Moja dezorientacja

O coming oucie, o milczeniu, o unikach, o literaturze, o stowarzyszeniu Tolerado i o haśle „Jesteśmy rodziną”, które wymyśliła na pierwszy trójmiejski Marsz Równości z prof. Ewą Graczyk rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Agnieszka Łyźniak

 

Zdradzi mi pani tajemnicę?

Jeżeli w ogóle jest jakaś tajemnica. Działalność w Tolerado była dla mnie swego rodzaju coming outem, tymczasem inni dawno „wiedzieli”. Zdiagnozowali mnie jako lesbijkę, zanim ja sama to zrobiłam.

Pani się nie lubi „diagnozować jako”?

Nie lubię. Należę do ludzi, którzy się źle czują, gdy mają się określić w sposób jednoznaczny. Na pewno nie jestem heteronormatywna, o tym całe życie się przekonywałam. Ale moja „orientacja” to dezorientacja. Może to dziwne słowo, ale czuję, że trafne. Wiele rzeczy mi się w życiu może zdarzyć albo nie zdarzyć, jest w tym nieprzewidywalność.

Dezorientacja?

I rozproszenie. Wszystko przychodziło stopniowo. Na pewno musiałam sobie uświadomić, że moje fantazje erotyczne dotyczą raczej kobiet, i to akurat dość szybko sobie uświadomiłam, nie chcąc tego nazywać. Mając kilkanaście lat, już ewidentnie wiedziałam: raczej kobiety niż mężczyźni.

I bała się pani?

Bałam się. Bagaż pogardy związany ze słowami „lesbijka”, „homoseksualista”, „pedał” był bardzo silny. To było wtedy coś okropnego. Naprawdę okropnego. Potworność, sfera abjectalności, tabu była w tamtym świecie bardzo silna, a ja byłam na nią bardzo wrażliwa. Wszystko się we mnie odbywało przez rożnego rodzaju fragmentaryzacje osobowości: w jednej części działo się to, w drugiej tamto, w fantazmatach sceny erotyczne z kobietami, a w sferze języka uniki: ja tego nie nazywam, nie przyjmuję do wiadomości, usiłuję nie przyjmować tego do…

świadomości?

Tak.

A dalej? Rozbłysk? Pęknięcie?

Zakochałam się. Zresztą bardzo nieszczęśliwie, w kobiecie, która była heteroseksualna, nic z tego nie wyszło, ale wtedy musiałam sobie powiedzieć: jest tak, a nie inaczej. To był moment konfrontacyjny, zaczęłam wchodzić w jakieś związki, w rożny sposób szczęśliwe lub nie. Przezwyciężyłam odruch ucieczkowy.

W tym hiperlęku, ukryciu – jak się żyło? Miejsca spotkań, skrytki, kody – dopisze pani wers do lesbijskiej herstorii?

Niestety, nie uczestniczyłam w żadnym życiu środowiskowym. Ja dopiero w okolicach trzydziestki próbowałam coś, kogoś, po omacku znaleźć, czasem znajdowałam spośród moich znajomych… W połowie lat 80. trafi łam na grupę dziewcząt, z których część była nieheteroseksualna. Mała grupa, dość mocno ze sobą związana. Ale to też było przejściowe.

Nieheteroseksualność realizowała się w pani wyborach intelektualnych?

Na pewno. Zawsze miałam skłonność do szukania miejsc nieoczywistych, rozszczepiania racji, do oglądania drugiej strony. To mnie pociągało, znacznie mniej pociągało mnie to, co na froncie.

Nawet na froncie gender studies. Np. „Poganki” Żmichowskiej nie czyta pani, jak się przyjęło, czyli jako zapisu lesbijskiego pożądania.

Nie, bo staram się zawsze czytać tekst, a „Pogankę” czytam jako opowieść o kobiecie „stworzonej przez mężczyzn”. Tak to nazywam.

W książce „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” – feministycznej. Feminizm jest ważny?

