Obrazoburca

Z malarzem Michałem Rutzem rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

Bardzo lubię cykl twoich obrazów „Pocałunek Magritte’a”. Odwołujesz się do słynnego obrazu Kochankowie” Magritte’a, na którym całujący się kobieta i mężczyzna mają zakryte twarze. Myślisz, że gdyby Rene Magritte był homoseksualny, namalowałby pary mężczyzn, tak jak ty?

Przede wszystkim, właśnie poprzez zakrycie twarzy na płótnie Magritte’a, nie wiemy, do kogo należą twarze. Owszem, widzimy genderowe „znaki rozpoznawcze”, ale nie możemy mieć przecież pewności.

Od dłuższego czasu spieram się z rożnymi twórcami na temat kontekstualności sztuki. Znam takich, którzy portretując mężczyzn, nawet w sytuacjach jednoznacznie homoerotycznych, twierdzą, że ich własna homoseksualność nie ma z tym żadnego związku – i odmawiają rozmowy o niej.

W rożnym stopniu można wykorzystywać życie prywatne w sztuce, ale nie da się go, moim zdaniem, całkowicie wykluczyć. A ja nie tylko nie staram się go wykluczyć, tylko tego po prostu nie chcę. Nie wyobrażam sobie tego. Moja homoseksualność jest dla mnie codziennością, moim życiem, także źródłem inspiracji.

Dość śmiałłączysz homoerotyzm z religią.

Bo religia też mnie inspiruje. Również polskość, to, jak ją definiujemy, a także moja własna przeszłość, którą w moich pracach przepracowuję.

Chodzi o to, że pochodzisz z bardzo tradycyjnej rodziny? Jak ona reaguje na twoją twórczość?

Moja rodzina nie zna moich prac. Nie ukrywam ich wprawdzie, ale też specjalnie nie eksponuję. Nie zrobiłem też rodzinnego coming outu. Czuję, że musiałbym się z mojego homoseksualizmu tłumaczyć, może przepraszać, a nie mam najmniejszego zamiaru tego robić.

Twoje malarstwo z formalnego, technicznego punktu widzenia jest tradycyjne. Również tematykę można by za taką uznać – religia, cielesność, polityka – ale łączysz je tak, że rzucasz wyzwanie tradycji. W niektórych pracach, np. z najnowszego cyklu „Święci”, widzę agresję. Skąd ona w tobie?

To ty odbierasz to jako agresję, ja tak tego nie czuję. Bardzo zależało mi na bezpośredniości, na odrzuceniu wstydu i pruderii. Nie chciałem zgubić się w subtelnościach. W poprzednim cyklu „Pocałunek Magritte’a” zdecydowałem się na malarskie rozpikselowanie twarzy, bo chciałem ukazać koszmar cenzury społecznej. W cyklu „Święci” wykorzystującym motywy biblijne niczego nie cenzuruję.

Szereg rożnych wydarzeń w moim życiu, wyjazd i studia na wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, sprawiły, że czuję się dziś bardziej pewny siebie. Wcześniej nosiłem w sobie poczucie winy z tego powodu, że jestem gejem, dziś jest inaczej. Przełożyło się to także na moje malarstwo. Kiedy pracowałem nad tym cyklem w pracowni na akademii i gdy później prezentowałem moje prace szerszej widowni, nie spotkałem się z potępieniem ze względu na ostrość użytych środków. Raczej doceniono odwagę zestawienia, śmiałość i wykonanie. Podkreślano szczerość. To było wyzwalające. Te prace to równocześnie moja praca nad samym sobą, nad światem mojego dzieciństwa, obłaskawianie i dystansowanie się wobec niego, zrywanie z traumą. Dlatego nie czuję tam agresji, dużo więcej poczucia humoru, choć równocześnie są to prace bardzo osobiste.

Ale świętego Antoniego przedstawiłeś z dildem w tyłku.

Ale to przecież nie jest agresywne. I nie posługuję się dosłownie konkretnymi postaciami. Raczej widzę w tym zabawę, wprawdzie z elementami sado-maso. Dla mnie to już totalnie odseksualnione. W trakcie malowania skupiam się na doborze barw, kompozycji i zatraca się pierwotny seksualny kontekst.

