Homo + sztuka + kontekst

Z artystą Bartłomiejem Jarmolińskim o jego pracach, orientacji seksualnej w sztuce, o Warholu, Leonardzie, byciu Madonną i granicach płciowości rozmawia Bartosz Reszczak

 

 

W projekcie video „Confessions after hours” wcieliłeś się w Madonnę. Fajnie było poczuć się Madonną?

Madonną po godzinach pracy, w sali lustrzanej Łódzkiego Domu Kultury. Założyć różowe body i w rytm jej przeboju „Hung up” powyginać się do woli… Fajnie było! Ale ta praca, pokazywana podczas wielu różnych wystaw, sprawiła, że przylgnęła do mnie łatka „Pana Madonny”. Tyle tylko, że nie o zabawę tu chodziło, nie o kolesia przebranego w ciuchy Madonny, ale o, skazaną z góry na niepowodzenie, próbę bycia kimś, kim się nie jest.

Dużo w twojej twórczości przekraczania granic płciowości…

A kim jest prawdziwy mężczyzna? Prawdziwa kobieta? Jestem przekonany, że każdy ma w sobie pierwiastki męskie i żeńskie. Te pęknięcia znajdują mnie same. Gdybym miał stabilne życie, był szczęśliwy, a świat akceptowałby moje wybory, prawdopodobnie moja twórczość obrałaby zupełnie inny kierunek. Pewnie skupiłbym się na rozważaniach formalnych, eksplorował inne przestrzenie. Ale tak nie jest, dlatego poruszam tematykę społeczną, wartości estetyczne są równie istotne, oba czynniki stanowią o całości prac.

Twoja koncepcja sztuki zaangażowanej zderza się z rzeczywistością. Kiedy dyrektorka szkoły, w której uczyłeś plastyki zobaczyła twoje, będące elementem projektu, zdjęcia, na których nosisz blond perukę i kabaretki…

…tak, musieliśmy się pożegnać. Po prostu zrezygnowałem z pracy. Nie chciałem nawet dyskutować z nią o sztuce. Mam świadomość, że od nauczyciela wymaga się, aby był wzorem do naśladowania, by był wzorem także w wymiarze moralnym i edukacyjnym.

Ale czy sztuka może być niemoralna? Czy uzasadniona przecież artystycznie transgresja to już brak moralności?

Można używać różnych środków artystycznych, ale najważniejszy jest przekaz, kontekst. Jeżeli praca ma czemuś służyć, postawić przed widzem pytanie, to rozważania na temat moralności są nieuzasadnione. Sama prowokacja nie ma żadnej wartości. Staje się tandetą.

Są granice prowokacji?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Twojej twórczości blisko do pop artu.

Spotkałem się z taką oceną, wielokrotnie w dobrym tego słowa znaczeniu. Słyszałem też opinie mówiące o tym, że blisko mi do banału, że ocieram się o kicz. To oczywiście zależy od interpretacji osób oglądających moje prace.

Ale to działania kontrolowane, pop-art nie przyjąłby takiej formy, gdyby nie formalne uproszczenia, które miały przybliżyć przekazywane treści publiczności.

I właśnie w tym rzecz, poruszam istotne dla mnie kwestie, na przykład analizując społeczne znaczenie płci, przy czym rzeczywiście do tej pory używałem często stylistyki bliskiej pop-artowi.

Czy nie sądzisz, że projekt „Santo Subito”, w którym wykorzystałeś ikony popkultury w charakterze świętych-patronów, spotkałby się z większym oddźwiękiem, gdybyś wziął na warsztat polskie ikony?

Tworząc, nie zastanawiam się nad odbiorem prac. Przedstawiam to, co porusza mnie. „Moi” święci patronują – w różnym wymiarze, choćby tylko symbolicznym – warstwom społecznym lub ludziom, którzy w różnym stopniu przyczynili się do ich śmierci (np. Gianni Versace – patron celebrytów, Freddie Mercury – patron bezpiecznie kochających, Michael Jackson – patron lekarzy – przyp. red.). Owszem, np. malarz Zdzisław Beksiński mógłby zostać patronem młodych, z kryminałem w tle. Takich symbolicznych polskich postaci można by znaleźć więcej, a jednak zależało mi na bardziej uniwersalnym przekazie.

Jest w tym dużo cynizmu, bo jak inaczej nazwać określenie Grace Kelly, która zginęła w wypadku samochodowym, patronką podróżnych? A zarazem większość z tych osób to ikony LGBT. To przypadek?

A czy nie jest tak, że środowisko LGBT, niezależnie od tego, jak jest naprawdę, kojarzy się z najlepszą zabawą, swobodnym stylem życia, optymizmem, zabawą, glamourem? Wśród naszej społeczności jest duże grono osób kształtujących gusta estetyczne. Może stąd ta zbieżność. Kreujemy rzeczywistość, czy komuś się to podoba, czy nie. W pewnym sensie wprowadzamy „na salony” nasz gust, pewnie jest w tym coś ze snobizmu, ale też po prostu dobra jakość. A do tego wszyscy artyści, twórcy są w mniejszym lub większym stopniu ekshibicjonistami. Inaczej nie tworzyliby sztuki.

I stąd już blisko do Warhola.

Wszystkie drogi prowadzą do niego – jego osobowości i twórczości. To, że Warhol był gejem, nie pozostawało bez znaczenia w kontekście jego prac, zresztą nie tylko jego.

To dlaczego polscy artyści nie chcą, aby ich homoseksualność była znana?

Myślisz, że nie chcą?

Pierwszym i zarazem zbiorowym wyjściem z szafy była wystawa „Ars Homo Erotica” i album „Art Pride”, w którym znalazły się również twoje prace.

Rzeczywiście, trafnie to nazwałeś – to było zbiorowe wyjście z szafy. Myślę, że dobry pod to grunt zrobił coming out Tomasza Raczka, osoby znanej i szanowanej za erudycję i kulturę osobistą, oraz kolejne coming outy osób publicznych.

 Sztuka może istnieć bez kontekstu? Bez wiedzy o artyście ją tworzącym?

Nie można odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Jest to uzależnione od istoty pracy, która może skupiać się jedynie na wartościach czysto formalnych lub też na treści, która będzie najistotniejsza. W tym znaczeniu sztuka nie istnieje bez kontekstu.

Ale kiedy malarz, który jest gejem, maluje nagiego mężczyznę, to trudno mi uwierzyć, że jego postrzeganie tego ciała nie jest podszyte erotyką lub chociaż jakąś dwuznacznością…

Nie mogę się z tym zgodzić, to nie jest regułą, choć interesujące wydaje się spojrzenie w tym kontekście na prace Leonarda da Vinci. Homoseksualność Leonarda jest widoczna w jego dziełach. To bardzo ważny dla mnie twórca właśnie w kontekście mniejszościowym. Mężczyźni są u niego piękniejsi i – jak sądzę – bardziej kobiecy niż kobiety, które namalował. Są zmysłowi, erotyczni i eteryczni. No, i ta słynna tajemnica leonardowych uśmiechów. Zgadzam się z teorią wielu biografów Leonarda, według której sam często był dla siebie modelem. Twarze z jego przedstawień – zarówno mężczyzn, jak i kobiet – są do siebie podobne. To rodzaj krypto-autoportretów. Z kobiet, które przedstawił, najbardziej zmysłowa jest Gioconda, ale dla mnie nie jest to portret kobiety. Gioconda zawiera w sobie pierwiastek męski i żeński.

Tak więc jego sztuka jest kontekstualna. A twoja? Na ile twoja orientacja seksualna przekłada się na twórczość?

Na tyle, na ile ważne jest dla mnie, abym mógł spokojnie iść z mężczyzną ulicą, nie budząc krzywych spojrzeń, tak jak pary heteroseksualne ich nie budzą.

Czy jest coś takiego, jak sztuka homoseksualna?

Nie. Jest sztuka tworzona przez osoby homoseksualne, ale tu orientacja twórcy jest jedynym spoiwem. Czy nagie męskie ciało musi mieć aspekt homoseksualny, skoro maluje je gej? Gdzie miałaby tu przebiegać granica?

Moim zdaniem, właśnie w kontekście. Wracamy do kontekstualności sztuki. Nie wrzucałbym jednak prac artystów LGBT do jednej szufladki „sztuka homoseksualna”, to uproszczenie. Niemniej nie można zignorować twojej tezy, co unaoczniła wystawa „Ars Homo Erotica” Pawła Leszkowicza. Tam właśnie sztuka została wtłoczona w kontekst i nawet dzieła dawnych artystów, o których orientacji seksualnej nie mamy pojęcia, były pracami stricte homoseksualnymi. Myśląc o sztuce „homoseksualnej”, mam na myśli nie tyle akty męskie czy damskie, gdyby były tworzone przez lesbijkę, ile raczej „sztukę walczącą”, czyli przekaz. Społeczne uwarunkowanie. Niezależnie od formy dzieła. Sztukę, która pokazuje, że to także może być miłość, „uczłowiecza” homoseksualizm. Bo niebezpośrednim przekazem takiego dzieła jest wołanie o równość. Poprzez obcowanie z tego typu sztuką widz ma możliwość zobaczenia odpychanych lub marginalizowanych przez samego siebie tematów z innej niż dotychczas perspektywy.

Tyle mówi się o środowisku artystycznym jako o „przestrzeni homoseksualnej”. Jak to wygląda z twojego punktu widzenia – wyoutowanego artysty funkcjonującego na co dzień w Łodzi?

Podobnie jak w innych miejscach, tak w Łodzi jest wiele osób homoseksualnych, które działają aktywnie w obszarze sztuk wizualnych, mody, filmu. W obszarze tej płaszczyzny to duża społeczność, nie czuję się odosobniony. Przynajmniej nie w tym wymiarze.

Pisarki buntują się, gdy ich twórczość nazywa się „literaturą kobiecą”. Czy tobie uwłaczałoby, gdyby twoje prace nazwano „sztuką homoseksualną”?

Nie, to nie jest przymiotnik piętnujący, a jednak mogłoby się to odnosić tylko do niektórych prac. Jest to szczególnie uzasadnione, bo niektóre z nich znalazły się w albumie „Art Pride”, który ukazał się mniej więcej w tym samym czasie, gdy otwierano wystawę „Ars Homo Erotica”. Odpowiedziałem na tę propozycję z dużym entuzjazmem, szczególnie, że był to pierwszy raz, kiedy pokazałem moje prace w tym kontekście.

A więc kontekst!

(śmiech) Dla mnie był to przełom, bo jedynie bliscy wiedzieli o mojej orientacji, niby nigdy nie robiłem z tego tajemnicy, a jednak w sferze publicznej – w tym szerszym wymiarze – zaistniałem jako gej pierwszy raz właśnie wtedy.

 

***

Bartłomiej Jarmoliński (ur. 1975) – absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Wybrane wystawy indywidualne: COOLTOWI, Otwarta Pracownia, Kraków 2011, Galeria Studio, Warszawa 2010; Saint M, Galeria Zero, Berlin (z Iwoną Demko) 2011; Santo Subito, Labolatorium, Centrum Sztuki Galeria El, Elbląg; MAN-RW, Galeria Wozownia, Toruń 2010; Dobre wszystko co dobre, Galeria przy automacie, Warszawa 2010; POProgram, Galeria Stara, Łódź 2009, Galeria Ateneum, Warszawa 2009. Prace i projekty Bartka Jarmolińskiego: www.bartekjarmolinski.com

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ladyboy

W kwietniu pożegnaliśmy Julię Ladyboy, ważną dla polskiej sceny lesbijskiej artystkę, organizatorkę imprez, DJkę, graficzkę. Dla jednych super wzór, dla innych ikona i gwarant dobrej zabawy, dla jeszcze innych – koleżanka, kochanka, powierniczka

 

arch. pryw.

 

BENITA, Ladyboy kolektyw:

Julia to wielkie odkrycie. Jak ją poznałam? Wymieniałam się z przyjaciółką linkami do ładnych dziewczyn na portalu innastrona.pl (teraz queer.pl – przyp. red.). Nagle ona śle link do Julii, mówię: „Co?! przecież to mężczyzna”… Wszystko z Julią było na wariata. Ona mieszkała w Berlinie, ja, wtedy gówniara, uciekłam z domu przed samą maturą, pojechałam do niej, po nią, spędziłyśmy tam super czas i wróciłyśmy razem do Polski. Nasze wspólne granie? Na początku to byłam giermkiem. Takim, co siedzi i czyści płytki wacikami. To ona była gwiazdą z brokatem na twarzy. Błyszczała. No i… jak każdemu chciało jej się czasem siku, więc pokazała mi, gdzie trzeba wcisnąć jakiś guzik lub suwak. Ktoś nam powiedział: „fajnie to z boku wygląda” i przez kolejnych kilka lat grałyśmy jako kolektyw. Imprezy były kobiece, ale nie tylko dla kobiet – raczej dla wszystkich tych, co szanują kobiety i ich decyzje. Benefity, manify, ale zdarzało się też Julii grać na imprezach szkolnych, w domach dziecka, dla młodzieży niepełnosprawnej. Dzieci biegały w kółko, lizały ją po tatuażach: „nie zmyją się”? Julia się uśmiechała.

Dlaczego była dla dziewczyn ważna? Bo była śliczna (śmiech). Tak, była śliczna i była odważna. I robiła najlepsze imprezy. Wciąż to słyszę: „impreza Ladyboy równa się dobra zabawa”. A przed imprezą stresowała się jak dziecko. Wychodziła z domu, wracała, setki razy poprawiała gwiazdki, brokat, czy dobrze… I jeszcze raz: „nie wzięłam tej płyty, tamtej…”. Ale kiedy odpalała sprzęt, to dostawała… nie wiem… 200 procent pewności siebie. Zupełnie inna osoba, zupełnie. To było coś! No, to było coś.

Katarzyna Szustow, menadżerka „Kultura i komunikacja”: Dla mnie Julia? Istotna. Bardzo… dla mojej obecnej tożsamości, dla tego, kim jestem dziś. Moje pierwsze spotkanie z Julką to jesień 2004 roku, kiedy wracam po rocznym pobycie z Londynu, gdzie przewinęłam się przez Klub Wotever – przez queer practice, transgenderyzm na co dzień, nielegalny testosteron, performanse. Podjęłam decyzję o powrocie do Polski, która właśnie dołączyła do Unii Europejskiej, ale nie radziła sobie kompletnie z tematami LGBTQ.

