Jim Hutton, Tim Wapshott „Freddie Mercury i ja”

Wyd. Dolnośląskie 2016

 

 

Wspomnienia Jima Huttona, ostatniego partnera Freddiego Mercury’ego ukazały się w 1994 r. w Wielkiej Brytanii, rok później u nas. Teraz otrzymujemy drugie wydanie.

Jim był fryzjerem w londyńskim hotelu Savoy, gdy Freddie poderwał go w gejowskim klubie w 1985 r., stosując swój znany „powitalny” tekst: „Cześć, dużego masz kutasa?” Jim nie zdawał sobie sprawy, jaki zaszczyt go spotkał – nie rozpoznał rockmana. Był mu zresztą początkowo niechętny. Freddie jednak dopiął swego, a nawet więcej. Wkrótce Jim rzucił pracę i został zatrudniony przez Mercury’ego jako ogrodnik. Zaczął stanowić część jego gejowskiej rodziny, razem z asystentem, kucharzem i szoferem, ale na innych prawach, bo był „mężem”, jak Freddie lubił mówić.

Hutton, człowiek prosty, pisze bezpośrednio. Freddie był uni, ale zdecydowanie bardziej p niż a, jeśli chcecie wiedzieć (wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi). Po tym, jak w 1987 r. dowiedział się, że ma AIDS, przestali mieć stosunki (gdy mieli, to zawsze bez prezerwatywy). Jim wspomina pracę nad ostatnimi albumami Queen, słynny koncert w Budapeszcie, nagrania z Montserrat Caballé itd. Także (wielu) innych facetów Freddiego, o których był zazdrosny.

To, co dziś robi coraz więcej piosenkarzy LGBT, czyli publiczny coming out, było dla Freddiego nie do wyobrażenia, choć gdy tylko wiedział, że media go nie ścigną, zachowywał się otwarcie – Jim krępował się, gdy ten całował go czule w restauracjach.

Pisze też o umieraniu, o powolnej, stałej utracie sił. Freddie miał 45 lat, gdy zmarł 24 listopada 1991 r., ćwierć wieku temu.

Jim Hutton zmarł na raka w wieku 60 lat 1 stycznia 2010 r., o czym polski wydawca nie wspomina. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ladyboy

W kwietniu pożegnaliśmy Julię Ladyboy, ważną dla polskiej sceny lesbijskiej artystkę, organizatorkę imprez, DJkę, graficzkę. Dla jednych super wzór, dla innych ikona i gwarant dobrej zabawy, dla jeszcze innych – koleżanka, kochanka, powierniczka

 

arch. pryw.

 

BENITA, Ladyboy kolektyw:

Julia to wielkie odkrycie. Jak ją poznałam? Wymieniałam się z przyjaciółką linkami do ładnych dziewczyn na portalu innastrona.pl (teraz queer.pl – przyp. red.). Nagle ona śle link do Julii, mówię: „Co?! przecież to mężczyzna”… Wszystko z Julią było na wariata. Ona mieszkała w Berlinie, ja, wtedy gówniara, uciekłam z domu przed samą maturą, pojechałam do niej, po nią, spędziłyśmy tam super czas i wróciłyśmy razem do Polski. Nasze wspólne granie? Na początku to byłam giermkiem. Takim, co siedzi i czyści płytki wacikami. To ona była gwiazdą z brokatem na twarzy. Błyszczała. No i… jak każdemu chciało jej się czasem siku, więc pokazała mi, gdzie trzeba wcisnąć jakiś guzik lub suwak. Ktoś nam powiedział: „fajnie to z boku wygląda” i przez kolejnych kilka lat grałyśmy jako kolektyw. Imprezy były kobiece, ale nie tylko dla kobiet – raczej dla wszystkich tych, co szanują kobiety i ich decyzje. Benefity, manify, ale zdarzało się też Julii grać na imprezach szkolnych, w domach dziecka, dla młodzieży niepełnosprawnej. Dzieci biegały w kółko, lizały ją po tatuażach: „nie zmyją się”? Julia się uśmiechała.

