Paweł Sołodki „Rubieże przyjemności. Seksualna niesubordynacja na obrzeżach amerykańskiej kinematografii”

Wyd. Naukowe Katedra 2015

 

 

 

Nieczęsto się zdarza, by książkę naukową czytało się lekko. „Rubieże” (Bataille by się cieszył) sprawiają przyjemność. Ciekawa historia, której nie przytłaczają przypisy. Jak obiecuje tytuł, rzecz jest o rubieżach. Kina (bo chodzi o kino niezależne) i seksualności (bo chodzi o transgresję). Postaram się przyjrzeć filmowym reprezentacjom płciowych i seksualnych transgresji – zapowiada autor i prowadzi nas przez świat takich właśnie obrazów. Ruszamy z męskiej przestrzeni palarni tytoniu (w roku ok. 1915), gdzie wyświetlano krótkie filmy porno, (tzw. stagi) i śledzimy historię rubieży aż do dziś. Po drodze mijamy m.in. serię obrazów z subkultury leather (czytając o filmie „Scorpio Rising” z 1964 r.), filmowe burleski, irytujemy się na zinternalizowaną homofobię we wczesnych filmach „lesbijskich”. Obserwujemy, jak powstawało gejowskie porno (zanim zakiełkowała gejowska „społeczność”) i jakie znaczenie miało ono w budowaniu gej-tożsamości, jak zmieniały się porno strategie i formy („brudna”, tematyzująca wstyd, scenografia lat 70. vs. higieniczny design – także ciał – po epidemii AIDS), które z nich miały potencjał subwersji, a które wręcz przeciwnie. Są też kobiety (np. Annie Sprinkle i jej „Herstory of Porn” i wytwornie produkujące pornografię lesbijską).

„Rubieże…” to super wkład w dziedzinę porn studies, ale nie tylko! Autor ciekawie i analitycznie zajmuje się wieloma innymi (marginalnymi) zjawiskami (np. exploitation films) którymi warto się zainteresować, a po których ta książka stanowi doskonały przewodnik. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 3: porno gra z głównym nurtem

Tekst: Krzysztof Tomasik

W okresie „złotej ery porno” mogło się wydawać, że kino „dla dorosłych” i jego gwiazdy przebiją się do mainstreamu. Ale dotyczyło to tylko produkcji hetero

 

Rex Chandler zagrał „Jamesa Bonda” w gejowskiej porno wersji przygód
słynnego agenta – „A View To A Thrill” (1989), mat. pras.

 

Rewolucja seksualna sprawiła, że w latach 70. w USA wszystko było możliwe. Przemysł porno był jednym z największych beneficjentów tej sytuacji. Nie tylko wyszedł z podziemia, ale zaczął stawać w szranki z produkcją głównego nurtu. Pojawiły się pełnometrażowe fabuły, w których sceny niesymulowanego seksu były integralną częścią akcji i nie dominowały nad całością. To była nowa jakość, która budziła zachwyt. W 1972 r. na czwartym miejscu w box office znalazł się „Behind the Green Door” Jima i Artie Mitchellów, a jednocześnie kolejki ustawiały się, by zobaczyć zakazane w 23 stanach „Głębokie gardło” Gerarda Damiano. Zaczęły działać te same mechanizmy, co w Hollywood, każdy sukces znajdował naśladowców, próbowano też kontynuacji. Już w 1973 r. jeden z braci Mitchell wraz z Jonem Fontaną zaprezentował „Resurrection of Eve”, znów z Marilyn Chambers, odkryciem „Behind the Green Door”. Z kolei w 1974 r. pokazano „Głębokie gardło, część II” Josepha W. Sarno z tą samą parą wykonawców (Linda Lovelance i Harry Reems). Branżę ogarnęła euforia! Reżyser Gerard Damiano (1928-2008) wierzył, że filmy pornograficzne będą zyskiwać na znaczeniu i popularności, coraz większe budżety wpłyną na lepszą jakość i wkrótce znikną wszelkie podziały między mainstreamem a niszą. Sam nie chciał jedynie odcinać kuponów od powodzenia „Głębokiego gardła” i postanowił przygotować coś nietypowego: porno w zaświatach. „Diabeł w pannie Jones” (1973) to opowieść o nieszczęśliwej dziewicy (Georgina Spelvin), która popełnia samobójstwo. Odebranie sobie życia okazuje się jej jedynym grzechem, więc aby nie trafi ć do piekła (wieczność z impotentem) musi wrócić na ziemię i zapracować na niebo, poznając uroki seksu. Nauczycielem erotyki jest sam Harry Reems, a bohaterka próbuje kolejnych konfiguracji: miłości lesbijskiej, orgii i podwójnej penetracji.

Po dziesiątce jedenastka

Jest mnóstwo przykładów, że porno starało się wpisać w historię kina i wchodzić w „dialog” z głównym nurtem. Jednym z przejawów było odwoływanie się do klasyki. Kampowym musicalem „Blonde Ambition” (1981, nakręcony w 1977 r., reż. Lem i John Amero) złożono hołd komediom muzycznym z lat 50., takim jak „Mężczyźni wolą blondynki” (1953) z Marilyn Monroe. Do tego musicalu nawiązywał też tytuł filmu Bruce’a Sevena „Mężczyźni wolą rude” (1986). Zabawy tytułami były częste, odwoływano się do aktualnego przeboju lub klasyki sprzed lat, np. „She’s No Angel” (1976) to niejako odpowiedź na dawny przebój z Mae West „I’m No Angel” (1933). W luźnej przeróbce „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a: „Take Off ” (1978, reż. Armand Weston) jedna z bohaterek nazywa się Henrietta Wilde, a inna – Jean Harlot, wzorowana jest na słynnej seksbombie lat 30. Jean Harlow. Porno kręcono szybciej i taniej, więc błyskawicznie można było reagować na aktualne przeboje kinowe, przedstawiając własne wersje. Często zmieniano płeć głównemu bohaterowi; odpowiedzią na „Ojca chrzestnego” była „Matka chrzestna” z tego samego 1972 r. Przykład bezpośredniej parodii to „M*A*S*H’d” (1976, reż. Emton Smith) nawiązujący do „MASH” Roberta Altmana (1970) i opowiadającego tę samą historię serialu „M*A*S*H” (1972- 83). Film Smitha reklamowano hasłem: Wojenne historie, których nawet w „M*A*S*H” nie można było opowiedzieć. Niemal równocześnie zrealizowano „Amerykańskiego żigolaka” (1979) z Richardem Gere’em i „Kalifornijskiego żigolaka” (1979, reż. Bob Chinn) z Johnem Holmesem, jednym z najsłynniejszych aktorów w dziejach porno, którego historia stanowiła podstawę hollywoodzkiego „Boogie Nights” (1997) z Markiem Wahlbergiem. Na olbrzymie powodzenie „Dziesiątki” (1979) Blake’a Edwardsa (7 miejsce w box office w 1979 r.) branża porno odpowiedziała filmem także traktującym o kryzysie mężczyzny w wieku średnim zatytułowanym „Jedenastka” (1980, reż. Elliot Lewis i Harry Lewis). Tytuł nawiązywał do filmu Edwardsa, w którym główny bohater (Dudley Moore) po poznaniu Jenny (Bo Derek) uznaje, że w punktacji ideału kobiety od 1 do 10 przyznaje jej 11. W haśle reklamowym odwoływano się do pierwowzoru: „11” równie dobra co „10”, ale pokazująca dużo więcej! Z czasem porno odpowiedniki miały coraz bardziej finezyjne tytuły, inteligentnie nawiązujące do pierwowzorów. Niemal równocześnie z filmem „Listonosz dzwoni zawsze dwa razy” („The Postman Always Rings Twice”, 1981), powstało „Please… Mr. Postman” (1981, reż. Ken Gibb). Po „9 i pół tygodnia” (1985) pojawiło się „10 i pół tygodnia” (1986, reż. Gary Graver), a rok po wielkim sukcesie „Fatalnego zauroczenia” (1987), nadeszło… „Analne zauroczenie” (1988, reż. Charlie Diamont). To była przygrywka do coraz odważniejszych tytułów, po komedii „Rybka zwana Wandą” (1988), nadeszła „Cipka zwana Wandą” (1992, reż. Eric Edwards).

Krążąc po gejowskiej dzielnicy

Pod względem nawiązań do głównego nurtu i klasyki kina, gejowskie porno wyglądało przy swoim heteryckim odpowiedniku jak ubogi krewny. Filmy dla homoseksualistów siłą rzeczy miały mniejszą szansę na masową sprzedaż, ich budżety były skromne, a scenariusze bardziej banalne. Nieliczne odnosiły sukcesy wykraczające poza krąg zainteresowanych; pozytywny przykład to przełomowe „Boys in the Sand” (1971, reż. Wakefield Poole) nawiązujące do „Boys in the Band”, gejowskiej sztuki przeniesionej na ekran w 1970 r. Dopiero na początku lat 80. gejowski biznes porno dojrzał na tyle, by realizować nawiązania do aktualnych tytułów. Kontrowersyjny thriller „Cruising” (1979) Williama Friedkina z Alem Pacino, przeciwko któremu protestowała społeczność LGBT, zainspirował „Cruisin’ the Castro” (1981) Michaela R. Newmana. Tytułowe krążenie po miejscach spotkań gejów nie jest tu pokazane jako niebezpieczne i demoniczne, tylko służące przyjemności. „Centurians of Rome” (1981) Johna Christophera wykorzystywał zamieszanie powstałe przy premierze „Kaliguli” (1979) do innej historii ze starożytności. W chwili realizacji było to najdroższe gejowskie porno, budżet filmu wynosił 100 tys. dolarów (wcześniejszy o dziesięć lat „Boys in the Sand” kosztował 8 tys.). W głównych rolach wystąpili George Payne i Eric Ryan, dwaj gwiazdorzy znani także z filmów hetero. Co ciekawe, Ryan zagrał epizod w „Cruising”, pojawił się jako mężczyzna przy barze, co miało dodatkowo uwiarygodnić scenę. Znacząca jest biografia reżysera „Centurians of Rome”, geja Johna Christophera, znanego przede wszystkim z filmów hetero. Urodził się w tradycyjnej rodzinie w New Jersey w 1953 r., naprawdę nazywał Christopher Covino. Na studiach działał w kółku teatralnym, pociągało go aktorstwo, ale nie miał urody amanta. Największy wpływ na jego drogę zawodową miało poznanie w 1972 r. Chucka Vincenta, starszego o 13 lat geja, początkującego reżysera porno. Christopher został jego pomocnikiem, a wkrótce sam zaczął realizować filmy, podobnie jak Vincent – heteryckie. Zadebiutował już w 1973 r., ale pierwsze gejowskie porno („Games Men Play”) zrobił dopiero sześć lat później. W sumie nakręcił 24 tytuły, jednocześnie regularnie występował w filmach kolegów, grał niewielkie role niewymagające nagości. Zmarł na AIDS w 1984 r. mając zaledwie 31 lat. Jego ostatni film to gejowski „Hard Money” (1984); pamięci Christophera dedykowana jest komedia „Jack ‘n Jill 2” (1984) Chucka Vincenta.

Nazywam się Chandler, Rex Chandler

W drugiej połowie lat 80. gejowskie porno na dobre zaczęło realizować własne wersje oglądanych masowo produkcji. Jednym z najlepszych pomysłów była powstanie „Dynastud” (1986, reż. Scott Hansen). W tej parodii „Dynastii” głównymi bohaterami nie są wcale Blake, Krystle i Alexis, tylko Steven i Adam Harringtonowie (Christopher Lance i Mark Miller), obaj niezwykle romansowi (Steven spóźnia się na spotkanie, bo musi „poznać” nowego chłopca stajennego, a Adam uprawia seks nawet w samolocie). Film został wydany tylko na wideo i w 1987 r. był nominowany do Adult Video News Awards w kategorii najlepszego filmu gejowskiego (przegrał z „Powertool” z Jeffem Strykerem). W 1994 r. reżyser przedstawił „Dynastud 2: Powerhouse” z innymi aktorami (z pierwszej obsady został tylko Rick Donovan). Dwa miesiące przed premierą, w wieku 27 lat zmarł tragicznie odtwórca roli Stevena, Christopher Lance – został śmiertelnie dźgnięty nożem w czasie kłótni z partnerem. Rok później samobójstwo popełnił Joel Curry grający seksownego Briana kochającego się z Adamem w przestworzach. Przedawkował leki i zasnął na tylnym siedzeniu samochodu z włączonym silnikiem w garażu. Na drzwiach powiesił kartkę dla młodszego brata i przyrodniej siostry: „Nie wchodź do garażu – idź i zadzwoń do taty”. Jedynie na wideo ukazał się także „A View to a Thrill” (1989, reż. Mark Frederics), gejowski odpowiednik „A View to a Kill” (1985) o przygodach Jamesa Bonda z Rogerem Moorem (i Grace Jones). Głównym bohaterem jest szpieg, który odwiedza różne miejsca na świecie. Przytrafiają mu się niesamowite erotyczne przygody (przy seksie oralnym nie przeszkadza nawet wąż pełznący po jego nodze). Bohater nazywa się Rex Chandler, odtwarza go aktor noszący pseudonim… Rex Chandler. Z ekranu oczywiście pada kwestia: Nazywam się Chandler, Rex Chandler, a otwierająca film piosenka przypomina przebój Duran Duran z „A View to a Kill”.

Świadkowie mimo woli

Eric Ryan ze wspomnianego wyżej „Cruising” nie był jedynym aktorem porno zaangażowanym do hollywoodzkiego filmu. Wielu jego kolegów i koleżanek po fachu miało nadzieje na kariery w kinie głównego nurtu, ale zazwyczaj kończyło się na epizodach albo udziale w filmach znanych jedynie najbliższej rodzinie reżysera. Często chodziło o puszczenie oka do bardziej spostrzegawczego widza, tak było choćby we wspomnianej „Dziesiątce”, gdzie w scenie przyjęcia pojawia się cała masa gwiazd porno (Annette Haven, Jamie Gillis, Candida Royalle, Desiree West, David Morris). Na podobnej zasadzie w musicalu o zespole Village People „Can’t stop the music” (1980) do epizodu mężczyzny uprawiającego jogging zaangażowano George’a Payne’a. Kiedy trafiała się szansa dużej roli w potencjalnym przeboju, coś stawało na przeszkodzie. Tak było z pomysłem, by Harry Reems zagrał trenera w „Grease” (1978) oraz by Annette Haven wystąpiła jako Holly Body w „Świadku mimo woli” (1984). Akcja filmu częściowo dotyczy biznesu porno, reżyser Brian De Palma jako tancerkę erotyczną widział właśnie Haven, ale wytwórnia Columbia nie zgodziła się i rolę zagrała Melanie Griffith. Nazwisko Haven pojawia się w napisach, ostatecznie pracowała przy filmie jako konsultantka, a kariera Griffith nabrała rozpędu – aktorka otrzymała wówczas pierwszą nominację do Złotego Globu.

