Obrazoburca

Z malarzem Michałem Rutzem rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

Bardzo lubię cykl twoich obrazów „Pocałunek Magritte’a”. Odwołujesz się do słynnego obrazu Kochankowie” Magritte’a, na którym całujący się kobieta i mężczyzna mają zakryte twarze. Myślisz, że gdyby Rene Magritte był homoseksualny, namalowałby pary mężczyzn, tak jak ty?

Przede wszystkim, właśnie poprzez zakrycie twarzy na płótnie Magritte’a, nie wiemy, do kogo należą twarze. Owszem, widzimy genderowe „znaki rozpoznawcze”, ale nie możemy mieć przecież pewności.

Od dłuższego czasu spieram się z rożnymi twórcami na temat kontekstualności sztuki. Znam takich, którzy portretując mężczyzn, nawet w sytuacjach jednoznacznie homoerotycznych, twierdzą, że ich własna homoseksualność nie ma z tym żadnego związku – i odmawiają rozmowy o niej.

W rożnym stopniu można wykorzystywać życie prywatne w sztuce, ale nie da się go, moim zdaniem, całkowicie wykluczyć. A ja nie tylko nie staram się go wykluczyć, tylko tego po prostu nie chcę. Nie wyobrażam sobie tego. Moja homoseksualność jest dla mnie codziennością, moim życiem, także źródłem inspiracji.

Dość śmiałłączysz homoerotyzm z religią.

Bo religia też mnie inspiruje. Również polskość, to, jak ją definiujemy, a także moja własna przeszłość, którą w moich pracach przepracowuję.

Chodzi o to, że pochodzisz z bardzo tradycyjnej rodziny? Jak ona reaguje na twoją twórczość?

Moja rodzina nie zna moich prac. Nie ukrywam ich wprawdzie, ale też specjalnie nie eksponuję. Nie zrobiłem też rodzinnego coming outu. Czuję, że musiałbym się z mojego homoseksualizmu tłumaczyć, może przepraszać, a nie mam najmniejszego zamiaru tego robić.

Twoje malarstwo z formalnego, technicznego punktu widzenia jest tradycyjne. Również tematykę można by za taką uznać – religia, cielesność, polityka – ale łączysz je tak, że rzucasz wyzwanie tradycji. W niektórych pracach, np. z najnowszego cyklu „Święci”, widzę agresję. Skąd ona w tobie?

To ty odbierasz to jako agresję, ja tak tego nie czuję. Bardzo zależało mi na bezpośredniości, na odrzuceniu wstydu i pruderii. Nie chciałem zgubić się w subtelnościach. W poprzednim cyklu „Pocałunek Magritte’a” zdecydowałem się na malarskie rozpikselowanie twarzy, bo chciałem ukazać koszmar cenzury społecznej. W cyklu „Święci” wykorzystującym motywy biblijne niczego nie cenzuruję.

Szereg rożnych wydarzeń w moim życiu, wyjazd i studia na wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, sprawiły, że czuję się dziś bardziej pewny siebie. Wcześniej nosiłem w sobie poczucie winy z tego powodu, że jestem gejem, dziś jest inaczej. Przełożyło się to także na moje malarstwo. Kiedy pracowałem nad tym cyklem w pracowni na akademii i gdy później prezentowałem moje prace szerszej widowni, nie spotkałem się z potępieniem ze względu na ostrość użytych środków. Raczej doceniono odwagę zestawienia, śmiałość i wykonanie. Podkreślano szczerość. To było wyzwalające. Te prace to równocześnie moja praca nad samym sobą, nad światem mojego dzieciństwa, obłaskawianie i dystansowanie się wobec niego, zrywanie z traumą. Dlatego nie czuję tam agresji, dużo więcej poczucia humoru, choć równocześnie są to prace bardzo osobiste.

Ale świętego Antoniego przedstawiłeś z dildem w tyłku.