Poszłam do Le Madame (jeszcze tam nie pracowałam) na występ Bridge Markland – gwiazdy światowej sceny dragkingowej i tam zobaczyłam Julkę Ladyboy i Asię Pinkshot. To był szok. Pierwsza polska para dziewczyn, która ma genialną stylowe, uśmiechnięte oczy, nie chowa się ze swoją relacją, nic nie udaje – silna obecność. Potem poznałyśmy się bliżej. Zaprosiłam je do grania regularnych imprez kobiecych „Bad Girrls Night” w Le Madame. Razem z Czarną puszczały mnóstwo kobiecego electro, riot girrl, grunge i oczywiście Peaches. Nie mogę zapomnieć tego tatuażu na przedramieniu Julki – Peaches w kucki, która wygląda jakby sikała i wydzierała się do mikrofonu! Tęczowa gwiazda na karku i niezgoda na jakikolwiek kompromis.

Ich świat był fenomenalny. Robiły klej „domowej roboty”, w nocy rozwieszały plakaty, sprayowały szablony na murach: „znów te cholerne lesby”, Julka rysowała czadowe komiksy, ziny, koszulki, wspólnie pomagały Emancypunx, Asia tworzyła UFĘ, no i miały podstawowy sprzęt didżejski, więc imprezę można było zrobić wszędzie. Asia zawsze mówiła: „Intensywna aktywność i angaż. Nie kompromis, nie dialog ze społeczeństwem. Widoczność!”. W tamtej Warszawie w 2004 roku NICZEGO takiego nie było. Owszem, były feministki, Manifa, ale nie oficjalne wyoutowane fajne lesbijki, które są bardzo świadome swojej tożsamości i umiejętnie ją tworzą. Gdyby nie ich działalność, nie tylko ja, ale cała Warszawa byłaby dziś inna. A tak poza tym Julka to pierwsze bokserki w stolicy (śmiech). Chłopaczydło, ale z tym jej rozbieganym spojrzeniem, z tymi oczami nadwrażliwego, zagubionego dzieciaka…

Irena Santor”, organizatorka imprez „L kultura”: Dlaczego była ważna? Bo robiła dobre imprezy. Naprawdę dobre. Wiedziała, jak się za to zabrać, a to wcale nie jest proste. Wszystko robiła sama: od przygotowań, przez plakaty, po ulotki, muzykę. I naprawdę czuła to, co robi. Patrzyłaś na nią za DJką i wiedziałaś: to jest jej miejsce. I naprawdę umiała zarażać. Sobą, pasją. Chciało się być na jej miejscu, być nią. Nie że z zazdrości, po prostu chciało się robić coś z nią. Zawsze mi imponowała, podpatrywałam ją. Kiedyś nieśmiało spytałam (to było, jak grałam przy imprezach Darii Jedynej): „Julka, czy jest taka możliwość… bo wiesz, jakoś totalnie sobie nie radzę…”. Od razu zrozumiała, otworzyła przede mną drzwi: „przychodź, ja ci wszystko pokażę”. Spędzała ze mną kupę czasu, siadałam z piwem i uczyła mnie. Niejedna osoba by powiedziała: „sorry mała, ten świat jest mały i, wiesz, zapchany”. Ale nie Julia… Imprezy L kultury… Gdyby nie Julia, nie byłoby ich! Nie wiedziałabym, jak się za to zabrać. Wszystkie cenne wskazówki mam od niej.

Megi, bratnia dusza:

Julia dla mnie jest (nie pasuje mi słowo „była”) bardzo zabawnym człowiekiem, który z byle drobnostki potrafił się cieszyć. I ten śmiech był bardzo zaraźliwy, tak więc wszyscy wokół też się śmiali. Pamiętam ją głownie z zabawnych chwil czy sytuacji, odkrywania nowych, ciekawych zależności i prawd tego świata. Julia dużo postrzegała, zauważała, przemyśliwała. Zastanawiała się nad zachowaniem innych, odnosiła to do siebie, porównywała. Była bardzo wrażliwa. Nosiła się z takim humorzastym stylem, który był mieszanką i tego humoru właśnie, i wizji danej sytuacji, i po prostu dobrej zabawy. Jak już raz jej coś wpadło do głowy, to trudno było ją przekonać, że jest inaczej. Szalenie ją lubiłam. Za ten styl właśnie, za bezpośredniość, mówienie o emocjach, za kolory i symbole w jej życiu. Za to, że robiła rzeczy z pasją i za to, że mi pomogła, kiedy tego bardzo potrzebowałam. Miała swój świat, do którego lubiła zapraszać ludzi i z którego też niektórych wyganiała. Bardzo szybko robiła się smutna, jeśli się ją oskarżało o coś, co nie było prawdą. Polegała na opiniach innych, bezpośrednich i takich, które sama sobie wytworzyła; i często one właśnie dyktowały jej dzień. Jednak miała odwagę do końca być sobą – mimo wszystko, mimo tej ogromnej wrażliwości i wielkich emocji, jakie nosiła w sercu. Była i będzie moim wielkim przyjacielem.

Sylwia Chutnik, pisarka:

Poznałam ją ponad 13 lat temu, była wtedy bardzo młoda i zagubiona. Wywodziła się z kręgów anarcho-punkowych, ale nie organizowałyśmy nigdy niczego razem. Miała zawsze podejrzliwy wzrok i złośliwe poczucie humoru. Wspaniale rysowała, to był prawdziwy talent objawiający się w cyzelowaniu szczegółów. Mam jej kilka prac do tej pory. Jedna z nich przedstawia mnie z czasów występów w Radykalnych Cheerleaderkach: stoję z tarczą ozdobioną godłem i przebitą strzałą. Widziała mnie jako buntowniczkę, ale to ona była zawsze pod prąd. Szukała swojego miejsca na ziemi i kiedy straciłam z nią kontakt, wyjechała do Berlina. Myślałam, że wreszcie robi to, co chce: ma wokół siebie podobnych ludzi, którzy zrozumieją jej pasję i zaakceptują w pełni. Może i tak było, ale czasami otoczenie to za mało i jeśli samym nam ze sobą nie po drodze, to nikt już nie pomoże. Mam jej zdjęcie: łysej, z wywalonym językiem, wyglądającej jak przerośnięta Mała Mi. Taką ją zapamiętam. I szlag mnie trafia, że jej już nie spotkam.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Xavier wyśniony

Niech się nierozgarnięte małolaty kochają w Bieberze – my mamy Dolana!

 

mat. pras.

 

Niech się nierozgarnięte małolaty kochają w Justinie Bieberze! My mamy Xaviera Dolana. Też pochodzi z Kanady (z jej francuskojęzycznego Quebecu), ale jest starszy, ładniejszy, inteligentniejszy i bardziej utalentowany niż jego rodak-szansonista. Z „cudownego dziecka”, jakim obwołano Dolana po premierze Zabiłem moją matkę, zmienia się w jednego z najważniejszych artystów współczesnego kina. Na nasze ekrany wchodzi film „Tom”, tymczasem na tegorocznym festiwalu w Cannes pokazuje Xavier swe najnowsze dzieło – „Mommy”.

To właśnie w Cannes, w 2009 r. zaczęła się błyskotliwa kariera wówczas dwudziestoletniego syna aktora Manuela Tadrosa (posiadającego egipskie korzenie) i nauczycielki, Genevieve Dolan. Napisany, wyreżyserowany i zagrany przez Xaviera Dolana film „Zabiłem moją matkę” – na poły autobiograficzna opowieść o trudnych relacjach syna-geja ze swą rodzicielką – zakwalifikował się do sekcji festiwalu zatytułowanej „Piętnastka reżyserów”. Zdobył trzy nagrody i został sprzedany na całym świecie. Niektórzy do dzisiaj uważają, że to najlepsze dzieło Xaviera – świeże, dowcipne i poruszające zarazem. Młody reżyser połączył w nim brawurową szczerość ze świetną znajomością gramatyki filmowej. Kino go zresztą wychowało – jako dziecko grał w rożnych kanadyjskich produkcjach, przeznaczonych na duże i małe ekrany.

Przede wszystkim jednak, w „Zabiłem moją matkę” Dolan zademonstrował oryginalny styl, w którym znaleźć można wpływy Nowej Fali, jak i estetyczne „przegięcie” kontynuujące tradycję takich homoseksualnych artystów jak Oscar Wilde czy Pedro Almodovar. Bo też cała dotychczasowa twórczość Xaviera krąży wokół tematu inności seksualnej. Pokazuje, co wynika z konfrontacji „odmieńców”, osób homo- i transseksualnych z tzw. „normalnym” światem. Nie są te filmy apelami o tolerancję i akceptację – w Kanadzie, kraju raczej życzliwym LGBT, nie trzeba już wykonywać pracy u podstaw – ale zderzają ze sobą rozmaite pragnienia i wizje świata, między którymi dochodzi często do kolizji. Tak dzieje się chociażby w Wyśnionych miłościach” (2010), gdzie para bohaterów – heteroseksualna dziewczyna i homoseksualny chłopak – zakochuje się w tym samym młodzieńcu. Stara jak świat historia nieszczęśliwego uczucia – kreującego własne nadzieje, miraże i wizje – ukazana została na tle hipsterskiego światka współczesnej młodzieży. Wystylizowanej, narcystycznej, cokolwiek pretensjonalnej, ale zarazem bezbronnej w obliczu choroby zwanej miłością.

Z kolei najambitniejszy i najdłuższy z dotychczasowych filmów Dolana, Na zawsze Laurence” (2012) jest rozpisaną na lata (zaczyna się w latach 80. XX wieku, kończy już w naszym stuleciu) historią życia tytułowego Laurence’a (Melvil Poupaud), który pewnego dnia postanawia przed sobą i przed światem przyznać się do tego, że jest kobietą. Z estetycznym rozmachem prowadzi nas Xavier przez meandry jego losu, śledzi zwłaszcza relacje bohatera z narzeczoną o imieniu Fred (Suzanne Clement).

Po rozbuchanej, prawie trzygodzinnej produkcji wrócił Dolan do bardziej kameralnej formy. Po raz pierwszy wziął na warsztat cudzy tekst – sztukę Michela Marca Boucharda „Tom a la ferme”. Inny dramat Boucharda, „Les Feluettes, ou La Repetition d’un drame romantique”, stał się w 1996 roku kanwą filmu „Lilie” wyreżyserowanego przez Johna Greysona, niewątpliwie jednego z najważniejszych dzieł kina LGBT. Była to oryginalna formalnie opowieść o swoistej psychodramie, jakiej zostaje poddany biskup kościoła katolickiego, który musi obejrzeć odegrane przez więźniów przedstawienie przywołujące historię z czasów jego młodości. Brutalną terapią jest też to, czego doświadcza tytułowy hipster Tom z filmu Dolana (grany przez samego reżysera). Jedzie on na pogrzeb swojego faceta, odbywający się na dalekiej prowincji. Okazuje się, że matka kochanka nic nie wie (albo nie chce wiedzieć) o tym, jakie relacje łączyły jej syna z Tomem. Bohater zostaje zmuszony przez brata zmarłego do brania udziału w spektaklu hipokryzji i samooszukiwania się. Poddaje się tej grze przemocy (i… pożądania) z zadziwiająca pasywnością.

Po raz pierwszy także Dolan przenosi się z wielkomiejskiego środowiska na zapadłą wieś. Wyzbywa się błyskotek i ornamentów stylistycznych charakterystycznych dla jego wcześniejszych dzieł. Tom” jest filmem mrocznym, niepokojącym. Wizją koszmaru, który zdaje się nie mieć końca. Na ostatnim festiwalu w Wenecji Dolan otrzymał za „Toma” nagrodę krytyków FIPRESCI.

A jak wygląda najnowsze dzieło Xaviera? Ile w nim światła, ile cienia, a ile tęczy? Przekonamy się już wkrótce. W każdym razie, „Mommy”, które trafiło do konkursu tegorocznego festiwalu w Cannes, to znowu opowieść o matce (w tej roli ponownie, znana z debiutu Dolana, Anne Dorval) samotnie wychowującej agresywnego syna.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sztuka, która wyzwala

Z Danielem Rycharskim, artystą, tegorocznym laureatem Paszportu „Polityki” w kategorii Sztuki wizualne, działaczem grupy chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza, rozmawia Marcin Dzierżanowski

 

Tęczowy dres Daniela to jego oryginalny pomysł specjalnie dla „Repliki”. Dres na tęczowo obszył Piotr Pandyra – podziękowania; foto: M. Niewirowicz (niema.foto)

 

Jesteś bardziej z Kurówka czy z Krakowa?

Zdecydowanie z Kurówka.

Ale wyjechałeś na studia do Krakowa, zrobiłeś doktorat na tamtejszej ASP, stałeś się sławny.

Tyle że właśnie dzięki temu, że nie zerwałem związków z moją wsią.

No właśnie, dlaczego nie zerwałeś?

To, skąd pochodzę, było dla mnie zawsze bardzo ważne. W Krakowie wszyscy robili „miejską” sztukę, a mnie inspirowała ta moja wioska, dla wielu być może dziadowska i obciachowa, ale dla mnie fascynująca poprzez swą inność.

Większość osób LGBT wyjeżdża ze wsi i już tam nie wraca.

Dla mnie powrót był naturalny, choć wiem, że dla społeczności wiejskiej stanowię spore wyzwanie. W ostatnich latach stałem się symbolem nowej kultury wiejskiej, a wieś jest kojarzona z bardzo tradycyjnymi wartościami. Odkąd zacząłem otwarcie pokazywać w sztuce wątki związane z LGBT, z ich punktu widzenia chyba trochę przeszedłem na drugą stronę.

Jakie są reakcje?

Na ogół dobre. Mój sołtys powiedział, że nikomu do łóżka nie będzie zaglądał. Wieś to taki organizm, gdzie mieszka sto osób i każdy jest traktowany jako trybik w maszynie, bez którego cały mechanizm nie zadziała. Każdy jest z kimś połączony, jak nie przez sąsiedztwo, to przez pokrewieństwo, więc ludzie się wzajemnie akceptują, bo nie mają wyjścia. Pod tym względem jest lepiej niż na przykład w małych miasteczkach. Już po tym, jak dostałem Paszport „Polityki”, byłem na spotkaniu w bibliotece w Sierpcu. Poproszono mnie, żebym w trakcie wystąpienia broń Boże nie podnosił wątków gejowskich. Oczywiście nie zgodziłem się.

Był skandal?

Nie było, choć na sali był burmistrz i sporo ważnych osób. O swojej orientacji mówiłem naturalnie, a publiczność równie naturalnie wszystko przyjmowała. Po spotkaniu podchodzili do mnie ludzie, dziękowali, mówili, że ten temat nigdy się w Sierpcu publicznie nie pojawił.

