Z artystą sztuk wizualnych i scenografem ADAMEM ŁUCKIM o jego queerowych pracach, a także o życiu na wsi z partnerem rozmawia Paweł Wątroba
W twoich najnowszych pracach pierwsze skrzypce grają zagadnienia queerowe, a wręcz osobiste doświadczenie bycia gejem. Wcześniej na warsztat brałeś głownie twórczość Stanisława Lema i jego światy science fiction. Skąd ten zwrot?
Wątek homoseksualny podejmowałem już wcześniej, m.in. zrealizowałem tryptyk: „Skazany na róż”, „Dziecko gorszego boga” i „Król jest nagi”. „Skazany na róż” dotyczył walki z orientacją jako nieustającą donkiszoterią. Poruszyłem w nim temat ośrodka Odwaga w Lublinie, w którym „leczy się” orientacje niehetoronormatywne. Z kolei „Dziecko gorszego boga” to był fi lm o sezonie w piekle podczas dorastania na polskiej wsi, o niechęci do dziwoląga, o moim strachu przed piekłem, kiedy byłem dzieckiem. O poczuciu, że jestem figurą nieprzystającą. „Król jest nagi” to fi lm o życiu na wsi w parze homoseksualnej. Oprócz tego zrealizowałem również sesję zdjęciową z Markiem Lalko „Mistrzu, wytnij ten kamień”. Była to sesja z trawestacjami arcydzieł malarstwa, w którym antagonistycznie obsadziliśmy role tęczową brygadą i rycerzami Chrystusa oraz dresiarzami. Generalnie ewoluuję jako artysta i poruszam tematy, które mnie nurtują, bo uważam, że prawda się obroni. Moja twórczość jest wielowątkowa, robię różne rzeczy.
W takim razie czy zdarza ci się wykorzystywać uniwersum Lema jako punkt wyjścia do queerowej refleksji w swojej twórczości?
Ależ oczywiście, że tak. Na przykład w projekcie, który szuka swojego domu, „Strugą moczu zgasisz jej piękno”, w refleksję o gettoizacji gejów na portalach randkowych włączam motywy z twórczości Lema. Nadal eksploruję wybrane elementy jego twórczości, interpretuję je na swój sposób. Szukam sensów naddanych. Na tym polega wolność artysty.
Na wystawie „Twoje reguły czynią mnie drugim”, którą w tym roku można było oglądać w bytomskim Centrum Sztuki Współczesnej, pojawił się bardzo ciekawy wątek biograficzny. Opowiedziałeś o budowaniu „gniazda” na polskiej wsi. W jakich okolicznościach tam trafiłeś?
Przede wszystkim uległem modzie na masowe migracje z miasta na wieś, realizując etos „urban exodus”. Faktycznie naczytałem się wtedy literatury o kobietach z Manhattanu, które zamieniają szpilki na gumowce i zaczynają hodować bydło. (śmiech) Byłem zmęczony robieniem kariery w Krakowie, potrzebowałem spokoju i naturalności, dlatego zdecydowałem się na życie w kontrze do konsumpcjonistycznego stylu. Podjąłem decyzję o wielkiej zmianie, o której wielu ludzi mówi, ale której niewielu dokonuje. W tamtym momencie mojego życia miasto było zbyt wielką pokusą, powodowało brak skupienia i obfitowało w nadmiar bodźców. Dlatego jako scenograf zrobiłem ostatnią operę i rozpocząłem research, poszukiwanie Uroczyska, bo taką nazwę własną mu nadałem. Poszukiwanie trwało 2 lata. Oglądałem wiele ziem i nieruchomości, ale udało znaleźć się miejsce nieprawdopodobne, utopijny raj na ziemi. To dom położony na skraju wsi, w dorzeczu Doliny Bobru, przy starym młynie i jeziorze, ze starodrzewiem, a sama posiadłość mieści się w sercu ogrodu, więc nie ma nic piękniejszego. Jest spokój, harmonia, cisza i naturalizm. Wszystko, czego szukałem. Zamieszkałem tam w lipcu 2012 r.
Przeprowadziłeś się tam z ówczesnym partnerem. Na wystawie opowiedziałeś, że „dwa koguty na jednym gnoju” wywołały we wsi niemałą sensację. Jak wyglądał początkowy kontakt ze społecznością lokalną?