Jednak musisz mieć świadomość, że to będzie prowokacyjne, może też uznane za pornograficzne.

Może w Polsce. W Austrii naprawdę mało kogo to szokuje. Staram się korzystać z wolności. To u nas nagość mężczyzny w kontekście religijnym jest szokująca. A nawet i bez kontekstu religijnego.

Czy pornografia to jeszcze sztuka?

Pornografia bywa sztuką, jak wszystko. Nie oszukujmy się, pornografia jest elementem europejskiego, nawet światowego dziedzictwa. Popatrz na niektóre dzieła antyczne, na wizerunki kopulujących par z tamtych czasów. A i tak dysponujemy tylko tym, co się zachowało. Podobnie z ikonografią Dalekiego Wschodu.

Wspomniałeś o „zrywaniu z traumą. Co to za trauma?

Brak samoakceptacji. Mierzę się z moim, zatopionym w religii, dzieciństwie. Pochodzę z wielodzietnej konserwatywnej rodziny, moja matka jest katechetką, dwóch braci wstąpiło do seminarium, notabene potem obaj zrezygnowali. Mama czytała nam Biblię na dobranoc, tak jak inne matki czytają dzieciom baśnie. Dlatego Biblia jest dla mnie naturalnym rezerwuarem inspiracji, tropów, motywów.

Wierzysz w Boga? Nie, nie wierzę. Ale nie oznacza to, że cały ten system wartości, w którym wzrastałem, nagle się rozsypał, że w nim nie funkcjonuję. To nie takie proste. Jest wiele rzeczy, które nadal na mnie i oddziaływują: idee romantycznej miłości, braterstwa, oczekiwanie sprawiedliwości społecznej itp. A z drugiej strony, przez wiele lat wzrastałem w poczuciu pogardy i nienawiści do samego siebie.

Już wiem, dlaczego religia i seks to tematy wiodące twoich prac.

Tak, to swego rodzaju połączenie obu tych światów, obłaskawienie ich. Dla mnie ma to wartość katharsis. Wytwarzam dystans do tego, co miało być jedyną prawdą, prawem, absolutem. A przy tym to reinterpretacja, próba walki z zawartą w religii katolickiej homofobią i niechęcią.

Ale nie chciałbyś spalić wszystkich kościołóświata?

(śmiech) Nie, nie chciałbym. Religia, wiara, kościół są potrzebne wielu ludziom. Ja protestuję jedynie przeciw nietolerancji i mowie nienawiści, które ukrywane są pod płaszczykiem wiary.

W naszej korespondencji, zanim się spotkaliśmy, sam siebie określiłeś jako „gejowskiego artystę.

Bo między innymi tak właśnie się czuję. To jeden z aspektów tego, co robię i kim jestem. Jestem gejem tak samo, jak jestem Polakiem.

***

Michał Rutz (ur. 1988 w Inowrocławiu) – polski artysta multimedialny działający głownie w dziedzinie malarstwa; student wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych na Wydziale Malarstwa Kontekstualnego w pracowni Hansa Scheirla. Stypendysta Muzeum Historii Żydów Polskich. Na przełomie 2011/2012 studiował na Tel Aviv University w Izraelu. Absolwent ASP w Warszawie Wydziału Nowych Mediów (Studenci protestowali przeciw wystawieniu w galerii studenckiej mojej pracy licencjackiej „Ołtarz Smoleński – Rzeź Niewiniątek”; spotkała się ona też z ostrą krytyką profesorów – mówi Michał). Przez 3 lata studiował także na Uniwersytecie Warszawskim w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki. Uczestniczył w wielu wystawach grupowych, między innymi w: Warszawie, Szczecinie, Hamburgu, Wiedniu, Berlinie. michalrutz.wordpress.com  

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obrazy, które nie powstały

Z malarzem Tomaszem Karabowiczem rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Gdybyś miał namalować sobie chłopaka, jaki by był?

To bardzo trudne pytanie. Zwykle wiem, kogo chcę namalować, kiedy tę osobę widzę. Nie wiem, jaki by był. Mógłbym namalować ich kilkunastu…

promiskuita!