Oswajanie trudnych tematów przez sztukę?

A dlaczego nie? Przecież tak było od wieków. Zresztą, w moim osobistym procesie samoakceptacji sztuka miała podstawowe znaczenie. Pozwalała w bezpieczny, czasem metaforyczny sposób mówić o tożsamości LGBT.

Twoje pierwsze „wiejskie” projekty nie były społecznie zaangażowane. Pierwszy projekt, o którym było naprawdę głośno, to wiejski street art.

W Kurówku i okolicznych wsiach namalowałem około stu murali przedstawiających zwierzęce hybrydy. W pewnym momencie każdy rolnik chciał mieć na swojej stodole czy chacie takiego zwierzaka, zaczęto nawet rywalizować, porównując, czyj jest ładniejszy. Ale ten projekt miał też ważne przesłanie, chciałem pokazać, że współczesna wieś jest tak naprawdę wiejskomiejską hybrydą.

Współczesna polska wieś to dla artysty ciekawy temat?

Tym ciekawszy, że ciągle nieodkryty. Większość świata sztuki traktuje wieś z góry, trochę przedmiotowo. Ja pracuję z tradycyjną chłopską wspólnotą, do tego jeszcze traktuję ją podmiotowo, co niektórzy zresztą uznają za polityczne.

No właśnie, robisz projekty nie tylko o wsi, ale też dla wsi i ze wsią.

Zaczęło się od tego, że w 2014 r. kuratorzy Muzeum Sztuki Nowoczesnej zaprosili mnie do udziału w ważnej wystawie „Co widać. Polska sztuka dzisiaj”. Był to przekrojowy przegląd polskiej sztuki współczesnej ostatniego 25-lecia. Wyznaczono nam taki „kącik chłopski”, ja i jeszcze kilku artystów mieliśmy reprezentować nową sztukę wiejską. W ramach projektu zaproponowano, bym do swego Kurówka zaprosił grupę warszawiaków, głównie ludzi kultury, kuratorów wystaw, etnografów. Dla niektórych to była wyprawa w kosmos! Wraz z mieszkańcami Kurówka zorganizowaliśmy im grę terenową, było ognisko, wódeczka, jak to na wsi. Na początku było sztywno, ale alkohol sprawił, że obie strony zaczęły ze sobą rozmawiać. W pewnym momencie faceci z Ochotniczej Straży Miejskiej przynieśli swe strażackie ubrania, a warszawiacy zaczęli je przymierzać. To mi pokazało, że świat sztuki i wieś mogą ze sobą rozmawiać na normalnych, partnerskich warunkach.

Dzięki wódce?

Trochę też, ale przede wszystkim dzięki sztuce. Mój pierwszy zaangażowany społecznie projekt to była brama triumfalna z okazji 150-rocznicy zniesienia pańszczyzny. Szczerze mówiąc, jako chłopak ze wsi wiedziałem, że problemem pańszczyzny wieś już od pokoleń nie żyje, to jest problem obcy, dawno zapomniany. Poddałem się jednak miejskiej optyce, zrobiłem bramę, która nawiązywała do wiejskiej metaloplastyki, ale też zachodnioeuropejskich bram triumfalnych. Całość pomalowałem w tęczowe pasiaki, co później ktoś zinterpretował nawet jako nawiązanie do Auschwitz i do opresji osób LGBT na wsi.

Słusznie?

Do dziś nie jestem pewien. Ale po tym projekcie zrozumiałem, że nie mogę patrzeć na wieś oczami miasta. Zobaczyłem, że chłopi są ciałem politycznym, mają swych aktywistów, swą własną artykulację i że miasto postrzega ich w sposób bardzo stereotypowy. Zobaczyłem wykluczenie tych ludzi, które później, po latach, skojarzyło mi się z wykluczeniem osób LGBT.

Owocem tych poszukiwań był twój głośny projekt „Pomnik Chłopa”.

Było to nawiązanie do XVI-wiecznego, nigdy niezrealizowanego projektu Albrechta Dürera. Wykonałem naturalistyczną figurę chłopa w pozie Chrystusa Frasobliwego, ludzie ze wsi reagowali entuzjastycznie, doskonale rozumieli, o co mi chodzi.

Na pomniku umieściłeś naturalistyczną rzeźbę sołtysa Kurówka.

Adama Pestę, świetnego faceta, ale dla mnie też postać poniekąd symboliczną. Kiedyś utrzymywał się ze sprzedaży mleka, teraz już nie może, bo to nieopłacalne. Przez ten pomnik pokazałem chłopów jako grupę wykluczoną, ale nie przez pańszczyznę, lecz przez transformację ustrojową. To wykluczenie na różnych polach, choćby przez to, że ze wsi masowo wyjeżdżają ludzie młodzi, w tym wiele kobiet. Przygotowując Pomnik Chłopa spędziłem całe dnie przed Kancelarią Premiera, gdzie przez 129 dni grupa protestujących rolników rozbiła Zielone Miasteczko. Rozmawiałem z nimi, przy okazji robiąc im warsztaty street artu.

Nie patrzyli na ciebie jak na dziwaka?

Raczej im imponowałem, trochę się we mnie zapatrzyli. Po jakimś czasie jedno z kół Solidarności Rolników Indywidualnych zaproponowało mi, żebym zrobił sztandar ich patrona Św. Ekspedyta, męczennika z epoki Cesarstwa Rzymskiego.

Nie przeszkadzało ci, że chłopi z wiejskiej Solidarności to głównie opcja konserwatywno- narodowa?

Jako artystę to spotkanie różnych światów bardzo mnie zafascynowało. Zaprojektowałem i wykonałem ten sztandar, umieszczając na nim elementy tęczy. Projekt pojechał nawet do Krakowa, gdzie grupa chrześcijan LGBT Wiara i Tęcza, z którą jestem związany, pokazała go na wystawie zorganizowanej w ramach Przestrzeni Pielgrzyma LGBT podczas Światowych Dni Młodzieży.

Rolnicy nie protestowali przeciwko tęczowym elementom na swoim sztandarze?

Odbyłem z nimi trudną rozmowę, ale w końcu jakoś się przekonali. Dla mnie ta wzajemna wymiana symboli pomiędzy wykluczoną wsią a poddaną opresji społecznością LGBT była bardzo ważna.

Później przyszedł kolejny głośny projekt, w którym już wprost odniosłeś się do tematyki LGBT.

To był czas, kiedy już aktywnie działałem w Wierze i Tęczy i duchowość zaczęła odgrywać w mojej sztuce coraz większą rolę. Zacząłem się zastanawiać nad losem porzuconych krucyfiksów z cmentarnych krzyży. Na świeżym grobie ustawia się krzyże z figurką Jezusa, potem, gdy buduje się nagrobek, z tymi pasyjkami nie wiadomo co zrobić. Czasem trafiają na śmietnik, czasem do kamieniarzy, którzy nie mają pomysłu, gdzie to przechowywać. Te niechciane „Chrystusy” skojarzyły mi się z wierzącymi osobami LGBT, z którymi Kościół nie wie, co zrobić. Niby nie może odrzucić, ale najchętniej pozbyłby się kłopotu.

W tym czasie dostałem zaproszenie na prestiżową wystawę do Pałacu Kultury pod tytułem „Nic o nas bez nas”. Dotyczyła zaangażowania politycznego młodych twórców. Podjąłem decyzję, że zrobię projekt dotyczący sytuacji osób LGBT w Kościele. Dam głos tym, którzy na co dzień nie są słyszalni.

I tak powstał projekt „Tablica”.

Postanowiłem przypomnieć, co o osobach homoseksualnych mówi Katechizm Kościoła Katolickiego. Oczywiście, zalecenie katechizmu, by osoby homoseksualne traktować z „szacunkiem i delikatnością”, większości osób homoseksualnych nie zadowala. Ale uznałem, że nawet ten minimalistyczny zapis nie jest w Kościele znany i przestrzegany. Postanowiłem przypomnieć ludziom, że on istnieje. Przetopiłem cmentarne figurki Chrystusa i zrobiłem z nich tablicę stylizowaną na takie, które wiszą w kościołach.

Umieściłeś tam dokładny cytat z katechizmu dotyczący osób homoseksualnych.

A mimo to te słowa okazały się niezwykle kontrowersyjne. Pisałem do różnych księży z pytaniem, czy nie umieściliby tej tablicy w przestrzeni kościelnej, ale nikt się nie zgodził. Najczęściej zresztą w ogóle mi nie odpowiadano. Postanowiłem więc stanąć z tą tablicą przy wejściu do jednego z najbardziej uczęszczanych kościołów w Warszawie. Trzymałem ją przez wiele godzin, mdlały mi ręce.

Bałeś się?

Na początku nie. Do momentu, kiedy podszedł do mnie młody chłopak i zagroził śmiercią.

Jak reagowali inni ludzie?

Różnie. Niektórzy mi grozili, inni chwalili. Wiele osób podchodziło mówiąc, że myślą podobnie jak ja. To były bardzo cenne rozmowy.

Księża też podchodzili?

Tak, ale chowali się, żebym ich nie widział. Uznali, że jestem prowokatorem, choć trzymałem zapis obowiązującego ich katechizmu!

Zawiodłeś się?

Rzeczywiście, miałem nadzieję, że być może mój projekt będzie punktem wyjścia do jakiejś rozmowy na temat stosunku Kościoła do osób LGBT. Okazało się jednak, że Kościół nie za bardzo umie na ten temat rozmawiać. Było to dla mnie trudne, tym bardziej, że ja wtedy bardzo potrzebowałem tej rozmowy także ze względów osobistych.

Dlaczego?

Nie wiem, czy powinienem o tym mówić.

Powiedz tyle, ile chcesz.

Naruszam pewne tabu, ale może moja historia zabrzmi dla kogoś jak ostrzeżenie. Przez jakiś czas byłem zaangażowany w bardzo osobistą relację z księdzem, która przerodziła się w wielkie cierpienie. Ten ksiądz dziś już odszedł z kapłaństwa, zresztą nie z mojego powodu. Nasza relacja skończyła się dość dramatycznie, nie chcę mówić o szczegółach. Powiem tylko, że poczułem się potraktowany przedmiotowo i bardzo to przeżyłem. Na własnej skórze doświadczyłem hipokryzji, jaką mają ludzie Kościoła w stosunku do osób LGBT. Pomyślałem też jednak, że być może moje trudne doświadczenie komuś pomoże. Wtedy powstał pomysł projektu „Interwencja”.

Opowiesz więcej?

Kiedyś na warszawskim spotkaniu Wiary i Tęczy prezentowałem mój projekt „Tablica”. Zrobił duże wrażenie, ktoś zaproponował, że dobrze byłoby tę tablicę zabrać na Drogę Krzyżową. Ta idea bardzo mocno we mnie pracowała, aż doszedłem do wniosku, że muszę zrobić oddzielny projekt. Postanowiłem znaleźć drzewo, na którym powiesił się gej lub lesbijka i zrobić z tego drzewa krzyż.

Znalazłeś.

Choć nie było to łatwe. Początkowo myślałem nawet, że po materiał będę musiał pojechać do USA, bo tam wiele takich przypadków opisano w prasie. U nas nie. Znalazłem jednak taką historię na południu Polski.

Podasz szczegóły?

Niezbyt mogę. Rodzina tej osoby nie chce się zgodzić, by o tej historii opowiadać. Piętno samobójcy, w dodatku osoby homoseksualnej, jest niestety ciągle zbyt duże. W okolicy lasu, gdzie ta osoba popełniła samobójstwo, spotkałem człowieka, który mieszkał tuż obok miejsca tragedii. Bał się tego drzewa, nie dawało mu ono spać. Kiedy się dowiedział, że chcę z niego zrobić krzyż, wyraźnie się uspokoił. Bardzo mi pomógł. Krzyż dla chrześcijanina nie jest symbolem śmierci, ale zwycięstwa nad śmiercią. On to doskonale odczytał, jego reakcję potraktowałem jako pewnego rodzaju zielone światło dla mojego projektu.

Nie boisz się, że ktoś twoje intencje odczyta opacznie?

Rozmawiałem o tym niebezpieczeństwie z Haliną Bortnowską, teolożką, przyjaciółką Wiary i Tęczy. Zwróciła mi uwagę na to, by koniecznie ten projekt w jakiś sposób rozświetlić. Żeby było jasne, że nie jest to apoteoza śmierci, lecz życia. By stał się ostrzeżeniem, że homofobia naprawdę zabija. Całkowicie się z tym zgadzam. Trzeba powtarzać, że samobójstwo nigdy nie jest wyjściem. Chciałbym, żeby wszystkie osoby LGBT, zwłaszcza te, które myślą o tym, by zrobić sobie krzywdę, usłyszały, że życie to jest coś znacznie więcej niż śmierć.

***

Daniel Rycharski – urodził się w 1986 r w mazowieckiej wsi Kurówko, później mieszkał w Gorzewie, Sierpcu, Płocku i Krakowie.
Ukończył studia na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, obronił doktorat na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych. Obecnie wykłada na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Działa w grupie chrześcijan LGBTQ Wiara i Tęcza

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obrazy, które nie powstały

Z malarzem Tomaszem Karabowiczem rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Gdybyś miał namalować sobie chłopaka, jaki by był?

To bardzo trudne pytanie. Zwykle wiem, kogo chcę namalować, kiedy tę osobę widzę. Nie wiem, jaki by był. Mógłbym namalować ich kilkunastu…

promiskuita!

(śmiech) Z całą pewnością miałby duże, głębokie oczy, charakterystyczne dla moich prac, i wydatne, mięsiste usta, rozświetloną cerę. Ja chyba właściwie wybieram moich modeli właśnie pod tym kątem. Szukam idealnej twarzy, nawiązując do piękna antyku. To trochę utopia, ale szukam, dążę do ideału, choć w dzisiejszych czasach to chyba bardzo indywidualna kwestia.

Jesteśmy w twojej pracowni, nad czym teraz pracujesz?

Nad kilkoma rzeczami równocześnie, zawsze tak robię. Dziś martwa natura, a schnie, w oczekiwaniu na zwieńczenie dzieła, obraz jednego z młodzieńców. Maluję z natury. Zdarza się, że nie mam modela, wtedy pracuję nad martwymi naturami.

Właśnie, malujesz z natury. Co jest kryterium doboru modela?

To nie zawsze jest łatwe. Maluję ludzi, którzy mi się podobają, interesujących, których oczyma wyobraźni widzę na obrazie. Ale nie zawsze wybrana osoba chce pozować, nie zawsze ma na to czas. Pozowanie wymaga czasu, od tego nie da się uciec i to bywa problematyczne.