Początki były bardzo trudne. Nawet moja rodzina obawiała się o nas i mówiła, że „wywiozą nas stamtąd na taczce”. Ten proces oswajania był skomplikowany i długofalowy. Wymagał ode mnie iskry buddyjskiej cierpliwości. Na samym początku namalowano na ściętym drzewie cztery czerwone penisy. Połamano nam płoty. Przez pierwsze 2 lata krzyczano z ulicy „pedały do gazu”, „w dupę sobie wsadzają”. Te sytuacje wymagały ode mnie siły charakteru i pokładów entuzjazmu do ludzi. Mimo tych przykrości uznałem, że trzeba zrobić wszystko, żeby wpisać się w ten kontekst, skoro mam tam żyć i funkcjonować jako wartość naddana, ale też obcy organizm w innym środowisku. Byłbym również niesprawiedliwy, gdybym powiedział, że z każdej strony spotykał nas ostracyzm. Wieś była od początku podzielona na entuzjastów i przeciwników.
Nie pozostałeś bierny wobec wykluczenia i postanowiłeś działać. Jakie stosowałeś strategie, aby przekonać tę uprzedzoną część mieszkańców?
Byłem na tyle sprytny, że postanowiłem zbudować dom i założyć ogród, który kojarzy się z rodzimą tradycją. W związku z tym na ścianie szczytowej powstał stylizowany mural z dwoma kogutami, ponieważ uznałem, że nie ma nic bardziej swojskiego od kurpiowskiej wycinanki i to się będzie ludziom dobrze kojarzyć. Poza tym otworzyłem w domu salon fryzjerski, w którym przyjmowałem kobiety z okolic. Śmiałem się, że była to najlepiej uczesana wieś w stylu „Vogue”.
No tak, jesteś też fryzjerem. Prowadziłeś przyjacielskie pogawędki z klientkami?
Tak, oczywiście. Kobiety mają we wsi ogromną moc sprawczą. Wykonałem jeszcze jeden zabieg, mianowicie zatrudniłem gosposię, która pokochała nas miłością czystą i stała się naszą walkirią, rozwiewającą wszelkie plotki na nasz temat. Przyjmowałem również księdza po kolędzie, co poprzedzone było budowaniem odpowiedniej scenografii w domu. Kolekcjonowałem wówczas święte monidła – mam do nich słabość – w związku z czym wieszałem je na ścianach. Wystawiałem też krzyż, zapalałem świece i przychodził ksiądz proboszcz. Kiedy zadawał sakramentalne i trudne pytanie, z kim tutaj mieszkam, zmieniałem temat, np. pytając, co sądzi o angelologii Pseudo-Dionizego Areopagity albo czy nie uważa, że należy odrestaurować drzwi do zakrystii itd. Zaangażowałem się też w prowadzenie lokalnych warsztatów plastycznych dla matek i dzieci w tamtejszym DPS-ie. Zyskałem szacunek, prowadząc wzorcowo gospodarstwo.
Pamiętasz jakiś przełomowy moment tego wzajemnego oswajania?
Na wsi rachunki za wodę przywozi sołtysowa. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała z córką, która została w samochodzie. Rok później, pijąc z sołtysową wódkę na werandzie – bo wiadomo, że wódka to czarodziejka życia, która łamie wszelkie stereotypy i blokady – dowiedziałem się od niej, że ta dziewczynka powiedziała do niej: „Mamo, ale ten pan jest całkiem normalny”. W końcu doszło do pewnego przesunięcia granic i ludzie zaczęli mówić, że może to pedały, ale nasze. A mi od samego początku chodziło o to, żeby najpierw zobaczyli człowieka, a dopiero potem geja.
Czyli swoimi wysiłkami doprowadziłeś do stanu, w którym mogłeś czuć się tam swój i u siebie. Nadal tam mieszkasz?
Nadal organizuję tam wydarzenia artystyczne, m.in. w lipcu w ramach programu Przestrzenie Sztuki zrealizowaliśmy Gusła na podstawie „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Grzegorza Brala w tamtejszym kościele. We wrześniu w świetlicy wiejskiej odbył się wernisaż projektu „Antenaci” dotyczący poszukiwania tożsamości. Ale muszę powiedzieć, że już tam nie mieszkam. Moje myślenie ewoluowało i uznałem, że dom to nie miejsce, lecz stan, i dzisiaj moim domem jest człowiek, na którego czekałem całe życie. Dlatego teraz kończę jeść beczkę soli i otwieram beczkę z miodem.
No to mnie zaskoczyłeś, ale brzmi to pięknie. Zmieniłeś tamto miejsce i przy okazji też coś w sobie. Jak sądzisz, patrząc z perspektywy czasu i tej pracy u podstaw: skąd wynikają te nieufność i uprzedzenia wobec innych w małych miejscowościach?