(śmiech) Z całą pewnością miałby duże, głębokie oczy, charakterystyczne dla moich prac, i wydatne, mięsiste usta, rozświetloną cerę. Ja chyba właściwie wybieram moich modeli właśnie pod tym kątem. Szukam idealnej twarzy, nawiązując do piękna antyku. To trochę utopia, ale szukam, dążę do ideału, choć w dzisiejszych czasach to chyba bardzo indywidualna kwestia.

Jesteśmy w twojej pracowni, nad czym teraz pracujesz?

Nad kilkoma rzeczami równocześnie, zawsze tak robię. Dziś martwa natura, a schnie, w oczekiwaniu na zwieńczenie dzieła, obraz jednego z młodzieńców. Maluję z natury. Zdarza się, że nie mam modela, wtedy pracuję nad martwymi naturami.

Właśnie, malujesz z natury. Co jest kryterium doboru modela?

To nie zawsze jest łatwe. Maluję ludzi, którzy mi się podobają, interesujących, których oczyma wyobraźni widzę na obrazie. Ale nie zawsze wybrana osoba chce pozować, nie zawsze ma na to czas. Pozowanie wymaga czasu, od tego nie da się uciec i to bywa problematyczne.

Ale co decyduje? Ciało? Twarz? Ruch?

Aura, jakiś sygnał, urok osobisty. Chwilowa inspiracja.

Chwilowa? Później odpływa?

Zdarza się, że tak. Kiedy na przykład maluję konkretną osobę w cyklu obrazów, wydobywam z modela to, co mnie w nim interesuje. Twarz ma ograniczony zakres środków wyrazu. To zabrzmi brutalnie, ale potem trudno odkryć coś nowego. To rodzaj zdejmowania powłok; kiedy dochodzę do tej, pod którą jest mięso, odpuszczam. „Mięso” w malarstwie mnie nie pociąga, raczej wrażenia – to na początku, później studium twarzy – element psychologiczny. Skupiam się na estetyce. Choć nie jest tak zawsze, są twarze, które nie powszednieją, ale mnie interesuje młodość. To też pewien wyznacznik. Młode twarze są po prostu ładne, jeszcze nieskażone troską codzienności, świeże, wypoczęte. Mam świadomość, że z upływem czasu twarz ludzka staje się ciekawsza, ale ja chciałbym uwieczniać tę młodość, beztroskę. Mniej interesuje mnie bogactwo wnętrza człowieka. W każdym razie w mojej twórczości.

A więc temu służy konsekwentne uproszczenie w twoich pracach – redukcja tła, detalu, wyraźnych rysów twarzy i krzywizn ciała?

Tak, świadomie uprzedmiotowiam modela, nie chcę przedstawić jego charakteru, jego uroda, młodość mają być rodzajem ikony. Często słyszę, że jestem portrecistą, nie czuję się nim, raczej bawię się wizerunkiem, tworzę coś, co można by nazwać „znakiem”.

Jak u Modiglianiego, jak u Łempickiej! Też malowali z natury, też uprzedmiotowiali modela.

Prace obojga są mi bliskie.

Jak zachowują się modele pozujący do aktu? Łatwo takich znaleźć?

Myślę, że ktoś, kto nie ma kompleksów, nie ma z pozowaniem nago problemu. Fajnie, kiedy podczas pozowania uświadamia sobie, a to naprawdę się zdarza, że jego kompleksy są wydumane, tkwią w nim. Pozowanie miewa wymiar terapeutyczny. Czy łatwo znaleźć modeli do aktu? Kiedy ktoś już się na takie pozowanie zgadza, jest w nim otwartość, chęć współpracy. Duże znaczenie ma także atmosfera panująca w pracowni, klimat, jaki wytwarza malujący. Staram się, by podczas naszej współpracy była intymna atmosfera. Warto wspomnieć, że malarz traktuje ciało modela przedmiotowo, trochę jak lekarz. Patrzę nie na seks, a na anatomię. Nie ma tu sensacji, jest ciężka praca!

Twoja orientacja seksualna warunkuje twórczość?

Jestem wyzwolony! Myślę, że to ma jakiś wpływ, ale nie przeceniałbym go. Maluję też martwe natury (śmiech). Uważam, że malarstwo powinno być wolne od kontekstu. Nikt nie zwraca uwagi na orientację seksualną pana z banku czy innej korporacji.

Wydaje mi się, że w zawodach twórczych, artystycznych, kiedy ktoś przedstawia coś lub kogoś, ma to jednak jakieś znaczenie.