Ale co decyduje? Ciało? Twarz? Ruch?

Aura, jakiś sygnał, urok osobisty. Chwilowa inspiracja.

Chwilowa? Później odpływa?

Zdarza się, że tak. Kiedy na przykład maluję konkretną osobę w cyklu obrazów, wydobywam z modela to, co mnie w nim interesuje. Twarz ma ograniczony zakres środków wyrazu. To zabrzmi brutalnie, ale potem trudno odkryć coś nowego. To rodzaj zdejmowania powłok; kiedy dochodzę do tej, pod którą jest mięso, odpuszczam. „Mięso” w malarstwie mnie nie pociąga, raczej wrażenia – to na początku, później studium twarzy – element psychologiczny. Skupiam się na estetyce. Choć nie jest tak zawsze, są twarze, które nie powszednieją, ale mnie interesuje młodość. To też pewien wyznacznik. Młode twarze są po prostu ładne, jeszcze nieskażone troską codzienności, świeże, wypoczęte. Mam świadomość, że z upływem czasu twarz ludzka staje się ciekawsza, ale ja chciałbym uwieczniać tę młodość, beztroskę. Mniej interesuje mnie bogactwo wnętrza człowieka. W każdym razie w mojej twórczości.

A więc temu służy konsekwentne uproszczenie w twoich pracach – redukcja tła, detalu, wyraźnych rysów twarzy i krzywizn ciała?

Tak, świadomie uprzedmiotowiam modela, nie chcę przedstawić jego charakteru, jego uroda, młodość mają być rodzajem ikony. Często słyszę, że jestem portrecistą, nie czuję się nim, raczej bawię się wizerunkiem, tworzę coś, co można by nazwać „znakiem”.

Jak u Modiglianiego, jak u Łempickiej! Też malowali z natury, też uprzedmiotowiali modela.

Prace obojga są mi bliskie.

Jak zachowują się modele pozujący do aktu? Łatwo takich znaleźć?

Myślę, że ktoś, kto nie ma kompleksów, nie ma z pozowaniem nago problemu. Fajnie, kiedy podczas pozowania uświadamia sobie, a to naprawdę się zdarza, że jego kompleksy są wydumane, tkwią w nim. Pozowanie miewa wymiar terapeutyczny. Czy łatwo znaleźć modeli do aktu? Kiedy ktoś już się na takie pozowanie zgadza, jest w nim otwartość, chęć współpracy. Duże znaczenie ma także atmosfera panująca w pracowni, klimat, jaki wytwarza malujący. Staram się, by podczas naszej współpracy była intymna atmosfera. Warto wspomnieć, że malarz traktuje ciało modela przedmiotowo, trochę jak lekarz. Patrzę nie na seks, a na anatomię. Nie ma tu sensacji, jest ciężka praca!

Twoja orientacja seksualna warunkuje twórczość?

Jestem wyzwolony! Myślę, że to ma jakiś wpływ, ale nie przeceniałbym go. Maluję też martwe natury (śmiech). Uważam, że malarstwo powinno być wolne od kontekstu. Nikt nie zwraca uwagi na orientację seksualną pana z banku czy innej korporacji.

Wydaje mi się, że w zawodach twórczych, artystycznych, kiedy ktoś przedstawia coś lub kogoś, ma to jednak jakieś znaczenie.

Tak, pewnie tak, ale nie demonizowałbym tego wpływu. Mówimy o nagości męskiej, przecież ona w malarstwie istnieje od zawsze, a nie każdy jej twórca był gejem, o większości zresztą niewiele wiemy. Moim zdaniem, można to oddzielić, jednak nie upieram się.

W istocie, męska nagość istnieje w malarstwie „od zawsze”, ale w PRL-u właściwie jej nie było. Jak jest dziś traktowana w Polsce?

O, dziś w ogóle trudno porównywać te dwie rzeczywistości. Dziś żyjemy w świecie internetu, Facebooka, reklamy, to niezwykle zmieniło podejście do męskiego ciała, do jego nagości. Czasem nagość jest formą obowiązującą. Pamiętam PRL, męskie ciało jako przedmiot można było zobaczyć właściwie tylko u fryzjera – mówię o fotosach przedstawiających fryzury. Wszystko zmienił świat reklamy, który został zrewolucjonizowany w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych. Nagle męskie ciało odzyskało seks. Pamiętam, jak to się rozwijało i stawało się tkanką miasta.

Jak jest odbierana ta nagość na twoich obrazach?

Jest subtelna, raczej nie budzi kontrowersji, choć, przyznaję, niektórzy klienci nie życzą jej sobie, także ze względu na jednoznaczny kontekst homoseksualny, który mógłby „outować” posiadacza obrazu. Ale to raczej rzadkość. Po Nieznalskiej jest łatwiej (śmiech).

Wspomniałeś o czytelnej subtelności twoich prac.

Zależy mi, by mimo wszystko ta nagość była erotyczna.

Nie kusi cię, by zrobić coś ostrzejszego?

O, tak, coraz bardziej. Ale to ewoluuje. Na początku malowałem akty, ukrywając części intymne ludzkiego ciała; moim odwiecznym źródłem inspiracji jest malarstwo antyczne i szeroko rozumiane malarstwo dawne, gdzie ta nagość zwykle jednak była subtelnie ukryta, spowita materią. Powoli moje malarstwo się „ośmiela”. Coraz częściej myślę o akcie podwójnym, potrójnym. O konstelacji.

Rzeczywiście, jesteś coraz śmielszy. Patrzę na twoją odpowiedź na Courbetowskie „Pochodzenie świata” (naturalistyczny obraz Gustave’a Courbeta, przedstawiający waginę w sugestywnym zbliżeniu, 1866 r. – przyp. B.R.). Gdzie zaczyna się świat?

Moim zdaniem, nasienie musi być zasiane (śmiech). Ale to trochę jak z jakiem i kurą, kto wie, co było pierwsze?

Każdy może zamówić u ciebie portret?

Jestem malarzem, to moja praca. Zapraszam.

Czy jest ktoś, kogo chciałbyś namalować? Ktoś konkretny?

Mnóstwo osób!

Wymień jedną.

Bartek Reszczak. Może być?

To musi pojawić się w wywiadzie, choćby redakcja miała mnie zabić!

(śmiech obopólny) No, i jeszcze Justin Bieber, to byłby obraz! To jest ciekawa sprawa z tymi modelami, z doborem. Jadę czasem metrem, widzę fantastycznego chłopaka, ale nieczęsto zdarza mi się do niego podejść. Pokutuje tu dziewiętnastowieczna zależność malarz-modelka, tak często połączona z ich relacjami osobistymi. Nie chcę, by było to odebrane jak tani podryw, bo ta konotacja jest wciąż żywa. To te piękne obrazy, które nie powstały…

Taki będzie tytuł tej rozmowy! Dziękuję za spotkanie.

Tomasz Karabowicz, (ur. 1971) – absolwent warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych; dyplom zrobił w pracowni prof. Zbigniewa Gostomskiego. Wybrane wystawy: Galeria Art, NavinGelly- Gallery (Waszyngton), Korczyński Polish Center (Paryż), Ars Homo Erotica (Muzeum Narodowe w Warszawie). 2  września br. miało miejsce otwarcie wystawy Tomasza Karabowicza w warszawskiej Galerii Classix Nouveaux. Prace Karabowicza można znaleźć w galerii Katarzyny Napiorkowskiej. Kontakt: Facebook (Tomasz Karabowicz), tel. 693046241.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Świat i tak się zawali

Z meksykańskim artystą Alejandro Urangą rozmawia Bartosz Reszczak

 

foto: xxxxxxxxx

 

Malujesz gejów, męskie ciała, twoja sztuka w ogóle jest bardzo gejowska. Zastanawiam się, co byś malował, gdybyś nie był gejem.

(śmiech) Jeszcze nikt nie nazwał mojej twórczości „bardzo gejowską”. Rozbawiłeś mnie. Gdybym nie był gejem… nie wiem, gdzie szukałbym inspiracji, nie umiem przewidzieć kierunku. Może tak, jak teraz maluję facetów, jako heteroseksualny malarz malowałbym dziewczyny? A gdybym był transseksualny, może odnosiłbym się twórczo do mężczyzn, kobiet i problemów identyfikacji płciowej, może płynności granicy między nimi? Ale równie dobrze mógłbym malować pejzaże albo tworzyć sztukę konceptualną. Nie wiem. Myślę, że każdy artysta, niezależnie od płci czy orientacji seksualnej, wyraża w sztuce to, co dla niego ważne. Mnie inspiruje ludzkie ciało, erotyka, pornografia…

o, tak, nawet robienie loda uczyniłeś przedmiotem sztuki!

Moje niektóre prace przedstawiają mężczyzn w niedwuznacznych sytuacjach. Obraz „Le garcon aux yeux blues” („Chłopak o niebieskich oczach”), o którym mówisz, jest jednym z nich (prenumeratorzy/rki „Repliki” otrzymują reprodukcję „Chłopaka…” gratis – przyp. red). Wyraża mój stan, potrzeby seksualne, które czułem, pracując nad nim. Ale moja twórczość nie odnosi się wyłącznie do mężczyzn, społeczności gejowskiej czy seksu samego w sobie. Podejmuję rożne tematy w performansach, video, także w grafice i malarstwie.

Wyraźnie inspiruje cię Madryt, w którym od kilku lat mieszkasz. Ale nie jesteś Hiszpanem, pochodzisz z Meksyku. To miłość kazała ci przepłynąć ocean?

Rzeczywiście, często maluję Madryt. Jego ulice, codzienność. W 2010 r. stworzyłem serię screen printów „Postcards from Madrid” („Pocztówki z Madrytu”) – to rodzaj opowieści o mieście, które poznawałem. Ale to nie miłość sprawiła, że wyjechałem z Meksyku. Mieszkałem w Mexico City – to piękne miasto, ale bardzo głośne, zatłoczone, zanieczyszczone. Choć jest ogromne i daje wiele możliwości, to poczułem się znudzony i zmęczony. Jak meksykański poeta Efrain Huerta, czuję do tego miasta jednocześnie miłość i nienawiść. Szukałem spokojniejszego miejsca, mój ówczesny chłopak zaproponował, abyśmy przenieśli się do Europy. Wybraliśmy Hiszpanię. Uwielbiam Madryt, jest piękny i czarujący. Możesz go przejść pieszo. Czuję się tu naprawdę dobrze, w spokoju tworzę, kocham i jestem kochany przez mojego hiszpańskiego faceta – Jose.

Jesteście małżeństwem?

Na razie nie.

Interesujesz się prawami gejów i lesbijek?

Tak. W Mexico City zalegalizowano związki partnerskie w 2007 r. – kilka miesięcy przed moim wyjazdem do Madrytu. To było wspaniałe, ale jeszcze wspanialsze wydarzenie nastąpiło trzy lata później, w 2010 r., gdy wprowadzono w Mexico City małżeństwa homoseksualne.

Bardzo podoba mi się twoja „warszawska” grafika. Warszawa przyjęła cię bardzo ciepło, w klubie Leniwiec miałeś latem wystawę. Może polscy faceci staną się dla ciebie nową inspiracją?

Same zalotne pytania zadajesz (śmiech). Wykorzystałem tradycyjny wizerunek pomnika Chopina z Łazienek Królewskich jako ilustrację mojej warszawskiej wystawy, plakat promocyjny. Tyle tylko, że pozwoliłem sobie wymienić Chopina na nagiego mężczyznę, który leży pod drzewem. Miałem nadzieję, że będzie to nieco prowokacyjne dla Polaków, ale… nikt nie zwrócił uwagi. Polacy są bardziej otwarci, ciepli i mili, niż sądziłem. A co do chłopaków… wasza jasna skora i delikatne rysy są bardzo interesujące – także z artystycznego punktu widzenia, więc kto wie…

Używasz bardzo wyraźnych, zdecydowanych kolorów, mieszasz kontrastujące ze sobą barwy. Ma to coś wspólnego ze słynącą z intensywnych barw sztuką Meksyku? Od razu przychodzą na myśl nazwiska Kahlo czy Rivery…

O, tak, sztuka meksykańska, w tym także meksykańskie rękodzieło, miała ogromny wpływ na moją twórczość. Tak jak zauważyłeś, malarstwo Meksyku jest pełne kolorów, wymiarów, ale także pewnego rodzaju wizyjności z pogranicza światów. Również ulice Meksyku wypełnione są różnorodnymi barwami. Wzrastałem w tym wszystkim. Już jako dziecko kochałem woskowe ołówki i farby wodne. Kolor w mojej twórczości ma szczególne znaczenie, jest elementem struktury obrazu, bazą, nie jest wyłącznie elementem kompozycji. Chciałbym kiedyś zapełniać kolorem przestrzeń publiczną. Ale Frida Kahlo i Diego Rivera nie należą do moich ulubionych meksykańskich twórców, dużo bardziej podziwiam Rufino Tamayo i Davida Alfreda Siqueirosa, który w latach trzydziestych XX w. uczył nowatorskich technik malarskich samego Jacksona Pollocka.

Niektóre z twoich projektów to sztuka zaangażowana, konceptualna, przykładem – cykl i „Juventud y SIDA en cama de vidrio” („Młodzież i AIDS w szklanym łożku”).

Ten projekt powstał w 2003 r. Starałem się jednoznacznie, bez aluzji, pokazać, jak młodzi ludzie – HIV-pozytywni i negatywni – używają kondomów jako podstawowego narzędzia prewencji. Chciałem również zwrócić uwagę na łatwość, z jaką można zarazić się wirusem, jak bardzo delikatna to kwestia. Projekt miał być również nawołaniem do równości między osobami zakażonymi i niezakażonymi. To konceptualne założenie. Technicznie, zamiast aparatu fotograficznego użyłem skanera. Nadzy chłopcy i dziewczyny siadali na skanerze i tak powstały naturalne, „niepozowane” wizerunki tyłków, cipek i penisów.

Masz jakąś przewodnią myśl, którą się kierujesz w sztuce?

Nie, chyba nie stawiam żadnej tezy. To niedobre, aby tworzyć podług idei, wolę spontaniczność, inaczej sztuka nie miałaby sensu. Nie w tych czasach. Wyznaczam sobie nie idee, a cele – chciałbym malować obrazy wielkoformatowe, nauczyć się sztuki murali, pokazać moje prace w miastach, które kocham. I sprzedawać je na aukcjach w Sotheby’s (śmiech).

Którego z gejowskich twórców cenisz?