Ale to przecież nie jest agresywne. I nie posługuję się dosłownie konkretnymi postaciami. Raczej widzę w tym zabawę, wprawdzie z elementami sado-maso. Dla mnie to już totalnie odseksualnione. W trakcie malowania skupiam się na doborze barw, kompozycji i zatraca się pierwotny seksualny kontekst.

Jednak musisz mieć świadomość, że to będzie prowokacyjne, może też uznane za pornograficzne.

Może w Polsce. W Austrii naprawdę mało kogo to szokuje. Staram się korzystać z wolności. To u nas nagość mężczyzny w kontekście religijnym jest szokująca. A nawet i bez kontekstu religijnego.

Czy pornografia to jeszcze sztuka?

Pornografia bywa sztuką, jak wszystko. Nie oszukujmy się, pornografia jest elementem europejskiego, nawet światowego dziedzictwa. Popatrz na niektóre dzieła antyczne, na wizerunki kopulujących par z tamtych czasów. A i tak dysponujemy tylko tym, co się zachowało. Podobnie z ikonografią Dalekiego Wschodu.

Wspomniałeś o „zrywaniu z traumą. Co to za trauma?

Brak samoakceptacji. Mierzę się z moim, zatopionym w religii, dzieciństwie. Pochodzę z wielodzietnej konserwatywnej rodziny, moja matka jest katechetką, dwóch braci wstąpiło do seminarium, notabene potem obaj zrezygnowali. Mama czytała nam Biblię na dobranoc, tak jak inne matki czytają dzieciom baśnie. Dlatego Biblia jest dla mnie naturalnym rezerwuarem inspiracji, tropów, motywów.

Wierzysz w Boga? Nie, nie wierzę. Ale nie oznacza to, że cały ten system wartości, w którym wzrastałem, nagle się rozsypał, że w nim nie funkcjonuję. To nie takie proste. Jest wiele rzeczy, które nadal na mnie i oddziaływują: idee romantycznej miłości, braterstwa, oczekiwanie sprawiedliwości społecznej itp. A z drugiej strony, przez wiele lat wzrastałem w poczuciu pogardy i nienawiści do samego siebie.

Już wiem, dlaczego religia i seks to tematy wiodące twoich prac.

Tak, to swego rodzaju połączenie obu tych światów, obłaskawienie ich. Dla mnie ma to wartość katharsis. Wytwarzam dystans do tego, co miało być jedyną prawdą, prawem, absolutem. A przy tym to reinterpretacja, próba walki z zawartą w religii katolickiej homofobią i niechęcią.

Ale nie chciałbyś spalić wszystkich kościołóświata?

(śmiech) Nie, nie chciałbym. Religia, wiara, kościół są potrzebne wielu ludziom. Ja protestuję jedynie przeciw nietolerancji i mowie nienawiści, które ukrywane są pod płaszczykiem wiary.

W naszej korespondencji, zanim się spotkaliśmy, sam siebie określiłeś jako „gejowskiego artystę.

Bo między innymi tak właśnie się czuję. To jeden z aspektów tego, co robię i kim jestem. Jestem gejem tak samo, jak jestem Polakiem.

***

Michał Rutz (ur. 1988 w Inowrocławiu) – polski artysta multimedialny działający głownie w dziedzinie malarstwa; student wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Malarstwa Kontekstualnego w pracowni Hansa Scheirla. Stypendysta Muzeum Historii Żydów Polskich. Na przełomie 2011/2012 studiował na Tel Aviv University w Izraelu. Absolwent ASP w Warszawie Wydziału Nowych Mediów (Studenci protestowali przeciw wystawieniu w galerii studenckiej mojej pracy licencjackiej „Ołtarz Smoleński – Rzeź Niewiniątek”; spotkała się ona też z ostrą krytyką profesorów – mówi Michał). Przez 3 lata studiował także na Uniwersytecie Warszawskim w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki. Uczestniczył w wielu wystawach grupowych, między innymi w: Warszawie, Szczecinie, Hamburgu, Wiedniu, Berlinie. michalrutz.wordpress.com  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nagi mężczyzna