Bardzo ważny. To była moja droga uświadomienia sobie swojego miejsca, swojej orientacji.

A seminaria profesor Janion? Dziś, po rewolucji genderowej w humanistyce, tamto podejście naukowe nie wydaje się specjalnie dziwaczne, ale wtedy, w latach 70.?

Było bardzo nieoczywiste! I przebijało się z trudem.

Rozmaite narracje, nawet dziecięce fantazmaty, miały tam swoje miejsce. W tomie „Maski” (część „Transgresji”) przytacza pani swój fantazmat – teorię zbiorowej świadomości, pamięta pani?

(śmiech) Pamiętam.

Istnieje tylko jedna jedyna świadomość (…) płynie we wszystkich żyjących (…) jednocześnie i po kolei (…) Moje konkretne ja było jakby tylko czasowym zamknięciem, nietrwałym więzieniem”. Jakby pani oscylowała między własną radykalną innością i wspólnotą z innymi.

To była taka hipoteza trochę filozoficzna, trochę teologiczna, która wywodziła się z pewnego stanu psychicznego czy duchowego. Takie spekulacje i uczucia były ważną częścią mojego dzieciństwa. I wciąż mam dziwny kontakt z tym, co wtedy myślałam. To się wzięło może z tego, że moi rodzice wykonali na mnie i na moim bracie eksperyment. Choć sami byli katolikami, nie wychowali nas w Kościele katolickim. Byli pokoleniem wojennym. Z wściekłości na Boga, za to, co się wydarzyło, wyrzucili dzieci poza Kościół. Nie byłam chrzczona, spędziłam dzieciństwo sama, odizolowana od rytuałów. Potem sobie uświadomiłam, że to była sytuacja nadzwyczajnej wolności. Wolności trudnej. Nikt mi nie pomagał, nie prowadził. Jako dziecko posttraumatyczne (z doświadczeniem wojny w pokoleniu rodziców), wrażliwe, często chore, rożne rzeczy sobie fantazjowałam, poza Kościołem i jego nauką.

Wolność filozoficzna nie dała wolności do samoakceptacji?

Nie bardzo, poczucie osamotnienia było zbyt silne. To był właśnie koszt tej wolności. Do akceptacji siebie doszłam wiele lat później. Znaleźć się jako małe dziecko zupełnie bez swojej grupy, bez stada, to było bardzo trudne.

Zazwyczaj się mówi, że narracja kościelna (narzucona moralność, grzech) utrudnia samoakceptację osób nieheteroseksualnych, wzywając nas do wstydu, autopotępienia. Można by wnioskować, że jej brak poprowadzi wprost do wolności.

Najpierw w dzieciństwie, a potem we wczesnej młodości miałam wiele kłopotów rodzinnych, zdrowotnych, dezorientacja seksualna była ich ważnym aspektem, ale nie jedynym. PRL dla ludzi z awansu społecznego, a takimi ludźmi byli moi rodzice, był czasem wielkiej niewygody i niepewności – nie wiadomo było, jak się zachować, co sądzić o rożnych sprawach. To wytwarzało lęki i wszechobecną agresję wobec tego, co inne i niezrozumiałe.

Z fantazji o wspólnej świadomości pani – dziecko – zrezygnowała, gdy zdała sobie sprawę, że należą do niej też ci, z którymi pani nie chce być jednym: „gdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jestem także (powiedzmy) Krzysiem z III c (…), którego nie znosiłam”.

(śmiech) Tak, konkret to sprawdził.

Gdybyśmy to przełożyły na strategię ruchu LGBT – trzeba się jasno określać i radykalizować inność, różnicę, czy wierzy pani w komunię porozumienia?

Wierzę w dialog. Odkryłam w sobie w pewnym momencie potrzebę walki, ale ona nie polega u mnie na przeżywaniu nienawiści. Zasadniczo nie nienawidzę, raczej się bardzo mocno dziwię. Towarzyszy temu często współczucie. Widzę kogoś, kto jest (dla mnie) okropny i myślę sobie: jak do tego doszło, co się nie udało? Myślę, że strategia powinna być oparta właśnie na próbie zrozumienia. Bo przecież próbując opisać sytuację środowiska LGBT, opisujemy społeczeństwo.