Artyści geje? Mógłbym wymienić chyba tylko Keitha Haringa. Podziwiam go jako człowieka i wielkiego artystę. Większość artystów, których lubię jest, o ile mi wiadomo, heteroseksualna, jak Monet, Łempicka…

Tamara Łempicka była biseksualna.

Ach, tak? No, widzisz. To tylko pokazuje, że orientacja seksualna nie wpływa na mój odbiór sztuki (śmiech). Wymieniam dalej: Picasso, Miro, Derain, Sonia i Robert Delaunay, Basquiat, Renoir, de Koonig, Kandinsky, Heckel, Kokoschka…

Obok czyich prac chciałbyś zobaczyć w muzeum swoje obrazy?

To jest cholernie trudne pytanie, bo jest tak wielu, których podziwiam… Ale chyba najbardziej chciałbym wisieć między Matissem a Balthusem. Wrócę jeszcze do tego motta, myśli przewodniej, jak ją nazwałeś, bo właśnie mi się przypomniało. W meksykańskim hiszpańskim brzmi to tak: „A coger y a mamar que el mundo se va a acabar” – „Pieprzmy się, obciągajmy, bo świat i tak się zawali”. Możesz to uznać za moją główną ideę.

 

Tekst z nr 39/9-10 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dwa koguty na jednym gnoju

Z artystą sztuk wizualnych i scenografem ADAMEM ŁUCKIM o jego queerowych pracach, a także o życiu na wsi z partnerem rozmawia Paweł Wątroba

 

Foto: Grzegorz Karkoszka

 

W twoich najnowszych pracach pierwsze skrzypce grają zagadnienia queerowe, a wręcz osobiste doświadczenie bycia gejem. Wcześniej na warsztat brałeś głownie twórczość Stanisława Lema i jego światy science fiction. Skąd ten zwrot?

Wątek homoseksualny podejmowałem już wcześniej, m.in. zrealizowałem tryptyk: „Skazany na róż”, „Dziecko gorszego boga” i „Król jest nagi”. „Skazany na róż” dotyczył walki z orientacją jako nieustającą donkiszoterią. Poruszyłem w nim temat ośrodka Odwaga w Lublinie, w którym „leczy się” orientacje niehetoronormatywne. Z kolei „Dziecko gorszego boga” to był fi lm o sezonie w piekle podczas dorastania na polskiej wsi, o niechęci do dziwoląga, o moim strachu przed piekłem, kiedy byłem dzieckiem. O poczuciu, że jestem figurą nieprzystającą. „Król jest nagi” to fi lm o życiu na wsi w parze homoseksualnej. Oprócz tego zrealizowałem również sesję zdjęciową z Markiem Lalko „Mistrzu, wytnij ten kamień”. Była to sesja z trawestacjami arcydzieł malarstwa, w którym antagonistycznie obsadziliśmy role tęczową brygadą i rycerzami Chrystusa oraz dresiarzami. Generalnie ewoluuję jako artysta i poruszam tematy, które mnie nurtują, bo uważam, że prawda się obroni. Moja twórczość jest wielowątkowa, robię różne rzeczy.

W takim razie czy zdarza ci się wykorzystywać uniwersum Lema jako punkt wyjścia do queerowej refleksji w swojej twórczości?

Ależ oczywiście, że tak. Na przykład w projekcie, który szuka swojego domu, „Strugą moczu zgasisz jej piękno”, w refleksję o gettoizacji gejów na portalach randkowych włączam motywy z twórczości Lema. Nadal eksploruję wybrane elementy jego twórczości, interpretuję je na swój sposób. Szukam sensów naddanych. Na tym polega wolność artysty.

Na wystawie „Twoje reguły czynią mnie drugim”, którą w tym roku można było oglądać w bytomskim Centrum Sztuki Współczesnej, pojawił się bardzo ciekawy wątek biograficzny. Opowiedziałeś o budowaniu „gniazda” na polskiej wsi. W jakich okolicznościach tam trafiłeś?

Przede wszystkim uległem modzie na masowe migracje z miasta na wieś, realizując etos „urban exodus”. Faktycznie naczytałem się wtedy literatury o kobietach z Manhattanu, które zamieniają szpilki na gumowce i zaczynają hodować bydło. (śmiech) Byłem zmęczony robieniem kariery w Krakowie, potrzebowałem spokoju i naturalności, dlatego zdecydowałem się na życie w kontrze do konsumpcjonistycznego stylu. Podjąłem decyzję o wielkiej zmianie, o której wielu ludzi mówi, ale której niewielu dokonuje. W tamtym momencie mojego życia miasto było zbyt wielką pokusą, powodowało brak skupienia i obfitowało w nadmiar bodźców. Dlatego jako scenograf zrobiłem ostatnią operę i rozpocząłem research, poszukiwanie Uroczyska, bo taką nazwę własną mu nadałem. Poszukiwanie trwało 2 lata. Oglądałem wiele ziem i nieruchomości, ale udało znaleźć się miejsce nieprawdopodobne, utopijny raj na ziemi. To dom położony na skraju wsi, w dorzeczu Doliny Bobru, przy starym młynie i jeziorze, ze starodrzewiem, a sama posiadłość mieści się w sercu ogrodu, więc nie ma nic piękniejszego. Jest spokój, harmonia, cisza i naturalizm. Wszystko, czego szukałem. Zamieszkałem tam w lipcu 2012 r.

Przeprowadziłeś się tam z ówczesnym partnerem. Na wystawie opowiedziałeś, że „dwa koguty na jednym gnoju” wywołały we wsi niemałą sensację. Jak wyglądał początkowy kontakt ze społecznością lokalną?

Początki były bardzo trudne. Nawet moja rodzina obawiała się o nas i mówiła, że „wywiozą nas stamtąd na taczce”. Ten proces oswajania był skomplikowany i długofalowy. Wymagał ode mnie iskry buddyjskiej cierpliwości. Na samym początku namalowano na ściętym drzewie cztery czerwone penisy. Połamano nam płoty. Przez pierwsze 2 lata krzyczano z ulicy „pedały do gazu”, „w dupę sobie wsadzają”. Te sytuacje wymagały ode mnie siły charakteru i pokładów entuzjazmu do ludzi. Mimo tych przykrości uznałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby wpisać się w ten kontekst, skoro mam tam żyć i funkcjonować jako wartość naddana, ale też obcy organizm w innym środowisku. Byłbym również niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że z każdej strony spotykał nas ostracyzm. Wieś była od początku podzielona na entuzjastów i przeciwników.

Nie pozostałeś bierny wobec wykluczenia i postanowiłeś działać. Jakie stosowałeś strategie, aby przekonać tę uprzedzoną część mieszkańców?

Byłem na tyle sprytny, że postanowiłem zbudować dom i założyć ogród, który kojarzy się z rodzimą tradycją. W związku z tym na ścianie szczytowej powstał stylizowany mural z dwoma kogutami, ponieważ uznałem, że nie ma nic bardziej swojskiego od kurpiowskiej wycinanki i to się będzie ludziom dobrze kojarzyć. Poza tym otworzyłem w domu salon fryzjerski, w którym przyjmowałem kobiety z okolic. Śmiałem się, że była to najlepiej uczesana wieś w stylu „Vogue”.

No tak, jesteś też fryzjerem. Prowadziłeś przyjacielskie pogawędki z klientkami?

Tak, oczywiście. Kobiety mają we wsi ogromną moc sprawczą. Wykonałem jeszcze jeden zabieg, mianowicie zatrudniłem gosposię, która pokochała nas miłością czystą i stała się naszą walkirią, rozwiewającą wszelkie plotki na nasz temat. Przyjmowałem również księdza po kolędzie, co poprzedzone było budowaniem odpowiedniej scenografii w domu. Kolekcjonowałem wówczas święte monidła – mam do nich słabość – w związku z czym wieszałem je na ścianach. Wystawiałem też krzyż, zapalałem świece i przychodził ksiądz proboszcz. Kiedy zadawał sakramentalne i trudne pytanie, z kim tutaj mieszkam, zmieniałem temat, np. pytając, co sądzi o angelologii Pseudo-Dionizego Areopagity albo czy nie uważa, że należy odrestaurować drzwi do zakrystii itd. Zaangażowałem się też w prowadzenie lokalnych warsztatów plastycznych dla matek i dzieci w tamtejszym DPS-ie. Zyskałem szacunek, prowadząc wzorcowo gospodarstwo.

Pamiętasz jakiś przełomowy moment tego wzajemnego oswajania?

Na wsi rachunki za wodę przywozi sołtysowa. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała z córką, która została w samochodzie. Rok później, pijąc z sołtysową wódkę na werandzie – bo wiadomo, że wódka to czarodziejka życia, która łamie wszelkie stereotypy i blokady – dowiedziałem się od niej, że ta dziewczynka powiedziała do niej: „Mamo, ale ten pan jest całkiem normalny”. W końcu doszło do pewnego przesunięcia granic i ludzie zaczęli mówić, że może to pedały, ale nasze. A mi od samego początku chodziło o to, żeby najpierw zobaczyli człowieka, a dopiero potem geja.

Czyli swoimi wysiłkami doprowadziłeś do stanu, w którym mogłeś czuć się tam swój i u siebie. Nadal tam mieszkasz?

Nadal organizuję tam wydarzenia artystyczne, m.in. w lipcu w ramach programu Przestrzenie Sztuki zrealizowaliśmy Gusła na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Grzegorza Brala w tamtejszym kościele. We wrześniu w świetlicy wiejskiej odbył się wernisaż projektu „Antenaci” dotyczący poszukiwania tożsamości. Ale muszę powiedzieć, że już tam nie mieszkam. Moje myślenie ewoluowało i uznałem, że dom to nie miejsce, lecz stan, i dzisiaj moim domem jest człowiek, na którego czekałem całe życie. Dlatego teraz kończę jeść beczkę soli i otwieram beczkę z miodem.

No to mnie zaskoczyłeś, ale brzmi to pięknie. Zmieniłeś tamto miejsce i przy okazji też coś w sobie. Jak sądzisz, patrząc z perspektywy czasu i tej pracy u podstaw: skąd wynikają te nieufność i uprzedzenia wobec innych w małych miejscowościach?

Myślę, że z wielu powodów. Przede wszystkim z dezinformacji i celowej manipulacji produkowanej przez media. Z zastraszania tym gejowskim monstrum również przez Kościół katolicki. Z obawy, że obecność innego może naruszyć porządek rzeczy, i oczywiście z braku kontaktu z realnym przedstawicielem mniejszości. Znaczenie mają również stereotypy rozpowszechniane wśród rolników hasłami typu „homoterror na wsi”, „geje humanizują zwierzęta i animizują człowieka”, „lesbijki chcą spalić polskie zboże i odebrać nam, Polakom chleb”. To, co zrobiłem, żyjąc tam 7 lat, pokazując ludziom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, uznaję za osobisty sukces. Może to być bardzo zaskakujące dla par, które zdecydują się na taki styl życia: ile entuzjazmu i sympatii można wzbudzić w środowiskach wiejskich. Społeczności te są oczywiście bardzo zróżnicowane i byłoby krzywdzące z góry zakładać uprzedzenie. Ja miałem to szczęście, pewnie też przez swój sposób bycia oraz przez to, potrafi ę znieść i jaki entuzjazm potrafi ę wykrzesać z siebie pomimo przeciwności losu.

Do wykluczenia mniejszości seksualnych w Polsce nawiązuje również twoja nowa realizacja „Ściana wotywna/ Pedalska hołota”. Z ozdobnych tkanin i frędzli wyszyłeś obelgi używane w języku polskim do wyszydzania gejów, takie jak „dupojebca”, „odpad społeczny”, „dziewczynka płci męskiej”. Co dał ci ten proces twórczy?

Jest to jedna wielka antyteza. Postanowiłem opakować okrucieństwo w luksusowe środki wyrazu, w drogie materiały, żeby podkreślić ich moc oddziaływania na ludzką psychikę. Ten czteromiesięczny proces wyszywania stygmatyzujących haseł miał m.in. charakter terapeutyczny i oczyszczający. Zrobiłem research wśród przyjaciół, korzystałem z własnego doświadczenia, przestudiowałem słowa, które doprowadziły do samobójstw nastolatków w Polsce. Uznałem, że należy oswoić potwora, aby go zabić.

Czy to przepracowywanie, a w pewien sposób też powtarzanie mowy nienawiści ma potencjał szerszej zmiany?

Myślę, że potencjał zmiany jest ogromny, zwłaszcza biorąc pod uwagę żywe, empatyczne reakcje podczas wystawy „Twoje reguły czynią mnie drugim”. Instalacja jest pracą o uwolnieniu się od negatywności, napiętnowania, oceniania przez innych.

A forma prezentacji „Ściany wotywnej”? Nawiązałeś w niej do religijnego zwyczaju symbolicznej ofiary za intencje modlitewne.

W instalacji chciałem przeprowadzić inwersję, dlatego pomieszałem sacrum z profanum. Używając żargonu katolickiego, cierpienie jest łaską i mogę uznać, że takie właśnie jest. Gdyby nie te traumatyczne doświadczenia, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Paradoksalnie w moim przypadku przemoc werbalna miała moc formowania siły charakteru. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale teraz jestem pogodzony z tym „krzyżem”, mówiąc po katolicku. Interpretuję to również jako krytykę Kościoła katolickiego i jego instytucjonalnej hipokryzji – przykazanie miłości do bliźniego jest stosowane bardzo wybiórczo. Miłość bliźniego w przypadku instytucjonalnego katolicyzmu kończy się tam, gdzie zaczyna się postawa nonkonformisty, który wykracza poza ustalony porządek. Stawiam niewygodne pytanie: czy tak wygląda postawa katolika wobec katechizmowego „bliźniego”, katolika, który przegląda się w biblijnym credo o miłości? Właściwie nie wiemy, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna granica „nie zabijaj”. W kontekście nastoletnich samobójstw potrafi my doprowadzić do tragedii w białych rękawiczkach.

W kolejnych pracach poruszasz także wątek płci. W wideoklipie do utworu Szarek/Szumny „Genderized” wykorzystano fragmenty filmu, który realizowałeś w Uroczysku. Wcielasz się w nim w epokowe postacie, męskie i żeńskie. Skąd ta koncepcja?