Paweł Leszkowicz rozbiera męskie akty na czynniki pierwsze

 

Piotr Kosiński, Sekret (2010)

 

Tekst: Bartosz Reszczak

Akt męski to obszar podminowany erotycznie i politycznie – tak Paweł Leszkowicz zaczyna opowieść o męskiej nagości w sztuce polskiej po 1945 r. Nie znajdziemy tu pornografii, ale erotyki – sporo. Treść jest wzbogacona bogatym materiałem ilustracyjnym – mnóstwo tu fotografii i reprodukcji obrazów, które autor, kurator słynnej wystawy Ars Homo Erotica (2010) w Muzeum Narodowym, „ujarzmia” przez umieszczenie w kontekście. A więc nagość zostaje przez Leszkowicza rozebrana na czynniki pierwsze. To nie tylko dzieło krytyczne, znajdziemy tu szeroki dyskurs społeczny, analizę przyczyn tabuizacji męskiej nagości, próby interpretacji jej odbioru. To również spojrzenie na religijny, polityczny i obyczajowy odbiór nagości mężczyzny, na jej kontekst feministyczny i homoerotyczny, nawet wtedy, gdy nie był zamierzony.

Leszkowicz rozsądnie uciekł od chronologii. W „Nagim mężczyźnie” prezentuje m.in. „akt socjalistyczny” – wykluczenie, zepchnięcie męskiej nagości w obszar patologii i pornografii, „akt narodowy” – akt męski jako przedmiot ideologii, siły czy akt „kobiecy” – spojrzenie artystek na nagość mężczyzny. Zaletą pracy jest odniesienie się do sztuki najnowszej. Rozdział „Akty odrodzone” przedstawia współczesne spojrzenie na męską nagość. Być może nie jest ono jeszcze pozbawione uprzedzeń i (często homofobicznych) lęków, ale w pracach stricte współczesnych artystów odnajdujemy już tę „czystą” przyjemność – radość z obserwacji i z przedstawienia męskiego ciała. Leszkowicz nie cofa się również przed analizą dzieł być może mniej wartościowych, ale jednak istotnych w warstwie przekazu. Niektóre partie książki czyta się jak eseje, które z powodzeniem mogłyby funkcjonować osobno – np. obszerny ustęp na temat Johanna Joachima Winckelmanna, którego studia nad antykiem są punktem wyjścia do rozważań Leszkowicza nad współczesną sztuką polską. Wypada przywołać nazwiska artystów i artystek, o których pisze Leszkowicz, ale to zadanie karkołomne. Niech więc zachętą będzie proste stwierdzenie: są tu wszyscy. Dla zainteresowanych polską sztuką homoseksualną i inaczej rzecz ujmując – polską sztuką skoncentrowaną na męskiej cielesności „Nagi mężczyzna to pozycja obowiązkowa.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Uwodzicielki

O zakochiwaniu się, o erotyce lesbijskiej na ekranie i o holenderskich kontrastach z Urszulą Antoniak, polską reżyserką pracującą w Holandii, autorką filmu „Strefa nagości”, rozmawia Bartosz Żurawiecki  

 

mat. pras.

 

Twój film otwiera cytat z Rolanda Barthesa, zresztą generalnie można „Strefę nagości” potraktować jak swoistą adaptację „Fragmentów dyskursu miłosnego”. Barthes był homoseksualny – czy to dlatego postanowiłaś pokazać homoerotyczną relację między dwiema dziewczynami?