Dlaczego była dla dziewczyn ważna? Bo była śliczna (śmiech). Tak, była śliczna i była odważna. I robiła najlepsze imprezy. Wciąż to słyszę: „impreza Ladyboy równa się dobra zabawa”. A przed imprezą stresowała się jak dziecko. Wychodziła z domu, wracała, setki razy poprawiała gwiazdki, brokat, czy dobrze… I jeszcze raz: „nie wzięłam tej płyty, tamtej…”. Ale kiedy odpalała sprzęt, to dostawała… nie wiem… 200 procent pewności siebie. Zupełnie inna osoba, zupełnie. To było coś! No, to było coś.

Katarzyna Szustow, menadżerka „Kultura i komunikacja”: Dla mnie Julia? Istotna. Bardzo… dla mojej obecnej tożsamości, dla tego, kim jestem dziś. Moje pierwsze spotkanie z Julką to jesień 2004 roku, kiedy wracam po rocznym pobycie z Londynu, gdzie przewinęłam się przez Klub Wotever – przez queer practice, transgenderyzm na co dzień, nielegalny testosteron, performanse. Podjęłam decyzję o powrocie do Polski, która właśnie dołączyła do Unii Europejskiej, ale nie radziła sobie kompletnie z tematami LGBTQ.

Poszłam do Le Madame (jeszcze tam nie pracowałam) na występ Bridge Markland – gwiazdy światowej sceny dragkingowej i tam zobaczyłam Julkę Ladyboy i Asię Pinkshot. To był szok. Pierwsza polska para dziewczyn, która ma genialną stylowe, uśmiechnięte oczy, nie chowa się ze swoją relacją, nic nie udaje – silna obecność. Potem poznałyśmy się bliżej. Zaprosiłam je do grania regularnych imprez kobiecych „Bad Girrls Night” w Le Madame. Razem z Czarną puszczały mnóstwo kobiecego electro, riot girrl, grunge i oczywiście Peaches. Nie mogę zapomnieć tego tatuażu na przedramieniu Julki – Peaches w kucki, która wygląda jakby sikała i wydzierała się do mikrofonu! Tęczowa gwiazda na karku i niezgoda na jakikolwiek kompromis.

Ich świat był fenomenalny. Robiły klej „domowej roboty”, w nocy rozwieszały plakaty, sprayowały szablony na murach: „znów te cholerne lesby”, Julka rysowała czadowe komiksy, ziny, koszulki, wspólnie pomagały Emancypunx, Asia tworzyła UFĘ, no i miały podstawowy sprzęt didżejski, więc imprezę można było zrobić wszędzie. Asia zawsze mówiła: „Intensywna aktywność i angaż. Nie kompromis, nie dialog ze społeczeństwem. Widoczność!”. W tamtej Warszawie w 2004 roku NICZEGO takiego nie było. Owszem, były feministki, Manifa, ale nie oficjalne wyoutowane fajne lesbijki, które są bardzo świadome swojej tożsamości i umiejętnie ją tworzą. Gdyby nie ich działalność, nie tylko ja, ale cała Warszawa byłaby dziś inna. A tak poza tym Julka to pierwsze bokserki w stolicy (śmiech). Chłopaczydło, ale z tym jej rozbieganym spojrzeniem, z tymi oczami nadwrażliwego, zagubionego dzieciaka…

