo miałem powody. Nie chciałem robić wokół tego kampanii reklamowej, wystawy, ale Piotr popłynął, argumentując, że tego potrzebuje… No, to byłem pasywny, myśląc, że jestem mu to ostatni raz winny, ale nie wiedziałem, że takiego performera wyzwolę! Super! Co prawda miał być kurator, a wyszedł multimasturbator! No, ale kogo dzisiaj na to stać?

Centralnym elementem scenografi i była „szklana” trumna. Było w niej… cudnie! Uwielbiam leżeć na golasa pod pleksą, gdy wokół ludzie się gapią, powoli zamieniać się w obiekt… to powoduje drobnofaliste drżenia ciała, podniecenie i wzrost ciśnienia krwi związany z produkcją adrenaliny. Najważniejszy jest jednak stan świadomości i co z nim się dzieje! Dużą rolę odgrywają tutaj świadkowie akcji. Są zbiorem przekaźników, wzmacniaczem, łączą z kosmosem. Po sesji trwa uczucie dezintegracji myśli i ciała, aż nastąpi „powrót“, czyli coś w rodzaju przyspieszonego procesu asymilacji otoczenia, które wydaje się obce… to wyzwala Super Nowe procesy twórcze. Robię to często w duecie z Lady Ma-gą, moją partnerką sceniczną, która ma 160 lat i lubi to. Szukam też Innych, którzy chcieliby stać się obiektami w podobnych instalacjach.

On zawsze… to znaczy kto? Prince? Ja jestem Prince!

Ja nigdy… się nie narodziłem.

Sztuka jest żeby… ją (o)szukać!

Rozstanie przynosi… stanie przy nos osi przystanie roznosi taniec.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – ogłosiło MiTo na Facebooku. JesteśTeraz jestem na przepięknie ukwieconym tarasie na Saskiej Kępie, z przepięknym Patriccim Delasceze, w cieniu przepięknej polskiej brzozy, piję sok z rabarbaru i moczę nogi w soli wielickiej… żart… no przecież jasne, że jestem po drugiej stronie! Szukajcie mnie!

 

***

Album „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie” poświęcony twórczości Łukasza Błażejewskiego ukazał się 22 czerwca br. Został wydany przez Teatr Nowy w Krakowie. Tekst biograficzny napisał Piotr Seweryn Rosoł, tłumaczenia na angielski dokonała Dorota Sobstel, doktorantka UW, tłumaczka książki m.in. K. Lupy. Album jest dostępny m.in. w warszawskim MiTo.

Piotr Seweryn Rosoł (1981) [Sewer Szymon], literaturoznawca, kurator, właściciel warszawskiej MiTo. Absolwent Wydziału Polonistyki UW oraz Lettres modernes/ /Litterature francaise L’Universite Paris IV Sorbonne, gdzie w październiku ma nadzieję obronić rozprawę doktorską „Literatura i patologiczne. Historia uwiedzionego podmiotu w pisarstwie Witolda Gombrowicza i Jeana Geneta”.

Łukasz Błażejewski (1982) [Prince Negatif], scenograf, malarz, projektant, współzałożyciel i dyrektor kreatywny Teatru Nowego w Krakowie, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, absolwent Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Twórca scenografii i kostiumów do przeszło 30 spektakli. Wystawy indywidualne i zbiorowe w: Głogowie, Zielonej Gorze, Wrocławiu, Kudowie Zdrój, Warszawie, Świnoujściu, Orleanie, Krakowie, Berlinie i Paryżu. Odbył staże w Institut d’Arts Visuels w Orleanie i w Ecole Nationale Superieure des Beaux-Arts w Paryżu. Został nagrodzony stypendiami Prezydentów miast Głogow, Wrocław i Kielce. Najbliższe wystawy: polsko-niemiecka w Norymberdze (wrzesień), polsko-francuska w Krakowie (październik).

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Homo + sztuka + kontekst

Z artystą Bartłomiejem Jarmolińskim o jego pracach, orientacji seksualnej w sztuce, o Warholu, Leonardzie, byciu Madonną i granicach płciowości rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

W projekcie video „Confessions after hours” wcieliłeś się w Madonnę. Fajnie było poczuć się Madonną?

Madonną po godzinach pracy, w sali lustrzanej Łódzkiego Domu Kultury. Założyć różowe body i w rytm jej przeboju „Hung up” powyginać się do woli… Fajnie było! Ale ta praca, pokazywana podczas wielu różnych wystaw, sprawiła, że przylgnęła do mnie łatka „Pana Madonny”. Tyle tylko, że nie o zabawę tu chodziło, nie o kolesia przebranego w ciuchy Madonny, ale o, skazaną z góry na niepowodzenie, próbę bycia kimś, kim się nie jest.

Dużo w twojej twórczości przekraczania granic płciowości…

A kim jest prawdziwy mężczyzna? Prawdziwa kobieta? Jestem przekonany, że każdy ma w sobie pierwiastki męskie i żeńskie. Te pęknięcia znajdują mnie same. Gdybym miał stabilne życie, był szczęśliwy, a świat akceptowałby moje wybory, prawdopodobnie moja twórczość obrałaby zupełnie inny kierunek. Pewnie skupiłbym się na rozważaniach formalnych, eksplorował inne przestrzenie. Ale tak nie jest, dlatego poruszam tematykę społeczną, wartości estetyczne są równie istotne, oba czynniki stanowią o całości prac.