To Barthes był homoseksualny? Do głowy mi to nie przyszło, gdy go czytałam. (śmiech) Tak więc nie miało to znaczenia. Wzięłam z jego „Fragmentów…” pomysł i strukturę. Koncept, że gdy się zakochujemy, rozmawiamy tak naprawdę sami ze sobą. Ten dyskurs rozłożony został na figury, które są tematem kolejnych rozdziałów opisujących zakochanie. U mnie każdy z tych rozdziałów zaczyna się na literę „l”: „Love”, „Langour”, „Lover” etc.

Homoerotyczna relacja łatwiej niż heteroerotyczna wpisuje się w myśl Barthesa, że miłość jest odbiciem, projekcją siebie na obiekt miłosny.

Barthes mówi, że wytwarzamy nasz idealny obraz osoby, w której się zakochujemy. I to z tym obrazem konwersujemy. Ten obraz nigdy nam nie odpowie, jest niemy, dlatego też mój film nie ma dialogów. Projektujemy na obiekt miłości to, co tkwi w nas, jakąś lepszą wersję nas samych lub jakiś brak, którego doświadczamy. To świetnie widać w przypadku relacji dwóch osób tej samej płci, gdyż znika wtedy podstawowa różnica, którą świat podkreśla i podtrzymuje. Nie ma wówczas heteroseksualnego modelu, który jest kultywowany od stuleci. Sama jestem biseksualna, miałam w swoim życiu parę romansów z kobietami i, gdy przyglądam się sobie, to widzę, że zazwyczaj podobają mi się kobiety, które są odwrotnością mnie samej. Poszukuję dopełnienia, egzotyki …

Tak jest też w filmie. Twoje bohaterki ustawione są na zasadzie kontrastu – drobna, blada Europejka z prostymi, cienkimi włosami staje naprzeciwko dorodnej arabskiej dziewczyny o bujnych, długich, kręconych włosach.

Chodziło mi tu także o aspekt kulturowy. Film traktuje o dwóch kulturach, które się uwodzą, które projektują na siebie wyobrażenia o sobie nawzajem. Kultura arabska nie jest tak obecna w Polsce, jak w Holandii, gdzie dzieje się mój film i gdzie 10 procent ludności to są Arabowie. Ta intensywna obecność jest z jednej strony zagadnieniem politycznym, z drugiej kulturowym – bo co ta kultura nam mówi, na ile ona daje się poznać? Arabowie są bardzo zamknięci. Jak napisał Jean Baudrillard: uwodzą nas swoją tajemnicą.

W kulturze zachodniej silny jest obraz Wschodu, który fascynuje, a jednocześnie przeraża.

Według Baudrillarda w tej tajemnicy tkwi przerażenie pustką, którą możemy znaleźć za zasłoną Wschodu. Odkryjemy wtedy, że tak naprawdę uwodzimy się sami, bo rzutujemy na tamtejszych ludzi przeróżne wyobrażenia i pragnienia, a tak naprawdę nic o nich nie wiemy. Zresztą, po morderstwie Theo van Gogha, zabitego na ulicy za to, że nakręcił film krytykujący islam, w Holandii tajemnica Arabów stała się czymś, co nie tylko uwodzi, ale co też może się stać śmiertelną pułapką. W moim filmie arabska dziewczyna nieustannie zdejmuje i zakłada swoja chustę, odsłania się i zakrywa. W arabskich środowiskach Amsterdamu chusta jest nie tyle przymusem religijnym, co atrybutem gry erotycznej. Na przykład, dziewczyny, które ją noszą, mogą dłużej pozostawać poza domem, gdyż wysyłają sygnał: „ jestem religijna, jestem czysta, nietykalna, niewinna”.

W „Strefie nagości” to właśnie Arabka jest stroną inicjującą, prowokującą. Ona pierwsza podrzuca liścik miłosny. A potem, w którymś z kolejnych segmentów, odrzuca swoją ukochaną.