Myślę tutaj o całym społeczeństwie, także tym heteryckim, „normalnym”. Jesteśmy jego lewą (inną) stroną i kiedy my coś dobrze opiszemy, zdiagnozujemy, po tamtej stronie też coś się dzieje, nowa diagnoza wytwarza nowe działanie, oni też mogą coś zrozumieć, przesunąć, prawda?

To jest trudne, jednak marzę o dialogu. Nie unikałby on momentu konfrontacji, ale szedłby dalej. Cóż może być bardziej dziwnego niż to, że część ludzkości inaczej pożąda, inaczej pragnie niż pozostali, że nie stosuje się do reguł? A jednak świat zawsze taki był, więc o coś tu chodzi, prawda? Niektórzy idą pod prąd. Jedni tak, a drudzy tak. Są jakieś powody, warto próbować zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Pani jest autorką hasła tegorocznego Marszu Równości w Trójmieście, zorganizowanego przez Tolerado – „Jesteśmy rodziną. To hasło mówi właśnie o tym, o wspólnocie?

Dla mnie to było trochę inaczej, ale może i na to wyszło. Ja sama jestem dość daleka od życia rodzinnego i długo walczyłam o liczbę mnogą w haśle marszu. Zależało mi na pluralizmie: są rożne rodziny, rożne modele. Ale później, przy rozmowach, zrozumiałam, że dla większości z nas ważna jest potrzeba jedności, bycia w grupie. Może wtedy ta moja empatia spowodowała, że uległam – i nie żałuję. Na pewno chodziło też o to, żeby przejąć słowo „rodzina”. To nam się udało!

Mówi pani: „Jestem daleka od życia rodzinnego”, ale w ostatniej książce, wspomnianej już „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” pani zwraca się ku matce, pisze o niej esej.

Podszyty jednak wielkim poczuciem winy za jej cierpienie.

Chcę jej ocalenia, które miałoby się dokonać dzięki uratowaniu siebie” – pisze pani. Czy coming out, w sensie autonarracji, jest w jakiś sposób częścią tego projektu? Uratowania części siebie, która właśnie nie jest matką? Uratowania Całej Siebie?

Tak, to jest bardzo ważne. Szczególnie u dzieci posttraumatycznych, jak ja, toczy się walka, by mama nie zajęła całego miejsca we mnie, nie zjadła mnie. To opisuje np. Bożena Keff (w książce „Utwór o matce i ojczyźnie” – przyp. MKo). Więc tak, niewątpliwie – ja się wyzwalam. Powoli uczę się wypowiadać wiele rzeczy. Z perspektywy młodych ludzi moje doświadczenie może wydawać się dziwaczne: ktoś, kto po latach milczenia nagle mówi, to trochę jakby jakiś potwor wynurzył się z mroku. Ale właśnie z tej perspektywy milczenia widać, jak ważne jest wypowiadanie swojego życia, pragnienia, miłości. Ja sama wiele rzeczy, które mi się przytrafiły w moim życiu odbieram jako dobre, ale milczenia nie. Powiedzenie sobie mi innym: „nie jestem taka jak wszyscy”, „robię, co chcę; nie żyję według cudzego pragnienia”, to jest znacznie bliższe spełnienia czy szczęścia. Im wcześniej, tym lepiej.