Pierwszy wyoutowany aktor

W „Świadku mimo woli” jest zabawny epizod z awanturującym się aktorem porno, który wykrzykuje, że ma reputację w tym biznesie. Zagrał go Michael Kearns (ur. 1950), który miał na koncie udział w filmach „dla dorosłych”. W legendarnym „L.A. Tool & Die” (1979, reż. Tim Kincaid) pojawia się w pierwszej scenie jako Jim, który uprawia seks oralny z całą grupą mężczyzn ustawionych wokół niego. Erotyka od początku odgrywała ważną rolę w karierze Kearnsa. Zaczynał w teatrze, w 1971 r. wystąpił w kontrowersyjnym, pełnym nagości i seksu, kończącym się orgią, musicalu Toma Eyena „The Dirtiest Show in Town”. Spektakl, w którym były też postacie gejów i lesbijek, szybko zyskał status kultowego wśród LGBT, a Kearns w 1973 r. trafił na okładkę „Advocate”. Prawdziwa sława nadeszła dwa lata później wraz z publikacją książki „Happy Hustler” o doświadczeniach biseksualnej męskiej prostytutki. Podpisana pseudonimem Grant Tracy Saxon robiła wrażenie nie tylko treścią, ale też nagim zdjęciem autora załączonym do każdego egzemplarza. Na pomysł publikacji wpadł ówczesny partner aktora, twórca oper mydlanych Th om Racina, który wymyślił Saxona jako męski odpowiednik bijącej rekordy popularności autorki książki „Happy Hooker”. Sukces (250 tys. sprzedanych egz.) sprawił, że na kilka lat Kearns stał się Saxonem, udzielał wywiadów, pozował do zdjęć i promował dalszy ciąg „Making Love: The Happy Hustler’s Intimate Way to Bisensual Lovemaking”. Po latach Kearns uznał książkę za stuprocentową fikcję, dla wielu była jednak ważna, nawet gwiazdor porno Al Parker przyznał, że była to pierwsza „gejowska rzecz”, jaką przeczytał. Na początku lat 80. Kearns zagrał kilka rólek w popularnych produkcjach, był gejem futbolistą w serialu „Zdrówko” (1983) i gejem fryzjerem w telewizyjnym „Making of a Male Model (1983) z Joan Collins. Gościnnie pojawiał się w filmach o AIDS: „A orkiestra grała dalej” (1993) z Matthew Modine, „A Mother’s Prayer” (1995) z Lindą Hamilton i „Moje przyjęcie” (1996) z Ericem Robertsem. Dziś Kearns uznawany jest za pierwszego geja z Hollywood, który zrobił coming out (po śmierci Rocka Hudsona oskarżył przemysł filmowy o homofobię), a także powiedział, że żyje z HIV (w 1991 r.). W 2012 r. wydał wspomnienia „The Truth is Bad Enough”, w których opisał dotychczasowe życie, w tym adopcję czarnej córki i romanse z gwiazdorami: Rockiem Hudsonem, Salem Mineo, Bradem Daviesem, Paulem Lynde i Barrym Manilowem.

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 7: ikony gejowskiego porno

Tekst: Krzysztof Tomasik

Większość odeszła w zapomnienie, ale kilku gwiazdorów gejowskiej erotyki z USA przeszło do legendy. Na ekranie byli młodzi i seksowni, ich życie obfitowało w dramatyczne wydarzenia. Przedwcześnie zmarli. Wymarzeni bohaterowie biografii!

 

Al Parker i Casey Donovan w klasyku „Th e Other Side of
Aspen” (1978).

 

W latach 70. i 80. przez amerykańskie porno gejowskie przewinęły się setki mężczyzn, ale najczęściej jedyne, co po nich zostało, to zapis na taśmie filmowej i, rzadziej, nagie zdjęcia w erotycznych magazynach. W internecie nie brakuje stron z filmami sprzed 30 czy 40 lat, a wielbiciele retro erotyki wrzucają nawet zeskanowane fotki w zmysłowych pozach, ale zazwyczaj na tym kończy się wiedza o podziwianych idolach. W biogramach nie ma prawdziwych imion i nazwisk, dat urodzenia, nie sposób dowiedzieć się, którzy z aktorów byli gejami także poza ekranem, a którzy seksem z mężczyznami zarabiali na życie (plotka głosiła, że np. popularny w latach 80. wąsacz Joe Porcelli miał żonę w Pensylwanii). Ten niedostatek informacji ma przyczyny. Aktorów, dla których występy w porno stały się sposobem na życie, było niewielu, większość znikała bez śladu po zrealizowaniu kilku tytułów. Niemal zawsze przyjmowali pseudonimy (czasem inne dla każdej wytwórni, różne dla filmów homo i hetero). Ogromna większość z nich padła ofiarą AIDS – to były czasy największej epidemii, a jednocześnie – niestosowania prezerwatyw. Ci, którzy uniknęli HIV, ginęli w wypadkach drogowych (Bob Blount: 1947-79; Dick Fisk: 1955-83; Leo Ford: 1957-91), przez przedawkowanie narkotyków (Daniel Holt: 1958-93; Jon Vincent: 1962-2000), morderstwo (Christopher Lance: 1966- 94), samobójstwo (Joel Curry: 1948-86; Kyle Carrington: 1961-89). Na palcach można policzyć popularnych w latach 70. i 80. aktorów gejowskiego porno, którzy żyją do dziś. W czasach, gdy homoseksualność była mało obecna w przestrzeni publicznej, gejowska erotyka miała kluczowe znaczenie dla mężczyzn dopiero określających się seksualnie. Choć minęło kilkadziesiąt lat, wielu z nich wciąż z sentymentem wspomina kina porno albo filmy oglądane w tajemnicy przed rodzicami na cudem zdobytej kasecie wideo. Aktorzy tam występujący, często stawali się bohaterami fantazji – wyjątkowych, bo pierwszych. Kilku z nich odegrało ważną rolę w historii amerykańskiej emancypacji LGBT. Najwięcej wiadomo o tych, którzy stali się bohaterami biograficznych książek.

CASEY DONOVAN (1943-87)

Wspominałem o nim już w pierwszej części cyklu („Replika”, nr 69), bo od niego wszystko się zaczęło. Zanim pojawił się Casey Donovan, gejowskie porno nie miało gwiazdorów, tylko anonimowych chłopaków podpisanych jedynie (zmyślonymi) imionami. Naprawdę nazywał się John Calvin Culver i właśnie jako Calvin lub Cal Culver występował początkowo w teatrze i filmie. Do porno przyszedł ze… szkoły, bo wcześniej był nauczycielem. Ta praca zaczęła szybko go nudzić, nie mogła wygrać w zderzeniu z gejowską infrastrukturą oferowaną przez Nowy Jork. Jak sam potem opowiadał, aktywność seksualną rozpoczął dość późno, bo choć „od zawsze” wiedział, że jest gejem, pierwszy raz uprawiał seks dopiero w koledżu, ze swoim profesorem. Kiedy został usunięty ze szkoły (ponoć przyczyną była przemoc w stosunku do uczennicy), zaczął próbować sił jako aktor, a na życie zarabiał jako męska prostytutka. 25-letni blondyn ze zniewalającym uśmiechem i 20-centymetrowym penisem, proporcjonalnie zbudowany (175 cm wzrostu i 70 kg wagi) szybko stał się najlepiej opłacanym eskortem w mieście. Dzięki jednemu z klientów udało mu się dostać do prestiżowej agencji Wilhelmina Models. Na przełomie lat 60. i 70. jako fotomodel zarabiał 60 dolarów na godzinę. W filmie zaczynał od niskobudżetowych produkcji. Pierwszy raz pokazał się nago w sensacji „Ginger” (1971), a pierwsze sceny niesymulowanego seksu zaliczył w „Casey” (1971). Prawdziwy przełom to jednak „Boys in the Sand” (1971), gejowskie porno, które przebiło się do mainstreamu. Debiutujący reżyser i scenarzysta Wakefield Poole, wcześniej choreograf na Broadwayu, szukał pięknych ludzi i zachwycających plenerów. Postanowił zrobić film nie tylko profesjonalnie nakręcony, ale też pokazujący urodę męsko-męskiego seksu. Donovan zagrał głównego bohatera, który na słonecznej plaży ma trzy przygody seksualne. W jednego z jego kochanków wcielił się Peter Schneckenburger (Peter Fisk), prywatnie partner reżysera. Od tego momentu Casey był gwiazdą. Miał fanów, zapraszano go na przyjęcia, proszono o wywiady, publikowano zdjęcia w magazynach. Chciał grać w kinie głównego nurtu, w wywiadzie dla „San Francisco Examiner” z 1974 r. mówił o dotychczasowych rolach: Nie wstydzę się tych filmów, ale mam nadzieję, że moja kariera pójdzie teraz w bardziej poważnym i odpowiednim kierunku. Nie udało się, za to świetnie wiodło mu się w porno. Klasyk złotej ery kina erotycznego Radley Metzger obsadził go w „Score” (1974) o dwóch parach, które na jedną noc wymieniają się partnerami, kobieta uprawia seks z kobietą, a mężczyzna z mężczyzną. Metzger zaprosił go też do jednego ze swoich kolejnych filmów, „The Opening of Misty Beethoven” (1976), gdzie Casey pojawił się przewrotnie w niewielkiej roli geja prowadzącego galerię, który zostaje podstępem uwiedziony przez kobietę. Biograf aktora twierdzi, że miłością życia Donovana był starszy o blisko dwadzieścia lat hollywoodzki amant Tom Tryon (1926-91), najbardziej popularny na początku lat 60., kiedy otrzymał nominację do Złotego Globu za „Kardynała” (1963) i został wybrany na partnera Marilyn Monroe w jej ostatnim, nieukończonym filmie „Something’s Got to Give” (1962). Donovana poznał w 1973 r., gdy właśnie zrezygnował z aktorstwa by poświecić się pisaniu, odniósł spory sukces powieścią grozy „The Other” (1971). Tryonowi schlebiało, że ma pożądanego kochanka, ale jednocześnie wstydził się jego występów w porno i przeszłości męskiej prostytutki, której Casey nie zamierzał ukrywać. Rozstali się w 1977 r. W 2010 r., wiele lat po śmierci Donovana, niusem stał się wygrzebany wywiad, w którym aktor wyjawił, że miał romans z legendarnym Supermenem, czyli Christopherem Reeve’em (1952-2004). Poznali się w połowie lat 70., gdy brali udział w przesłuchaniach na Brodawayu. Donovan opowiadał: Christopher był wspaniałym kochankiem i myślę, że wyzwoliłem go seksualnie. Nie sądzę, że był gejem, ale wydawał się gotowy, by raz tego spróbować, był ciekawy. Nazwał go także „Mężczyzną moich marzeń”, romans miał trwać 2 miesiące; zakończył się, gdy Reeve zorientował się, że ma do czynienia z aktorem porno. Casey Donovan przez 15 lat utrzymał pozycję gwiazdora, ostatni film („Fucked Up”, 1986) nakręcił, gdy miał już problemy ze zdrowiem. Zmarł 10 sierpnia 1987 r. na zapalenie płuc spowodowane AIDS. Szybko stał się ikoną. W 1998 r. Roger Edmonson opublikował biografię „Boy in the Sand”, prawie 20 lat później ukazała się kolejna „Blond Bombshell. Gay Porn’s Pioneering Megastar” Davida Breta. W 2015 r. wystawiono spektakl „My Dinner With Casey Donovan” opowiadający o młodym chłopaku, który ukrywa swój homoseksualizm do czasu, kiedy w jego życiu pojawi się ekranowy idol, Casey Donovan.

AL PARKER (1952-92)

Z Alem Parkerem Casey Donovan nakręcił scenę namiętnego seksu w klasycznym „The Other Side of Aspen” (1978) o erotycznych przygodach instruktora narciarstwa i turystów w tytułowym kurorcie. Młodszy o prawie 10 lat Parker prezentował inny typ, typowy dla przełomu lat 70. i 80. Miał mroczne spojrzenie i nie zniewalał urodą; był atrakcyjny i seksowny, ale w sposób pozornie dostępny dla każdego. Biograf aktora uznał, że Parker idealnie ucieleśniał wizerunek przeciętnego geja, z którym można się było utożsamić i go naśladować, dlatego książkę o nim nazwał „Klon” (2000). Parker wciąż ma zaprzysięgłych fanów, jeden z nich napisał w 2015 r.: To ikona, ideał, nie do zastąpienia. Al Parker był kwintesencją gejowskiej gwiazdy porno, która kradła serca i lędźwie fanów przystojnym wyglądem, seksualną wytrzymałością, potężnym kutasem i ekranową prezencją. Naprawdę nazywał się Andrew Robert Okun. Jego pierwsze doświadczenie seksualne było traumatyczne: w wieku 15 lat został zgwałcony. Dwa lata później pojechał do Woodstock na festiwal muzyczny (widać go w tłumie na plakacie filmu dokumentalnego), gdzie seks uprawiało się głównie w vanach, co stanie się później motywem wielu jego scen erotycznych. Ciekawe były też jego pierwsze lata po skończeniu szkoły, kiedy przeniósł się do Los Angeles i trafił do rezydencji… „Playboya”, pracował tam przy obsłudze projektora. Ponoć Hugh Hefner celowo dobierał pracowników spośród gejów, by nie stanowili zagrożenia w uwodzeniu licznych dziewczyn przewijających się przez rezydencję. Właśnie tam atrakcyjnego chłopaka wypatrzył producent gejowskiej erotyki i założyciel Colt Studio, Rip Colt, który wymyślił mu pseudonim i ułatwił start w branży. Już jako Al Parker zaczął od pozowania do nagich zdjęć. W różnych okresach bywał uzależniony od narkotyków i seksu, ale w przeciwieństwie do wielu aktorów porno nie wyobrażał sobie bycia singlem. Mężczyzna jego życia to Steve Taylor (1940-86) z którym spędził ponad dekadę. Nie tylko występowali razem, założyli też firmę producencką Surge Studio, Parker zajął się również reżyserią. Jedną z ciekawszych produkcji był autotematyczny „Flashback” (1981) o potrzebnie dostarczania ciągle nowych gwiazd erotycznemu biznesowi, można go interpretować jako opowieść o poszukiwaniach „następcy”. Dodatkowy smaczek: Parker gra samego siebie (przedstawia się jako Al Parker), aktora i reżysera, który kręci „Flashback” (na ścianie widzą plakaty poprzednich filmów: „Inches” i „Wanted”). W roli wspólnika występuje Steve Taylor, pada też nazwa firmy: Surge Studio. W ostatniej scenie bohater rozmawia z obiecującym aktorem (Kip Noll), narzeka, że współpracuje z wieloma gorącymi facetami, ale brakuje ciągle tego jednego, który ma to „coś”. Idą razem do studia, Parker fotografuje onanizującego się Nolla; wydaje się, że znalazł to, czego szukał. Taylor zmarł w 1986 r., był jedną z pierwszych ofiar AIDS w branży porno. Parker przeżył go o 6 lat, o ostatnich latach jego życia pisałem w drugim odcinku cyklu („Replika”, nr 70). Biografia Parkera posłużyła do stworzenia sztuki teatralnej Drew Sachsa „Znany jako Al Parker”. Akcja dzieje się w maju 1980 r., bohaterem jest 16-letni Nicky, który rzuca szkołę i jedzie do West Village, gdzie spotyka gejowskiego gwiazdora. Kariera Ala Parkera jest właśnie na zakręcie, co skłania go do podsumowań i opowiedzenia nowemu przyjacielowi historii swego życia.

JOEY STEFANO (1968-94)

Kiedy pod koniec lat 80. Joey Stefano zaczął grać w filmach, „złota era porno” należała już do przeszłości. Dominowały kręcone techniką wideo, często pozbawione fabuły produkcje, w których pod mniej lub bardziej sensownym pretekstem prezentowano kolejne sceny seksu. On jednak od początku zwrócił na siebie uwagę. Był niesamowicie seksowny, jego biograf nazwał go „księciem namiętności”. Działało także nieco przymglone spojrzenie. Stefano stworzył nowy seksualny typ na ekranie, ukuto nawet specjalnie dla niego określenie „agresywny pasyw”, bo w seksie analnym zazwyczaj był stroną bierną, ale nie dającą się zdominować, wymagającą. Najlepszym świadectwem zainteresowania jego osobą może być fakt, że w 1992 r. został zaproszony przez Madonnę do wzięcia udziału przy powstawaniu książki „Sex” (sesja zdjęciowa z Udo Kierem), pojawił się także w jej dwóch teledyskach („Deeper and Deeper” i „Erotica”). Sukcesom zawodowym nie towarzyszyła stabilizacja w życiu prywatnym. Był uzależniony od narkotyków (heroina i kokaina), w 1990 r. zdiagnozowano u niego HIV. Na jakiś czas związał się z określającym się jako biseksualista i także uzależnionym Jonem Vincentem, popularnym aktorem gejowskiego porno, wystąpili razem w kilku filmach. Stefano znaleziono martwego w motelu 21 listopada 1994 r. Miał zaledwie 26 lat, oficjalnym powodem zgonu było przedawkowanie narkotyków. Dwa lata później ukazała się jego pierwsza biografia „Wonder Bread & Ecstasy: Th e Life and Death of Joey Stefano”, kolejną opublikowano w 2015 r.