Twoja koncepcja sztuki zaangażowanej zderza się z rzeczywistością. Kiedy dyrektorka szkoły, w której uczyłeś plastyki zobaczyła twoje, będące elementem projektu, zdjęcia, na których nosisz blond perukę i kabaretki…

…tak, musieliśmy się pożegnać. Po prostu zrezygnowałem z pracy. Nie chciałem nawet dyskutować z nią o sztuce. Mam świadomość, że od nauczyciela wymaga się, aby był wzorem do naśladowania, by był wzorem także w wymiarze moralnym i edukacyjnym.

Ale czy sztuka może być niemoralna? Czy uzasadniona przecież artystycznie transgresja to już brak moralności?

Można używać różnych środków artystycznych, ale najważniejszy jest przekaz, kontekst. Jeżeli praca ma czemuś służyć, postawić przed widzem pytanie, to rozważania na temat moralności są nieuzasadnione. Sama prowokacja nie ma żadnej wartości. Staje się tandetą.

Są granice prowokacji?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Twojej twórczości blisko do pop artu.

Spotkałem się z taką oceną, wielokrotnie w dobrym tego słowa znaczeniu. Słyszałem też opinie mówiące o tym, że blisko mi do banału, że ocieram się o kicz. To oczywiście zależy od interpretacji osób oglądających moje prace.

Ale to działania kontrolowane, pop-art nie przyjąłby takiej formy, gdyby nie formalne uproszczenia, które miały przybliżyć przekazywane treści publiczności.

I właśnie w tym rzecz, poruszam istotne dla mnie kwestie, na przykład analizując społeczne znaczenie płci, przy czym rzeczywiście do tej pory używałem często stylistyki bliskiej pop-artowi.

Czy nie sądzisz, że projekt „Santo Subito”, w którym wykorzystałeś ikony popkultury w charakterze świętych-patronów, spotkałby się z większym oddźwiękiem, gdybyś wziął na warsztat polskie ikony?

Tworząc, nie zastanawiam się nad odbiorem prac. Przedstawiam to, co porusza mnie. „Moi” święci patronują – w różnym wymiarze, choćby tylko symbolicznym – warstwom społecznym lub ludziom, którzy w różnym stopniu przyczynili się do ich śmierci (np. Gianni Versace – patron celebrytów, Freddie Mercury – patron bezpiecznie kochających, Michael Jackson – patron lekarzy – przyp. red.). Owszem, np. malarz Zdzisław Beksiński mógłby zostać patronem młodych, z kryminałem w tle. Takich symbolicznych polskich postaci można by znaleźć więcej, a jednak zależało mi na bardziej uniwersalnym przekazie.

Jest w tym dużo cynizmu, bo jak inaczej nazwać określenie Grace Kelly, która zginęła w wypadku samochodowym, patronką podróżnych? A zarazem większość z tych osób to ikony LGBT. To przypadek?

A czy nie jest tak, że środowisko LGBT, niezależnie od tego, jak jest naprawdę, kojarzy się z najlepszą zabawą, swobodnym stylem życia, optymizmem, zabawą, glamourem? Wśród naszej społeczności jest duże grono osób kształtujących gusta estetyczne. Może stąd ta zbieżność. Kreujemy rzeczywistość, czy komuś się to podoba, czy nie. W pewnym sensie wprowadzamy „na salony” nasz gust, pewnie jest w tym coś ze snobizmu, ale też po prostu dobra jakość. A do tego wszyscy artyści, twórcy są w mniejszym lub większym stopniu ekshibicjonistami. Inaczej nie tworzyliby sztuki.

I stąd już blisko do Warhola.

Wszystkie drogi prowadzą do niego – jego osobowości i twórczości. To, że Warhol był gejem, nie pozostawało bez znaczenia w kontekście jego prac, zresztą nie tylko jego.

To dlaczego polscy artyści nie chcą, aby ich homoseksualność była znana?

Myślisz, że nie chcą?

Pierwszym i zarazem zbiorowym wyjściem z szafy była wystawa „Ars Homo Erotica” i album „Art Pride”, w którym znalazły się również twoje prace.

Rzeczywiście, trafnie to nazwałeś – to było zbiorowe wyjście z szafy. Myślę, że dobry pod to grunt zrobił coming out Tomasza Raczka, osoby znanej i szanowanej za erudycję i kulturę osobistą, oraz kolejne coming outy osób publicznych.

 Sztuka może istnieć bez kontekstu? Bez wiedzy o artyście ją tworzącym?

Nie można odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Jest to uzależnione od istoty pracy, która może skupiać się jedynie na wartościach czysto formalnych lub też na treści, która będzie najistotniejsza. W tym znaczeniu sztuka nie istnieje bez kontekstu.

Ale kiedy malarz, który jest gejem, maluje nagiego mężczyznę, to trudno mi uwierzyć, że jego postrzeganie tego ciała nie jest podszyte erotyką lub chociaż jakąś dwuznacznością…

Nie mogę się z tym zgodzić, to nie jest regułą, choć interesujące wydaje się spojrzenie w tym kontekście na prace Leonarda da Vinci. Homoseksualność Leonarda jest widoczna w jego dziełach. To bardzo ważny dla mnie twórca właśnie w kontekście mniejszościowym. Mężczyźni są u niego piękniejsi i – jak sądzę – bardziej kobiecy niż kobiety, które namalował. Są zmysłowi, erotyczni i eteryczni. No, i ta słynna tajemnica leonardowych uśmiechów. Zgadzam się z teorią wielu biografów Leonarda, według której sam często był dla siebie modelem. Twarze z jego przedstawień – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – są do siebie podobne. To rodzaj krypto-autoportretów. Z kobiet, które przedstawił, najbardziej zmysłowa jest Gioconda, ale dla mnie nie jest to portret kobiety. Gioconda zawiera w sobie pierwiastek męski i żeński.