Myślę, że z wielu powodów. Przede wszystkim z dezinformacji i celowej manipulacji produkowanej przez media. Z zastraszania tym gejowskim monstrum również przez Kościół katolicki. Z obawy, że obecność innego może naruszyć porządek rzeczy, i oczywiście z braku kontaktu z realnym przedstawicielem mniejszości. Znaczenie mają również stereotypy rozpowszechniane wśród rolników hasłami typu „homoterror na wsi”, „geje humanizują zwierzęta i animizują człowieka”, „lesbijki chcą spalić polskie zboże i odebrać nam, Polakom chleb”. To, co zrobiłem, żyjąc tam 7 lat, pokazując ludziom, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, uznaję za osobisty sukces. Może to być bardzo zaskakujące dla par, które zdecydują się na taki styl życia: ile entuzjazmu i sympatii można wzbudzić w środowiskach wiejskich. Społeczności te są oczywiście bardzo zróżnicowane i byłoby krzywdzące z góry zakładać uprzedzenie. Ja miałem to szczęście, pewnie też przez swój sposób bycia oraz przez to, potrafi ę znieść i jaki entuzjazm potrafi ę wykrzesać z siebie pomimo przeciwności losu.
Do wykluczenia mniejszości seksualnych w Polsce nawiązuje również twoja nowa realizacja „Ściana wotywna/ Pedalska hołota”. Z ozdobnych tkanin i frędzli wyszyłeś obelgi używane w języku polskim do wyszydzania gejów, takie jak „dupojebca”, „odpad społeczny”, „dziewczynka płci męskiej”. Co dał ci ten proces twórczy?
Jest to jedna wielka antyteza. Postanowiłem opakować okrucieństwo w luksusowe środki wyrazu, w drogie materiały, żeby podkreślić ich moc oddziaływania na ludzką psychikę. Ten czteromiesięczny proces wyszywania stygmatyzujących haseł miał m.in. charakter terapeutyczny i oczyszczający. Zrobiłem research wśród przyjaciół, korzystałem z własnego doświadczenia, przestudiowałem słowa, które doprowadziły do samobójstw nastolatków w Polsce. Uznałem, że należy oswoić potwora, aby go zabić.
Czy to przepracowywanie, a w pewien sposób też powtarzanie mowy nienawiści ma potencjał szerszej zmiany?
Myślę, że potencjał zmiany jest ogromny, zwłaszcza biorąc pod uwagę żywe, empatyczne reakcje podczas wystawy „Twoje reguły czynią mnie drugim”. Instalacja jest pracą o uwolnieniu się od negatywności, napiętnowania, oceniania przez innych.
A forma prezentacji „Ściany wotywnej”? Nawiązałeś w niej do religijnego zwyczaju symbolicznej ofiary za intencje modlitewne.
W instalacji chciałem przeprowadzić inwersję, dlatego pomieszałem sacrum z profanum. Używając żargonu katolickiego, cierpienie jest łaską i mogę uznać, że takie właśnie jest. Gdyby nie te traumatyczne doświadczenia, nie byłbym takim człowiekiem, jakim dziś jestem. Paradoksalnie w moim przypadku przemoc werbalna miała moc formowania siły charakteru. Jako dziecko tego nie rozumiałem, ale teraz jestem pogodzony z tym „krzyżem”, mówiąc po katolicku. Interpretuję to również jako krytykę Kościoła katolickiego i jego instytucjonalnej hipokryzji – przykazanie miłości do bliźniego jest stosowane bardzo wybiórczo. Miłość bliźniego w przypadku instytucjonalnego katolicyzmu kończy się tam, gdzie zaczyna się postawa nonkonformisty, który wykracza poza ustalony porządek. Stawiam niewygodne pytanie: czy tak wygląda postawa katolika wobec katechizmowego „bliźniego”, katolika, który przegląda się w biblijnym credo o miłości? Właściwie nie wiemy, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna granica „nie zabijaj”. W kontekście nastoletnich samobójstw potrafi my doprowadzić do tragedii w białych rękawiczkach.
W kolejnych pracach poruszasz także wątek płci. W wideoklipie do utworu Szarek/Szumny „Genderized” wykorzystano fragmenty filmu, który realizowałeś w Uroczysku. Wcielasz się w nim w epokowe postacie, męskie i żeńskie. Skąd ta koncepcja?