Projekt dotyczył poszukiwania własnej tożsamości przez chłopaka ze wsi, który wciela się w członków rodu von Knobelsdorff ów. Dzięki wcieleniom bohater odkrywa siebie na nowo. Wynikało to z poszukiwania moich korzeni i z tego, że nie mam dostępu do spalonych ksiąg metrykalnych ze Lwowa. Poczucie korzeni, które chciałem sztucznie zbudować, tworząc utopijny dom w Uroczysku, ma również związek ze świadomością rodu. Powołałem się na metagenealogię Alejandro Jodorowsky’ego, który uznaje, że jesteśmy manifestacją czterech pokoleń naszego rodu, dlatego powinniśmy mieć totalną świadomość ich życia, charakterów, typu relacji, jakie zawiązywali. Dzięki temu możemy nie popełniać tych samych błędów. Jak to u mnie zwykle bywa, w sposób ironiczny i prześmiewczy uznałem, że skoro nie mam dostępu do tej bezcennej prawdy o swoim rodzie, stworzę sobie sam domniemaną rodzinę. Wychowałem się w pałacu Knobelsdorff ów w Kosierzu, stąd padło na nich. Przestudiowałem ich drzewo genealogiczne oraz portrety z epoki, określiłem ramy czasowe każdej z tych postaci i dostosowałem do nich zgodne z kanonem kostiumy i peruki z prawdziwych bawolich włosów. Chodziło o to, aby każda z postaci zawierała jakąś cząstkę mnie i żebym ja dzisiaj był do nich podobny. Charakteryzacje trwały po kilka godzin, a ich autorką była Agnieszka Hodowana. Bohater, którego odegrałem, przerzuca gnój, szoruje podłogi, kosi trawę, a mimo to jest przekonany o tym, że uczestniczy w wieczorku poetyckim, tańczy menueta lub wydaje wytworne przyjęcie. Zabawne jest to, że tak wyglądał niemalże każdy mój dzień w trakcie realizacji.

Czy podczas nagrywania zdjęć zdarzyły się jakieś interakcje z mieszkańcami wsi?

Pamiętam, jak kręciliśmy scenę, w której jechałem rowerem po kiełbasę dla psów do sklepu we wsi obok, w pełnej charakteryzacji Eustachiusa von Knobelsdorff a. To budziło sensację i burzyło rzeczywistość. Ten dom na wsi był miejscem aktywności twórczej, co też coraz bardziej oswajało z taką jednostką jak ja w ich mateczniku.

W trochę innej formule na wystawie wcieliłeś się również w postać disnejowską. Obróbka cyfrowa, montaż, skan twarzy, druk 3D i mogliśmy cię ujrzeć jako Królewnę Śnieżkę. Realizacja „Sleeping Beauty” postuluje prawo do bycia księżniczką dla każdego. Jak to rozumiesz?

W tej pracy nadałem sobie symboliczne prawo do homoseksualnej miłości, ponieważ w lansowanych w kulturze wzorcach jest na nią niewiele miejsca.

Śnieżka jest też metaforyczną ofiarą uprzedzenia, nagonki i zazdrości. Pada zatruta jabłkiem, zdana na opiekę krasnoludków.

Istnieją interpretacje, które wskazują na to, że Śnieżka tak naprawdę nigdy się nie obudziła, a książę jest posłańcem śmierci. Dlatego zabiera ją do zamku utkanego z chmur, a ona nie może zabrać ze sobą krasnali. Dla mnie najważniejszym wątkiem był właśnie ten motyw homoseksualnej miłości, którą spycha się w kulturze wizualnej. Być może dziś już jest inaczej, ale mowa tu o baśniach, legendach i archetypach. Tego po prostu tam nie ma.

Według mnie jest to też praca o swobodnym performowaniu płci. Każda osoba powinna moc czasem być księżniczką. Czekanie na księcia czy rycerza na białym koniu też jest dozwolone.

Dla mnie osobiście był to moment, w którym naprawdę czekałem na księcia. I to się ziściło. Książę istnieje, a w zasadzie król. Miłość nie zna płci. Tutaj można wrócić do Lema i tego, dlaczego te wątki są mi tak bliskie. Lem wymyślił ideę, którą nazwał katalogiem 24 płci, i niejednokrotnie pozwalał sobie na takie nieszablonowe kreacje w swojej literaturze.

Możesz zdradzić coś na temat twojego księcia z bajki?

O tym księciu karty opowiadały mi od wielu lat. W końcu czas się dopełnił i kiedy zakwitły wszystkie drzewa, pojawił się ten jedyny, niemożliwy, bezkresny i właściwy. Jest artystą, wizjonerem, reżyserem filmowym, człowiekiem roślin. Jeśli miłość na tym świecie istnieje i jest możliwa, na pewno ma na imię Maciej. Dotarłem do kresu i do początku nowej drogi.

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Głuchy gej może wszystko

Z artystą wizualnym i performerem DANIELEM KOTOWSKIM o języku migowym i fonicznym, o audyzmie i o homofobii, a także o jego chłopaku Tomku oraz o czytaniu polskiego hymnu rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Milena Liebe

 

Jaki był twój pierwszy język – migowy czy polski?

Jestem głuchy od urodzenia. Dorastałem w słyszącej rodzinie, w której mieliśmy swój własny, „domowy” język migowy. Co prawda przebywałem w otoczeniu osób głuchych, m.in. wujka, brata mamy. Podglądałem go, gdy migał w PJM (polskim języku migowym – przyp. red.). Ta reprezentacja sprawiła, że byłem w komfortowej sytuacji. Nawet za dzieciaka, kiedy nie w pełni panowałem nad językiem migowym, już włączałem się do rozmowy dorosłych. Pamiętam, gdy zaobserwowałem dialog między wspomnianym wujem i mamą, od razu z dumą zamigałem coś do nich. Używałem dość naiwnych gestów, a oni śmiali się, bo nie mieli pojęcia, co chciałem przekazać, ale jednocześnie zachęcali do kolejnych prób. Nie czułem się „inny”. Miałem szczęście, bo większość osób głuchych za dziecka nie ma za bardzo kontaktu ze swoją słyszącą rodziną. Nikt nie dopasowuje do nich komunikacji, nie uczy języka migowego. Zdarza się, że rodzice mówią fonicznie (fonicznie, czyli głosem – w odróżnieniu od mówienia poprzez miganie – przyp. red.) do dziecka i oczekują, że się „dostosuje”. Takie dziecko czuje się porzucone i samotne. Bywa jedyne głuche w rodzinie. Miałem szczęście, że moje dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej.

A co z rówieśnikami?

Kolejny raz miałem szczęście, bo od zerówki mieszkałem w internacie dla głuchych dzieci, gdzie migałem jak wszyscy, więc taka forma komunikacji była dla mnie naturalna. Jednocześnie nie był to okres pełnej świadomości w używaniu języka, bo nie wiedziałem, czy używam PJM czy SJM (systemu językowo- -migowego – przyp. red.). Różnicę zobaczyłem dopiero w liceum.

Czym różni się PJM od SJM?

PJM to język polskich Głuchych – z odrębną gramatyką i systemem znaków. Ma swoją charakterystykę, która związana jest z naszą kulturą, tożsamością, historią. Natomiast SJM to sztuczny język wymyślony przez słyszących, aby mogli komunikować się z osobami głuchymi. Wszystkie zdania jednak ułożone są wedle polskiej gramatyki. Głusi nie rozumieją tych komunikatów, bo to po prostu nie jest nasz język, musimy się go nauczyć. Podobnie z językiem polskim. Jest dla nas obcy, ale przyswajamy go poprzez odpowiednie metody w PJM. Niestety zdarza się, że lekcje dla niesłyszących prowadzone są w fonicznym języku polskim albo w SJM. A to przecież tak, jakby Polaków matematyki uczono w chińskim! Sam nauczyłem się mówić fonicznie, kiedy chodziłem w szkole do logopedy. Dziś mój rozwój mowy się zatrzymał, ponieważ nie mam możliwości kontynuowania lekcji. Na szczęście, wraz ze wzrostem świadomości i inkluzywności, PJM staje się bardziej popularny. Ogromne efekty daje też dwujęzyczność w edukacji, czyli używanie języka polskiego pisanego i PJM. Spotkałem się z nią w liceum, bo miałem Głuchego polonistę. Dzięki niemu się rozwinąłem. Wcześniej, choć miałem głowę pełną pomysłów, o których chciałem migać, nauczycielka nie za bardzo rozumiała, co chcę przekazać. Wtedy tym bardziej poczułem, że SJM nie jest moim językiem.

Czy życie w internacie nie odseparowało cię od rodziny?

Nie, uwielbiałem internat, ha, ha! Do podstawówki i gimnazjum chodziłem w Śródborowie. Natomiast do liceum – w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Głuchych, na Łuckiej w Warszawie. Do rodziców, którzy mieszkają we wsi koło Ostrowi Mazowieckiej wracałem co weekend. W domu spędzałem też wakacje i święta, więc mieliśmy ciągły kontakt.

Szkoły dla Głuchych to dla ciebie bezpieczna bańka?

Z tym bywało różnie. Zwłaszcza podstawówka i gimnazjum były wyzwaniem, ponieważ uczyło tam tylko dwóch Głuchych nauczycieli. Reszta słyszała. Co prawda pozwalali nam migać, co nie jest wcale takie oczywiste. Posługiwano się jednak głównie SJM. Przez to komunikacja była naprawdę trudna, ale nie mieliśmy wyboru. Ograniczało to moją swobodę wyrażania się, choć od zawsze czułem taką potrzebę. Dopiero w liceum spotkałem Głuchych nauczycieli, migających w PJM. Dostałem autorytety, co dało mi siłę i zwiększyło świadomość. Otrzymałem język. Wcześniej tylko trochę znałem polski. W liceum nauczyciele mówili, że możemy robić wszystko, co sobie wymarzymy. Ich słowa zmotywowały mnie do kontynuowania nauki. W pełni poczułem ideę „The Deaf Can!”, czyli Głusi mogą wszystko. Dzięki temu hasłu zdecydowałem się pójść na studia na Polsko-Japońską Akademię Technik Komputerowych, a później na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Obecnie jestem studentem Szkoły Doktorskiej Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku.

Skąd to artystyczne zacięcie?

W liceum spotkałem Głuchego nauczyciela, który skończył ASP. Otworzył mi oczy na możliwości, które mają osoby takie, jak ja. Wcześniej przez barierę językową nie miałem dostępu do informacji. Teraz wiedzę dostałem w PJM. Wspomniany nauczyciel zabierał nas do muzeów i galerii sztuki. Oprowadzał nas po wystawach. Zaraził mnie swoją pasją. Stałem się świadomy, że dzięki ustawie o dostępności dla osób z niepełnosprawnością nikt nie może odmówić mi edukacji na wyższej uczelni. Mam prawo korzystać z tłumacza! W taki sposób opadały kolejne bariery. Oczywiście to nie oznacza, że nie spotkałem się ze stereotypami, ale te obalałem poprzez sztukę. To moja misja, aby w taki sposób uświadamiać słyszących o osobach głuchych.

Opowiedz o stereotypach.

W polskim opresyjnym systemie rzeczywistość dostosowana jest do normatywnego człowieka – białego, heteroseksualnego mężczyzny, który słyszy, pisze i mówi biegle po polsku. Jeśli Głuchy osiągnie jedną z tych umiejętności, na przykład dobrze mówi lub dobrze pisze po polsku, doświadcza mniejszej dyskryminacji, jest lepiej traktowany. Jeżeli zna tylko migowy, przywileje nie są mu dane. Pojawia się dystans, niechęć do współpracy, albo wręcz słyszący mówi, że Głuchy nie może czegoś zrobić, bo jest gorszy. Sam co prawda dobrze piszę po polsku, ale nie słyszę. Jakiś czas temu miałem podpisać umowę najmu pracowni artystycznej. Na samym dole dokumentu był zapis o kontakcie telefonicznym. Poprosiłem o zmianę na kontakt po przez sms-a lub maila. Pośrednik nie zgodził się, zaproponował, abym wziął osobę słyszącą do kontaktu. Odmówiłem. Poczułem, że to ogromny akt dyskryminacji.

Protekcjonalne traktowanie jest również elementem audyzmu, czyli dyskryminacji osób głuchych. Mówię o takich sytuacjach, w których na przykład Głuchy chce coś zamówić do jedzenia, a stojący obok słyszący postanawia zrobić to za niego. Wtedy zawsze czuję się niekomfortowo. To bliskie stwierdzenia, że głusi są głupsi, co też jest powszechnym stereotypem. Bardzo często jednak audyzm zależy od pojedynczych osób. Dużo większy jest problem systemowy, czyli powszechny brak PJM na przykład w przestrzeni edukacyjnej, urzędowej, miejskiej.

Jak wyglądała twoja droga artystyczna?

Na początku nie miałem pojęcia, jak działa „mechanizm” sztuki. Intensywnie brałem udział w konkursach, ponieważ chciałem stać się widoczny na scenie artystycznej w Polsce. Udało mi się. Pamiętam, że mocno przeżyłem performance „Narzędzie do posługiwania się mową”. W jego trakcie zachęcałem osoby, by za pomocą czatu na ZOOM-ie anonimowo przysyłały mi pojedyncze słowa, całe zdania, różne hasła. Następnie wypowiadałem je na głos. Byłem narzędziem tych osób do posługiwania się językiem, żywym syntezatorem mowy. Pojawiła się przemoc słowna. Otrzymałem teksty: „Jestem głuchoniemy”, „Jestem pedałem”, „Jebać (tutaj imię i nazwisko osoby związanej z polityką)”. Czytałem je wszystkie. Pojawiły się też intymne historie, wiersze. Wyrażano troskę o mnie. Po 25 minutach byłem fizycznie i psychicznie wykończony. Dotychczas unikałem używania języka migowego do swojej twórczości. Kiedy mi się jednak zdarzyło, pojawiały się głosy, że to „piękny taniec”, albo „piękny gest”. Czułem się uprzedmiotowiony. Teraz jednak mam w planach stworzyć pracę z użyciem mojego języka. Chcę odzyskać jego podmiotowość. Język migowy to język, co nie dla wszystkich jest jasne.

Również inne twoje działania artystyczne opierają się na czytaniu na głos, na przykład polskiego hymnu.