***

Ewa Graczyk, prof. dr hab. Uniwersytetu Gdańskiego, ukończyła studia na UG w 1977 r. Pracę magisterską o powieściach S. Brzozowskiego pisała pod kierunkiem prof. M. Janion, na której konwersatoria i seminaria uczęszczała, biorąc udział w dyskusjach i pracach. Zaowocowały one publikacją kolejnych tomów „Transgresji”. Od ponad 30 lat pracuje na UG w Zakładzie Teorii Literatury Instytutu Filologii Polskiej. W 1986 r. obroniła w IBL PAN pracę doktorską o twórczości Stanisławy Przybyszewskiej – publikacja pt. „Ćma” w 1994 r. W tym samym roku opublikowała również tom esejów „O Gombrowiczu, Kunderze, Grassie i innych ważnych sprawach”. W l. 1994-98 pracowała jako lektorka j. polskiego i wykładowczyni literatury i kultury polskiej na Uniwersytecie w Tuluzie. W 1991 r. ukazał się tom „Balsam i trucizna. 13 tekstów o Mickiewiczu” pod. red. E. Graczyk i Z. Majchrowskiego. W 2001 r. – zbiór „Siostry i ich Kopciuszek” pod red. E. Graczyk i dr M. Graban-Pomirskiej. W 2006 r. książka Graczyk „Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Gombrowicza w okresie międzywojennym” była nominowana do nagrody Nike. W 2013 r. badaczka opublikowała feministyczny tom „Od Żmichowskiej do Masłowskiej. O pisarstwie w nadwiślańskim kraju” na temat pisarek w kanonie polskiej literatury.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Marek Susdorf „Dziennik znaleziony w błękicie”

Wyd. Nowy Świat 2014

 

 

Proszę państwa, oto płeć bezpłciowego boga! Bóg nie ma płci! Ponieważ jest męski. Męskość nie jest płcią. Płcią jest wszystko inne, wszystko pozostałe. Oczywisty wniosek? Tak, jako punkt wyjścia do każdej uświadomionej genderowo refleksji. Kiedy jednak podobne stwierdzenie osadzone zostaje pośrodku opowieści gęstej od symboliki, metafory, znaków i znaczeń, staje się odkrywczym elementem zdolnym ożywić jej treść. Druga książka Marka Susdorfa to niezwykły, spójny w swojej niespójności i przemyślany kompozycyjnie utwór, który przywraca polskiej literaturze młodego pokolenia awangardowe podejście do kwestii formy/treści. Naszpikowany metafizyką religijną, cielesnością (zarówno anatomiczną, biologiczną, jak sensualną i seksualną) i głęboką introspekcją psychologiczną monolog Mladiego interpretować można na wiele sposobów. Najbardziej podstawowe odczytanie ukazuje historię (w najmniejszym stopniu chronologiczną czy linearną) porzuconego kochanka, jego wyznania i bliską obłędowi tęsknotę do Starijego. Postać drugiego mężczyzny kreowana jest w interesujący sposób – poprzez refleksje, wizje, pragnienia i wspomnienia narratora, który nadaje jej wyjątkowe i symboliczne znaczenia. Parę kochanków można ujrzeć jako dopełniający się kontrast zmysłowości i cielesności, można też prześledzić ich historię jak przekonującą dekonstrukcję cielesności i tego, co ponadzmysłowe. „Można” to słowo kluczowe, ponieważ „Dziennik znaleziony w błękicie” zdecydowanie odróżnia się od większości tworzonej współcześnie klarownej prozy. Jest pozycją dla czytelników i czytelniczek spragnionych gry z oczywistością, trudu interpretacyjnego i pogłębionej genderowo analizy wszystkiego tego, co nas tworzy i otacza. (Przemysław Górecki)

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paweł Sołodki „Rubieże przyjemności. Seksualna niesubordynacja na obrzeżach amerykańskiej kinematografii”

Wyd. Naukowe Katedra 2015

 

 

 