Tak, pewnie tak, ale nie demonizowałbym tego wpływu. Mówimy o nagości męskiej, przecież ona w malarstwie istnieje od zawsze, a nie każdy jej twórca był gejem, o większości zresztą niewiele wiemy. Moim zdaniem, można to oddzielić, jednak nie upieram się.

W istocie, męska nagość istnieje w malarstwie „od zawsze”, ale w PRL-u właściwie jej nie było. Jak jest dziś traktowana w Polsce?

O, dziś w ogóle trudno porównywać te dwie rzeczywistości. Dziś żyjemy w świecie internetu, Facebooka, reklamy, to niezwykle zmieniło podejście do męskiego ciała, do jego nagości. Czasem nagość jest formą obowiązującą. Pamiętam PRL, męskie ciało jako przedmiot można było zobaczyć właściwie tylko u fryzjera – mówię o fotosach przedstawiających fryzury. Wszystko zmienił świat reklamy, który został zrewolucjonizowany w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych. Nagle męskie ciało odzyskało seks. Pamiętam, jak to się rozwijało i stawało się tkanką miasta.

Jak jest odbierana ta nagość na twoich obrazach?

Jest subtelna, raczej nie budzi kontrowersji, choć, przyznaję, niektórzy klienci nie życzą jej sobie, także ze względu na jednoznaczny kontekst homoseksualny, który mógłby „outować” posiadacza obrazu. Ale to raczej rzadkość. Po Nieznalskiej jest łatwiej (śmiech).

Wspomniałeś o czytelnej subtelności twoich prac.

Zależy mi, by mimo wszystko ta nagość była erotyczna.

Nie kusi cię, by zrobić coś ostrzejszego?

O, tak, coraz bardziej. Ale to ewoluuje. Na początku malowałem akty, ukrywając części intymne ludzkiego ciała; moim odwiecznym źródłem inspiracji jest malarstwo antyczne i szeroko rozumiane malarstwo dawne, gdzie ta nagość zwykle jednak była subtelnie ukryta, spowita materią. Powoli moje malarstwo się „ośmiela”. Coraz częściej myślę o akcie podwójnym, potrójnym. O konstelacji.

Rzeczywiście, jesteś coraz śmielszy. Patrzę na twoją odpowiedź na Courbetowskie „Pochodzenie świata” (naturalistyczny obraz Gustave’a Courbeta, przedstawiający waginę w sugestywnym zbliżeniu, 1866 r. – przyp. B.R.). Gdzie zaczyna się świat?

Moim zdaniem, nasienie musi być zasiane (śmiech). Ale to trochę jak z jakiem i kurą, kto wie, co było pierwsze?

Każdy może zamówić u ciebie portret?

Jestem malarzem, to moja praca. Zapraszam.

Czy jest ktoś, kogo chciałbyś namalować? Ktoś konkretny?

Mnóstwo osób!

Wymień jedną.

Bartek Reszczak. Może być?

To musi pojawić się w wywiadzie, choćby redakcja miała mnie zabić!

(śmiech obopólny) No, i jeszcze Justin Bieber, to byłby obraz! To jest ciekawa sprawa z tymi modelami, z doborem. Jadę czasem metrem, widzę fantastycznego chłopaka, ale nieczęsto zdarza mi się do niego podejść. Pokutuje tu dziewiętnastowieczna zależność malarz-modelka, tak często połączona z ich relacjami osobistymi. Nie chcę, by było to odebrane jak tani podryw, bo ta konotacja jest wciąż żywa. To te piękne obrazy, które nie powstały…

Taki będzie tytuł tej rozmowy! Dziękuję za spotkanie.

Tomasz Karabowicz, (ur. 1971) – absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; dyplom zrobił w pracowni prof. Zbigniewa Gostomskiego. Wybrane wystawy: Galeria Art, NavinGelly- Gallery (Waszyngton), Korczyński Polish Center (Paryż), Ars Homo Erotica (Muzeum Narodowe w Warszawie). 2  września br. miało miejsce otwarcie wystawy Tomasza Karabowicza w warszawskiej Galerii Classix Nouveaux. Prace Karabowicza można znaleźć w galerii Katarzyny Napiorkowskiej. Kontakt: Facebook (Tomasz Karabowicz), tel. 693046241.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świat i tak się zawali

Z meksykańskim artystą Alejandro Urangą rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: xxxxxxxxx

 

Malujesz gejów, męskie ciała, twoja sztuka w ogóle jest bardzo gejowska. Zastanawiam się, co byś malował, gdybyś nie był gejem.