Tekst z nr 77 / 1-2 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 6: kulturyści dorabiają w porno

Tekst: Krzysztof Tomasik

Wiele legend amerykańskiej kulturystyki miało na koncie udział w porno i nagie sesje zdjęciowe publikowane w gejowskich magazynach. Byli idealnym ucieleśnieniem funkcjonującego dziś określenia „gay for pay”

 

Ric Drasin, wielbicielom gejowskiego porno znany jako Jean-Claude

 

Związki kulturystyki z homoseksualizmem mają w USA długą tradycję, już w latach 40. i 50. XX w., kiedy o ruchu LGBT nie można było jeszcze marzyć, nieoficjalnymi czasopismami dla gejów były magazyny o sporcie, w których publikowano liczne zdjęcia młodych mężczyzn prezentujących umięśnione ciała, przysłonięte jedynie w kroczu. Działo się tak zresztą nie tylko w Stanach Zjednoczonych, w „Gejerelu” przywołałem list Czesława z Krakowa, który w 1962 r. pisał do redakcji niemieckiego tytułu dla homofilów „Droga do przyjaźni i tolerancji”: W Polsce nie mamy żadnych takich czasopism. Jest jednak wiadomo, że nieoficjalnie rolę takiego pisma spełnia u nas dwutygodnik „Sport dla wszystkich”, aczkolwiek jawnie służy on innym celom. Dodatkowe znaczenie miał fakt, że do połowy lat 70. kulturystyka w Stanach nie cieszyła się dobrą prasą. Widziano w niej nie tyle sport, co występy cyrkowe, a kulturystów uznawano za męski odpowiednik „głupiej blondynki” (tak był traktowany choćby Mickey Hargitay, zdobywca tytułu Mr. Universe w 1955 r., który poślubił gwiazdkę filmową Jayne Mansfiled, nazywaną „Marilyn Monroe dla ubogich”). Uznawano za nieco dwuznaczną sytuację, w której publicznie podziwiane są nagie męskie ciała, a pokazujący się mężczyźni tylko do owego ciała są zredukowani. Co zrozumiałe, problemu nie mieli z tym homoseksualiści; posiadacze nagich zdjęć Jacka Thompsona czy Jacka LaLanne w latach 50. mogli czuć się szczęśliwymi właścicielami niezwykle cennej kolekcji.

Wytwórnia z ogierami

Na przełomie lat 60. i 70. gejowskie porno dopiero raczkowało. Zdarzały się już próby realizowania fabuł, ale częściej były to po prostu kilkunastominutowe krótkometrażówki, bez dialogów, z podłożoną później muzyką. Uprawiano w nich seks solo, w parze, albo większej grupie, często zresztą na jednym występie kończyła się kariera potencjalnego gwiazdora. Lepiej szło ze zdjęciami, jednym z wirtuozów w fotografowaniu nagich mężczyzn był Rip Colt (prawdziwe nazwisko Jim French, 1932-2017). Colt Studio ruszyło w 1967 r. i działało przez 36 lat, wydawało czasopisma, albumy, kalendarze, filmy, szybko stało się potentatem w męskiej erotyce. Pierwszy sukces komercyjny osiągnęli, wysyłając pocztą (w „dyskretnej kopercie”) homoerotyczne zdjęcia; onanizowanie się przy okazji ich oglądania dla wielu gejów z najdalszych zakątków USA było wówczas często jedynym sposobem realizowania własnej homoseksualności. Rip Colt miał świetne oko do wyszukiwania atrakcyjnych mężczyzn, to on odkrył Ala Parkera, który potem stał się jednym z największych gwiazdorów gejowskiego porno. W „stajni” Colta nie brakowało także kulturystów, sfotografowanych jeszcze zanim zaczęli odnosić największe sukcesy. Zdjęcia podpisywano wymyślnymi pseudonimami i łatwo zgadnąć, że tym, co ich przekonało do wzięcia udziału w odważnych sesjach, były przede wszystkim pieniądze. W 1972 r. Colt zrealizował film „Loadstar”, typowe dla tamtego czasu gejowskie porno, składające się z kilku części, dość luźno ze sobą powiązanych. Fabuła była czysto pretekstowa i tym, co odróżniało film od innych produkcji, była obsada niemal w całości składająca się z mężczyzn, którzy za kilka lat zapiszą się złotymi zgłoskami w historii amerykańskiej kulturystyki; byli to: Ric Drasin (pod pseudonimem Jean-Claude), Ken Sprague (Dakota), Roger Callard (Stacy/Stacey) i Bob Birdsong (Bob Wren, ur. 1948, Mr. America ’74).

Ulubieniec Mae West

Dla Rogera Callarda (ur. 1950) udział w „Loadstar” okazał się jedynym występem w porno, wcześniej podbił serca wielu gejów jako Stacy (także Stacey) pozując dla Colt Studio. Ten blondyn z uroczym uśmiechem i włosami do połowy ucha sprawiał na zdjęciach wrażenie giganta, którym nie był (178 cm wzrostu). Prezentował bardzo amerykański typ, proporcjonalnie zbudowany, bez ubrania prezentował się znakomicie, wielkiego znaczenia nie miał nawet fakt, że wielbiciele aktów firmowanych przez Colt Studio byli przyzwyczajeni do penisów większych rozmiarów. Jego zdjęcia wykorzystano jeszcze w 1995 r., gdy wypuszczono kalendarze z serii „Colt Classics”. W połowie lat 70. Callard obciął włosy i zapuścił wąsy, z tym wizerunkiem zdobył w 1977 r. tytuł Mr. America w wadze średniej (wcześniej dwa lata z rzędu był drugi). Wówczas też, idąc tropem swego przyjaciela Arnolda Schwarzeneggera, zaczął próbować sił na dużym ekranie. Pojawił się w dokumencie „Pumping Iron” (1976, w Polsce znany jako „Kulturyści”), od którego zaczęła się zmiana stosunku do kulturystyki w amerykańskim społeczeństwie. Kilkakrotnie współpracował przy realizacji filmów z Arnoldem, wystąpił w „Niedosycie” (1976), „Czerwonej gorączce” (1988) i komedii „Bliźniacy” (1988), był też odpowiedzialny za akrobacje przy „Komando” (1985) i „Pamięci absolutnej” (1990). Callard towarzyszył Mae West, seksbombie kina lat 30. i jednocześnie wielkiej diwie gejowskiej, która w czasie występów scenicznych nie uznawała innych kobiet u swojego boku, wolała grupę rozebranych kulturystów (w 1956 r. w czasie poszukiwań mężczyzn do rewii został odkryty wspomniany już Mickey Hargitay). Podobna sekwencja musiała się też znaleźć w ostatnim filmie gwiazdy, kampowej komedii „Sextette” (1978). 85-letnia West gra tu gwiazdę kina, która właśnie po raz kolejny wyszła za mąż (mężem jest młodszy o 53 lata Timothy Dalton, późniejszy James Bond). W jednej ze scen bohaterka trafi a na salę treningową amerykańskiej kadry, podziwia męskie ciała, po czym dla najmłodszego zawodnika wykonuje piosenkę „Happy Birthday 21”, fragment jednej ze zwrotek śpiewając dla przystojniaka granego przez Callarda.

Francuski kochanek

W grupie amerykańskiej kadry sportowców w „Sextette” podnoszącym ciężary jest Ric Drasin (ur. 1944), kolejny aktor z „Loadstar”. Jego filmowa kariera pod pewnymi względami przebiegała podobnie jak Callarda, razem wystąpili zresztą nie tylko u Mae West, ale także w jednym z odcinków ostatniego sezonu „Aniołków Charliego” (1981). Drasin jednak nie miał urody Callarda, trochę wyższy (183 cm), starszy o 6 lat, z naturalnie kręconymi włosami, które okalały mu twarz, przypominał nieco francuskiego arystokratę, może stąd wziął się jego porno-pseudonim: Jean-Claude. W połowie lat 70. wraz z innymi kulturystami próbował swych sił w telewizyjnej rozrywce, z Jimem Morrisem, Donem Petersem i Billem Grantem towarzyszył Cher, kolejnej gejowskiej diwie, w jednym z odcinków „Th e Cher Show” (1975), a w nieco innym składzie (Don Peters, Kent Kuehn, Bob Birdsong) pojawił się u boku popularnej aktorki musicalowej Mitzi Gaynor w programie „Special Mitzi and a Hundred Guys” (1975). Dziś Drasin w niczym nie przypomina siebie z czasów Jean-Calude’a. Jest łysy i nosi siwą brodę, ale wciąż udziela się medialnie. Ma swój kanał na youtube, wydaje poradniki i doradza Amerykanom jak utrzymać formę na kolejnych etapach życia. W jednym z odcinków swego programu, w 2009 r., gościł Rogera Callarda; choć rozmawiali na wiele tematów i wspominali też wspólne występy filmowe, pominęli udział w „Loadstar”.

Majtki Arnolda

Wiodącą postać w „Loadstar” grał Dakota – to pseudonim Kena Sprague’a (ur. 1945). Ten wysoki (188 cm) blondyn z całej obsady miał największe doświadczenie w pornobiznesie, do którego trafi ł już pod koniec lat 60. Zafascynował samego Ripa Colta, który zrobił mu kilka klasycznych sesji zdjęciowych, w plenerze i stylizacji kowbojskiej. W świecie sportu Sprague był kimś więcej niż zwykłym zawodnikiem, to on jako ówczesny właściciel centrum Gold’s Gym, gdzie trenowali najwięksi (tam nakręcono sporą część dokumentu „Kulturyści”), odpowiadał za sukces i zwiększenie znaczenia kulturystyki. Miał też wpływ na organizację konkursu Mr. America, do którego wprowadził sponsorów i podniósł jego widowiskowość – jedną z atrakcji była parada rozebranych kulturystów, maszerujących w rytm muzyki granej przez orkiestrę; latał też samolot z reklamą konkursu. Największe pieniądze Sprague zarobił na sprzedaży koszulek z logo centrum zaprojektowanym przez Drasina, które w czasie zawodów nosili sportowcy. Rozchodziły się w dziesiątkach, a potem setkach i tysiącach egzemplarzy, więc często nie nadążano z wysyłką. Po latach Sprague przyznał, że miał jeszcze jeden pomysł na szybki zarobek, którego nie zrealizował – sprzedawanie używanych majtek zdobywającego wówczas coraz większą popularność Arnolda Schwarzeneggera. Szukając pieniędzy, Sprague wszedł też w gejowskie porno. Pomagał w werbowaniu modeli dla Colt Studio, a potem sam założył firmę Dakota Productions, która zrealizowała kilka gejowskich krótkometrażówek, także z udziałem niego samego i innych kulturystów, w tym Johna Tristama (1935-95) i Chrisa Dickersona (ur. 1939, Mr. Olympia ’82, pierwszy czarny, który zaszedł tak wysoko w kulturystyce). Niestety, wkrótce Sprague zorientował się, że może zarobić tyle samo, jeśli nie więcej, w głównym nurcie. W Gold’s Gym zaczęto kręcić reklamy, a także cotygodniowe religijne programy telewizyjne pary kaznodziejów: Tony’ego i Susan Alamo.

Romeo i Julia gejowskiego porno

Najczęściej Sprague tworzył duet z Jimem Cassidy (1943-2013), także kulturystą, który w porno występował do końca lat 80. Jima & Dakotę wielu gejów po prostu uwielbiało, jeden z fanów wspominał w 2010 r.: Jim i Dakota byli dwoma mięśniakami, którzy pojawili się razem w ostrych zestawach zdjęć i na taśmie filmowej 8 mm w późnych latach 60. i wczesnych 70. Zastanawiam się, czy byli prawdziwymi kochankami, ponieważ często występowali razem. W tamtej epoce niewielu mężczyzn było ujawnionych. Pornografia gejowska była dość trudna do zdobycia i, o ile nie mieszkałeś w dużym mieście, byłeś na łasce poczty. Ileż to dreszczyku emocji powodowało zobaczenie zwykłego brązowego opakowania w skrzynce pocztowej, gdy wiedziało się, że zapierający dech w piersiach bogowie, tacy jak oni, tylko czekali w środku, by ich odkryć i cieszyć się nimi. Jim Cassidy naprawdę nazywał się Richard E. Ciezniak. Urodzony i wychowany w Pensylwanii, spędził dwa lata w marynarce wojennej, po czym przeprowadził się do Nowego Jorku, gdzie zwrócił na niego uwagę Rip Colt, któremu pozował do zdjęć. Grać w filmach zaczął w 1969 r. wraz z przeprowadzką do Los Angeles, początkowo głównie w filmach gejowskiego fotografa i reżysera Pata Rocco. Pierwszą scenę niesymulowanego seksu nakręcił w 1970 r. w krótkometrażówce „Drilled Deep”, właśnie z Dakotą. Ich duet stał się bardzo popularny i bywał określany mianem „Nelson Eddy i Jeanette McDonald gejowskiego porno”, co nawiązywało do nierozłącznej pary znanej z występów w operetkach filmowych lat 30. i 40. Jim Cassidy występował też w porno hetero, gdzie dla odróżnienia podpisywał się Rick Cassidy. Po latach minimalizował udział w gejowskiej erotyce, miał to robić tylko dla pieniędzy. Nie zgadzał się jednak, że do występów „dla dorosłych” nie potrzeba talentu aktorskiego, według Jima było wręcz przeciwnie: Kochać się z kimś, kogo nawet nie lubisz i sprawić, by publiczność uwierzyła, że naprawdę się w to angażujesz, wymaga tyle samo zdolności aktorskich, ile potrzeba do grania Szekspira!

Tekst z nr 75 / 9-10 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 1 – początki: złote czasy fabuł porno

Tekst: Krzysztof Tomasik

Historia amerykańskiego porno to również zapis wyzwalającej się seksualności LGBT

 

Casey Donovan na plakacie filmu „Boys in the Sand” (1971), mat. pras.

 

„Złote czasy porno” – taki termin stworzono w USA na nazwanie okresu, kiedy filmowa erotyka święciła największe triumfy. Jeden z wielbicieli tamtego kina, chcąc obrazowo wyjaśnić młodym kolegom, czym różniły się dawne produkcje od obecnych, stwierdził, że był to czas, kiedy filmy miały treść, a cipki włosy… „Złoty okres” datuje się na lata 1969-84, a określenie dotyczy zarówno kina hetero, jak i gejowskiego. Początek wyznacza moment, gdy zamiast pojedynczych scenek z seksualnymi wyczynami, pojawiły się pełnometrażowe fabuły wyświetlane w kinach, niektóre z nich odniosły sukces kasowy i zostały docenione przez znanych krytyków. Na koniec „złotego okresu” wpłynęła przede wszystkim dostępność odtwarzaczy wideo, co doprowadziło do zamknięcia większości kin specjalizujących się w wyświetlaniu filmów „dla dorosłych”. Spore znaczenie miały też epidemia AIDS i konserwatywny zwrot polityczny, który nastąpił w USA wraz z objęciem w styczniu 1981 r. prezydentury przez Ronalda Reagana.

Barbra, Marilyn, Liza

Kluczowy w tej historii był rok 1972, w czerwcu na ekrany kin weszło słynne „Głębokie gardło” Gerarda Damiano, a dwa miesiące później „Behind the Green Door” („Za zielonymi drzwiami”) wyreżyserowany przez braci Jima i Artie Mitchell’ów. „Głębokie gardło” jest uznawane za pierwsze porno dopuszczone do oficjalnej dystrybucji w USA (z czasem stało się w ogóle najsłynniejszym tytułem „dla dorosłych”), ale w roku premiery to „Behind the Green Door” trafi ł na amerykański box office. Sukces był tym większy, że koszty produkcji wyniosły 60 tys. dolarów, a film zarobił 50 mln. W rankingu oglądalności film znalazł się na 4. miejscu, tuż za komedią „Co słychać, doktorku” z Barbrą Streisand, a wyprzedzając choćby legendarny „Kabaret” z inną uwielbianą przez gejów divą – Lizą Minnelli (miejsce 7). „Behind the Green Door” wylansował grającą główną rolę Marilyn Chambers, która na dużym ekranie debiutowała epizodzikiem w innej komedii ze Streisand „Puchacz i kotka” (1970), a po kilku latach wystąpiła w horrorze Davida Cronenberga „Wściekłość” (1977). Produkcja Mitchellów jest uznawana za pierwszy amerykański film zawierający niesymulowany seks międzyrasowy (biała kobieta i czarny mężczyzna); doczekała się kontynuacji (1986) i ponownej realizacji „New Behind the Green Door” (2012). Powstało nawet gejowskie porno, którego tytuł w zabawny sposób nawiązywał do przeboju kasowego z Chambers: „Behind the Greek Door” („Za greckimi drzwiami”,1975, reż. Nicholas Nickodell).