Nieczęsto się zdarza, by książkę naukową czytało się lekko. „Rubieże” (Bataille by się cieszył) sprawiają przyjemność. Ciekawa historia, której nie przytłaczają przypisy. Jak obiecuje tytuł, rzecz jest o rubieżach. Kina (bo chodzi o kino niezależne) i seksualności (bo chodzi o transgresję). Postaram się przyjrzeć filmowym reprezentacjom płciowych i seksualnych transgresji – zapowiada autor i prowadzi nas przez świat takich właśnie obrazów. Ruszamy z męskiej przestrzeni palarni tytoniu (w roku ok. 1915), gdzie wyświetlano krótkie filmy porno, (tzw. stagi) i śledzimy historię rubieży aż do dziś. Po drodze mijamy m.in. serię obrazów z subkultury leather (czytając o filmie „Scorpio Rising” z 1964 r.), filmowe burleski, irytujemy się na zinternalizowaną homofobię we wczesnych filmach „lesbijskich”. Obserwujemy, jak powstawało gejowskie porno (zanim zakiełkowała gejowska „społeczność”) i jakie znaczenie miało ono w budowaniu gej-tożsamości, jak zmieniały się porno strategie i formy („brudna”, tematyzująca wstyd, scenografia lat 70. vs. higieniczny design – także ciał – po epidemii AIDS), które z nich miały potencjał subwersji, a które wręcz przeciwnie. Są też kobiety (np. Annie Sprinkle i jej „Herstory of Porn” i wytwornie produkujące pornografię lesbijską).

„Rubieże…” to super wkład w dziedzinę porn studies, ale nie tylko! Autor ciekawie i analitycznie zajmuje się wieloma innymi (marginalnymi) zjawiskami (np. exploitation films) którymi warto się zainteresować, a po których ta książka stanowi doskonały przewodnik. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Praca zbiorowa „Gender – przewodnik Krytyki Politycznej”

Wyd. Krytyka Polityczna 2014

 

 

„Słowem roku 2013 w Polsce zostało wybrane gender” – czytamy we wstępie Sławomira Sierakowskiego otwierającym najnowszy przewodnik Krytyki Politycznej. Jeszcze rok temu mało kto spodziewałby się, że termin funkcjonujący w obiegu akademickim awansuje do rangi słownego straszaka polityków i samozwańczych demagogów medialnych (niekoniecznie świeckiej proweniencji). Ale i mało kto spośród ludzi dobrej woli życzyłby sobie takiego „awansu”, który jest przecież raczej wulgaryzacją pojęcia naukowego świadczącą w najlepszym wypadku o ignorancji. Niejako w odpowiedzi na niesłychany medialny sztorm wokół wyklętego słowa na „G”, środowisko Krytyki Politycznej przedstawia sążnisty przewodnik. Jako remedium na sensacyjny i tendencyjny ton medialnego dyskursu o płci kulturowej, proponuje m.in. rzeczowe, popularnonaukowe pióro Karoliny Krasuskiej (tłumaczki „Uwikłanych w płeć” Judith Butler), historiograficzną kompetencję Agnieszki Mrozik czy literaturoznawczą pasję Kazimiery Szczuki. Jest też osobny blok tekstów odnoszących się do polskiej „wojny” z gender. Nie brakuje autorów i autorek związanych bezpośrednio z Krytyką Polityczną (jak zwykle przewrotna i zadziorna Kinga Dunin, dociekliwa Kaja Malanowska czy Jaś Kapela w roli autora oraz rozmówcy), mamy też dobitny przedruk z „Codziennika Feministycznego”. Szczególną zaletą imponującego przewodnika jest podział na tematyczne sekcje a dodatkową atrakcją – rozdział, w którym znane osoby publiczne opowiadają o swojej „przygodzie z genderem”. (Przemysław Górecki)

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Szef działu lesbijek

Z Pauliną Pilch, prawniczką, feministką, wykładowczynią Gender Studies, o środowisku lesbijskim wczesnych lat 90. i o dalekich podróżach z dziewczyną, rozmawia Marta Konarzewska

 

Pamiętasz magazyn „Filo”?

Oczywiście, że pamiętam „Filo”.

Miałaś tam funkcję: „Szef działu lesbijek”.

Taka była nazwa? (śmiech). Ale szefowałam chyba sama sobie. Nie było innych dziewczyn.

Skąd się tam wzięłaś?