Projekt dotyczył poszukiwania własnej tożsamości przez chłopaka ze wsi, który wciela się w członków rodu von Knobelsdorff ów. Dzięki wcieleniom bohater odkrywa siebie na nowo. Wynikało to z poszukiwania moich korzeni i z tego, że nie mam dostępu do spalonych ksiąg metrykalnych ze Lwowa. Poczucie korzeni, które chciałem sztucznie zbudować, tworząc utopijny dom w Uroczysku, ma również związek ze świadomością rodu. Powołałem się na metagenealogię Alejandro Jodorowsky’ego, który uznaje, że jesteśmy manifestacją czterech pokoleń naszego rodu, dlatego powinniśmy mieć totalną świadomość ich życia, charakterów, typu relacji, jakie zawiązywali. Dzięki temu możemy nie popełniać tych samych błędów. Jak to u mnie zwykle bywa, w sposób ironiczny i prześmiewczy uznałem, że skoro nie mam dostępu do tej bezcennej prawdy o swoim rodzie, stworzę sobie sam domniemaną rodzinę. Wychowałem się w pałacu Knobelsdorff ów w Kosierzu, stąd padło na nich. Przestudiowałem ich drzewo genealogiczne oraz portrety z epoki, określiłem ramy czasowe każdej z tych postaci i dostosowałem do nich zgodne z kanonem kostiumy i peruki z prawdziwych bawolich włosów. Chodziło o to, aby każda z postaci zawierała jakąś cząstkę mnie i żebym ja dzisiaj był do nich podobny. Charakteryzacje trwały po kilka godzin, a ich autorką była Agnieszka Hodowana. Bohater, którego odegrałem, przerzuca gnój, szoruje podłogi, kosi trawę, a mimo to jest przekonany o tym, że uczestniczy w wieczorku poetyckim, tańczy menueta lub wydaje wytworne przyjęcie. Zabawne jest to, że tak wyglądał niemalże każdy mój dzień w trakcie realizacji.
Czy podczas nagrywania zdjęć zdarzyły się jakieś interakcje z mieszkańcami wsi?
Pamiętam, jak kręciliśmy scenę, w której jechałem rowerem po kiełbasę dla psów do sklepu we wsi obok, w pełnej charakteryzacji Eustachiusa von Knobelsdorff a. To budziło sensację i burzyło rzeczywistość. Ten dom na wsi był miejscem aktywności twórczej, co też coraz bardziej oswajało z taką jednostką jak ja w ich mateczniku.
W trochę innej formule na wystawie wcieliłeś się również w postać disnejowską. Obróbka cyfrowa, montaż, skan twarzy, druk 3D i mogliśmy cię ujrzeć jako Królewnę Śnieżkę. Realizacja „Sleeping Beauty” postuluje prawo do bycia księżniczką dla każdego. Jak to rozumiesz?
W tej pracy nadałem sobie symboliczne prawo do homoseksualnej miłości, ponieważ w lansowanych w kulturze wzorcach jest na nią niewiele miejsca.
Śnieżka jest też metaforyczną ofiarą uprzedzenia, nagonki i zazdrości. Pada zatruta jabłkiem, zdana na opiekę krasnoludków.
Istnieją interpretacje, które wskazują na to, że Śnieżka tak naprawdę nigdy się nie obudziła, a książę jest posłańcem śmierci. Dlatego zabiera ją do zamku utkanego z chmur, a ona nie może zabrać ze sobą krasnali. Dla mnie najważniejszym wątkiem był właśnie ten motyw homoseksualnej miłości, którą spycha się w kulturze wizualnej. Być może dziś już jest inaczej, ale mowa tu o baśniach, legendach i archetypach. Tego po prostu tam nie ma.
Według mnie jest to też praca o swobodnym performowaniu płci. Każda osoba powinna moc czasem być księżniczką. Czekanie na księcia czy rycerza na białym koniu też jest dozwolone.
Dla mnie osobiście był to moment, w którym naprawdę czekałem na księcia. I to się ziściło. Książę istnieje, a w zasadzie król. Miłość nie zna płci. Tutaj można wrócić do Lema i tego, dlaczego te wątki są mi tak bliskie. Lem wymyślił ideę, którą nazwał katalogiem 24 płci, i niejednokrotnie pozwalał sobie na takie nieszablonowe kreacje w swojej literaturze.
Możesz zdradzić coś na temat twojego księcia z bajki?
O tym księciu karty opowiadały mi od wielu lat. W końcu czas się dopełnił i kiedy zakwitły wszystkie drzewa, pojawił się ten jedyny, niemożliwy, bezkresny i właściwy. Jest artystą, wizjonerem, reżyserem filmowym, człowiekiem roślin. Jeśli miłość na tym świecie istnieje i jest możliwa, na pewno ma na imię Maciej. Dotarłem do kresu i do początku nowej drogi.
Tekst z nr 94/11-12 2021.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.