Penetrowane hetero

Teoretycznie porno gejowskie i heteryckie stanowiły dwa oddzielone od siebie segmenty branży. W praktyce nurty przenikały się, nie brakowało zarówno aktorów, jak i reżyserów, którzy udzielali się w obu rodzajach produkcji. Symbolicznie początek „złotego okresu” wiąże się zresztą z homoseksualistą, Andy Warholem, który w 1969 r. zrobił „Blue Movie” (tytuł alternatywny „Fuck”). W typowej dla Warhola konwencji pokazano tam parę kochanków (Viva i Louis Waldon), gdy mają czas tylko dla siebie. Są w mieszkaniu, leżą na łóżku, wygłupiają się i przekomarzają, rozmawiają o politykach, wojnie w Wietnamie i nieudanym małżeństwie mężczyzny, potem zaczynają się całować, kochać, po czym idą coś przekąsić i umyć się. Choć film zawierał scenę niesymulowanego seksu, trudno uznać go za pornograficzny, choćby z tej przyczyny, że jego celem nie było wywołanie podniecenia u widza. Viva wspominała po latach, że głównym odbiorcą dzieła miał być sam Warhol, erotycznie dość zablokowany, któremu poprzez improwizację na planie chciano pokazać jak „naprawdę” wygląda intymność. W efekcie „Blue Movie” zrobiło jednak w systemie wyłom, za którym podążyły kolejne tytuły, dużo bardziej nastawione na seksualne pobudzenie widzów. Twórcy heteroseksualnej erotyki wcześniej niż ich koledzy z Hollywood dostrzegli potencjał tkwiący zarówno w społeczności LGBT, jak i tematyce homo- i biseksualnej, dzięki którym można było urozmaicić fabułę. I nie chodzi tylko o lesbijskie sceny erotyczne, choć to one sprawiły, że dwie kobiety uprawiające seks na stałe weszły do katalogu heteroseksualnych fantazji obu płci. Heteroseksualną normę przekraczano w różny sposób, np. pokazując seks analny kobiety z mężczyzną, w którym to on jest penetrowany. Mainstreamowy klasyk kina erotycznego Radley Metzger, czołowy przedstawiciel nurtu glamour nazywanego „porno chic”, w jednym ze swoich najlepszych filmów, współczesnej adaptacji „Pigmaliona” – „The Opening of Misty Beethoven” (1976), pokazał trójkąt z dwiema kobietami i mężczyzną, w którym główna bohaterka (Constance Money) zakłada uprząż z dildo i penetruje kochanka (Ras Kean), a ten jednocześnie uprawia seks z partnerką (Gloria Leonard).

Inne uwiedzenie

Ten sam Metzger (w życiu prywatnym heteryk), wcześniej nakręcił „Score” (1974), adaptację sztuki Jerry’ego Douglasa granej w 1971 r. na off -Broadwayu. Główni bohaterowie to żądni wrażeń Elwira (Claire Wilbur) i Jack (Gerald Grant), którzy niczym para z „Niebezpiecznych związków” rywalizują w „deprawowaniu” niewinnych istot. Tym razem w oko wpada im młode małżeństwo Betsy (Lynn Lowry) i Eddie (Casey Donovan). Obserwujemy proces uwodzenia, który ostatecznie nie kończy się seksem we czwórkę, tylko nieoczywistą wymianą partnerów; kobieta idzie do łóżka z kobietą, a mężczyzna z mężczyzną. Także dziś „Score” może robić wrażenie, znakomicie uchwycona jest tu erotyczna atmosfera upalnego, lipcowego dnia (Lazurowe Wybrzeże udaje… Zagrzeb). Nie brakuje dowcipnych dialogów i autoironicznego humoru; gdy na przyjęciu pada pomysł zabawy w przebieranie, panowie przywdziewają kojarzone z ikonografią gejowską kostiumy marynarza i kowboja, a Elwira zakłada habit zakonnicy. Świetnie wygrano jednoczesną fascynację i niepokój uwodzonego małżeństwa, nie ma też pewności, co do orientacji seksualnej Eddie’ego, można go odbierać jako ukrywającego się homoseksualistę, który nie jest w stanie zaspokoić seksualnie żony, a od porannego seksu z ukochaną woli masturbację w łazience. Po upojnej nocy z Jackiem, Eddie chce rano jak najszybciej uciec i o wszystkim zapomnieć, wówczas Betsy decyduje, że remedium na problemy w ich związku będzie otwarcie się na nową osobę. Wybór pada na Mike’a, mężczyznę naprawiającego telefony (Carl Parker). Jedno spojrzenie i niebieskooki przystojniak zostaje zaakceptowany przez męża.

Złoty chłopiec porno

Metzger bardzo starannie dobrał zespół aktorski „Score”. Z obsady spektaklu zaakceptował jedynie Wilbur jako Elwirę, resztę wykonawców zastąpił nowymi nazwiskami, odrzucił także Sylvestra Stallone, który debiutował na deskach scenicznych w roli Mike’a, ale reżyser uznał, że reprezentuje typ „za mało europejski”. Z trójki mężczyzn w obsadzie, tylko Donovan miał na swoim koncie znaczące osiągnięcia. Był już wtedy pierwszym gejowskim gwiazdorem nazywanym „złotym chłopcem porno”. Urodzony w 1943 r. jako John Calvin Culver, na ekranie debiutował w 1969 r., zaczynał od niskobudżetowych produkcji, a decydująca dla dalszej drogi okazała się drugoplanowa rola w nieudanym kryminale „Ginger” (1971). Zaliczył tam pierwszą scenę nagości i uznano, że przeznaczeniem tego szczupłego blondyna ze zniewalającym uśmiechem i dwudziestocentymetrowym penisem jest gejowski seks; kolejna propozycja wyszła z przemysłu porno. „Casey” (1971, reż. Donald Crane) był campową odmianą bajki o Kopciuszku, w której tytułowego bohatera po miłosnych niepowodzeniach pociesza – i spełnia jego najskrytsze życzenia – szalona wróżka Wanda Uptight, w efekcie żaden mężczyzna nie jest w stanie mu się oprzeć. Nietypowość filmu polegała na zaangażowaniu Donovana nie tylko do roli Casey’a, w kobiecym przebraniu zagrał także Wandę. Imię bohatera zapoczątkowało aktorski pseudonim, którego będzie używał. Powodzenie „Caseya” okazało się niczym w porównaniu z sukcesem następnego filmu. „Boys in the Sand” (1971) to klasyka, która w kinie gejowskim rozpoczęła „złote czasy porno”, uczyniła z Donovana gwiazdę i sprawiła, że broadwayowski choreograf Wakefield Poole poświęcił się robieniu filmów. Sam tytuł był swego rodzaju polemiką z głośną sztuką „Boys in the Band” Marta Crowleya (sfilmowaną w 1970 r.), w której homoseksualni mężczyźni są samotni i nieszczęśliwi. Odpowiedzią Poole’a była seksualna afirmacja, treścią filmu są erotyczne przygody mężczyzny (Donovan) na plaży. Kamera delektuje się urodą aktorów, pięknymi plenerami i psem (chart afgański), kanoniczna stała się szczególnie scena, w której główny bohater wychodzi nago z wody niczym Wenus z obrazu Botticellego. Znaczący był też fakt, że jeden z jego kochanków jest czarny (Tommy Moore).

Biseksualność to temat!

Casey Donovan zagrał główną rolę w „The Back Row” (1972), debiucie reżyserskim Jerry’ego Douglasa, autora sztuki i scenarzysty „Score”, który w swoim następnym filmie postanowił zgłębić temat biseksulaności. „Both Ways” (1975) opowiada o Donaldzie Wymanie (Gerald Grant), miotającym się między żoną Janet (Andrea True) i synkiem (Neil Scott), a kochankiem Garym (Dean Tait). Donald prowadzi podwójne życie, w samochodzie ukrywa ubrania, które zakłada, gdy idzie do klubu gejowskiego. Jego rozdarcie symbolizują łączone sceny erotyczne, zmontowane naprzemiennie, momentami trudno się wręcz zorientować, czy Donald uprawia seks z kobietą, czy z mężczyzną. Konflikt narasta, żona jest sfrustrowana (na imprezie powie w złości: „Z kimś się dzisiaj będę pieprzyć, i nie obchodzi mnie, czy będziesz to ty!”), kochanek też, wspólny wypad do kina z podstawioną dla Gary’ego dziewczyną okazuje się katastrofą. Nie ma dobrego rozwiązania tej sytuacji, ostatecznie Donald traci ukochanego, a żona go opuszcza.

Transy Westona

Także tematyka transpłciowa w różny sposób pojawiała się w licznych filmach. Najbardziej konsekwentnie podejmował ją reżyser Armand Weston. Jego drugi film to fabularyzowany dokument „Personals” (1972), w którym samego Westona można zobaczyć na ekranie, przeprowadza wywiady z osobami zamieszczającymi seksualne ogłoszenia w nowojorskich gazetach. Jedną z bohaterek jest lesbijka opowiadająca o swoich doświadczeniach (opisuje pierwszy raz z kobietą, a także kontakty z mężczyznami), jest też gej, dla którego ważniejsza niż płeć osoby, z którą uprawia seks, jest obecność elementów SM. Film otwiera wywiad z transseksualistką przed operacją korekty płci (Billie Britt); opowiada ona o niebezpieczeństwie, na które bywa narażona, doświadczeniach seksualnych i kontakcie z osobami niezdającymi sobie sprawy, że nie mają do czynienia z biologiczną kobietą. Najważniejszy film w dorobku Westona to kryminał „Expose Me, Lovely” (1976), gdzie wątek transowy jest ciekawie wpleciony w fabułę. Główny bohater to prywatny detektyw Frosty Knight (Ras Kean), który otrzymuje od Karen Spencer (Catharine Burgess) zlecenie odszukania jej zaginionego brata, Keitha Spencera. W finale okazuje się, że Keith nie istnieje, to znaczy dokonał korekty płci i funkcjonuje jako Lori (Eve Adams). Przy okazji ujawniona zostaje trudna relacja z ojcem – konserwatywnym politykiem, senatorem Republikanów, który bojąc się, że syn „zboczeniec” złamie mu karierę, ukrył jego istnienie i wymazał ze swego życiorysu. W jednym z następnych filmów Westona, „Take Off ” (1978), w epizodzie piosenkarki wystąpiła gościnnie jedna z najsłynniejszych transseksualistek z Fabryki Andy Warhola – Holly Woodlawn, znana z „Trash” (1970) i „Women in Revolt” (1971) Paula Morriseya, a także teledysku Madonny „Deeper and Deeper” (1992) i udziału w dwóch odcinkach serialu „Transparent” (2014). Istotny wątek transpłciowy pojawił się także w komediodramacie „A Passage thru Pamela” (1985), ostatnim filmie Johna Amero, który wraz z bratem Lemem współtworzył „zloty okres” amerykańskiego porno, a dziś obaj są kompletnie zapomniani. O ich dorobku, na który składają się zarówno filmy hetero, jak i homo, napiszę w „Replice” w jednym z kolejnych części cyklu.

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks. Cz. 4: reżyserzy lat 70.

Dzięki reżyserom gejom w wielu filmach zaliczanych do klasyki hetero porno są homoseksualni bohaterowie i homoerotyczne oko kamery

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Napis na dole: „Po raz pierwszy na ekranie Mr. Infinity robi swoją sztuczkę”. Mat. pras.

 

Może się to wydawać zaskakujące, ale wielu reżyserów gejów pracujących w amerykańskim przemyśle porno kręciło filmy dla heteroseksualistów. Działo się tak z kilku powodów, homofobia zapewne też odgrywała swoją rolę, ale kluczowe były większe budżety, a co za tym idzie, lepsze możliwości realizacji swych pomysłów. Poza tym porno hetero było w latach 70. i 80. zdecydowanie bardziej otwarte na mniejszości seksualne, niż kino głównego nurtu. Sztandarowy przykład to „Score” (1974) Radley’a Metzgera, o którym pisałem w pierwszej części tego cyklu, ale wartych przypomnieniach tytułów jest więcej.

Every Inch a Lady

Zapomniany jest w dużej mierze dorobek braci Amero: Johna (ur. 1939) i Lema (1937-89). Według jednych doniesień obaj byli gejami, według innych – tylko John. Tak czy inaczej, przez ponad 20 lat współtworzyli „złotą erę” amerykańskiego porno, a dziś nie mają nawet biogramów w wikipedii. Najczęściej robili filmy wspólnie, choć w połowie lat 70. zaprosili do współpracy Michaela Findlaya (1938-77). Nie tylko reżyserowali i pisali scenariusze, zdarzało im się występować w niewielkich rólkach i produkować filmy, poza tym Lem był także montażystą (19 tytułów z lat 1967-85) i kompozytorem (1969-86, zawsze pod pseudonimem Firth DeMule), a John – operatorem (1967-72).

Od początku w ich filmach było dużo zgrywy i zabawy gatunkami. W 1970 r. zrealizowali „Bacchanale”, połączenie porno z fantasy i horrorem, a dwa lata później absurdalną komedię „Dynamite” o rezolutnej dziewczynie (Marcia Rivers) zatrudniającej się jako akwizytorka i sprzedającej seksualne zabawki, w tym maść na erekcję działającą „za bardzo” – jeden z klientów (Jamie Gillis) spotkany kilka dni po seksie chodzi, trzymając kapelusz w kroczu, w ten sposób zasłania wieczną erekcję. W filmie jest scena seksu analnego, być może pierwsza w komercyjnym filmie dla publiczności hetero, zagrana przez Dolly Sharp i Williama Lowe, oboje w tym samym roku wystąpili także w legendarnym „Głębokim gardle”.

Największy komercyjny sukces braci Amero to komedia „Every Inch a Lady” (1975), typowy produkt „złotej ery porno” z ciekawą historią, zwrotami akcji i dobrym aktorstwem. Był to ich autorski projekt, sami napisali scenariusz, wyreżyserowali i wyprodukowali film. Akcja dzieje się współcześnie, choć jest wiele retrospekcji. Główna bohaterka Crystal Laverne (Darby Lloyd Rains) prowadzi firmę świadczącą seksualne usługi. Wkrótce ma się pobrać ze swym wieloletnim partnerem i wspólnikiem Chino (Harry Reems), więc w rozmowie z pracownicą, lesbijką Edną (Andrea True) wspomina powstanie firmy. Wcześniej była prostytutką, podobnie Chino – gdy się poznali, postanowili połączyć siły. Kolejne etapy opowieści to rozwój biznesu i pozyskiwanie kolejnych współpracowników. Choć w filmie wiele jest humoru, a czasem wręcz błazenady, finał okazuje się dramatyczny. Krótko przed ślubem Crystal niespodziewanie wraca do domu po zapomniane dokumenty, trafi a na swojego Chino w łóżku z Edną, która tylko udawała lesbijkę. Okazuje się, że oboje planują po ślubie uśmiercenie Crystal i przejęcie firmy. Bohaterce nie pozostaje nic innego, jak ich uprzedzić, uronić łezkę i… zacząć szukać nowego mężczyzny.