Tak więc jego sztuka jest kontekstualna. A twoja? Na ile twoja orientacja seksualna przekłada się na twórczość?

Na tyle, na ile ważne jest dla mnie, abym mógł spokojnie iść z mężczyzną ulicą, nie budząc krzywych spojrzeń, tak jak pary heteroseksualne ich nie budzą.

Czy jest coś takiego, jak sztuka homoseksualna?

Nie. Jest sztuka tworzona przez osoby homoseksualne, ale tu orientacja twórcy jest jedynym spoiwem. Czy nagie męskie ciało musi mieć aspekt homoseksualny, skoro maluje je gej? Gdzie miałaby tu przebiegać granica?

Moim zdaniem, właśnie w kontekście. Wracamy do kontekstualności sztuki. Nie wrzucałbym jednak prac artystów LGBT do jednej szufladki „sztuka homoseksualna”, to uproszczenie. Niemniej nie można zignorować twojej tezy, co unaoczniła wystawa „Ars Homo Erotica” Pawła Leszkowicza. Tam właśnie sztuka została wtłoczona w kontekst i nawet dzieła dawnych artystów, o których orientacji seksualnej nie mamy pojęcia, były pracami stricte homoseksualnymi. Myśląc o sztuce „homoseksualnej”, mam na myśli nie tyle akty męskie czy damskie, gdyby były tworzone przez lesbijkę, ile raczej „sztukę walczącą”, czyli przekaz. Społeczne uwarunkowanie. Niezależnie od formy dzieła. Sztukę, która pokazuje, że to także może być miłość, „uczłowiecza” homoseksualizm. Bo niebezpośrednim przekazem takiego dzieła jest wołanie o równość. Poprzez obcowanie z tego typu sztuką widz ma możliwość zobaczenia odpychanych lub marginalizowanych przez samego siebie tematów z innej niż dotychczas perspektywy.

Tyle mówi się o środowisku artystycznym jako o „przestrzeni homoseksualnej”. Jak to wygląda z twojego punktu widzenia – wyoutowanego artysty funkcjonującego na co dzień w Łodzi?

Podobnie jak w innych miejscach, tak w Łodzi jest wiele osób homoseksualnych, które działają aktywnie w obszarze sztuk wizualnych, mody, filmu. W obszarze tej płaszczyzny to duża społeczność, nie czuję się odosobniony. Przynajmniej nie w tym wymiarze.

Pisarki buntują się, gdy ich twórczość nazywa się „literaturą kobiecą”. Czy tobie uwłaczałoby, gdyby twoje prace nazwano „sztuką homoseksualną”?

Nie, to nie jest przymiotnik piętnujący, a jednak mogłoby się to odnosić tylko do niektórych prac. Jest to szczególnie uzasadnione, bo niektóre z nich znalazły się w albumie „Art Pride”, który ukazał się mniej więcej w tym samym czasie, gdy otwierano wystawę „Ars Homo Erotica”. Odpowiedziałem na tę propozycję z dużym entuzjazmem, szczególnie, że był to pierwszy raz, kiedy pokazałem moje prace w tym kontekście.

A więc kontekst!

(śmiech) Dla mnie był to przełom, bo jedynie bliscy wiedzieli o mojej orientacji, niby nigdy nie robiłem z tego tajemnicy, a jednak w sferze publicznej – w tym szerszym wymiarze – zaistniałem jako gej pierwszy raz właśnie wtedy.

 

***

Bartłomiej Jarmoliński (ur. 1975) – absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Wybrane wystawy indywidualne: COOLTOWI, Otwarta Pracownia, Kraków 2011, Galeria Studio, Warszawa 2010; Saint M, Galeria Zero, Berlin (z Iwoną Demko) 2011; Santo Subito, Labolatorium, Centrum Sztuki Galeria El, Elbląg; MAN-RW, Galeria Wozownia, Toruń 2010; Dobre wszystko co dobre, Galeria przy automacie, Warszawa 2010; POProgram, Galeria Stara, Łódź 2009, Galeria Ateneum, Warszawa 2009. Prace i projekty Bartka Jarmolińskiego: www.bartekjarmolinski.com

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ORGANICA

Wystawa prac Bartka Jarmolińskiego w Toruniu

 

mat. pras.

 

Bartek Jarmoliński, artysta wyjątkowy, osobny, wsobny, choć od lat mierzący się z popkulturą i kulturą masową. Również w nowym projekcie – „Organica” – prezentuje zderzenie tej wsobności, pojedynczości z ogółem, ludzkością, może nawet codziennością. I jeśli nawet odchodzi nieco od eksploracji samego siebie, intymnych wątków przedstawionych wprost, tak charakterystycznych dla jego twórczości, to i tak wydaje się, że otrzymujemy coś bardzo osobistego – sumę jego lęków, tym razem związanych ze strachem przed chorobą, swoisty zapis, może nawet pisany na ciele pamiętnik hipochondrycznej choroby XXI wieku. Czegoś, co toczy nas wszystkich.

Na wystawę składa się cykl dwunastu monochromatycznych prac oraz dwa filmy video, będące zapisem performance’ów artysty, które miały miejsce w Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu. Video „Fakt” odnosi się do tabloidyzacji codzienności, Jarmoliński dosłownie przeżuwa i wypluwa ordynarny świat plotki, wymyślonych informacji, które – choć nie mają nic wspólnego z prawdą, poprzez zapis w gazecie zyskują status prawdy, stają się „faktem”. Video „Carte blanche” jest natomiast odniesieniem do stałego wątku w twórczości artysty – mierzeniem się z (homo)seksualnością. Jarmoliński, który nie ukrywa orientacji seksualnej, wielokrotnie nawiązywał do niej w twórczości. „Carte blanche” dotyczy homofobii a homofobia jest w Polsce zjawiskiem codziennym, znajdziemy ją w polityce, na ulicy, w zwykłych, potocznych wypowiedziach – przekonuje.