Miałam znajomą, która dostawała pisma z Niemiec. Lesbijskie magazyny. Zaczęłam od tłumaczeń. Pisałam, co się dzieje w Niemczech, jak wygląda scena, jak się kształtuje ruch lesbijski. Potem zaczęłam pisać własne rzeczy. Niewiele się wtedy w Polsce działo, więc nawet dziś już nie pamiętam, o czym.

Ja pamiętam twoją notkę o Drugim Zjeździe Lesbijek w Zakopanem w październiku 1991 r.

A, tak! To organizowała Roma Cieśla, wszystko oczywiście totalnie nieformalne, przekazywane pocztą pantoflową. Było może 15-20 kobiet, w tym 6-8 warszawianek.

A co tam porabiałyście?

Cele były towarzyskie, integracja. OK, mamy ten internet od kilkunastu lat i zdaje nam się, że od zawsze. A wtedy nie było e-maili, portali, trzeba się było spotkać, żeby się poznać. Głownie piłyśmy piwo i łaziłyśmy po Zakopanem. Super miła impreza na ładnych parę dni. Tych zjazdów było kilka, ale ja byóam tylko raz, bo potem matura, studia.

Byłaś strasznie młodziutka. Co miałaś wtedy w głowie?

Sieczkę, no (śmiech).

Już myślałam, że powiesz: tworzenie lesbijskiego dyskursu.

Oczywiście! To też. Wciąż jest z nim źle, ale wtedy nie było go wcale. „Filo” było pierwszym czasopismem, wtedy jeszcze zinem, wydawanym na powielaczu i słanym pocztą. Za chwilę pojechałam do Berlina, zobaczyłam, że istnieją organizacje wyłącznie kobiece – u nas tego nie było i do dziś nie ma.

Były pomysły, by stworzyć?

Skąd! Wtedy ważne było, żeby się poznać, spotykać. W Berlinie zobaczyłam, jak wyglądają kluby.

Jak?

Dużo dziewczyn! W Polsce był wtedy czas działania Fiolki Najdenowicz (założycielki klubu gej/ les – przyp. red.). Dziewczyn przychodziło niewiele. Szok, jak zobaczyłaś, kogoś, kogo nie znałaś.

W „Zakazanych miłościach” Jacek Rzońca opowiadał mi o klubie z lat 90. – jedna kanapa dla lesbijek, gnieździły się.

Ja za to pamiętam ogromną przestrzeń i bardzo mało dziewczyn. Potem może więcej zaczęło przychodzić. Wcześniej, przed Fiolką, wszystko było szeptane: jak przyjdziesz wtedy i wtedy tu i tu, to możesz spotkać dziewczynę. I oczywiście były domówki. Ja wtedy miałam dość dużą grupę znajomych, spotykałyśmy się u jednej z nich.

Same lesbijki?

Raczej tak, czasem, czasem się pojawiła jakaś najlepsza przyjaciółka którejś lub zaprzyjaźniony gej, ale głownie lesbijki. Pary, singielki, rożnie i w rożnym wieku. Choć większość miała 20-25 lat.

I co? Wspólne gotowanie?

Coś ty! Absolutnie, nie te czasy. No, były rozmowy, tańce, alkohol.

A jak się nosiłyście? Kiedyś Izabelę Filipiak zapytano styl na lesbijkę, mówiła coś o spodniach ogrodniczkach. Ale to nieco później.

A mogły być ogrodniczki, mogły być (śmiech). W latach 90. byłby to styl raczej męski. Nie butch, tylko męski.

Męskie ciuchy?

Tak. Krótkie włosy, a przynajmniej raczej krótsze niż dłuższe. Dziewczyny, nawet te, które się malowały, nosiły koszule, marynarki, atrybuty męskiego stylu. Pamiętam jedną dziewczynę, która stylizowała się hiper kobieco, w sukienki, szpilki, mocny makijaż, dużo biżuterii. Była szokiem dla wszystkich, dziewczyny wątpiły, czy jest lesbijką, skoro się tak ubiera: Żadna lesbijka tak nie wygląda, gdzieżby! Nosi się męskie marynarki. Czasem dziewczyny nosiły też całe garnitury, krawaty, pamiętam takie dziewczyny z klubów w drugiej połowie lat 90., ale to nie było dominujące, dominujące były dżinsy i krótkie włosy.