(śmiech) Jeszcze nikt nie nazwał mojej twórczości „bardzo gejowską”. Rozbawiłeś mnie. Gdybym nie był gejem… nie wiem, gdzie szukałbym inspiracji, nie umiem przewidzieć kierunku. Może tak, jak teraz maluję facetów, jako heteroseksualny malarz malowałbym dziewczyny? A gdybym był transseksualny, może odnosiłbym się twórczo do mężczyzn, kobiet i problemów identyfikacji płciowej, może płynności granicy między nimi? Ale równie dobrze mógłbym malować pejzaże albo tworzyć sztukę konceptualną. Nie wiem. Myślę, że każdy artysta, niezależnie od płci czy orientacji seksualnej, wyraża w sztuce to, co dla niego ważne. Mnie inspiruje ludzkie ciało, erotyka, pornografia…

o, tak, nawet robienie loda uczyniłeś przedmiotem sztuki!

Moje niektóre prace przedstawiają mężczyzn w niedwuznacznych sytuacjach. Obraz „Le garcon aux yeux blues” („Chłopak o niebieskich oczach”), o którym mówisz, jest jednym z nich (prenumeratorzy/rki „Repliki” otrzymują reprodukcję „Chłopaka…” gratis – przyp. red). Wyraża mój stan, potrzeby seksualne, które czułem, pracując nad nim. Ale moja twórczość nie odnosi się wyłącznie do mężczyzn, społeczności gejowskiej czy seksu samego w sobie. Podejmuję rożne tematy w performansach, video, także w grafice i malarstwie.

Wyraźnie inspiruje cię Madryt, w którym od kilku lat mieszkasz. Ale nie jesteś Hiszpanem, pochodzisz z Meksyku. To miłość kazała ci przepłynąć ocean?

Rzeczywiście, często maluję Madryt. Jego ulice, codzienność. W 2010 r. stworzyłem serię screen printów „Postcards from Madrid” („Pocztówki z Madrytu”) – to rodzaj opowieści o mieście, które poznawałem. Ale to nie miłość sprawiła, że wyjechałem z Meksyku. Mieszkałem w Mexico City – to piękne miasto, ale bardzo głośne, zatłoczone, zanieczyszczone. Choć jest ogromne i daje wiele możliwości, to poczułem się znudzony i zmęczony. Jak meksykański poeta Efrain Huerta, czuję do tego miasta jednocześnie miłość i nienawiść. Szukałem spokojniejszego miejsca, mój ówczesny chłopak zaproponował, abyśmy przenieśli się do Europy. Wybraliśmy Hiszpanię. Uwielbiam Madryt, jest piękny i czarujący. Możesz go przejść pieszo. Czuję się tu naprawdę dobrze, w spokoju tworzę, kocham i jestem kochany przez mojego hiszpańskiego faceta – Jose.

Jesteście małżeństwem?

Na razie nie.

Interesujesz się prawami gejów i lesbijek?

Tak. W Mexico City zalegalizowano związki partnerskie w 2007 r. – kilka miesięcy przed moim wyjazdem do Madrytu. To było wspaniałe, ale jeszcze wspanialsze wydarzenie nastąpiło trzy lata później, w 2010 r., gdy wprowadzono w Mexico City małżeństwa homoseksualne.

Bardzo podoba mi się twoja „warszawska” grafika. Warszawa przyjęła cię bardzo ciepło, w klubie Leniwiec miałeś latem wystawę. Może polscy faceci staną się dla ciebie nową inspiracją?