Obszerna rozmowa z artystą znalazła się w „Replice” nr 34. Pytany o kontekstualność sztuki, Jarmoliński mówił: (Orientacja seksualna) przekłada się na moją twórczość na tyle, na ile ważne jest dla mnie, abym mógł spokojnie iść z mężczyzną ulicą, nie budząc krzywych spojrzeń, tak jak pary heteroseksualne ich nie budzą.

Replika” objęła patronat nad wystawą, którą oglądać można od 16 stycznia do 9 lutego 2015 r. w Galerii Wozownia, przy ul. Rabiańskiej 20, w Toruniu.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sztuka, która wyzwala

Z Danielem Rycharskim, artystą, tegorocznym laureatem Paszportu „Polityki” w kategorii Sztuki wizualne, działaczem grupy chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza, rozmawia Marcin Dzierżanowski

 

Tęczowy dres Daniela to jego oryginalny pomysł specjalnie dla „Repliki”. Dres na tęczowo obszył Piotr Pandyra – podziękowania; foto: M. Niewirowicz (niema.foto)

 

Jesteś bardziej z Kurówka czy z Krakowa?

Zdecydowanie z Kurówka.

Ale wyjechałeś na studia do Krakowa, zrobiłeś doktorat na tamtejszej ASP, stałeś się sławny.

Tyle że właśnie dzięki temu, że nie zerwałem związków z moją wsią.

No właśnie, dlaczego nie zerwałeś?

To, skąd pochodzę, było dla mnie zawsze bardzo ważne. W Krakowie wszyscy robili „miejską” sztukę, a mnie inspirowała ta moja wioska, dla wielu być może dziadowska i obciachowa, ale dla mnie fascynująca poprzez swą inność.

Większość osób LGBT wyjeżdża ze wsi i już tam nie wraca.

Dla mnie powrót był naturalny, choć wiem, że dla społeczności wiejskiej stanowię spore wyzwanie. W ostatnich latach stałem się symbolem nowej kultury wiejskiej, a wieś jest kojarzona z bardzo tradycyjnymi wartościami. Odkąd zacząłem otwarcie pokazywać w sztuce wątki związane z LGBT, z ich punktu widzenia chyba trochę przeszedłem na drugą stronę.

Jakie są reakcje?

Na ogół dobre. Mój sołtys powiedział, że nikomu do łóżka nie będzie zaglądał. Wieś to taki organizm, gdzie mieszka sto osób i każdy jest traktowany jako trybik w maszynie, bez którego cały mechanizm nie zadziała. Każdy jest z kimś połączony, jak nie przez sąsiedztwo, to przez pokrewieństwo, więc ludzie się wzajemnie akceptują, bo nie mają wyjścia. Pod tym względem jest lepiej niż na przykład w małych miasteczkach. Już po tym, jak dostałem Paszport „Polityki”, byłem na spotkaniu w bibliotece w Sierpcu. Poproszono mnie, żebym w trakcie wystąpienia broń Boże nie podnosił wątków gejowskich. Oczywiście nie zgodziłem się.

Był skandal?

Nie było, choć na sali był burmistrz i sporo ważnych osób. O swojej orientacji mówiłem naturalnie, a publiczność równie naturalnie wszystko przyjmowała. Po spotkaniu podchodzili do mnie ludzie, dziękowali, mówili, że ten temat nigdy się w Sierpcu publicznie nie pojawił.

Oswajanie trudnych tematów przez sztukę?

A dlaczego nie? Przecież tak było od wieków. Zresztą, w moim osobistym procesie samoakceptacji sztuka miała podstawowe znaczenie. Pozwalała w bezpieczny, czasem metaforyczny sposób mówić o tożsamości LGBT.

Twoje pierwsze „wiejskie” projekty nie były społecznie zaangażowane. Pierwszy projekt, o którym było naprawdę głośno, to wiejski street art.

W Kurówku i okolicznych wsiach namalowałem około stu murali przedstawiających zwierzęce hybrydy. W pewnym momencie każdy rolnik chciał mieć na swojej stodole czy chacie takiego zwierzaka, zaczęto nawet rywalizować, porównując, czyj jest ładniejszy. Ale ten projekt miał też ważne przesłanie, chciałem pokazać, że współczesna wieś jest tak naprawdę wiejskomiejską hybrydą.

Współczesna polska wieś to dla artysty ciekawy temat?

Tym ciekawszy, że ciągle nieodkryty. Większość świata sztuki traktuje wieś z góry, trochę przedmiotowo. Ja pracuję z tradycyjną chłopską wspólnotą, do tego jeszcze traktuję ją podmiotowo, co niektórzy zresztą uznają za polityczne.

No właśnie, robisz projekty nie tylko o wsi, ale też dla wsi i ze wsią.

Zaczęło się od tego, że w 2014 r. kuratorzy Muzeum Sztuki Nowoczesnej zaprosili mnie do udziału w ważnej wystawie „Co widać. Polska sztuka dzisiaj”. Był to przekrojowy przegląd polskiej sztuki współczesnej ostatniego 25-lecia. Wyznaczono nam taki „kącik chłopski”, ja i jeszcze kilku artystów mieliśmy reprezentować nową sztukę wiejską. W ramach projektu zaproponowano, bym do swego Kurówka zaprosił grupę warszawiaków, głównie ludzi kultury, kuratorów wystaw, etnografów. Dla niektórych to była wyprawa w kosmos! Wraz z mieszkańcami Kurówka zorganizowaliśmy im grę terenową, było ognisko, wódeczka, jak to na wsi. Na początku było sztywno, ale alkohol sprawił, że obie strony zaczęły ze sobą rozmawiać. W pewnym momencie faceci z Ochotniczej Straży Miejskiej przynieśli swe strażackie ubrania, a warszawiacy zaczęli je przymierzać. To mi pokazało, że świat sztuki i wieś mogą ze sobą rozmawiać na normalnych, partnerskich warunkach.