Irena Santor”, organizatorka imprez „L kultura”: Dlaczego była ważna? Bo robiła dobre imprezy. Naprawdę dobre. Wiedziała, jak się za to zabrać, a to wcale nie jest proste. Wszystko robiła sama: od przygotowań, przez plakaty, po ulotki, muzykę. I naprawdę czuła to, co robi. Patrzyłaś na nią za DJką i wiedziałaś: to jest jej miejsce. I naprawdę umiała zarażać. Sobą, pasją. Chciało się być na jej miejscu, być nią. Nie że z zazdrości, po prostu chciało się robić coś z nią. Zawsze mi imponowała, podpatrywałam ją. Kiedyś nieśmiało spytałam (to było, jak grałam przy imprezach Darii Jedynej): „Julka, czy jest taka możliwość… bo wiesz, jakoś totalnie sobie nie radzę…”. Od razu zrozumiała, otworzyła przede mną drzwi: „przychodź, ja ci wszystko pokażę”. Spędzała ze mną kupę czasu, siadałam z piwem i uczyła mnie. Niejedna osoba by powiedziała: „sorry mała, ten świat jest mały i, wiesz, zapchany”. Ale nie Julia… Imprezy L kultury… Gdyby nie Julia, nie byłoby ich! Nie wiedziałabym, jak się za to zabrać. Wszystkie cenne wskazówki mam od niej.

Megi, bratnia dusza:

Julia dla mnie jest (nie pasuje mi słowo „była”) bardzo zabawnym człowiekiem, który z byle drobnostki potrafił się cieszyć. I ten śmiech był bardzo zaraźliwy, tak więc wszyscy wokół też się śmiali. Pamiętam ją głownie z zabawnych chwil czy sytuacji, odkrywania nowych, ciekawych zależności i prawd tego świata. Julia dużo postrzegała, zauważała, przemyśliwała. Zastanawiała się nad zachowaniem innych, odnosiła to do siebie, porównywała. Była bardzo wrażliwa. Nosiła się z takim humorzastym stylem, który był mieszanką i tego humoru właśnie, i wizji danej sytuacji, i po prostu dobrej zabawy. Jak już raz jej coś wpadło do głowy, to trudno było ją przekonać, że jest inaczej. Szalenie ją lubiłam. Za ten styl właśnie, za bezpośredniość, mówienie o emocjach, za kolory i symbole w jej życiu. Za to, że robiła rzeczy z pasją i za to, że mi pomogła, kiedy tego bardzo potrzebowałam. Miała swój świat, do którego lubiła zapraszać ludzi i z którego też niektórych wyganiała. Bardzo szybko robiła się smutna, jeśli się ją oskarżało o coś, co nie było prawdą. Polegała na opiniach innych, bezpośrednich i takich, które sama sobie wytworzyła; i często one właśnie dyktowały jej dzień. Jednak miała odwagę do końca być sobą – mimo wszystko, mimo tej ogromnej wrażliwości i wielkich emocji, jakie nosiła w sercu. Była i będzie moim wielkim przyjacielem.

Sylwia Chutnik, pisarka:

Poznałam ją ponad 13 lat temu, była wtedy bardzo młoda i zagubiona. Wywodziła się z kręgów anarcho-punkowych, ale nie organizowałyśmy nigdy niczego razem. Miała zawsze podejrzliwy wzrok i złośliwe poczucie humoru. Wspaniale rysowała, to był prawdziwy talent objawiający się w cyzelowaniu szczegółów. Mam jej kilka prac do tej pory. Jedna z nich przedstawia mnie z czasów występów w Radykalnych Cheerleaderkach: stoję z tarczą ozdobioną godłem i przebitą strzałą. Widziała mnie jako buntowniczkę, ale to ona była zawsze pod prąd. Szukała swojego miejsca na ziemi i kiedy straciłam z nią kontakt, wyjechała do Berlina. Myślałam, że wreszcie robi to, co chce: ma wokół siebie podobnych ludzi, którzy zrozumieją jej pasję i zaakceptują w pełni. Może i tak było, ale czasami otoczenie to za mało i jeśli samym nam ze sobą nie po drodze, to nikt już nie pomoże. Mam jej zdjęcie: łysej, z wywalonym językiem, wyglądającej jak przerośnięta Mała Mi. Taką ją zapamiętam. I szlag mnie trafia, że jej już nie spotkam.

 

Tekst z nr 49/5-6 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.