Też miałaś?

Miewałam.

Robiłaś się „na lesbijkę”?

Może trochę, ale nie przywiązywałam do tego dużej wagi. Zresztą trudno mi mówić o takim stylu, bo akurat ja sobie zawsze ceniłam wygodę i to było decydujące przy wyborze stroju. Oczywiście nie wszystkie lesbijki ubierały się „w kodzie”. Te, co siedziały w domu, niewyoutowane, często wyglądały bardzo kobieco. Ale te, które już wychodziły, dawały znaki.

Pamiętasz jakieś kody? Obrączki na kciuku, czerwone skarpetki?

Na kciuku, tak! Pamiętam! Obrączki na kciuku i kolczyki tylko w prawym uchu. To był rzeczywiście rodzaj kodu. A czerwone skarpetki to geje.

E, tam, pamiętam z podstawówki wyzywanki. Ale to były lata 80.

Też coś pamiętam. Z liceum pamiętam taki refren, że lesbijki czerwone skarpetki noszą we wtorki, a geje w piątki. Serio! To był oczywiście absurd.

A pamiętasz jakieś tajemnicze miejsca? Tylko dla dziewczyn?

Pamiętam tylko, jak ktoś mi kiedyś powiedział, że gdzieś w Alejach Jerozolimskich jest knajpa, gdzie spotykają się kobiety. Ale sama wiesz, jak to wygląda. Jak mężczyźni – to pikiety, a jak lesbijka – to usiadła nad kawą, czy kieliszkiem wina i tyle. Do Fiolki, jak przychodziła dziewczyna, to zakładało się, że jest lesbijką, co oczywiście było błędne. Mogła być, i często była, koleżanką geja, czyjąś żoną. Na dyskotekach był ich tłum. A lesbijki siedziały w domach, szczególnie te starsze. Ja byłam gówniarą, większość moich koleżanek też, to chodziłyśmy, ale znałam starsze kobiety, które by do Fiolki nie przyszły w życiu. Bo co by było, gdyby je ktoś zobaczył?! Otwarte wewnątrz środowiska, a poza tym w szafie.

Środowiska?

W sensie grupy towarzyskiej. Choć wokół Lambdy można powiedzieć, że budowało się „środowisko”.

Byłaś członkinią Lambdy?

Miałam być jedną z założycieli/ek, ale gdy Lambda powstawała w 1990 r., to byłam niepełnoletnia.

A co z marginalizacją, nieobecnością dziewczyn w ruchu LGBT? Jak odczuwałyście to wtedy? Myślałyście o tym jako o wykluczeniu? I w „Filo”, i w „Inaczej” „dział les” to była raczej kolumna niż dział.

No tak, ale w „Filo” byłam ja jedna przez ładnych parę lat. Publikowali mi wszystko, nikt mnie nie blokował, nikt nie mówił: nie będziemy drukować o tych lesbijkach, bo to jest nudne. Po prostu żadna inna lesbijka się nie zgłaszała. A to nie było pismo w dzisiejszym rozumieniu. Żadnej redakcji, nadsyłałaś tekst, albo nie.

Miałyście wtedy świadomość feministyczną? Identyfikowałyście się z kobietami, czy raczej z różnicą wobec „kobiet” (tych „kobiecych”, hetero)?

Dla mnie feminizm zawsze był ważny i bliski i pamiętam wiele dyskusji na ten temat z koleżankami. Zasadnicza większość z nich nie miała żadnej świadomości feministycznej – nie, wtedy kompletnie nie. Przez długi czas feminizm kojarzył się z aborcją. Lesbijki mówiły: what the fuck? Co mnie obchodzi ten temat? Więc raczej chyba większość lesbijek definiowała się w opozycji do kobiet: nie obchodzą mnie te wasze antykoncepcje, nie opresjonują mnie tipsy. Jak ciebie opresjonują, to trudno, głupia jesteś.