Dzięki wódce?

Trochę też, ale przede wszystkim dzięki sztuce. Mój pierwszy zaangażowany społecznie projekt to była brama triumfalna z okazji 150-rocznicy zniesienia pańszczyzny. Szczerze mówiąc, jako chłopak ze wsi wiedziałem, że problemem pańszczyzny wieś już od pokoleń nie żyje, to jest problem obcy, dawno zapomniany. Poddałem się jednak miejskiej optyce, zrobiłem bramę, która nawiązywała do wiejskiej metaloplastyki, ale też zachodnioeuropejskich bram triumfalnych. Całość pomalowałem w tęczowe pasiaki, co później ktoś zinterpretował nawet jako nawiązanie do Auschwitz i do opresji osób LGBT na wsi.

Słusznie?

Do dziś nie jestem pewien. Ale po tym projekcie zrozumiałem, że nie mogę patrzeć na wieś oczami miasta. Zobaczyłem, że chłopi są ciałem politycznym, mają swych aktywistów, swą własną artykulację i że miasto postrzega ich w sposób bardzo stereotypowy. Zobaczyłem wykluczenie tych ludzi, które później, po latach, skojarzyło mi się z wykluczeniem osób LGBT.

Owocem tych poszukiwań był twój głośny projekt „Pomnik Chłopa”.

Było to nawiązanie do XVI-wiecznego, nigdy niezrealizowanego projektu Albrechta Dürera. Wykonałem naturalistyczną figurę chłopa w pozie Chrystusa Frasobliwego, ludzie ze wsi reagowali entuzjastycznie, doskonale rozumieli, o co mi chodzi.

Na pomniku umieściłeś naturalistyczną rzeźbę sołtysa Kurówka.

Adama Pestę, świetnego faceta, ale dla mnie też postać poniekąd symboliczną. Kiedyś utrzymywał się ze sprzedaży mleka, teraz już nie może, bo to nieopłacalne. Przez ten pomnik pokazałem chłopów jako grupę wykluczoną, ale nie przez pańszczyznę, lecz przez transformację ustrojową. To wykluczenie na różnych polach, choćby przez to, że ze wsi masowo wyjeżdżają ludzie młodzi, w tym wiele kobiet. Przygotowując Pomnik Chłopa spędziłem całe dnie przed Kancelarią Premiera, gdzie przez 129 dni grupa protestujących rolników rozbiła Zielone Miasteczko. Rozmawiałem z nimi, przy okazji robiąc im warsztaty street artu.

Nie patrzyli na ciebie jak na dziwaka?

Raczej im imponowałem, trochę się we mnie zapatrzyli. Po jakimś czasie jedno z kół Solidarności Rolników Indywidualnych zaproponowało mi, żebym zrobił sztandar ich patrona Św. Ekspedyta, męczennika z epoki Cesarstwa Rzymskiego.

Nie przeszkadzało ci, że chłopi z wiejskiej Solidarności to głównie opcja konserwatywno- narodowa?

Jako artystę to spotkanie różnych światów bardzo mnie zafascynowało. Zaprojektowałem i wykonałem ten sztandar, umieszczając na nim elementy tęczy. Projekt pojechał nawet do Krakowa, gdzie grupa chrześcijan LGBT Wiara i Tęcza, z którą jestem związany, pokazała go na wystawie zorganizowanej w ramach Przestrzeni Pielgrzyma LGBT podczas Światowych Dni Młodzieży.

Rolnicy nie protestowali przeciwko tęczowym elementom na swoim sztandarze?

Odbyłem z nimi trudną rozmowę, ale w końcu jakoś się przekonali. Dla mnie ta wzajemna wymiana symboli pomiędzy wykluczoną wsią a poddaną opresji społecznością LGBT była bardzo ważna.

Później przyszedł kolejny głośny projekt, w którym już wprost odniosłeś się do tematyki LGBT.

To był czas, kiedy już aktywnie działałem w Wierze i Tęczy i duchowość zaczęła odgrywać w mojej sztuce coraz większą rolę. Zacząłem się zastanawiać nad losem porzuconych krucyfiksów z cmentarnych krzyży. Na świeżym grobie ustawia się krzyże z figurką Jezusa, potem, gdy buduje się nagrobek, z tymi pasyjkami nie wiadomo co zrobić. Czasem trafiają na śmietnik, czasem do kamieniarzy, którzy nie mają pomysłu, gdzie to przechowywać. Te niechciane „Chrystusy” skojarzyły mi się z wierzącymi osobami LGBT, z którymi Kościół nie wie, co zrobić. Niby nie może odrzucić, ale najchętniej pozbyłby się kłopotu.

W tym czasie dostałem zaproszenie na prestiżową wystawę do Pałacu Kultury pod tytułem „Nic o nas bez nas”. Dotyczyła zaangażowania politycznego młodych twórców. Podjąłem decyzję, że zrobię projekt dotyczący sytuacji osób LGBT w Kościele. Dam głos tym, którzy na co dzień nie są słyszalni.

I tak powstał projekt „Tablica”.