Wybrałem tekst rozpoznawalny, trafiający do każdego odbiorcy. Kiedy poszedłem na studia, między osoby słyszące, zorientowałem się, dla kogo świat jest zaprojektowany i jak wyglądają relacje międzyludzkie. Chciałem komunikować się z rówieśnikami. Pisałem do nich na kartce czy w telefonie. Czułem jednak dystans. Nie jestem normatywny. Dlatego obawiałem się mówić. Myślałem, że mi nie wypada. W pewnym momencie jednak odzyskałem moją wewnętrzną siłę. Postanowiłem przeciwstawić się rzeczywistości. Kiedy mówię fonicznie, prowokuję, a to automatycznie stawia opór całemu systemowi. Jeżeli ludzie mówią: „Proszę się dostosować i mówić”, odpowiadam: „Dobrze, mogę to zrobić” i czytam swoim głosem. Prócz hymnu, mówiłem też między innymi w performansie „W Rzeczypospolitej Polskiej językiem urzędowym jest język polski”, w którym zwracałem uwagę na dominację języka fonicznego, czyli mówionego języka polskiego. Byłem zaskoczony, że udało mi się te prace zrealizować, bo bardzo często, kiedy migamy, jesteśmy postrzegani jako grupa nieprzynależąca do projektu świata idealnego człowieka, czyli wspomnianego pełnosprawnego, zdrowego, słyszącego, białego heteroseksualnego mężczyzny. Nie da się migania dostosować do panujących norm, to obcy element. Chciałem się wtrącić w ten porządek i wykorzystać zasady dominującego systemu do swojej pracy. W taki sposób obchodzę te reguły i sprzeciwiam się wzorowi idealnego człowieka. Ludzi przyciągają towarzyszące mi emocje.

Kiedy narodziła się u ciebie ta potrzeba aktywizmu przez sztukę?

Czuję, że od zawsze ją w sobie pielęgnowałem. W mojej rodzinie kobiety zawsze były na równi z mężczyznami – dlatego kiedy w dorosłym życiu zobaczyłem mizoginię, poczułem ogromną niezgodę. Traktowanie kobiet przez PiS i mnożenie kolejnych zakazów ma w sobie wiele analogii z tym, jak traktuje się głuche osoby. Dyskryminacja budzi mój protest. Sztuka tak mi się spodobała, bo dała mi możliwość przekazywania głębszego sensu i większego sprzeciwu. Mówię o tym, co jest mi znane i bliskie, o sytuacji głuchych, o tym, jak się czuję w Polsce.

Audyzm przypomina chyba też homofobię. Jak jako gej radzisz sobie z podwójnym wykluczeniem?

Opresyjność systemu jest bardzo podobna. Osoby głuche nie mają dostępu do PJM w przestrzeni publicznej, a osoby LGBTQ+ są dyskryminowane prawnie. W Polsce trwa festiwal homofobii. Sam jej na szczęście nie doświadczyłem w wersji ostrej, podobnie jak i audyzmu – ale znajomi i rodzina opowiadali mi o swoich doświadczeniach. Kiedy pracodawca podczas rozmowy kwalifikacyjnej dowiadywał się, że osoba jest niesłysząca, mówił wprost, że jej nie przyjmie, bo jest głucha. Wielokrotnie też wyśmiewano język migowy, mówiono, że jest prymitywną formą komunikacji. Robiono to zarówno na żywo, w przestrzeni publicznej, autobusach i tramwajach, jak i w sieci, na przykład w komentarzach na socialach. Od zawsze też – czy to w szkołach czy w rodzinach – stawiano na prymat nauki mowy, a nie PJM. Niedawno mojemu koledze odmówiono przedłużenia abonamentu telewizyjnego – pracowniczka salonu podała kartkę z odręcznie napisanym zdaniem: „My w tym salonie nie obsługujemy osób niedosłyszących”. Natomiast mój inny znajomy, szukając randki przez aplikację, został zablokowany przez potencjalnego kandydata, gdy wyznał, że jest niesłyszący. Niestety, nie jest to jednostkowy przypadek.

Kiedy zrozumiałeś, że jesteś gejem?

Po prostu wiedziałem, że podobają mi się chłopcy i już. Nie czułem się z tego powodu źle. Traktowałem ten fakt jako coś oczywistego. Pamiętam, że już kiedy dorastałem, nie interesowały mnie koleżanki, tylko podglądałem zachowania rówieśników, chłopaków. W głowie mam pierwsze rozczarowanie, kiedy zobaczyłem, jak jeden z nich podrywał dziewczynę, zamiast innych chłopaków (śmiech). Innym razem, gdy koleżanka w gimnazjum chciała ze mną chodzić, poczułem się fizycznie źle! Nie chodziło konkretnie o tę osobę, tylko fakt, że jest dziewczyną. Nie mogłem sobie wyobrazić takiego związku. Na lekcjach jednak nigdy nie poruszano tematu orientacji. Prawdziwą świadomość mojej orientacji zyskałem dopiero w liceum. Wcześniej nie wiedziałem, że jestem gejem, bo nie znałem tego słowa. Podobali mi się chłopacy i naprawdę nie widziałem w tym niczego dziwnego. Uznałem, że tak po prostu ma być. Kiedy w końcu trafiłem w internecie na słowo „gej”, przeczytałem jego znaczenie i pomyślałem: „Wow”. Otwarcie powiedziałem o sobie moim przyjaciołom. Zaakceptowali mnie. Pamiętam, że na wychowaniu do życia w rodzinie nauczycielka stwierdziła, że związek dwóch mężczyzn jest niemożliwy. Poczułem się niekomfortowo. Na szczęście na przerwie klasa wyraziła oburzenie słowami kobiety. Gdy myślę o tamtym czasie, nie zauważam zbyt dużych trudności. No chyba, że z rodzicami…

Jak zareagowali?

Na początku było trudno, ale w końcu, po rozmowach, wyszło bardzo pozytywnie. Nie chcę za wiele o tym mówić… Mój chłopak Tomek poznał moją rodzinę, więc to jest dla mnie najważniejsze.

Kiedy zaczęliście się spotykać?

Byliśmy smarkaczami, miałem 18, a on 17 lat! Tomek, który też jest Głuchy, zobaczył w internecie moje zdjęcie ze studniówki. Stwierdził, że wyglądam bardzo przystojnie i od razu się zakochał. Zaczęliśmy ze sobą pisać w social mediach. Później gadaliśmy na kamerce. Na początku „chodziliśmy” ze sobą online, bo ja mieszkałem w Warszawie, a on na Śląsku. Później Tomek się przeprowadził. To mój pierwszy chłopak. Jesteśmy ze sobą już prawie 12 lat.

Słyszące osoby LGBTQ+ w nastoletnim wieku, bardzo często szukają reprezentacji LGBTQ+ w filmach czy książkach. Czy ty miałeś takie osoby?

W czasie dorastania nie wiedziałem, że w ogóle można szukać bohatera LGBTQ+. Natomiast w liceum, w nieistniejącej już Bastylii na placu Zbawiciela w Warszawie, pierwszy raz trafiłem na któryś z numerów „Repliki” – to właśnie wasz magazyn wprowadził mnie w nieheteronormatywny świat! Później szukałem Głuchych gejów, ale nikogo takiego nie znalazłem. Dziś jestem wielkim fanem Nyle’a DiMarco (amerykański głuchy model, aktor i aktywista – przyp. red.). W rozmowach z głuchymi osobami LGBTQ+ często pojawia się wątek podwójnej tożsamości, to znaczy, kim bardziej się osoby czują – Głuchymi czy nieheteronormatywnymi. Kiedy myślę o sobie, czuję silniejszy związek z byciem gejem, a dopiero później Głuchym. Teraz szukam reprezentacji LGBTQ+ w internecie, częściej niż Głuchej.

W reportażu „Głusza” Anna Goc pisze, że w języku migowym na słowo „pedofil” migało się dwa znaki: „gej” i „dzieci”. Czy homofobia jest silna wśród Głuchych?

Błędne miganie znaku „pedofil” wynikło z braku edukacji dwujęzycznej. System sprawił, że osoby głuche dobrze nie znają języka polskiego. Napisane słowa „pedofil” i „pedał” wyglądają bardzo podobnie, dlatego zaczęto je migać w połączeniu. Błąd może zależeć też od wielu innych czynników. Niektóre osoby mogły nie wiedzieć, jak migać słowo „pedofil” i szukały podobnego znaku, albo nie mieli wiedzy o nieheteronormatywnej społeczności. Sam w PJM „pedofila” migam znakami „dziecko” i „obłapiać”. Nie ma w tym znaku osoby. Istotna jest sama czynność.

Jeśli mowa o homofobii wśród głuchych, muszę przyznać, że – prócz pojedynczych przypadków – jej nie dostrzegam. Oczywiście, jak i u osób słyszących, zdarzają się odstępstwa, na przykład ostrego migania wyzwiska „pedał”, albo wyzywania trans kobiet, że mają „kiełbasę”. Mimo to, mam wrażenie, że wszystkie osoby głuche dzielą doświadczenie dyskryminacji, dlatego kierują się raczej akceptacją niż wrogością. Poza tym jest nas stosunkowo niewiele. Wszyscy się znamy, mamy swój język, żyjemy w małych społecznościach. Warszawa Głuchych to wieś! Nie mamy wyjścia, tylko się tolerować. Jeżeli byśmy tego nie robili, stracilibyśmy ze sobą kontakt. Piętnowane są przejawy ageizmu czy seksizmu. Podobnie, jak dyskryminacja słabosłyszących przez Głuchych i odwrotnie, Głuchych przez osoby słabosłyszące.

Czy nasza społeczność LGBTQ+, organizacje LGBTQ+ są wspierające dla osób głuchych? Jak to widzisz?

Z roku na rok sytuacja zmienia się na lepsze. Dużo w tej kwestii robi Fundacja Cicha Tęcza, organizując najróżniejsze inicjatywy dla Głuchych. Stowarzyszenia i fundacje publikują też filmy z tłumaczeniem na język migowy lub z polskimi napisami, jak Grupa Stonewall czy Bart Staszewski w swoim filmie „Artykuł Osiemnasty”. Dwie tłumaczki były też obecne podczas wiecu poparcia dla Margot ze Stop Bzdurom przy Pałacu Kultury i Nauki. Również podczas premiery magazynu „Duma” tłumaczono na migowy występ drag queens. Ludzie stają się coraz bardziej świadomi, wrażliwsi. Nie chcą nas dyskryminować. Wierzę, że małe kroki prowadzą do dużych zmian. 

Rozmowę z Danielem Kotowskim tłumaczyła Weronika Szymańska-Gątarek – dziękujemy.   

***

Daniel Kotowski – (ur. 1993), artysta wizualny, performer. Współpracował z Zachętą – Narodową Galerią Sztuki, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i innymi instytucjami kulturalnymi. Uczestnik Szkoły Doktorskiej ASP w Gdańsku. W swoich pracach odnosi się do doświadczenia własnego ciała jako osoby głuchej i homoseksualnej, relacji międzyludzkich i polityki społecznej.

 

Jak psiak z psiakiem

Z artystą ASHEM POCALYPSEE (DAWIDEM LWEM) o tym, jak „przepracował” rodzinne Podkarpacie w swojej sztuce, o jego fetyszach, o coming outach: „psiakowym” i „hifowym”, a także o pracy w sex shopie rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Michał Sosna @no_pic_no_chat

 

W ramach dziennikarskiego śledztwa przejrzałem przed naszą rozmową twoje profile w mediach społecznościowych i odniosłem wrażenie, że obcuję na nich z kilkoma różnymi osobami. Albo z jedną osobą, ale o kilku twarzach. Może nam się uda teraz te twarze odsłonić i pokazać. Na Facebooku jesteś grzeczny. Jesteś panem artystą po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.

Na Facebooku mam rodzinę, mam ciotki. Nie chcę im za dużo tłumaczyć. (śmiech) Tak, w 2022 r. skończyłem wydział intermediów na krakowskiej akademii. Dyplom zrobiłem w pracowni rysunku, nazywał się „Autoetnografia”. Autoetnografia to etnografia, ale z mocnym elementem osobistym. Pochodzę z Białobrzegów, małej miejscowości znajdującej się na Podkarpaciu, które jest przecież bardzo konserwatywnym regionem. Wychowywałem się w katolickiej rodzinie i chciałem teraz, jako osoba queerowa, na nowo zakochać się w rodzimej kulturze. Przez cały rok byłem zanurzony w polskiej mitologii, czytałem historie z moich stron, studiowałem ceramikę, ornamenty, rytuały, muzykę i przetwarzałem to przez swój osobisty algorytm. Tworzyłem z tego coś nowego, z zaznaczeniem, że jestem osobą taką, a nie inną, że nie jestem konserwatywny, ale dostrzegam piękno ludowej kultury, pomimo wszystkich innych czynników. Ostatecznym efektem mojej pracy było stworzenie instalacji w wynajętym pomieszczeniu w starej, opuszczonej kamienicy. Pokryłem rysunkami wszystkie przestrzenie w mieszkaniu, łącznie z sufitem i podłogą, nie pozostawiłem wolnego miejsca. Tym samym przepracowałem swoją przeszłość, po czym zostawiłem ją za sobą. Już do niej nie wracam.

My jednak w tej rozmowie musimy do niej wrócić. Urodziłeś się w 1997 r. właśnie w tej części Polski, która jest postrzegana jako najbardziej homofobiczna. Jak to było dorastać w takim środowisku?

Moje dzieciństwo przebiegało na ogół spokojnie, nie szykanowano mnie. Ale wiele moich zachowań było tłumionych, gdyż traktowano je jako niemęskie. Rodzice zabraniali mi np. chodzić na zajęcia tańca, bo im się taniec źle kojarzył. Moje dorastanie polegało na tym, że próbowano mnie dostrajać do środowiska, w którym żyłem. Nieustannie obcinano mi te dziwnie rosnące gałązki mojej tożsamości, które nagle zaczynały skręcać w nieodpowiednie strony. Gdy tata dowiedział się o mojej homoseksualności, to powiedział, że jeszcze 2-3 lata wcześniej wyrzuciłby mnie z domu.

Ile miałeś wtedy lat?

16.

To był coming out?

Zostałem zapytany wprost przez tatę. Jakiś czas wcześniej zobaczył na moim komputerze bodaj filmiki pornograficzne. I od momentu, kiedy zaczął coś podejrzewać, do momentu, gdy zaczął ze mną rozmawiać, przeszedł proces autoedukacji. Za pierwszym razem zaprzeczyłem, że jestem gejem. Dopiero, jak mnie zapewnił, że już nie ma z tym problemu, powiedziałem prawdę. Moi rodzice całkowicie mnie teraz akceptują.

Wspierali cię też, gdy postanowiłeś zostać artystą?

Byli załamani. Jak to ASP?! Przecież po tym nie ma pracy! Zresztą mój proces dojrzewania do tego, że chcę zostać artystą, trwał dość długo. W liceum w Łańcucie byłem na profilu matematyczno-geograficznym z angielskim. Myślałem, że może zostanę architektem, wydawało mi się to takie męskie. Ale gdy zacząłem odkrywać swoją seksualność, to sztuka zeszła na bok, skupiłem się na poznawaniu siebie jako homoseksualnego mężczyzny.