Jak to jest, że istnieje „sub/kultura gejowska”, a lesbijki są takie nieuchwytne?

Bo właściwie jak taka subkultura miałaby wyglądać? Jak myślę o grupach lesbijek, to tak: tu lewicujące les feministki, a tu laski z korporacji, które codziennie zapieprzają na obcasikach do pracy – co je łączy?

Ale geje też są zróżnicowani, a jednak tworzą sobie światy. Jedna subkultura, w jej ramach druga, do tego style, fetysze…

I to wszystko się wytwarza wokół seksu: który mężczyzna jest dla ciebie interesujący jako partner seksualny? Lubisz brody czy skory? Dziewczyny funkcjonują inaczej. Dobierasz sobie koleżanki, bo je lubisz, a nie na zasadzie typu, który by ci się podobał. Nie tworzysz grup wedle wyglądu. Trudno powiedzieć, żeby lipstick lesbian się trzymały razem, a bucze razem. Mogę się mylić, ale myślę, że subkultury nie ma nigdzie, nie tylko w Polsce. Czemu? Nie mam pojęcia.

Bardzo dużo podróżujesz ze swoją dziewczyną. Interesują was przestrzenie lesbijskie na świecie? Znasz jakieś wyjątkowe miejsca?

W Berlinie, czy Paryżu – interesują. Ale już w takim Bangkoku – wiadomo, że nie będę szukać lesbijskiego miejsca, bo jak zacznę go szukać, to trafi ę raczej do burdelu. Pamiętam jedno przedziwne miejsce w Tokio. Trzeba było wjechać na dziewiąte piętro, jeszcze potem wejść schodami i zapukać do czyichś drzwi. Maleńki barek, tyci, z piętnaście dziewczyn pije piwo, i ja – jedyna biała, czyli kto? Na pewno nie trafiła tu przypadkiem, bo tam się nie da trafi ć przypadkiem… Wszystkie bardzo chciały do mnie zagadać, ale wszystkie mówiły tylko po japońsku. Przedziwna sytuacja. Całe zjawisko klubów to raczej kulturowo europejska rzecz. Będą kluby w Brighton, ale już nie w Bogocie, tam jest inaczej, jak są jakieś miejsca, to podziemne, a taki podziemny klub w Bogocie to nie jest świat, do którego biała baba idzie sama.

Bałyście się kiedyś? Gdzieś? Tak serio-serio?

Nie, żadnych takich przygód. Ale w krajach arabskich, tam gdzie homoseksualizm jest karalny, jesteśmy ostrożne. Nie uważam za słuszne na siłę informować miejscową ludność, że istnieją lesbijki. To jest kwestia kulturowa. Jeśli masz okazję z kimś porozmawiać i opowiedzieć, że u nas to inaczej wygląda, to fajnie, ale nie na siłę. Czasem się możesz miło zdziwić. Kiedyś jadę taksówką już na lotnisko w Belize, to taki malutki kraj w Ameryce Środkowej, facet mnie pyta: było fajnie? Mówię: tak, tak! Bo było. A on mówi: to zostań u nas, znajdź tu sobie chłopaka, albo dziewczynę, jak wolisz.

Mówisz: „W podróżach nauczyłam się patrzeć na świat obcymi oczami”. Podróże otwierają oczy na inność? U takiego Cejrowskiego się to nie sprawdza.

Jest masa ludzi, co jadą do Bangkoku i życzą sobie hamburgera, bo co ich obchodzi miejscowe jedzenie. Itp. A Cejrowski? To jest katofanatyk, który wszystko podporządkował swojej wizji. On ci powie, że w jego ukochanej Ameryce Południowej to te pedały się tak nie panoszą. Gówno prawda! Wyjdź na plaże Rio! Można odnieść wrażenie, że z 50 procent to „pedały, co się panoszą”.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.