Postanowiłem przypomnieć, co o osobach homoseksualnych mówi Katechizm Kościoła Katolickiego. Oczywiście, zalecenie katechizmu, by osoby homoseksualne traktować z „szacunkiem i delikatnością”, większości osób homoseksualnych nie zadowala. Ale uznałem, że nawet ten minimalistyczny zapis nie jest w Kościele znany i przestrzegany. Postanowiłem przypomnieć ludziom, że on istnieje. Przetopiłem cmentarne figurki Chrystusa i zrobiłem z nich tablicę stylizowaną na takie, które wiszą w kościołach.

Umieściłeś tam dokładny cytat z katechizmu dotyczący osób homoseksualnych.

A mimo to te słowa okazały się niezwykle kontrowersyjne. Pisałem do różnych księży z pytaniem, czy nie umieściliby tej tablicy w przestrzeni kościelnej, ale nikt się nie zgodził. Najczęściej zresztą w ogóle mi nie odpowiadano. Postanowiłem więc stanąć z tą tablicą przy wejściu do jednego z najbardziej uczęszczanych kościołów w Warszawie. Trzymałem ją przez wiele godzin, mdlały mi ręce.

Bałeś się?

Na początku nie. Do momentu, kiedy podszedł do mnie młody chłopak i zagroził śmiercią.

Jak reagowali inni ludzie?

Różnie. Niektórzy mi grozili, inni chwalili. Wiele osób podchodziło mówiąc, że myślą podobnie jak ja. To były bardzo cenne rozmowy.

Księża też podchodzili?

Tak, ale chowali się, żebym ich nie widział. Uznali, że jestem prowokatorem, choć trzymałem zapis obowiązującego ich katechizmu!

Zawiodłeś się?

Rzeczywiście, miałem nadzieję, że być może mój projekt będzie punktem wyjścia do jakiejś rozmowy na temat stosunku Kościoła do osób LGBT. Okazało się jednak, że Kościół nie za bardzo umie na ten temat rozmawiać. Było to dla mnie trudne, tym bardziej, że ja wtedy bardzo potrzebowałem tej rozmowy także ze względów osobistych.

Dlaczego?

Nie wiem, czy powinienem o tym mówić.

Powiedz tyle, ile chcesz.

Naruszam pewne tabu, ale może moja historia zabrzmi dla kogoś jak ostrzeżenie. Przez jakiś czas byłem zaangażowany w bardzo osobistą relację z księdzem, która przerodziła się w wielkie cierpienie. Ten ksiądz dziś już odszedł z kapłaństwa, zresztą nie z mojego powodu. Nasza relacja skończyła się dość dramatycznie, nie chcę mówić o szczegółach. Powiem tylko, że poczułem się potraktowany przedmiotowo i bardzo to przeżyłem. Na własnej skórze doświadczyłem hipokryzji, jaką mają ludzie Kościoła w stosunku do osób LGBT. Pomyślałem też jednak, że być może moje trudne doświadczenie komuś pomoże. Wtedy powstał pomysł projektu „Interwencja”.

Opowiesz więcej?

Kiedyś na warszawskim spotkaniu Wiary i Tęczy prezentowałem mój projekt „Tablica”. Zrobił duże wrażenie, ktoś zaproponował, że dobrze byłoby tę tablicę zabrać na Drogę Krzyżową. Ta idea bardzo mocno we mnie pracowała, aż doszedłem do wniosku, że muszę zrobić oddzielny projekt. Postanowiłem znaleźć drzewo, na którym powiesił się gej lub lesbijka i zrobić z tego drzewa krzyż.

Znalazłeś.

Choć nie było to łatwe. Początkowo myślałem nawet, że po materiał będę musiał pojechać do USA, bo tam wiele takich przypadków opisano w prasie. U nas nie. Znalazłem jednak taką historię na południu Polski.

Podasz szczegóły?

Niezbyt mogę. Rodzina tej osoby nie chce się zgodzić, by o tej historii opowiadać. Piętno samobójcy, w dodatku osoby homoseksualnej, jest niestety ciągle zbyt duże. W okolicy lasu, gdzie ta osoba popełniła samobójstwo, spotkałem człowieka, który mieszkał tuż obok miejsca tragedii. Bał się tego drzewa, nie dawało mu ono spać. Kiedy się dowiedział, że chcę z niego zrobić krzyż, wyraźnie się uspokoił. Bardzo mi pomógł. Krzyż dla chrześcijanina nie jest symbolem śmierci, ale zwycięstwa nad śmiercią. On to doskonale odczytał, jego reakcję potraktowałem jako pewnego rodzaju zielone światło dla mojego projektu.

Nie boisz się, że ktoś twoje intencje odczyta opacznie?

Rozmawiałem o tym niebezpieczeństwie z Haliną Bortnowską, teolożką, przyjaciółką Wiary i Tęczy. Zwróciła mi uwagę na to, by koniecznie ten projekt w jakiś sposób rozświetlić. Żeby było jasne, że nie jest to apoteoza śmierci, lecz życia. By stał się ostrzeżeniem, że homofobia naprawdę zabija. Całkowicie się z tym zgadzam. Trzeba powtarzać, że samobójstwo nigdy nie jest wyjściem. Chciałbym, żeby wszystkie osoby LGBT, zwłaszcza te, które myślą o tym, by zrobić sobie krzywdę, usłyszały, że życie to jest coś znacznie więcej niż śmierć.

***

Daniel Rycharski – urodził się w 1986 r w mazowieckiej wsi Kurówko, później mieszkał w Gorzewie, Sierpcu, Płocku i Krakowie.
Ukończył studia na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, obronił doktorat na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Działa w grupie chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obrazy, które nie powstały

Z malarzem Tomaszem Karabowiczem rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Gdybyś miał namalować sobie chłopaka, jaki by był?