Prowadzi nieustającą grę przyciągania i odrzucania. W zachodniej kulturze jest obecny obraz uwodziciela – mężczyzny agresora, myśliwego, drapieżcy. W „Dzienniku uwodziciela” Kierkegaarda facet jest uwiedziony niewinnością i pięknem kobiety , stara się więc ją podbić swoim intelektem. W „Strefi e nagości” też myślimy na początku, że to Holenderka – rozsądna, wyzwolona, z wyższej klasy średniej – będzie stroną dominującą.

Pokazujesz, że mieszka w starym domu pełnym książek, słucha klasycznej muzyki.

Ale przecież tak naprawdę, że znowu odwołam się do Baudrillarda, uwodzi nas słabość. Arabka zdaje sobie sprawę z siły słabości. Bycie świadomym tej siły czyni cię uwodzicielem, uwodzicielką.

Z drugiej strony, kobieta jest generalnie w kulturze elementem słabszym. Pokazujesz więc dwie słabości, które się uwodzą. Szala przechyla się raz na jedną, raz na drugą stronę.

Gdybyśmy mieli do czynienia z relacją hetero, zaraz pojawiłby się znane figury – uwodziciela i femme fatale. Tutaj natomiast mamy czystą, jeszcze nieustawioną grę. Zależało mi, żeby to nie były dziewczyny dwudziestoletnie, już z jakimś bagażem doświadczeń erotycznych, ale 15-letnie dzieciaki. Są w tym wieku, gdy to wszystko, co zawiera się w uwodzeniu – manipulacja, dominacja, władza – istnieje jeszcze w stanie nieskażonym. Zakochanie się, uwodzenie jest dla nich figurą przekroczenia, która wisi nad nimi jak miecz Damoklesa. Na końcu pożądanie zostaje spełnione, ale w sposób przewrotny, symboliczny.

Ciekawe – film nazywa się „Strefa nagości”, ale nagości jest tam niewiele. Seksu zaś nie ma wcale.

Ale on jest cały czas w powietrzu. Pożądanie krąży dookoła, wywołuje zawrót głowy. Erotyzm jest grą, seksualność jest spełnieniem, skonsumowaniem. W kulturze arabskiej najważniejszy jest erotyzm, podczas gdy w kulturze zachodniej – seks. Pokazuję w filmie pojedynek kulturowy między tymi wartościami.

Filmy o relacjach lesbijskich, szerzej – kobiecych, często są mniej dosłowne niż filmy gejowskie. W filmach gejowskich musi być konkret: penetracja, penisy, gołe klaty… Zaczyna się od seksu, gra ewentualnie przychodzi później.

I tu dochodzimy np. do „Życia Adeli” Kechiche’a. Facet zrobił film o dwóch lesbijkach, a ja mam wrażenie, że po pierwsze, nigdy nie był w lesbijskim barze, bo na ekranie wygląda on jak z kosmosu (śmiech). Po drugie – dziewczyny siedzą na ławce, pada promień słońca, po czym bach! mamy napierdalankę w łóżku przez piętnaście minut. Taniec godowy między nimi zostaje całkowicie pominięty. Gdy oglądam filmy lesbijskie zrobione przez facetów, zawsze mam ochotę dowiedzieć się, jakiej reżyser jest orientacji. Jeśli jest hetero, to na sto procent znalazły się na ekranie jego fantazje. Z kolei w filmach gejowskich jest bardzo silne zainteresowanie cielesnością, pożądanie zostaje przełożone na nagie ciała, sauny, szatnie, plaże nudystyczne, pikiety. Świetnie to widać chociażby w „Nieznajomym nad jeziorem”. Moim zdaniem, gdy pokazuje się seks w filmie, należy postawić pytanie nie, czemu on służy, ale co on znaczy.

Ale czy seks musi coś znaczyć?