W „Every Inch a Lady” jest sporo scen i wątków gejowskich. Podkreśla się, że Chino jako męska prostytutka uprawiał seks zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Nie ma erotycznej sceny gejowskiej, ale jest pokazany podryw w parku, gdy bohater szuka chłopaka dla jednego z klientów. Znaczące jest też pierwsze zamówienie, które otrzymuje firma Crystal, mężczyzna (Jamie Gillis) zamawia do łóżka kobietę i faceta. Najpierw onanizuje się, patrząc na ich seks, a potem wkłada mężczyźnie kulki analne, które wyjmuje w czasie orgazmu. Jest też scena, gdy do biura przychodzi młodzieniec (Mr. Infinity) zachwalający swe niezwykłe możliwości – sam robi sobie fellatio, jednocześnie wkładając ogórek do tyłka. Nie bez znaczenia jest też sposób pokazywania Reemsa, wówczas wielkiego gwiazdora kina „dla dorosłych”. Kamera delektuje się jego nagim ciałem, np. w czasie kąpieli. W trakcie seksu jest pokazywany na równi z kobietami. Nietypowa dla filmu hetero jest też scena, w której aktor ma wytrysk na kamerę, a więc właściwie na widza (film pokazywano na dużym ekranie, więc efekt był mocny). Prekursorska jest wreszcie postać lesbijki, w jej konstrukcji zauważyć można zabawę ze stereotypem, bo Edna ma krótkie włosy i chodzi w spodniach, co okazuje się tylko przebraniem dla długowłosej piękności. W przeciwieństwie do innych filmów porno nie ma tu scen lesbijskiego seksu, a homoseksualizm Edny ma znaczenie fabularne, a nie erotyczne i odgrywa ważną rolę w finale. Warto dodać, że odtwórczyni tej roli Andrea True w tym samym roku zagrała zdradzaną żonę biseksualisty w „Both Ways” (1975) Jerry’ego Douglasa.

Affairs of Janice

Zebedy Colt (1929-2004) ma jeden z najbardziej fascynujących życiorysów twórców kina porno. Urodził się w Kalifornii jako Edward Earle Marsh. Karierę zaczynał jako dziecko, grał epizody w hollywoodzkich produkcjach w rodzaju: „Flip i Flap w krainie cudów” (1934), „Przygody Robin Hooda” z Errolem Flynnem i Olivią de Havilland (1938), potem pojawił się w „Dziesięcioro przykazań” z Charltonem Hestonem (1956). Był aktorem, a jednocześnie śpiewał i występował w klubach dla gejowskiej społeczności, co zaowocowało nagraną z Orkiestrą Londyńską, a wydaną w 1969 r. płytą „I’ll Sing for You”. Wówczas po raz pierwszy użył pseudonimu Zebedy Colt. Był to prawdopodobnie pierwszy gejowski album, zawierał piosenki, w których Colt swym niskim głosem śpiewał o męsko-męskiej miłości – zarówno własne kompozycje, jak i przerobione standardy w rodzaju „The Man I Love” czy „I’m In Love With A Wonderful Guy”. Ten pierwszy utwór po latach dostał szansę na drugie życie, odkryli go twórcy gejowskiego serialu „Spojrzenia” (2014) i umieścili na ścieżce dźwiękowej.

W połowie lat 70., gdy brakowało mu pieniędzy, Colt zbliżył się do branży porno. Uznawany za brzydala, obsadzany tylko w rolach charakterystycznych, zaczął też reżyserować. Występował pod pseudonimem, bo jednocześnie grał w teatrze, gdzie ukrywał zarówno homoseksualizm, jak i nowe zajęcie. Jego pierwsze filmy to „The Amazing Dr. Jekyll” (1975, reż. Victor Milt) i „The Story of Joanna” (1975, reż. Gerard Damiano), w którym uprawiał seks z kobietą, ale także z Jamiem Gillisem.

Colt wyreżyserował 10 filmów porno, wszystkie hetero, choć oglądając je dziś, można pokusić się o interpretację uwzględniającą orientację seksualną reżysera. Debiutował kryminałem „The Intrusion” (1975) podpisanym jeszcze innym pseudonimem – Arthur Nouveau. W tym samym roku wyreżyserował trzy kolejne filmy, w których także zagrał: „Affairs of Janice”, „Farmer’s Daughters” i „Terri’s Revenge”. Szczególnie „Affairs of Janice” dobrze pokazuje, w którą stronę pójdzie Colt, również autor scenariusza, w swej późniejszej twórczości – zacznie realizować porno horrory. Tutaj ta tendencja jest jedynie zasygnalizowana pod koniec filmu. Początkowo wydaje się, że opowiadana jest zwyczajna obyczajowa historia. Szybko zapomina się o pierwszej scenie, w której narratorem okazuje się (niemal jak w kultowym „Bulwarze zachodzącego słońca”) trup pływający w basenie. To George King (Zebedy Colt), oskarżający o wszystkie nieszczęścia, które się wydarzyły, tytułową Janice (C. J. Laing), kochankę swej żony Marty (Crystal Sync). George kocha żonę, ale nie jest w stanie zaspokoić jej seksualnie, akceptuje więc lesbijski romans. Jednocześnie Janice, która jest malarką, sypia ze swoim modelem, pozującym jej do aktu Kirkiem (Ras Kean). Kiedy Marta odkrywa ten romans, zaczynają tworzyć trójkąt, czego George nie jest w stanie znieść i planuje „zbrodnię doskonałą”. Plan uda mu się zrealizować, ale on sam postrada zmysły, wpadnie do basenu i utopi się.

Pod wieloma względami film można rozpatrywać z homoerotycznej perspektywy. George być może jest ukrytym gejem (choć bardzo chce, nie jest w stanie uprawiać seksu z żoną); ciekawy są też sceny lesbijskie – Colt, odmiennie niż jego koledzy po fachu, znajduje dla nich uzasadnienie w fabule (miłość Janice i Marty). Najciekawsze jest jednak spojrzenie kamery na ciało Rasa Keana, który wielokrotnie pojawia się nago, pełniąc rolę podobną do Wade’a Nicholsa w „Virgin Dreams” (1976), kolejnym filmie Colta. To historia dziewicy (Jean Jennings) obawiającej się „pierwszego razu”, dręczą ją koszmary, w których nie tylko uprawia seks z narzeczonym (Nichols), ale nawet podpatruje BDSM rodziców, albo wręcz bierze udział w orgii. W filmie widać wyraźną fascynację ciałem aktora, kamera delektuje się nim, gdy nago pływa i chodzi po lesie, a nawet ubrany jedynie w buty jeździ na motorze (Wade Nichols, gej oraz gwiazdor hetero porno, a zarazem jedna z pierwszych ofiar AIDS, był jednym z bohaterów drugiego odcinka tego cyklu na łamach „Repliki”).

Jack and Jill

Czołowym reżyserem (a także scenarzystą, montażystą i producentem) złotej ery porno był Chuck Vincent (1940-91), kolejny gej robiący filmy dla heteroseksualistów. Naprawdę nazywał się Charles V. Dingley i debiutował w teatrze pod koniec lat 60. W kinie zaczynał od krótkometrażówki „Th e Appointment” (1971), rok później zrobił horror „Voices of Desire” (1972) i seks komedię „While the Cat’s Away…” (1972). W następnych latach produkcję erotyki łączył z niskobudżetowymi filmami klasy B. Początkowo filmy porno podpisywał Mark Ubell, a montaż Martha Ubell, z czasem został przy pseudonimie Chuck Vincent. Bardzo często grał w swych filmach epizody bez nagości czy seksu. Miał stały zespół współpracowników, do produkcji wciągał też partnerów życiowych, np. Jamesa Vidosa, asystenta reżysera w 1973 r. i współscenarzystę czterech filmów z lat 1974-80. Odkryciem Chucka był też John Christopher, reżyser, o którym pisałem w poprzednim numerze „R”.

Ostatnim filmem, który Vincent podpisał jako Ubell, była komedia porno „Jack and Jill”, (1979). Odniosła taki sukces (dwie nagrody i nominacja dla najlepszego filmu Adult Film Association of America), że pięć lat później zrealizowano kontynuację. Tytułowe imiona należą do pary małżeńskiej (Jack Wrangler i Samantha Fox – nie mylić z angielską piosenkarką!), pragnącej urozmaicić swe życie seksualne. Przyjaciel podpowiada, że powinni otworzyć się na seks z obcymi, co okazuje się nie takie łatwe. Komediowe perypetie wynikają z poznawania potencjalnych kochanków zgłaszających się z ogłoszenia. Np. specjalistą od oralnego seksu okazuje się karzeł, przychodzi też para gejów, z których jeden jest w przebraniu kobiecym (Adam DeHaven), a drugi – w skórach (Kurt Mann) – i nie przyjmują do wiadomości, że Jack nie jest zainteresowany podobnym trójkątem. Jako ostatni zjawiają się niespełnieni aktorzy, którzy szukają widzów, ale zdając sobie sprawę, że lepiej sprzedaje się seks niż teatr, odgrywają erotyczną wersję dziejów Romea i Julii.

W swoich następnych filmach Chuck Vincent będzie jeszcze odważniej wprowadzał postaci gejów na ekran, o jego produkcjach z lat 80., a także Zebedy Colta i braci Amero, napiszę w kolejnej części cyklu, w następnym numerze „Repliki”.  

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks. Cz. 2 – AIDS: choroba zmienia wszystko

Życiorysy aktorów gejowskiego porno z lat 80. są fascynujące, ale często zakończone przedwczesną śmiercią

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Wade Nichols, „Barbara Broadcast” (1977). Mat. pras.

 

W latach 70. XX w. w życiu wielu dorastających gejów z USA porno odgrywało rolę, którą trudno przecenić. Dzięki fikcyjnym fabułom można było zobaczyć, że z homoseksualności czerpie się radość, a mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami jest wielu i w dodatku są często bardzo atrakcyjni. Dostarczano wzorów identyfikacji, których w życiu i kinie głównego nurtu próżno było szukać. W następnej dekadzie porno zaczęto także traktować jako ucieczkę od paniki związanej z koszmarem choroby, o której początkowo niewiele było wiadomo, ale z homoseksualizmem łączono ją na tyle ściśle, że nazywano nawet „gejowskim rakiem”. W filmach, których jedną z funkcji było podniecanie widzów, HIV i AIDS stanowiły tabu, co nie zmienia faktu, że na historii amerykańskiego porno wirus odcisnął swe piętno. Rok 1981, kiedy prezydentem został Ronald Reagan, a amerykańscy lekarze zaobserwowali nowe objawy chorobowe u młodych gejów z San Francisco, Nowego Jorku i Los Angeles, można nazwać bombą, której lont szybko został podpalony.  

W rytmie disco

Zaczęło się od osoby, która z branżą porno związana była pośrednio. 12 listopada 1982 r. w San Fransisco w wieku 32 lat zmarł na AIDS Patrick Cowley, jeden z czołowych kompozytorów i producentów epoki disco. O związkach muzyki disco z kulturą LGBT nie trzeba przekonywać, a Cowley był w społeczności gejowskiej silnie osadzony. Jego utwory, seksualnie dwuznaczne, mniej lub bardziej wprost opisywały erotyczne poszukiwania, tak było w „Right on Target” Paula Parkera, „Die Hard Lover” Franka Loverde (zmarł na AIDS w 1990 r.) czy „Do Ya Wanna Funk” Sylvestra (zmarł na AIDS w 1988 r.), w którym ostatnie słowo brzmiało jak „fuck”. W 1979 r. producent gejowskiego porno John Coletti zgłosił się do Cowleya, by ten napisał muzyczny podkład do filmów realizowanych przez wytwórnię Fox Studio. Nie były to pełnometrażowe fabuły, a kilkunastominutowe sceny seksu, kręcone na taśmie 16 mm, bez dźwięku. Cowley napisał muzykę do takich filmików jak „Muscle Up”, „Big Shots”, „School Daze” czy „Leather Bond”, która po latach doczekała się osobnego wydania na płytach.

Związki disco z porno dotyczą też gwiazd, które próbowały sił na scenie muzycznej. Największe sukcesy odniosła Andrea True, pamiętna żona biseksualisty (Gerald Grant) z „Both Ways” (1975) Jerry’ego Douglasa. Rok później True została porwana przez disco i wkrótce zrezygnowała z kina. Zaczęło się od piosenki „More, More, More”, która na listach przebojów poradziła sobie tak dobrze, że konieczne stało się założenie zespołu (Andrea True Connection) i nagranie płyty. Ostatecznie powstały trzy longplaye (1976, 1977 i 1980), zwierające takie hity jak „Party Line” czy „What’s Your Name, What’s Your Number”.

Jako piosenkarka swych sił próbowała także Marilyn Chambers znana z kasowego „Behind the Green Door” (1972). Z kilku jej piosenek największą popularnością cieszyła się erotyzująca „Benihana” (1976), której cover po latach wykonała Cicciolina. Z mężczyzn flirt z disco zaliczył Wade Nichols – pod pseudonimem Dennis Parker w 1979 r. nagrał płytę „Like An Eagle”. To on był pierwszym znanym aktorem, który zmarł na AIDS.

Gej gwiazdorem porno hetero

Życiorys Nicholsa jest fascynujący. Urodził się w 1946 r. (prawdziwe nazwisko Dennis Posa) i został zapamiętany jako niesamowicie seksowny aktor złotej ery porno. Paradoks jego kariery polega na tym, że będąc gejem, występował w filmach dla heteroseksualistów. Tylko w debiucie „Boy ‘Napped” (1975) Davida E. Durstona brał udział w scenie seksu oralnego z mężczyzną (Michael Hardwick), od czego potem musiał się odcinać, bo zatrudniające go wytwórnie chciały podtrzymać ekranowy wizerunek heteroseksualisty. Żeby sytuację skomplikować, warto dodać, że wielu znajomych było przekonanych o jego biseksualności, ale jeden z partnerów wspominał po latach Nicholsa jako zdeklarowanego geja, który seks z kobietami uprawiał tylko przed kamerą.

Nie wiadomo, dlaczego aktor wybrał występy w filmach heteryckich. Czy zdecydował przypadek, czy fakt, że hetero-porno miało większe budżety i lepszą renomę? Grał u najlepszych, dwa razy pojawił się u klasyka „porno chic” Radleya Metzgera, reżysera „Score”. Dostał role drugoplanowe, ale znaczące. W „Barbarze Broadcast” (1977) był kucharzem restauracyjnym, do którego przychodzi bohaterka (C. J. Laing), a ich scena erotyczna na stole przez wielu jest uznawana za jedną z najlepszych w historii porno. Z kolei w „Maraschino Cherry” (1978) zbliżenie jego penisa otwiera film, bohater podtrzymuje erekcję, bo wkrótce ma się zjawić kochanka (Gloria Leonard), którą chce odpowiednio przywitać.

Zwieńczeniem kariery był udział w „Love You!” (1979) Johna Dereka, zapowiedzi erotyzujących filmów w rodzaju „Tarzan, człowiek małpa” (1981) i „Bolero” (1984), w których reżyser lansował swoją żonę Bo Derek. „Love You!” to zrealizowana w pięknych plenerach opowieść o dwóch parach (Nichols & Annette Haven, Eric Edwards & Leslie Bovee), które wspólnie wyjeżdżają w odosobnione miejsce, gdzie wymieniają się partnerami. W treści można zobaczyć nawiązanie do „Score”, choć o seksie między mężczyznami nie ma mowy, a jedyna homoerotyczna scena to nagie zapasy przywodzące na myśl słynną sekwencję z „Zakochanych kobiet” Kena Russella.

Pod koniec lat 70. Nichols zaczął myśleć o rezygnacji z porno, w czym znaczący udział miał jego ówczesny partner Jacques Morali, francuski kompozytor i producent muzyczny (zmarł na AIDS w 1991 r.). Morali wylansował zespół Village People i obiecał kochankowi, że także z niego zrobi gwiazdora disco. Wszystko było dokładnie zaplanowane, wcześniej Nichols przeszedł operację plastyczną nosa i wybielanie zębów, wybrano pseudonim, a wraz z premierą płyty zaplanowano występy w Europie. Single „Like An Eagle” i „New York By Night” podobały się, ale nie sprostały wygórowanym oczekiwaniom. Ostatecznie związek obu panów się rozpadł, a Nichols, który pozostał przy pseudonimie Dennis Parker, przyjął rolę policjanta Dereka w popularnej telenoweli „The Edge of Night” (emitowanej od 1956 r.). Grał w niej do momentu, kiedy choroba uniemożliwiła mu występy. Zmarł 28 stycznia 1985 r., ponad pół roku wcześniej niż Rock Hudson.