To bardzo trudne pytanie. Zwykle wiem, kogo chcę namalować, kiedy tę osobę widzę. Nie wiem, jaki by był. Mógłbym namalować ich kilkunastu…

promiskuita!

(śmiech) Z całą pewnością miałby duże, głębokie oczy, charakterystyczne dla moich prac, i wydatne, mięsiste usta, rozświetloną cerę. Ja chyba właściwie wybieram moich modeli właśnie pod tym kątem. Szukam idealnej twarzy, nawiązując do piękna antyku. To trochę utopia, ale szukam, dążę do ideału, choć w dzisiejszych czasach to chyba bardzo indywidualna kwestia.

Jesteśmy w twojej pracowni, nad czym teraz pracujesz?

Nad kilkoma rzeczami równocześnie, zawsze tak robię. Dziś martwa natura, a schnie, w oczekiwaniu na zwieńczenie dzieła, obraz jednego z młodzieńców. Maluję z natury. Zdarza się, że nie mam modela, wtedy pracuję nad martwymi naturami.

Właśnie, malujesz z natury. Co jest kryterium doboru modela?

To nie zawsze jest łatwe. Maluję ludzi, którzy mi się podobają, interesujących, których oczyma wyobraźni widzę na obrazie. Ale nie zawsze wybrana osoba chce pozować, nie zawsze ma na to czas. Pozowanie wymaga czasu, od tego nie da się uciec i to bywa problematyczne.

Ale co decyduje? Ciało? Twarz? Ruch?

Aura, jakiś sygnał, urok osobisty. Chwilowa inspiracja.

Chwilowa? Później odpływa?

Zdarza się, że tak. Kiedy na przykład maluję konkretną osobę w cyklu obrazów, wydobywam z modela to, co mnie w nim interesuje. Twarz ma ograniczony zakres środków wyrazu. To zabrzmi brutalnie, ale potem trudno odkryć coś nowego. To rodzaj zdejmowania powłok; kiedy dochodzę do tej, pod którą jest mięso, odpuszczam. „Mięso” w malarstwie mnie nie pociąga, raczej wrażenia – to na początku, później studium twarzy – element psychologiczny. Skupiam się na estetyce. Choć nie jest tak zawsze, są twarze, które nie powszednieją, ale mnie interesuje młodość. To też pewien wyznacznik. Młode twarze są po prostu ładne, jeszcze nieskażone troską codzienności, świeże, wypoczęte. Mam świadomość, że z upływem czasu twarz ludzka staje się ciekawsza, ale ja chciałbym uwieczniać tę młodość, beztroskę. Mniej interesuje mnie bogactwo wnętrza człowieka. W każdym razie w mojej twórczości.

A więc temu służy konsekwentne uproszczenie w twoich pracach – redukcja tła, detalu, wyraźnych rysów twarzy i krzywizn ciała?

Tak, świadomie uprzedmiotowiam modela, nie chcę przedstawić jego charakteru, jego uroda, młodość mają być rodzajem ikony. Często słyszę, że jestem portrecistą, nie czuję się nim, raczej bawię się wizerunkiem, tworzę coś, co można by nazwać „znakiem”.

Jak u Modiglianiego, jak u Łempickiej! Też malowali z natury, też uprzedmiotowiali modela.

Prace obojga są mi bliskie.

Jak zachowują się modele pozujący do aktu? Łatwo takich znaleźć?

Myślę, że ktoś, kto nie ma kompleksów, nie ma z pozowaniem nago problemu. Fajnie, kiedy podczas pozowania uświadamia sobie, a to naprawdę się zdarza, że jego kompleksy są wydumane, tkwią w nim. Pozowanie miewa wymiar terapeutyczny. Czy łatwo znaleźć modeli do aktu? Kiedy ktoś już się na takie pozowanie zgadza, jest w nim otwartość, chęć współpracy. Duże znaczenie ma także atmosfera panująca w pracowni, klimat, jaki wytwarza malujący. Staram się, by podczas naszej współpracy była intymna atmosfera. Warto wspomnieć, że malarz traktuje ciało modela przedmiotowo, trochę jak lekarz. Patrzę nie na seks, a na anatomię. Nie ma tu sensacji, jest ciężka praca!

Twoja orientacja seksualna warunkuje twórczość?

Jestem wyzwolony! Myślę, że to ma jakiś wpływ, ale nie przeceniałbym go. Maluję też martwe natury (śmiech). Uważam, że malarstwo powinno być wolne od kontekstu. Nikt nie zwraca uwagi na orientację seksualną pana z banku czy innej korporacji.

Wydaje mi się, że w zawodach twórczych, artystycznych, kiedy ktoś przedstawia coś lub kogoś, ma to jednak jakieś znaczenie.

Tak, pewnie tak, ale nie demonizowałbym tego wpływu. Mówimy o nagości męskiej, przecież ona w malarstwie istnieje od zawsze, a nie każdy jej twórca był gejem, o większości zresztą niewiele wiemy. Moim zdaniem, można to oddzielić, jednak nie upieram się.

W istocie, męska nagość istnieje w malarstwie „od zawsze”, ale w PRL-u właściwie jej nie było. Jak jest dziś traktowana w Polsce?

O, dziś w ogóle trudno porównywać te dwie rzeczywistości. Dziś żyjemy w świecie internetu, Facebooka, reklamy, to niezwykle zmieniło podejście do męskiego ciała, do jego nagości. Czasem nagość jest formą obowiązującą. Pamiętam PRL, męskie ciało jako przedmiot można było zobaczyć właściwie tylko u fryzjera – mówię o fotosach przedstawiających fryzury. Wszystko zmienił świat reklamy, który został zrewolucjonizowany w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych. Nagle męskie ciało odzyskało seks. Pamiętam, jak to się rozwijało i stawało się tkanką miasta.