Same zalotne pytania zadajesz (śmiech). Wykorzystałem tradycyjny wizerunek pomnika Chopina z Łazienek Królewskich jako ilustrację mojej warszawskiej wystawy, plakat promocyjny. Tyle tylko, że pozwoliłem sobie wymienić Chopina na nagiego mężczyznę, który leży pod drzewem. Miałem nadzieję, że będzie to nieco prowokacyjne dla Polaków, ale… nikt nie zwrócił uwagi. Polacy są bardziej otwarci, ciepli i mili, niż sądziłem. A co do chłopaków… wasza jasna skora i delikatne rysy są bardzo interesujące – także z artystycznego punktu widzenia, więc kto wie…

Używasz bardzo wyraźnych, zdecydowanych kolorów, mieszasz kontrastujące ze sobą barwy. Ma to coś wspólnego ze słynącą z intensywnych barw sztuką Meksyku? Od razu przychodzą na myśl nazwiska Kahlo czy Rivery…

O, tak, sztuka meksykańska, w tym także meksykańskie rękodzieło, miała ogromny wpływ na moją twórczość. Tak jak zauważyłeś, malarstwo Meksyku jest pełne kolorów, wymiarów, ale także pewnego rodzaju wizyjności z pogranicza światów. Również ulice Meksyku wypełnione są różnorodnymi barwami. Wzrastałem w tym wszystkim. Już jako dziecko kochałem woskowe ołówki i farby wodne. Kolor w mojej twórczości ma szczególne znaczenie, jest elementem struktury obrazu, bazą, nie jest wyłącznie elementem kompozycji. Chciałbym kiedyś zapełniać kolorem przestrzeń publiczną. Ale Frida Kahlo i Diego Rivera nie należą do moich ulubionych meksykańskich twórców, dużo bardziej podziwiam Rufino Tamayo i Davida Alfreda Siqueirosa, który w latach trzydziestych XX w. uczył nowatorskich technik malarskich samego Jacksona Pollocka.

Niektóre z twoich projektów to sztuka zaangażowana, konceptualna, przykładem – cykl i „Juventud y SIDA en cama de vidrio” („Młodzież i AIDS w szklanym łożku”).

Ten projekt powstał w 2003 r. Starałem się jednoznacznie, bez aluzji, pokazać, jak młodzi ludzie – HIV-pozytywni i negatywni – używają kondomów jako podstawowego narzędzia prewencji. Chciałem również zwrócić uwagę na łatwość, z jaką można zarazić się wirusem, jak bardzo delikatna to kwestia. Projekt miał być również nawołaniem do równości między osobami zakażonymi i niezakażonymi. To konceptualne założenie. Technicznie, zamiast aparatu fotograficznego użyłem skanera. Nadzy chłopcy i dziewczyny siadali na skanerze i tak powstały naturalne, „niepozowane” wizerunki tyłków, cipek i penisów.

Masz jakąś przewodnią myśl, którą się kierujesz w sztuce?

Nie, chyba nie stawiam żadnej tezy. To niedobre, aby tworzyć podług idei, wolę spontaniczność, inaczej sztuka nie miałaby sensu. Nie w tych czasach. Wyznaczam sobie nie idee, a cele – chciałbym malować obrazy wielkoformatowe, nauczyć się sztuki murali, pokazać moje prace w miastach, które kocham. I sprzedawać je na aukcjach w Sotheby’s (śmiech).

Którego z gejowskich twórców cenisz?

Artyści geje? Mógłbym wymienić chyba tylko Keitha Haringa. Podziwiam go jako człowieka i wielkiego artystę. Większość artystów, których lubię jest, o ile mi wiadomo, heteroseksualna, jak Monet, Łempicka…

Tamara Łempicka była biseksualna.

Ach, tak? No, widzisz. To tylko pokazuje, że orientacja seksualna nie wpływa na mój odbiór sztuki (śmiech). Wymieniam dalej: Picasso, Miro, Derain, Sonia i Robert Delaunay, Basquiat, Renoir, de Koonig, Kandinsky, Heckel, Kokoschka…

Obok czyich prac chciałbyś zobaczyć w muzeum swoje obrazy?

To jest cholernie trudne pytanie, bo jest tak wielu, których podziwiam… Ale chyba najbardziej chciałbym wisieć między Matissem a Balthusem. Wrócę jeszcze do tego motta, myśli przewodniej, jak ją nazwałeś, bo właśnie mi się przypomniało. W meksykańskim hiszpańskim brzmi to tak: „A coger y a mamar que el mundo se va a acabar” – „Pieprzmy się, obciągajmy, bo świat i tak się zawali”. Możesz to uznać za moją główną ideę.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.