Z aktora w działacza

Śmierć Hudsona była szokiem w całych Stanach Zjednoczonych, zgon Nicholsa przeszedł bez echa. Szybko okazało się, że to początek, a odejść kolejnych aktorów z każdym rokiem będzie przybywać. 5 sierpnia 1985 r. zmarł Lee Richards, który debiutował jeszcze w latach 70. i grał do końca, ostatni film z jego udziałem „Swallow It” (1986) został wydany już po przedwczesnej śmierci. Występował w nim także Casey Donovan uznawany za pierwszego gwiazdora gejowskiego porno, który umarł 10 sierpnia 1987 r. Będąc ikoną ruchu LGBT w latach 1982-84 Donovan prowadził własną rubrykę w piśmie „Stallion”, gdzie odpowiadał na listy czytelników. Zachęcał do uprawiania bezpiecznego seksu, ale sam się do tych rad nie stosował.

21 stycznia 1986 r. w wieku 41 lat zmarł Mike Davis, aktor i model, który wykreował typ twardziela, często pozował w kowbojskim kapeluszu, z papierosami i piwem, eksponując owłosione ciało. Przyjaźnił się z legendarnym Alem Parkerem, z którym często grał, a także tworzył dekoracje do filmów robionych w wytwórni Surge Studios, prowadzonej przez Parkera z wieloletnim partnerem Steve’em Taylorem. Kiedy Davis zachorował, Parker i Taylor poświęcili się jego opiece. Wkrótce (9 września 1986 r.), też na AIDS, zmarł Taylor, co sprawiło, że Parker stracił zainteresowanie robieniem filmów i przeprowadził się do San Francisco. Wcześniej mieszkał w Hermosa Beach (Kalifonia), gdzie w połowie lat 70. poznał starszego o 12 lat Taylora. Wspólnie żyli i pracowali, biograf Parkera uważa, że Taylor był bardziej mentorem niż kochankiem i to on wprowadził przyszłego gwiazdora w hedonistyczny świat lat 70., co skończyło się uzależnieniem od seksu i narkotyków. Parker nie potrafi ł żyć sam, trzy miesiące po śmierci partnera związał się z aktorem Justinem Cade, a po rozstaniu z nim mieszkał od 1988 r. do śmierci z Keithem Reiterem. Wówczas reaktywował Surge Studios. Wkrótce okazało się, że ma HIV. Zrealizował kilka filmów z aktorami, którzy byli nosicielami wirusa. W wywiadzie z 1987 r. krytykował branżę porno i brak reakcji na epidemię HIV/AIDS; był jednym z pierwszych producentów, którzy zaczęli nalegać na używanie prezerwatyw. Zmarł 17 sierpnia 1992 r.

Pisząc o aktorach i gejowskim porno w kontekście AIDS, trzeba wspomnieć jeszcze Erica Strykera (nie mylić z Jeffem!). Urodził się w 1954 r. jako Michael Skrzypcak (albo Michael John Saunders), a występował pod kilkoma pseudonimami: poza Strykerem także jako Noel Kemp, Mike Kelly i Mike Saunders. Wyróżniał się jasnymi włosami blond i umięśnionym ciałem. W 1984 r., krótko po tym, jak jego kochanek umarł na AIDS, także u niego zdiagnozowano HIV. Mimo to starał się normalnie funkcjonować, kontynuował studia architektoniczne i mówił, że żyje z dnia na dzień. Wkrótce bardziej niż aktorem, stał się aktywistą. Jeździł z wykładami w ramach AIDS Project Los Angeles i pojawił się w filmie PBS o codziennym życiu chorych „It Starts With A.” (1987). Ostatni raz wystąpił publicznie na Paradzie Równości w czasie Christopher Street West w LA. Na jego ciele był już widoczny mięsak Kaposiego, ale szedł w koszulce bez ramion i krótkich spodenkach, stając się jednym z pierwszych pokazujących skutki choroby. Zmarł 19 lutego 1988 r. w szpitalu miejskim w Sherman Oaks (Los Angeles). We wrześniowym numerze „Manshots” zamieszczono tekst o bezpiecznym seksie i pośmiertne wspomnienie Strykera, co okazało się pierwszym nekrologiem gwiazdy porno w erotycznym czasopiśmie.

Ostatni film Bressana – pierwszy film o AIDS

Jest jeszcze jedno prekursorstwo, które łączy HIV i porno. Pierwsza amerykańska fabuła o AIDS to dzieło Arthura J. Bressana Jr., realizującego zarówno gejowską erotykę, jak i filmy o tematyce LGBT. Urodził się w Nowym Jorku, dwadzieścia kilka lat później przeprowadził do San Francisco i rozpoczął starania, by kręcić filmy. Zaczynał od krótkometrażówek, debiut „Boys” (1970) trwał 20 minut i opowiadał o chłopaku, który całe dnie spędza na szukaniu rozrywek, a mimo to nie jest zadowolony z życia. Od 1974 r. Bressan realizował fabuły, które można nazwać porno z ambicjami: „Passing Strangers” (1974), „Forbidde Letters” (1976), „Family Affair” (1982). W międzyczasie nakręcił dokument „Gay USA” (1978) zawierający sceny z ulicznych manifestacji społeczności LGBT oraz kameralny dramat „Abuse” (1983) o nadwrażliwym nastolatku, który zakochuje się w starszym filmowcu pracującym z dzieciakami z problemami psychicznymi. Film został pozytywnie oceniony, ale Bressan wracał do porno. Za najbardziej komercyjny w jego dorobku uznano „Pleasure Beach” (1983) o dwóch ratownikach (Michael Christopher i Johnny Dawes), z których jednemu nie układa się relacja z dziewczyną i ostatecznie zdaje sobie sprawę, że kocha kolegę z pracy.

Ostatni film Bressana „Buddies” (1985) opowiada o żyjącym w szczęśliwym związku geju (David Schachter), który zaprzyjaźnia się z umierającym na AIDS mężczyzną (Geoff Edholm). Scenariusz tego skromnego dramatu zrealizowanego dzięki pieniądzom zarobionym w biznesie porno, powstał w zaledwie pięć dni. Stał się pierwszą fabułą o AIDS, wyprzedzając telewizyjny „Wczesny mróz” (1985) o młodym prawniku (Aidan Quinn), którego otoczenie musi stawić czoła informacji, że jest homoseksualistą i ma AIDS (film miał gwiazdorską obsadę, w rolach rodziców wystąpili Gena Rowlands i Ben Gazzara. Za rolę Beatrice Sylvia Sidney otrzymała Złotego Globa dla aktorki drugoplanowej, a sam film był nominowany w kategorii najlepszy film tv). Niskobudżetowy „Buddies” szybko został zapomniany, widz, który miał okazję oglądać go w momencie premiery, pisał po latach: Byłem jedną z nielicznych osób, które widziały ten obraz w małym niezależnym kinie w 1985 r. To był pierwszy film o AIDS, został napisany i wyreżyserowany przez geja (Arthur Bressan Jr.), który niestety dwa lata później sam zmarł na AIDS.

 

„Buddies” (1985) – ostatni film Arthura Bressana, pierwszy film o AIDS. Mat. pras.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Małżeńskie życie seksualne

Z polsko-brazylijskim małżeństwem, MATEUSZEM I FABIEM DA COSTA, którzy w lockdownie stracili pracę i utrzymują się z erotycznych zdjęć i filmów na portalu OnlyFans, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: arch. pryw.

 

Mateuszu, rok temu założyłeś razem ze swoim mężem Fabiem, Brazylijczykiem, konto na OnlyFans. Wrzuciliście dotąd kilkaset waszych erotycznych zdjęć i filmików. Uprawiacie seks ze sobą, a czasem zapraszacie innych chłopaków, również gwiazdy porno. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem waszego wyzwolenia. Jak do tego doszło?

Mateusz: (śmiech) Dziękuję, ale to nie tak łatwo z tym wyzwoleniem, nie tak prosto.

Jak się poznaliście?

M: Dziewięć lat temu w Dubaju. Byłem wtedy stewardem w pewnych liniach lotniczych. Muzułmańskich. Fabio, jak się okazało, tak samo. Spotkaliśmy się na siłowni. Rozumiesz, kilka rzuconych ukradkiem spojrzeń, jakieś uśmiechy – w końcu podszedł i zapytał, czy możemy ćwiczyć na tej samej maszynie. (uśmiech) Zgodziłem się. Nic więcej wtedy się nie wydarzyło, ale Fabio wykonał wysiłek, by do mnie dotrzeć. To była siłownia dla pracowników naszych linii, wpisywaliśmy się tam na specjalną listę i on na niej zobaczył mój numer pracowniczy, po nim dotarł do nazwiska – tak znalazł mnie na social mediach. Odezwał się po kilku dniach, zapraszając na imprezę „do jakiegoś klubu”. Tu przypomnienie – jesteśmy w Dubaju, homoseksualizm jest zakazany, kultura jest dużo bardziej restrykcyjna niż w Polsce – jak dowiedzieć się, czy on jest gejem tak, jak ja? Zaprasza mnie na randkę czy na heterycką popijawę? Zapytałem, jaki klub lubi, podał nazwę jednego z trzech klubów, uchodzących za „gejowskie”, oczywiście tylko dla wtajemniczonych, underground – OK, to już wiedziałem, że chodzi o randkę. Stawiłem się cały wystrojony i podekscytowany, tymczasem Fabio pojawia się z drugim gościem i mówi, że to jego chłopak. Byłem bardzo rozczarowany, ale ostatecznie nie zmarnowałem wieczoru, postanowiłem się dobrze bawić – skończyliśmy we trzech w sypialni. Fabio zerwał z tamtym chłopakiem trzy miesiące później, wtedy odezwał się ponownie, poszliśmy na drugą, już „oficjalną”, randkę.

I już kliknęło?

M: Tak jakoś niepostrzeżenie zaczęliśmy widywać się codziennie, spędzać mnóstwo czasu – razem na siłkę, razem na lunch. No i oczywiście seks, wiadomo.

Jak to jest być parą gejowską w Zjednoczonych Emiratach Arabskich?

M: Nie jest łatwo i dlatego zdecydowaliśmy się w końcu stamtąd wyjechać. Ale z drugiej strony – dopiero po siedmiu latach, więc da się przeżyć. Nie możesz żyć jawnie, nie ma mowy o jakimś trzymaniu się za rękę, ale do tego byłem już, jako polski gej, przetrenowany. Natomiast co rusz słyszy się o jakichś najazdach policji na gejowskie imprezy – wchodzą do ludzi do domu i jeśli np. chłopaki tańczą ze sobą albo są w samych majtkach – to już jest problem, aresztowania. Trzeba mieć się na baczności.

Mieszkaliście razem?

M: Tak i nie. Mieszkaliśmy w tym samym pracowniczym budynku – ja na drugim piętrze, a Fabio na dwudziestym siódmym. Ciągle więc albo ja byłem u niego, albo on u mnie. Zresztą powiem ci, że dopiero od zeszłego roku w ZEA jest tak, że mężczyzna i kobieta niebędący małżeństwem mogą wynająć mieszkanie – wcześniej to było nielegalne.

W 2019 r. postanowiliśmy wziąć ślub w Rio de Janeiro, czyli u Fabia. Z tym też problem, wyszła dyskryminacja. W naszej firmie ludzie hetero dostają zwyczajowo okolicznościowy urlop, gdy biorą ślub – ale też zwyczajowo są pytani o żony czy mężów. Gdy Fabio został zapytany o żonę, odpowiedział, że nie będzie miał żony, tylko męża – urlopu nie dostał. Więc ja już nawet nie pytałem. Musieliśmy kombinować, by zgrać zwykłe urlopy, w międzyczasie przygotować wszystkie formalności, ja – tłumaczenia dokumentów na portugalski – i udało się. Wzięliśmy ślub rano 15 marca 2019 r. w obecności dwóch zaprzyjaźnionych gejowskich par małżeńskich. Potem poszliśmy na Ipanemę upijać się Caipirinhą. Noc poślubna miała miejsce w samolocie, bo musieliśmy wracać do pracy. Na wesele wciąż czekamy, bo mieliśmy je zaplanowane na kwiecień 2020, tymczasem zdarzył się lockdown.

Z Dubaju przeprowadziliście się do Berlina, gdzie obecnie mieszkacie, tak?

M: Nie do końca. Po drodze był Poznań, z którym czuję się związany, bo tu studiowałem (zarządzanie turystyką). A pochodzę spod Gdańska. Po tym, jak rzuciliśmy pracę w liniach lotniczych, kilka miesięcy mieszkaliśmy właśnie w Poznaniu, Fabiowi się nawet spodobało, liznął trochę polskiego. W Berlinie wylądowaliśmy późnym latem 2019. Ja znalazłem pracę jako menadżer w gejowskim hotelu Axel, a Fabio na recepcji w szkole języków obcych. Obie prace straciliśmy kilka tygodni po tym, jak zaczął się lockdown.

 

Wtedy przyszedł pomysł, by zarabiać na OnlyFans?

M: Tak. To był mój pomysł. Fabia trzeba było namawiać.

Dziś utrzymujecie się tylko z OnlyFans?

M: Tak.

Wow.

M: OnlyFans eksplodowało w lockdownie – mnóstwo osób poszło tą samą drogą co my.

By prezentować własne filmy i zdjęcia porno, trzeba sporej otwartości seksualnej.

M: Zostałem wychowany w bardzo tradycyjnej, katolickiej rodzinie, w której o seksie po prostu się nie mówi.

Fabio: To jest super zabawne, ale nawet teraz, gdy mamy 34 i 35 lat i gdy np. oglądam fi lm z rodzicami Mateusza i jest jakaś scena erotyczna, to sam czuję się skrępowany i wszyscy udajemy, że tej sceny po prostu nie ma.

M: Zrobiłem przed rodzicami coming out i tak dalej – ale sam seks, nie tylko gejowski, jest w mojej rodzinie tematem tabu. Moja otwartość w tych kwestiach jest z jednej strony wyrazem moich naturalnych potrzeb – bardzo lubię seks, jestem też, co tu dużo gadać, ekshibicjonistą, lubię fotografować się nago i tak dalej… Ale z drugiej strony – jest trochę wyrazem buntu wobec tej zmowy milczenia. U Fabia jest inaczej…

F: Moja mama często rzuca erotyczne żarciki czy dzieli się plotkami – nawet takimi, których wcale nie chcę słyszeć – np. że ciocia taka a taka podobno lubi anal. (śmiech) Rodziców nago widziałem setki razy w dzieciństwie, a jak dojrzewałem to byłem już zmęczony słuchaniem, jak mama ciągle mi powtarza: „Prezerwatywa – pamiętasz? Zakładaj prezerwatywę”.

A kiedy wyoutowałeś się przed rodzicami, Fabio?

F: Miałem jakieś 13 lat, gdy zorientowałem się, że podobają mi się chłopcy, ale moja homoseksualność nie była widoczna, nie byłem przegięty itd. Miałem dwóch wyoutowanych kolegów i oni obaj musieli znosić spore prześladowania w szkole, dlatego sam postanowiłem siedzieć w szafie. W wieku jakichś 18 lat zaakceptowałem siebie już zupełnie i coraz bardziej zaczęły ciążyć mi kłamstwa, które musiałem powtarzać ludziom wokół mnie. Zwłaszcza, że po raz pierwszy zakochałem się i miałem chłopaka. Ileż można kłamać? W końcu więc, gdy miałem 21 lat, wyoutowałem się przed mamą, pisząc do niej list. Było trochę dziwnych pytań – np. czy chcę być kobietą – ale w sumie po kilku tygodniach było już w porządku. Jakiś czas później mama niemal nakazała mi wyjść z szafy przed tatą, bo też już miała dość okłamywania go. Bałem się, a wyszło nad wyraz spokojnie.

Widzę też z dzisiejszej perspektywy, że miałem wdrukowaną bardzo tradycyjną wizję związku – taką, która nie działa nawet w przypadku wielu par hetero, a co dopiero gejowskich. Gdy zakochałem się w Mateuszu – a ja nie zakochuję się łatwo, o nie – i już wiedziałem, że to jest ten mój mężczyzna, mój przyszły mąż, to myślałem, że przez resztę życia będę uprawiał seks już z tylko z nim. Może to jest bardzo romantyczne, ale nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Zrozumienie, że seks to nie miłość, że można te dwie sprawy oddzielić, że często popęd seksualny nie ma nic wspólnego z uczuciem, zajęło mi trochę czasu.