Jak jest odbierana ta nagość na twoich obrazach?

Jest subtelna, raczej nie budzi kontrowersji, choć, przyznaję, niektórzy klienci nie życzą jej sobie, także ze względu na jednoznaczny kontekst homoseksualny, który mógłby „outować” posiadacza obrazu. Ale to raczej rzadkość. Po Nieznalskiej jest łatwiej (śmiech).

Wspomniałeś o czytelnej subtelności twoich prac.

Zależy mi, by mimo wszystko ta nagość była erotyczna.

Nie kusi cię, by zrobić coś ostrzejszego?

O, tak, coraz bardziej. Ale to ewoluuje. Na początku malowałem akty, ukrywając części intymne ludzkiego ciała; moim odwiecznym źródłem inspiracji jest malarstwo antyczne i szeroko rozumiane malarstwo dawne, gdzie ta nagość zwykle jednak była subtelnie ukryta, spowita materią. Powoli moje malarstwo się „ośmiela”. Coraz częściej myślę o akcie podwójnym, potrójnym. O konstelacji.

Rzeczywiście, jesteś coraz śmielszy. Patrzę na twoją odpowiedź na Courbetowskie „Pochodzenie świata” (naturalistyczny obraz Gustave’a Courbeta, przedstawiający waginę w sugestywnym zbliżeniu, 1866 r. – przyp. B.R.). Gdzie zaczyna się świat?

Moim zdaniem, nasienie musi być zasiane (śmiech). Ale to trochę jak z jakiem i kurą, kto wie, co było pierwsze?

Każdy może zamówić u ciebie portret?

Jestem malarzem, to moja praca. Zapraszam.

Czy jest ktoś, kogo chciałbyś namalować? Ktoś konkretny?

Mnóstwo osób!

Wymień jedną.

Bartek Reszczak. Może być?

To musi pojawić się w wywiadzie, choćby redakcja miała mnie zabić!

(śmiech obopólny) No, i jeszcze Justin Bieber, to byłby obraz! To jest ciekawa sprawa z tymi modelami, z doborem. Jadę czasem metrem, widzę fantastycznego chłopaka, ale nieczęsto zdarza mi się do niego podejść. Pokutuje tu dziewiętnastowieczna zależność malarz-modelka, tak często połączona z ich relacjami osobistymi. Nie chcę, by było to odebrane jak tani podryw, bo ta konotacja jest wciąż żywa. To te piękne obrazy, które nie powstały…

Taki będzie tytuł tej rozmowy! Dziękuję za spotkanie.

Tomasz Karabowicz, (ur. 1971) – absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; dyplom zrobił w pracowni prof. Zbigniewa Gostomskiego. Wybrane wystawy: Galeria Art, NavinGelly- Gallery (Waszyngton), Korczyński Polish Center (Paryż), Ars Homo Erotica (Muzeum Narodowe w Warszawie). 2  września br. miało miejsce otwarcie wystawy Tomasza Karabowicza w warszawskiej Galerii Classix Nouveaux. Prace Karabowicza można znaleźć w galerii Katarzyny Napiorkowskiej. Kontakt: Facebook (Tomasz Karabowicz), tel. 693046241.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ciała obce

Ciała obce, reż. K. Kowalski, wyk. M. Tynda, A. Kociarz, M. Konopiński; Teatr Wybrzeże, premiera: luty 2012 r.

 

Marek Tynda jako Adam/Ewa i Justyna Bartoszewicz jako Maryja

 

„Ciała obce”, sztuka z Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną na koncie, oparta jest na autentycznej historii Ewy Hołuszko, działaczki Solidarności odznaczonej Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Po operacji korekty płci kilkanaście lat temu Hołuszko została praktycznie odtrącona przez swoje środowisko.

Spektakl, który miał premierę w lutym br. na sopockiej scenie Teatru Wybrzeże, brawurowo wyreżyserował Kuba Kowalski. Scenę wypełnia biało-czerwona spirala – narodowe DNA, po której aktorzy wspinają się, na której tańczą, siedzą, rozmawiają. Oglądamy zarówno sekwencje czasów solidarnościowej konspiracji, jak i proces korekty płci Adama/Ewy oraz jego następstwa. Odrzucenie przez syna o imieniu Lech (na cześć Wałęsy), który brzydzi się posiłku przygotowanego przez „matkę”, święta, na które nie przybywają zaproszeni goście, wizyta u lekarza, który traktuje Ewę jak dziwadło. Najmocniejsze są chyba te sceny ukazujące Ewę pracującą z trudną młodzieżą: swobodne rozmowy młodych o „obciąganiu za 20 groszy” i bezpośrednie pytania do Ewy na temat jej ciała. Jest w „Ciałach obcych” osamotnienie osoby transpłciowej, która jednak odnajduje godność bycia sobą.

Przy tym wszystkim spektaklowi nie brakuje humoru – miejscami to wręcz kabaret, a miejscami – musical oczarowujący scenicznym ruchem i śpiewem. Świetnie wypada Marek Tynda w głównej roli. Trzeba zobaczyć poruszającą scenę, w której Adam/Ewa spodziewając się dziecka, czyta o fazach rozwoju płodu. Stojąc na wierzchołku spirali DNA zaklina Boga, by w przypadku jej dziecka nie pomylił się w kwestiach płciowych.

 

Tekst z nr 36/3-4 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.