Przerażało cię to? Ekscytowało?

Na początku byłem przerażony, ale gdy dopuściłem tę myśl do siebie, pogodziłem się z nią – to była pierwsza klasa liceum – chciałem natychmiast ogłosić całemu światu, że jestem homoseksualny. Nie chciałem już niczego w sobie dusić, znowu się dostrajać do normy. Dokonałem coming outu na jednym z portali społecznościowych. Skutek był taki, że cała populacja męska w liceum ze mną nie rozmawiała. Poza jednym kolegą z klasy, który też okazał się homoseksualny. Nie usłyszałem nigdy nic złego, obraźliwego, po prostu mnie ignorowano.

Było to dla ciebie bolesne?

Niespecjalnie, bo miałem swoją ekipę, swoich znajomych spoza liceum. Dużo czasu też spędzałem w internecie. Tam poznawałem ludzi, którzy stali mi się bliscy, którzy mnie rozumieli. Ale jeden z moich przyjaciół w miasteczku w pewnym momencie przestał się ze mną zadawać, bo rodzice mu zabronili. Dopiero rok temu odnowiliśmy kontakt.

To wszystko wypaliło na mnie rodzaj piętna, który powoduje, że z jednej strony mam stany lękowe, leczę się psychiatrycznie, chodziłem na terapie. Z drugiej ta sytuacja w liceum sprawiła, że zaczął się we mnie rodzić bunt, który narastał z roku na rok. Bunt przeciwko wpasowywaniu się w cokolwiek.

Studia artystyczne ten bunt podgrzały?

Tak. Na ASP czułem się dobrze, czułem się niczym nieograniczony w tym, jak chcę wyglądać, jaki chcę mieć kolor włosów, co chcę sobą reprezentować, jakie rzeczy pokazywać. Natomiast ja sam byłem zblokowany. Bałem się wychodzić poza ramy programu. Robiłem różne rzeczy tylko po to, żeby dostać zaliczenie. Aż wreszcie dyplom zrobiłem w zgodzie z samym sobą. Wiem, że Kraków nie jest najbardziej progresywnym miastem na świecie, ale jeśli wziąć pod uwagę, gdzie się wychowałem, to stał się on dla mnie ostoją wolności. Nawet nie dokonywałem czegoś takiego jak coming out. Po prostu najzupełniej zwyczajnie mówiłem w rozmowie, że jakiś chłopak mi się podoba.

A związki? Jak ci się układały?

Średnio. I tutaj dochodzimy do fetyszowej strony, którą długo w sobie tłumiłem, co powodowało frustracje seksualne. Byłem w związkach, w których niby wszystko układało się OK, ale jednak czułem, że seksualnie jest coś nie tak. Że seks nie spełnia moich potrzeb, wymagań. Pewnego dnia wyznałem partnerowi, że poza standardowym seksem interesują mnie też fetysze. I płakałem ze wstydu, że mam czelność mieć takie „zboczone” potrzeby. Wtedy zresztą nie chodziło jeszcze o psiakowe klimaty, a o „zwyczajniejsze” fetysze jak buty, stopy, skarpetki. Odkąd tylko przebudziła się moja seksualność, wiedziałem, że mnie te rzeczy kręcą. Ale mój partner był pierwszą osobą, której się do tego przyznałem.

Jak zareagował?

W porządku. Na początku był nieco zaskoczony, ale otworzył się na moje fetyszowe pragnienia. Później się rozstaliśmy, z zupełnie innych powodów. Nadal jednak pewne fetysze, do których mnie ciągnęło, wydawały mi się czymś tak monstrualnym, że aż niemożliwym do wypowiedzenia.

Kiedy więc nastąpiło przełamanie?

Niedawno. Nieco ponad rok temu. Rozstałem się z kolejnym partnerem i wtedy nastąpiła eksplozja, bo poziom frustracji seksualnej był ogromny. Boże Narodzenie 2021 r. spędzałem u rodziców. Okazało się na Grindrze, że niedaleko mnie znajduje się osoba, którą kojarzyłem z portali fetyszowych i która jest psiakiem. Zaczęliśmy rozmawiać, przedstawiłem mu swoją listę rzeczy niezrealizowanych seksualnie. On wtedy powiedział, że jest coś takiego jak społeczność psiaków. „Wrzucę cię na ich czat”. Od tamtej pory ruszyło to lawinowo.

Czytałem, że pierwszą maskę psiaka kupiłeś na Allegro za 100 zł.

Tak, zamówiłem ją już w czasie tego Bożego Narodzenia u rodziców.

Co czułeś, jak ją pierwszy raz założyłeś?

To było wręcz nierealne. Że to się dzieje, że moja fantazja się spełniła. Ciężko to wyrazić słowami. Oczy świecą ci się jak świeczki. Bo wiesz, że jesteś na dobrej drodze. Dostałeś coś, co było dla ciebie marzeniem od bardzo dawna. Czułem, że jest to początek czegoś potężnego.

W jaki sposób funkcjonuje taka grupa psiaków?

Mamy regularne spotkania w Warszawie co 7 tygodni. Jest jeden bar, który akceptuje rozmaite fetysze. Tam zjeżdżają się pieski z całej Polski. Z każdym spotkaniem jest nas coraz więcej, na ostatnim było ponad 60 osób.

Każdy piesek musi mieć swojego ludzkiego pana?

To kwestia indywidualnej decyzji. Istnieją relacje typu „master and slave”. Ale jest też tak, że piesek chce mieć innego psiaka, który będzie nad nim dominował. Inne pieski funkcjonują w równoważnym związku. Jeszcze inne tworzą hierarchie, na zasadzie stada wilków – alfa, beta, gamma, omega… Nie ma nikogo, kto ci mówi, jak to ma wyglądać. Jesteś panem swojego życia, swojej relacji, swojej seksualności.

Na ile te zabawy mają wymiar seksualny? Kończą się aktem seksualnym, zbiorowym seksem?

To ciekawa rzecz. Psiaki rzeczywiście wyrosły ze środowiska stricte seksualnego, z BDSM. Ale kilka lat temu nastąpiła zmiana. Firma Mr. S Leather z siedzibą w San Francisco wypuściła nowy projekt maski psiaka. Neoprenowej, kolorowej. Ona już nie jest skórzana, groźna, kojarząca się z hardcore’ową, fetyszową sceną. Ta maska wyobraża uroczego psiaka. Weselszego, milszego niż dotąd. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Wokół tego fetyszu zaczęła się tworzyć społeczność. Sam traktuję ją jak rodzinę. Spotykamy się, wychodzimy razem na imprezy, na kawę, rozmawiamy, jesteśmy przyjaciółmi, znajomymi. Jesteśmy społecznością, która jednocześnie ma absolutną swobodę seksualną, nie jest ograniczona przez jakiekolwiek standardy. Ja np. nigdy nie uprawiam seksu na naszych zjazdach w barze fetyszowym. Spędzam czas na rozmowach, na poznawaniu innych psiaków.

Ostatecznie też określiłem siebie jako osobę poliamoryczną i obecnie jestem w relacji z dwoma psiakami. Jednego traktuję równoważnie ze mną na poziomie dominacji, wymieniamy się energią, jesteśmy dla siebie tzw. switchami. A druga osoba jest dla mnie tzw. betą. Jestem dla niej mentorem, tworzę z nią relację wychowawczą. Ja ją wprowadziłem w świat fetyszowy. To trochę tak jak w domach dragowach, w których „matka” przyjmuje młodsze drag queens jako „córki” i roztacza nad nimi opiekę.

Mieszkasz razem ze swoimi psiakami?

Psiak, który jest moim partnerem, z pochodzenia Turek, mieszka w Mediolanie. Byłem u niego miesiąc temu, on teraz do mnie przylatuje. A z drugim psiakiem mieszkam w dużym domu w Podkowie Leśnej razem z innymi osobami queer.

Twoje psiaki żyją ze sobą w zgodzie?

Oczywiście, pojawiają się negatywne emocje. Mój polski psiak był zazdrosny o mojego partnera. Nie było lekko, mieliśmy ciche dni. Czasami jednak trzeba iść na kompromis, dogadać się. W tym momencie jest dobrze, ale tak, różnie to bywa.

Nie rozmawialibyśmy dzisiaj, gdyby nie fakt, że wyoutowałeś się publicznie jako psiak na Instagramie. Bałeś się reakcji?

Tak. Bałem się, że zostanę odebrany jako wynaturzenie. Ale nic takiego się nie stało. Z cenzurą instagramową też nie mam problemu.

Naprawdę nikt nie reaguje obrzydzeniem? Pod moim wywiadem z Pawłem Ziembą („Replika” nr 93, wrzesień/październik 2021 – przyp. red.), który opowiadał o psiakach, rozpętała się niejaka gównoburza.

Ciężko jest spotkać się z negatywną reakcją. Wszyscy traktują to jako coś ciekawego, nowego. Zaczęliśmy też wychodzić z ukrycia, pokazywać się w „zwykłych” klubach LGBT. Jestem teraz po swoim pierwszym performansie w Ramonie, gdzie wystąpiłem z drag queen na scenie. Szedłem także jako psiak na ostatniej warszawskiej Paradzie. Odbiór był fantastyczny, ludzie robili sobie ze mną zdjęcia. Widzą zresztą, że nie przychodzimy do „normalnych” klubów w celach seksualnych. Jesteśmy ubrani, odróżnia nas tylko maska na głowie.

Na Instagramie zrobiłeś też coming out „hifowy”.

Zakaziłem się wirusem od partnera, który mnie oszukał. Powiedział mi, że nie ma HIV, że jest czysty i na PrEP-ie, czyli bierze leki, które dodatkowo chronią przed zakażeniem. Naciskał na brak prezerwatywy. Ja miałem wtedy ciężki okres w życiu, czułem potrzebę, żeby odreagować, wyżyć się. Więc było mi wszystko jedno, powiedziałem: no dobra, niech ci będzie. Ale już następnego dnia wiedziałem, że zrobiłem coś nie tak. Przekroczyłem jakąś granicę. Jednocześnie wmawiałem sobie, że przesadzam, że panikuję. Dlatego też nie wziąłem leków postekspozycyjnych, które obniżają ryzyko zakażenia, jeśli doszło do ryzykownych zachowań seksualnych. Dwa miesiące później poszedłem zrobić test, okazał się pozytywny.

Jak to odebrałeś?

Trochę już byłem na to przygotowany. Przeczytałem w necie wszystko na temat HIV. Jak się dowiedziałem, że jestem pozytywny, to owszem, rozpłakałem się, byłem załamany. I znowu desperacko zacząłem szukać akceptacji. Mówiłem o swoim zakażeniu wszystkim znajomym po to, żeby usłyszeć od nich, że to nic nie zmienia, że mnie wspierają, że mi pomogą. Rzuciłem się w wir imprez. Ale miałem na nich momenty załamania, zaczynałem płakać.

Bałeś się uprawiać seks?

Trochę tak. Chociaż wiedziałem, że jak biorę leki, to jestem niewykrywalny, że nie zakażam. Ten strach bardziej wynikał z faktu, że przed seksem musiałem dokonywać hifowego coming outu. To był element blokujący.

Ci, którym mówisz, panikują?

Zdarzały się elementy paniki, ale dosłownie 3 minuty później ta panika mijała i było OK.

A jak wygląda teraz stosunek służby zdrowia do osób z HIV?

Po odebraniu wyniku dostałem instrukcję, gdzie mam pójść, dostałem wszystkie potrzebne numery telefonów, w tym także do wsparcia psychologicznego. Zaraz więc zadzwoniłem do lekarza, zarejestrowałem się w krakowskiej Poradni Niedoborów Odporności. Powiem szczerze, że nigdy wcześniej polska służba zdrowia tak się mną nie opiekowała jak w tej poradni. Dostaję skierowania na mnóstwo rozmaitych badań. Widuję się z lekarzem regularnie co 4 miesiące, a co 8 szczegółowo badają mi krew. Wcześniej cierpiałem na hipochondrię, która ustąpiła, odkąd chodzę do Poradni. Bo wiem, że jestem przebadany wszerz i wzdłuż.

Natomiast jednym z powodów, dla których chciałem dokonać publicznie hifowego coming outu, był fakt, że jak dowiedziałem się o swoim zakażeniu, to intensywnie szukałem w sieci osób zakażonych. Nie chciałem widzieć się z żadną organizacją czy wolontariuszami. Chciałem spotkać normalnego człowieka z wirusem, który normalnie funkcjonuje. Zobaczyć, jak wygląda, jak się czuje. To nie było takie łatwe. Postanowiłem więc, że ja będę taką osobą seropozytywną, na którą można trafi ć w sieci. I rzeczywiście, zgłaszają się do mnie osoby z wirusem, często mi dziękują. Tak samo wiele osób dziękuje mi za to, że jestem jawnym pieskiem. Piszą, że dzięki mnie zrozumieli swoją seksualność, odkryli ją na nowo. Generalnie stałem się kimś w rodzaju doradcy seksualnego, bo na dodatek pracuję w sex shopie.

O! Jak teraz, w czasach internetowych, funkcjonują stacjonarne sex shopy?

To nie jest taki stereotypowy sex shop, a fetish store. Klientów przychodzi dużo, biznes kręci się jak szalony. Nie narzekamy. Gdy widzę, że pojawia się ktoś nowy, ktoś, kto pokonał barierę wstydu i odważył się przekroczyć próg sklepu, to staram się takiej osobie pomóc, zachęcić ją, by powiedziała, czego potrzebuje. To dotyczy także mężczyzn hetero, którzy chcieliby spróbować np. seksu analnego z partnerką, ale takiego, w której będą stroną pasywną.

Muszę w tym miejscu podkreślić jedną rzecz. Irytuje mnie to, że seksualizowanie kobiet w kontekście zwierzęcym jest w popkulturze całkowicie akceptowane – te króliczki Playboya, seksowna Kobieta-Kot, kupowanie zajęczych uszek na wieczory panieńskie itd. – a z mężczyznami mamy problem.

Piesek kojarzy się z posłuszeństwem, uległością. Czyli z tym, co nie mieści się w wizerunku „prawdziwego” mężczyzny.

Tak, i dlatego psiaki pozwalają przyjąć postawę bardziej potulną, miłą, słodką niepowiązaną z płcią i wyuczonymi standardami. Najwięcej psiaków jest wśród mężczyzn homoseksualnych, ale mamy u siebie osoby każdej płci i orientacji.  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.