Dla mnie film jest ciekawszy, gdy znaczy. W „Życiu Adeli” mamy wyłącznie spełnienie pożądania jednej bohaterki i ciekawości drugiej. Ale już w filmach Catherine Breillat seks jest dyskursem, w „Nimfomance” von Triera wiąże się z poświęceniem, w „Nieznajomym nad jeziorem” łączy się ze strachem, z przekroczeniem. W moim „Code blue” obsesja seksualna bohaterki zamienia się na końcu niemal w czarną mszę.

Polskie kino unika homoseksualności, głownie tej męskiej. To ona jest niebezpieczna, wywrotowa. Po „W imię…” i „Płynących wieżowcach” nie mieliśmy już filmu gejowskiego. Tymczasem pojawiło się w ostatnim czasie na ekranie kilka polskich filmów, zrobionych w większości przez mężczyzn, gdzie wprowadzony został łagodny wątek lesbijski. Pozbawiony wymiaru transgresji, znaczenia politycznego, pozostający pod męską kontrolą.

Seksualność w polskim kinie jest generalnie seksualnością facetów. Nawet „W imię…”, choć przecież zrobione przez kobietę, pokazuje facetów, którzy de facto mają ze sobą heteroseksualny seks. Tylko czekać, aż jeden pan drugiemu włoży rękę pod spódnicę (śmiech). A nie ma filmów gejowskich, bo faceci w Polsce nieustannie boją się o swoją seksualność.

Rozumiem, że homoseksualność w Holandii nie jest już żadną kwestią.

Nie jest, ale to też za leży. Bo jak pojedziesz tam, gdzie mieszkają czarni – 20 minut od centrum Amsterdamu – to możesz jako gej dostać wpierdol.

Czy w realnym życiu taka relacja, jaką pokazujesz w filmie, między Europejką a muzułmanką, jest możliwa?

Nie, nie sądzę. Relacje homoerotyczne są akceptowane w świecie arabskim, dopóki są nie do końca poważne, pozostają nienazwane. Gdyby Arabka potraktowała swój lesbijski związek poważnie, na pewno miałaby problemy z rodzicami, z męskimi członkami rodziny, spotkałaby się z ostracyzmem swojej społeczności.

Wyjechałaś do Holandii pod koniec lat 80-tych. To był dla Ciebie duży szok mentalny, przenieść się tam z zamkniętej, konserwatywnej, szarej Polski?

Szokiem były dla mnie przede wszystkim kontrasty, które obserwowałam. Pracowałam w fabryce w małym miasteczku, gdzie mieszkali ludzie z sekty „Czarne pończochy”. Byli bardzo religijni, wystawiali w niedzielę w oknach telewizory na dowód, że nie oglądają telewizji. Krotka podroż pociągiem i znajdowałam się w Amsterdamie, prosto z dworca mogłam pójść do dzielnicy „czerwonych latarni”. Były sex shopy, coffee shopy, prostytucja w oknach. Te opozycje bardzo dużo mówią o Holandii – tam jest miejsce i na to, i na tamto, i na coś jeszcze innego.

Ciebie ten wyjazd otworzył?

Już wcześniej w Polsce zauważyłam, że mój erotyzm jest bardzo szeroki. Nigdy moja seksualność mnie nie zawstydzała, nie budziła przerażenia. Wiedziałam, że można ją eksplorować, można z nią eksperymentować. Natomiast zaskoczyło mnie w Holandii pragmatyczne podejście do seksu. Ten pragmatyzm, oczywiście, kastruje flirt, całą grę erotyczną, ale zarazem ma bardzo praktyczne zalety – np. gdy dziewczyna staje się nastolatką, matka myśli o tym, że może czas dać jej jakąś antykoncepcję, żeby nie zaszła w ciążę. Wreszcie mogłam o seksie porozmawiać, nie tylko po cichu, w dziewczęcym gronie, ale także z facetami. W Polsce natomiast seks jest albo demonizowany, albo romantyzowany. Jest krainą bajkową, w której pojawią się jakieś monstra i fantastyczne stwory, nigdy żywi ludzie.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.