16 maja 2013 r. Brazylia zalegalizowała równość małżeńską – jak się czułeś?

F: Byłem szczęśliwy i bardzo dumny z mojego kraju, z tego, że jestem Brazylijczykiem. Przekonania religijne ludzie mogą sobie mieć, ale one nie mogą mieć wpływu na prawo, które jest dla wszystkich – i nasz Sąd Najwyższy zachował się właśnie w ten sposób. To było wspaniałe.

W którymś momencie, pewnie przed Only-Fans otworzyliście związek, tak?

M: Po czterech latach zauważyliśmy, że wpadamy w rutynę, w stagnację. Nasze dni wyglądają podobnie i nasz seks też. Doszliśmy do momentu, w którym zaczęliśmy „dziadzieć”. W końcu przeprowadziliśmy poważną rozmowę, siedzieliśmy obaj w samochodzie na parkingu, ja ze łzami w oczach i Fabio też. Opcje były takie, że albo zostaniemy przyjaciółmi, czyli tak naprawdę zakończymy związek, albo otworzymy się na doświadczenia seksu w innymi facetami, w trójkątach czy innych konfiguracjach. Fabio się zgodził. Nie bez oporów, ale zgodził się. Muszę powiedzieć, że to tchnęło nowe życie w nasz związek. A dziś widzę, że go scementowało. Pojechaliśmy np. na Paradę do Barcelony i poznaliśmy tam kilka par żyjących w otwartych związkach, świetnie się razem bawiliśmy. Zobaczyliśmy, że tak można. Że to działa – i u nas też zaczęło działać.

F: Ale musieliśmy jasno ustalić zasady. Mamy tak, że wszystko sobie mówimy. O najdzikszych fantazjach. A z drugiej strony, jeśli gdzieś się bawimy i np. Mateuszowi klimat odpowiada, a mnie nie – to wychodzimy i on nie może mieć pretensji.

M: A nieraz tak jest, gdy jesteśmy w Poznaniu czy Warszawie, że Fabio robi furorę, (śmiech) a ja mniej. Za to ja, blondyn o niebieskich oczach, mogę sobie odbić w Rio. (śmiech)

F: Ważne, by umieć ze sobą rozmawiać o seksie i swoich potrzebach – ciągle coś nowego wychodzi i jest do ustalenia; szczerość jest warunkiem koniecznym. Nieraz mamy szczegółowe dyskusje: „a mnie się nie podobało, że zrobiłeś z nim to albo to”. Trzeba przegadać.

M: Po jakimś czasie zaczęliśmy filmować, mnie obecność kamery dodatkowo nakręca. I teraz już wszystko rozumiesz – w lockdownie, obaj bez pracy – powiedziałem do Fabia: „Tyle razy się nagrywaliśmy albo ktoś nas nagrywał i te fi lmiki pewnie gdzieś krążą – czemu by na tym nie zarobić?”. Znów Fabio musiał to przetrawić, ale zgodził się.

F: Ktoś może powiedzieć, że to prostytuowanie się, sprzedawanie własnego ciała – nie przyjmuję takich argumentów, stanowczo protestuję. Każda praca to sprzedawanie czegoś, co się ma – umiejętności, wiedzy, czasu, różnych zdolności, talentów – ciała też. Nie tylko w tym sensie, że np. aktor też operuje ciałem. Każdy z nas! Zwykła urzędniczka w okienku na poczcie też „operuje” swoim ciałem w pracy.

Kto jest reżyserem waszych filmików?

M: Ja. (śmiech) Ja wszystko obmyślam, próbuję, gdzie ustawić kamerę, jak pada światło itd. A Fabio jest moją główną gwiazdą.

Te filmiki są stricte erotyczne, ale widać, że jesteście parą „na życie”.

F: Ja z początku byłem trochę niepewny, jak zareagują moi przyjaciele, znajomi. I sam siebie pytałem: jestem teraz aktorem porno? Nie, nie czuję się tak. A od znajomych dostałem kciuka w górę – również od tych hetero, co mają dzieci, dla których jesteśmy „wujkiem Fabiem i wujkiem Mateuszem”. Sami zresztą w przyszłości też chcielibyśmy mieć dzieci.

M: Często dostajemy feedback od ludzi, że jest między nami „chemia” i to mnie bardzo cieszy. Kręcę to, co mnie samemu się podoba.

Właśnie. Nierzadko główną gwiazdą jest nie tyle Fabio, co sam jego tyłek. Mateusz, widać, że po prostu uwielbiasz tyłek Fabia. Zresztą swój pokazywać też bardzo lubisz.

M: (uśmiech) Tak. Mam fetysz na męskie pośladki, co tu kryć. Tyłek Fabia jest fantastyczny! Zresztą Brazylijczycy w ogóle pod tym względem są „uprzywilejowani”. (śmiech)

Wśród facetów, których zapraszacie, rozpoznałem parę gwiazd porno. Josh Moore, Dato Foland…

M: Z Dato nawet się zakumplowaliśmy. Po prostu zagadałem do niego na Instagramie. Odpowiedział po pięciu minutach, był przyjazny, prostolinijny. Potem, gdy byliśmy w odwiedzinach u rodziny Fabia w Rio, okazało się, że Dato też jest w Rio – spędziliśmy ze sobą dużo czasu na plaży, na siłowni. A w seksie Dato jest profesjonalistą, od razu ma w głowie cały scenariusz, dyryguje, ustawia. (śmiech)

Andy Star.

M: Wielki power bottom – a skończyło się tak, że to on mnie bzyknął. (śmiech)

Mateusz, jest jakaś gwiazda, o której marzysz?

M: Cutler X.

F:Mateusz jest uzależniony od porno. Ja na początku nawet nie wiedziałem, kim jest Dato Foland.

M: Od razu uzależniony. Po prostu bardzo lubię porno, znam wszystkie gwiazdy, studia itd. F: Jeśli już, to wolę amatorskie filmiki.

Jest różnica między seksem z gwiazdą porno a seksem z „amatorem”?

M: Jest. Gwiazdy porno to profesjonaliści – wiedzą, czego się od nich oczekuje, tyłek mają zawsze wypłukany, erekcja cały czas itd. I gwiazdy zwiększają ci popularność. „Mieliście seks z Ruslanem Angelo? Ale super, muszę zobaczyć!”. Ale za to są dość przewidywalni, natomiast amatorzy – mogą mieć jakieś niedociągnięcia czy coś, ale za to mogą cię naprawdę zaskoczyć.

F: Sporą dyskusję wywołała scena z naszym seksem z Billym Vegą, trans chłopakiem. Pojawiły się komentarze, w które chyba nie uwierzyłbym, gdybym ich nie zobaczył – np. że nie powinniśmy uprawiać seksu z „okaleczoną osobą”. Okaleczoną? Co za ignorancja! Billy jest mężczyzną, kropka! Przeszedł tranzycję, zaś same genitalia ma takie, jak miał – czyli po prostu ma cipkę, ale przecież człowieka nie definiują genitalia! Reakcja wielu gejów na Billy’ego uzmysłowiła mi, że wewnątrz naszej społeczności jest dużo dyskryminacji. Były pytania do nas, czy my w ogóle jesteśmy gejami, skoro uprawialiśmy seks z cipką. Nikt mi nie będzie mówił, czy jestem gejem, czy nie – jak któregoś dnia zechcę seksu z kobietą, to będę go miał i nikomu nic do tego.

Gdzie Billy ma się czuć u siebie, jak nie wśród ludzi LGBT? Tymczasem z tej strony też spotykają go uprzedzenia? Niebywałe. Jestem czarnym gejem i nie będę akceptował dyskryminacji w jakiekolwiek formie! Ludzie transpłciowi, niebinarni, transwestyci są częścią naszej społeczności tak samo jak ja.

M: Ja też tych uprzedzeń zupełnie nie rozumiem. Męskość to nie jest sztywne pojęcie. Sami uwielbiamy „RuPaul’s Drag Race” i na niejednej imprezie byliśmy w dragu. Wyglądaliśmy bardzo zabawnie, bo dość duże, muskularne z nas królowe, ale co tam.

Nowe filmiki czy zdjęcia wrzucacie właściwie codziennie, prawda?

M: Tak. To jest codzienne praca – i codzienna przyjemność.

Seks też jest codziennie? Czy to już zbyt intymne pytanie?

M: Akurat w tym tygodniu to rzeczywiście codziennie, ale gdy w styczniu obaj przechodziliśmy covid, to nic, zero popędu przez cały miesiąc. Piękny nagi mężczyzna mógłby stanąć przede mną i nawet bym nie spojrzał. Na szczęście potem wszystko stopniowo wróciło. Też chciałbym podkreślić, że nie każdą zabawę zaraz kręcimy i wrzucamy.

F: Sporo chłopaków pisze do nas, że chciałoby wystąpić z nami w filmiku, ale w kominiarce, bez pokazywania twarzy. No, nie wiem, dla mnie chyba trochę czar pryska. Trzeba też być ostrożnym, by nie uzależnić się od fanów, od lajków, od aprobaty innych.

M: Dla mnie, poza źródłem utrzymania, OnlyFans jest też platformą do przełamywania wstydu, który osobom LGBT niestety towarzyszy często.

Chyba wiem, co masz na myśli. Dorastając, tyle razy słyszałem, że seks męsko-męski jest odpychający, że trudno się pozbyć tej myśli z tyłu głowy – mimo że moim zdaniem seks męsko-męski jest piękny. F:Właśnie.

 A nie boicie się, że skończą się wam pomysły?

M: O nie. (uśmiech) Sky is the limit!

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ewa Stusińska – “Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity”

Wyd. Czarne 2021

 

 

Dawno, dawno temu… W latach 90., gdy wybuchła w Polsce wolność, szeroką falą zaczęło do nas spływać z Zachodu to wszystko, co było dotąd zakazane. W tym także pornografia. Przedsiębiorczy rodacy postanowili jednak wziąć interes w swoje ręce i dlatego właśnie „najntisy” można nazwać złotą dekadą w dziejach polskiego porno. A właściwie jedyną dekadą w historii, gdy Polacy próbowali zaznaczyć swoją obecność także i w tej dziedzinie kultury. Stusińska wraca do początków rodzimego kapitalizmu i wskrzesza w mojej pamięci obraz witryn kiosków, w których, swobodnie eksponujący swoje części anatomiczne, panie i panowie na okładkach pism takich jak „Cats”, „Wamp” czy „MEN!” sąsiadowali z „Wyborczą” i także licznie wtedy powstającymi gazetkami religijnymi. Osobne miejsce w opowieści autorki zajmuje porno gejowskie. Jednak nie tylko w tej najbardziej dosłownej swojej postaci. Tak się bowiem składa, że polskim przemysłem porno, w tym i heteryckim, trzęśli właśnie mężczyźni homoseksualni. Główną rolę odegrał tu Sławomir Starosta – kompozytor, wokalista, a zarazem założyciel największej (istniejącej zresztą do dzisiaj) firmy produkującej pornografię, Pink Press. O Staroście sporo jest w książce Stusińskiej. Dlaczego to właśnie geje rozkręcili polskie porno? Autorka tłumaczy ten fakt następująco: „Biorąc pod uwagę, że rodzący się pod koniec lat 80. polski ruch LGBT przetarł (…) wiele szlaków, jeśli chodzi o otwartą debatę na temat seksualności, zajęcie się branżą erotyczną było dla tego środowiska… prostsze i dużo naturalniejsze niż dla wielu heteroseksualnych przedsiębiorców, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z tematyką seksu”. (Bartosz Żurawiecki)

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ta tata

Co znaczy coming out w branży gier wideo, a co przed pięcioletnią córką, dlaczego queer to fundament sceny indie, jak do poznania siebie może się przyczynić porno i jak to jest odkrywać swoją niebinarność po trzydziestce – opowiada TINA JANAS, reżyserka gier, w tym m.in. „Inkulinati”. Rozmowa Mateusza Witczaka

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Zaczynałaś od montażu filmowego, ale dziś pracujesz w gamedevie, czyli przy produkcji gier. Niecodzienna droga.

W liceum zaczęłam kręcić filmy z kolegą, a potem poszłam do szkoły filmowej. Na reżyserię się nie dostałam, ale na montaż – owszem. Na studiach było super, problem zaczął się po nich, kiedy trzeba było zacząć pracę z ludźmi. Jako montażystka nie wybierasz sobie projektów, ale czekasz na telefon od reżysera bądź producenta, często dopiero w montażowni dowiadujesz się więc, z kim właściwie pracujesz. A jeśli trafisz na kogoś toksycznego, jesteście na siebie skazani przez całe dnie albo i tygodnie. Szybko też poczułam, że chcę mieć większy wpływ na to, co robię.

O gamedevie zawsze marzyłam, ale wydawało mi się, że aby tworzyć gry, trzeba umieć programować. Grałam natomiast często, a gdy w 2015 r. wyszedł Super Mario Maker (SMM to edytor pozwalający tworzyć plansze i dzielić się nimi z obiorcami z całego świata – przyp. red.) – wkręciłam się na max. Do dziś mam zeszyty, w których projektowałam poziomy, a kiedy na YouTubie ktoś zrobił halloweenowy przegląd najstraszniejszych, z dnia na dzień stałam się twórczynią popularnego poziomu! Była to zresztą cenna lekcja: jeśli niezależny twórca nie ma widoczności, to nie istnieje, co wcale nie znaczy, że wykonuje słabą pracę.

Gdy dorastaliśmy – jesteśmy w podobnym wieku – „nie istniała” także niebinarność – ani w mediach, ani w języku.

I dlatego długo do coming outu dojrzewałam. Gdy byłam dzieckiem – mogłam mieć 8, może 9 lat – śniło mi się, że mam kobiece ciało i jest mi w nim przyjemnie, to był zresztą dość seksualny sen. Analizując później „dlaczego dopiero teraz”, odkryłam, że właściwie wszystkie osoby trans, jakie poznawałam za pośrednictwem popkultury, portretowano negatywnie. W „Milczeniu owiec” postać, która przebiera się w kobiece ciuchy, to przecież seryjny morderca – do dziś pamiętam zresztą, jak mój ojciec się z niej śmiał. Z kolei w „Ace Ventura. Psi detektyw” jest szefowa policji, która – okazuje się – ma penisa; w kolejnej scenie grający tytułową rolę Jim Carrey przykłada sobie do ust przetykacz do kibla, bo tak go brzydzi, że się z nią całował. Był też poważniejszy „Nie czas na łzy” o transpłciowym mężczyźnie… tyle że to z kolei traumatyczna historia, która kończy się morderstwem.

Jakoś w liceum pierwszy raz natknęłam się na porno z transpłciowymi kobietami i to było niesamowite! Jako dorastająca osoba zobaczyłam coś, czego w popkulturze lat 90. zobaczyć nie mogłam: reprezentację osób trans, które są piękne i pożądane. Natomiast na niebinarność natknęłam się znacznie później. Jestem pewna, że u wielu osób niebinarnych długo nie pojawiła się myśl o własnej tożsamości, bo w kulturze popularnej właściwie nas nie było. Nawet nie znaliśmy słowa, którym moglibyśmy się określić.

Kłania się filozof Wittgenstein, zresztą gej, który mówił: granice języka stanowią granice poznania.

Wiesz, że „coś” czujesz, ale nie jesteś tego „czegoś” w stanie nazwać. Gdy poszłam na studia, fantazjowałam, jak to by było mieć kobiece ciało; potem zaczęłam się przebierać, ale początkowo wydawało mi się, że jestem „po prostu” fetyszystą. Nigdy nie robiłam tego przy ludziach, zawsze w ukryciu. Sporo ciuchów zyskałam dzięki znajomym, którzy zostawiali mojej dziewczynie paczki z używanymi ubraniami. Ania część sobie brała, a kolejną część miałam przekazać na PCK. I z jednej z takich paczek po cichutku sobie to i owo wzięłam.

Ukradłaś ciuchy Czerwonemu Krzyżowi?! (śmiech)

Podebrałam! Potem trafi łam na portal crossdressing.pl i zaczęłam interesować się sceną dragową, dzięki czemu dowiedziałam się, że obok crossdresserów istnieją także osoby trans i niebinarne. No i że nie jestem w tym sama: jedna z użytkowniczek pisała np. o swojej „leśnej szafie”. Podpowiadała, w jakiej ziemi można zakopać owinięte w folie ubrania – sama, chcąc sobie pozwolić na kobiecą ekspresję, przebierała się wyłącznie w lesie, bo tylko tam czuła się bezpiecznie.

Wciąż mam jednak skromne doświadczenie jako osoba queerowa. Wyoutowałam się 1,5 roku temu, jako 34-latka. Nadal jestem świeża, „w procesie”.

Jakie to było 1,5 roku?

Megaintensywne. Rodził mi się syn, Ignacy, wychowywaliśmy starszą o 5 lat Amelkę, a ja zaliczałam kolejne coming outy i wsiąkałam w środowisko LGBT+. To były dla mnie 2 lata przewartościowywania wszystkiego, odkrywania siebie na nowo, ale dzięki nim wróciła mi chęć życia.

Od razu wyszłaś z szafy jako osoba niebinarna?

Na początku powiedziałam Ani, że lubię nosić kobiece rzeczy, ale jak już zaczęłam móc je nosić w domu, nagle poczułam, że jest w tym coś znacznie, znacznie większego. Że to jest moja ekspresja, że to jestem ja. Natomiast coming out jako osoba niebinarna był trudniejszy, bo trudno powiedzieć o tak dużej zmianie – nawet osobie, którą kochasz i z którą żyjesz, a może właśnie zwłaszcza takiej osobie.

Moja dziewczyna zawsze była tolerancyjna: to ona zawiesiła u nas na balkonie tęczową fl agę, kupiła córce książki o trans dziewczynce i inną, o ślimaku, który nie wie, jakiej jest płci (w naturze ślimaki są hermafrodytami – przyp. red.). Ale i tak to był dla niej szok. Znasz kogoś tyle lat i nagle się okazuje kimś trochę innym. A może się nawet niesłusznie wydawać, że to całkiem inna osoba.

Twoją tożsamość płciową Ania jednak zaakceptowała. A jak z orientacją?

Nie była ona dla niej wielką sprawą – zwłaszcza że preferuję związki z kobietami. Po prostu w seksie mam, jako osoba panseksualna, nieco większe pole manewru.

A skąd wzięło się imię Tina?

Znajomi, których bardzo lubię, nazywali mnie: „Wojtinio”, z czego zrobiłam żeńską „Wojtinię”, z której potem ostała się „Tinia”. Tyle że reakcje na to imię były pełne niezrozumienia. Stałam się więc Tiną, bo przecież Tinę Turner znają prawie wszyscy. Nie chciałam zupełnie się odciąć od Wojtka, nie czułam się zresztą zupełnie inną osobą. Nie chcę zostawiać tamtej wersji siebie za grubą kreską, ale ewoluować. Wiem, że np. niektóre osoby trans potrzebują postawić mur i zapomnieć, a deadname’owanie to forma przemocy. Ale u mnie doszło raczej do płynnego przejścia.

Partnerka zaakceptowała. Synek jest jeszcze malutki, a co z waszą córką?

To był śmieszny coming out. Ania zasugerowała mi, żeby zaproponować Amelce zabawę w księżniczki, a jak ta usłyszała, że możemy się razem poprzebierać w sukienki, to była oczywiście przeszczęśliwa. Kiedy później dojrzałam do tego, by kupować sobie rzeczy – Amelka zaczęła mi je podbierać i się nimi bawić. Na przykład moje dwie ulubione spódnice całkiem zniszczyła. (śmiech)

Jak przymierzałyśmy kiedyś kreacje, spojrzała na mnie poważnym jak na pięciolatkę wzrokiem i powiedziała: „Ja uważam, że chłopcy mogą nosić sukienki i nic w tym dziwnego”. Ostatnio jak szłam na imprezę w makijażu i sukience – Amelka zawsze jest ciekawa, w czym wychodzę – oznajmiła z kolei: „Jesteś wyjątkowy i to mi się w tobie podoba”. Choć nie do końca rozumie niebinarność, to – świadomie i nieświadomie – daje mi dużo wsparcia.

Tobie-tacie czy tobie-mamie?

Amelka nie ma problemu z zaakceptowaniem tego, jak wyglądam, ale dla niej jestem tatą. Co nie stanowi dla mnie problemu, bo sama się czuję bardziej tatą. Może „tą tatą”, ale tatą.

Ta tata wspomniała już, że otworzyła się na imprezy LGBT.

Konkretniej: te w warszawskim klubie Glam. Punkt zwrotny nastąpił, gdy obejrzałyśmy z dziewczyną – naprzemiennie się śmiejąc i płacząc ze wzruszenia – „We’re here” (program HBO, w którym drag queens zjeżdżają z występami do konserwatywnych rejonów USA – przyp. red.). Wcześniej nie miałam gotowości do eksplorowania nieheteronormatywnej kultury, dopiero co zostałam rodzicem i się wyoutowałam; musiałam sama zaakceptować, że jestem OK. A po obejrzeniu „We’re here” po raz pierwszy poczułam, że to, co w sobie mam, nie jest „dziwne”, ale piękne. I że warto to piękno pokazywać, bo być może tuż obok są osoby, które nadal wstydzą się, kim są.

Równolegle zaczęłam chodzić po grupach w sieci, żeby w ogóle poznać ludzi, bo miałam duży deficyt queerowej wspólnoty. Pierwszy szok: w internecie natknęłam się na masę negatywnych interakcji. Przeczytałam np. zdanie: „Nigdy nie będziesz kobietą” – i przestraszyłam się. Bo czego oczekiwać po ogóle, skoro opresyjne są między sobą nawet osoby przez ogół dyskryminowane? To nie była radosna, amerykańska rzeczywistość z show HBO, ale anonimowe, polskie bagienko.

Mimo wszystko udało ci się kogoś poznać?

Zaraz po coming oucie zainstalowałam Tindera. Trik polegał na tym, że nie zapraszałam ludzi na romanse czy seks, ale chciałam – zainspirowana „We’re here” właśnie – zbudować queerpozytywną społeczność nerdów i nerdek. Zaczęło się od spotkania z dwiema dziewczynami na planszówki, potem założyłyśmy grupę na WhatsAppie. Parę osób się wykruszyło, parę zostało, ale nadal spotykamy się raz na jakiś czas na planszówki.

„Dungeons & Dragons” i „Magic: The Gathering”, a więc najpopularniejsza gra RPG świata i prawdopodobnie najpopularniejsza karcianka, coraz śmielej wspierają i uwzględniają osoby queer. Co równościowy zwrot w fantastyce daje naszej społeczności?

Widoczność. Najważniejsi gracze w branży normalizują naszą obecność w popkulturze, a póki ta nie jest znormalizowana – niektórzy mogą się nas po prostu bać. Tymczasem na takim strachu traci całe społeczeństwo, bo dyskryminowana mniejszość nie rozkwitnie ani w domu, ani w miejscu pracy.

Co najwyżej ucieknie. Z badania Open For Business wynika, że tylko ekonomiczne koszta dyskryminacji osób LGBT+ kosztują Polskę od 4,6 do 9,5 mld zł. Nienawiść skutkuje drenażem umysłów, a ten: drenażem budżetu.

Nie da się z siebie dać wszystkiego, gdy nie czujemy się akceptowani, a co dopiero, gdy nie czujemy się tolerowani. Szczególnie jeśli mówimy o artystach i zawodach kreatywnych. Społeczeństwa, które dobrze traktują mniejszości, po prostu na tym zyskują – również ekonomicznie.

Lakonicznie określił to – w szczycie nagonki na osoby LGBT+, podczas kampanii prezydenta Dudy w 2020 r. – Adam Kiciński, prezes grupy CD Projekt. Jak mówił na łamach „Rzeczpospolitej”: „Szacunek i tolerancja wpływają pozytywnie na innowacyjne biznesy i co za tym idzie – na gospodarkę”.

Polski gamedev wydaje się lepiej od innych branż traktować osoby LGBT+… ale pytanie brzmi: które osoby dokładnie? Gejów i lesbijki trochę już przepracowaliśmy, osoby trans, a szczególnie niebinarne dalej wywołują nierzadko wielkie oczy. Dyskusja cały czas trwa, niedawno na jednej z grup twórczyni poprosiła o feedback na temat swojej gry, jednocześnie przedstawiając się jako trans dziewczyna. Natychmiast zetknęła się z komentarzami typu: „Nie chcemy wiedzieć, co masz w gaciach”. Co ciekawe: na żywo problem znika! Dwa razy byłam po coming oucie na eventach – na Digital Dragons w Krakowie i Game Industry Conference w Poznaniu. Choć nie kryłam się z moją ekspresją, mam z tych imprez same pozytywne doświadczenia.

Gdy na Gamescomie (przyciągające setki tysięcy graczy targi w niemieckiej Kolonii – przyp. red.) dostawaliśmy nagrodę za „Inkulinati”, jeden z organizatorów wziął mnie na bok i powiedział: „Cieszę się, że masz odwagę być sobą. Moja ciocia jej nie ma, wciąż żyje jako wujek”. Bardzo mnie to wzruszyło. Poczułam, że warto. Że nawet, jak się boję – bo to jednak duży stres wyjść na polskie ulice w ubraniu, które odpowiada mojej ekspresji – to jednak warto to robić nie tylko dla siebie. Być może dzięki temu jakaś osoba poczuje jakąś moc, która popchnie ją w dobrą stronę.

Prym wiodą GOG czy CD Projekt – firmy, które świadomie myślą o mniejszościach, działają w nich sekcje LGBT+, a ich gry są konsultowane z organizacjami pozarządowymi (przykładowo „Cyberpunk 2077” – z osobami członkowskimi Trans-Fuzji – przyp. red.). To oczywiście bardzo budujące, bo CD Projekt to największa marka polskiej branży. Jeśli przykład płynie z ich strony, jest to odnotowywane wszędzie. W dodatku z czasem ludzie, którzy odejdą ze studia do mniejszych firm lub założą własne, będą już oswojeni z takim sposobem pracy.

A jak radzi sobie z tolerancją niezależne studio Yaza Games, w którym kierujesz pracami nad „Inkulinati”?

Osoby z zespołu musiały tę moją zmianę przeprocesować, bo mieli mnie zakodowaną jako osobę cispłciową i heteroseksualną. Ale poradzili sobie super! Byli ciekawi, czasem czegoś nie wiedzieli, ale zadawali pytania. Trochę ich zresztą przyzwyczaiłam, bo jeszcze przed coming outem zdarzało mi się np. malować paznokcie i nosić pierścionki. Kombinowałam, że jeżeli zacznę delikatnie zmieniać wygląd, to trochę ich na ten swój coming out „przygotuję”.

A choć się go nie spodziewali, szybko przeszli do porządku dziennego, właściwie natychmiast poczułam, że w moim studiu mogę być sobą. Być może zresztą gamedev łatwo odrabia lekcje z tolerancji, bo przecież zderzają się w nim testerzy z programistami czy art directorzy z projektantami – różnorodność perspektyw jest w tę branżę wpisana. Kluczowe dla osób w firmie powinno być zresztą zrozumienie, że gra nie powstanie, jeśli się mimo tych naszych różnic nie porozumiemy.

Coraz różnorodniej robi się także pod innymi względami. Ostatnia edycja raportu „Th e Game Industry of Poland” GIC-a i PARP-u zdradza, że już co czwarty pracownik polskiego gamedevu to kobieta, a co 10. obcokrajowiec.

Przedstawiciele mniejszości zawsze przynoszą ze sobą świeże spojrzenia i perspektywy – to kluczowe zwłaszcza, gdy prowadzisz studio indie. Potrzebujesz wówczas ciągłego dopływu nowych pomysłów, bo nie masz budżetu, żeby zrobić kolejną „Fifę” albo „Call of Duty”. W czasach, gdy co roku na samym Steamie debiutuje ponad 10 tysięcy gier – możemy się wybić wyłącznie oryginalnością.

Z jakich spojrzeń i perspektyw wyrosło „Inkulinati”?

 Zamarzyła nam się strategia, w której w turach walczyłyby ze sobą postaci rodem ze średniowiecznych manuskryptów. Zaczynaliśmy jako pięcioosobowy zespół z postanowieniem, że zrobimy grę dziejącą się na marginaliach ówczesnych kronik, z których zaczerpnęliśmy i projekty postaci, i humor.

Chwyciło. Za pośrednictwem Kickstartera zebraliście na projekt ponad 73 tys. dolarów, potem zyskaliście wydawcę (Deaedalic Entertainment) i pojawiliście się na targach E3 w Los Angeles. Niespodziewanie jednak ogłosiliście w październiku 2021 r. przesunięcie daty premiery, tłumacząc prostolinijnie, że jesteście debiutantami, którzy kładą duży nacisk na jakość. Tytuł pojawił się na rynku dopiero 1,5 roku później.

Czy jesteśmy niedoświadczeni? Jesteśmy. Często w kwestiach biznesowych, prawnych czy spółkowych radzimy się ekspertów. Powiem też szczerze: język marginaliów okazał się trudny do przełożenia na język gier wideo. Bywa, że długo o problemach dyskutujemy, bo w Yaza staramy się dojść do konsensusu. Nie jestem osobą, która podjęłaby decyzję wbrew zespołowi. Gdy np. jedna osoba z zespołu chce, żeby w grze było mnóstwo cyferek i statystyk, a inna – wprost przeciwnie, to zamiast przyjąć jedno lub drugie rozwiązanie, staramy się zrozumieć, dlaczego tak myślą, dojść do źródeł ich pomysłów na ten element rozgrywki. To – kreatywnie – świetny proces, ale trwa. Nawet zresztą w grze, którą reżyseruje osoba niebinarna, mamy pewien problem z różnorodnością. Rozgrywka bazuje na generowanym przez algorytm tekście, na razie wszystkie imiona są w nim męskie. I trudno będzie to zmienić.

To w sumie abecadło: o różnorodności trzeba myśleć na etapie projektowania, a nie wprowadzania szlifów.

Z doświadczenia powiem, że szczególnie, gdy w grę wchodzi gramatyka. Nasz problem jest o tyle skomplikowany, że grę pisaliśmy jednocześnie po polsku i angielsku, a oba te języki inaczej podchodzą do płci i niebinarności.

Jest jakaś złota metoda pisania o tej ostatniej?

Trwają dyskusje, ale zdania są tak zróżnicowane, jak sama niebinarność. Ciekawe jest stosowanie rodzaju nijakiego („zrobiłom”), choć trzeba się z nim osłuchać – sama jak go próbowałam – czułam się jak kosmita z „Gwiezdnych wojen”, a ostatecznie zostałam przy żonglowaniu formami żeńską i męską; to jednak naturalne, że wszelkie nowe zjawiska w języku napotykają na opór. Lubię też stronę bierną, która może np. pomóc w zrzuceniu z siebie odpowiedzialności („wypiło mi się pięć piw”, „moja praca nie została zrobiona”).

Zmiana języka to jest coś, o co bardzo powinniśmy walczyć, sama teraz zgłębiam temat „porozumienia bez przemocy” (metoda komunikacji opierająca się na wzajemnym szacunku i zrozumieniu – przyp. red.). Brakuje nam promowania w języku empatii, publicystyka i sztuka zbyt często stawiają na konfrontację.

Jeśli rozmowa to gra o sumie zerowej: ktoś musi wygrać, żeby kto inny mógł przegrać – szansa na porozumienie jest bliska zeru. I w życiu prywatnym, i prowadząc studio, i tworząc, staram się zrozumieć różne perspektywy i nie zamykać się na nikogo. Czasem się natomiast czuję beznadziejnie, bo spotykam kogoś, kto jest tak okopany, że po prostu dialog nie jest możliwy. Nadal jesteśmy zbyt binarnym społeczeństwem o zbyt binarnym myśleniu.

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.