Teorie wywrotowe/Postpłciowość?

red. Agnieszka Gajewska „Teorie wywrotowe. Antologia przekładow”, Wyd. Poznańskie 2013

red. A. E. Banot, A. Barabasz i R. Majka „Postpłciowość?”, Wyd. Naukowe Akademii Naukowo-Humanistycznej, 2013

 

 

Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! Agnieszka Gajewska na ponad 800 stronach „Teorii wywrotowych” zebrała głosy nienormatywnej myśli Zachodniej od lat inspirujące polskie badania genderowe. Od feminizmu liberalnego przez czarny kobietyzm (Alice Walker), podporządkowane inne (Rosemary Arrojo ), zwrot ku rzeczywistości (Donna Haraway, Karen Barad) po odmieńcze strategie queer-lewicowe. Ta ostatnia „odmieńcza” część (ze wstępem Rafała Majki i Tomasza Sikory) zawiera prawdziwe perły radykalizmu. „Błędem byłoby powiedzieć, że [lesbijki] kochają się i żyją z innymi kobietami […] Lesbijki nie są kobietami” – pisze Monique Wittig. „Tak jak popęd śmierci rozpuszcza skrzepłe tożsamości, […] tak queer musi dążyć do zakłócania, queerowania, organizacji społecznej jako takiej – czyli do zakłócania i queerowania nas samych i naszych inwestycji w tę organizację. Odmieńczość nie może nigdy definiować tożsamości, może ją jedynie zakłócać […] Odmieńczość nie ma nic do zaoferowania […] Odmieńczość to nicość” – wykrzykuje Lee Edelman na przekor pozytywnej polityce futurystycznej. „Odmieńczości jeszcze tutaj nie ma. Odmieńczość [….] to idealność” – Jose Esteban Munoz kreuje z kolei qUeerTOPIĘ. I to wcale nie koniec.

Owe kłiradykalne teorie w pewnym sensie p/matronują rozpoznaniom zebranym w innej teoretycznej antologii – „Postpłciowość?”. Redaktorzy_tki (ow queerowy zapis jest autorską strategią) rozumieją postpłciowość jako „figurę radykalnego otwarcia, obmyślającą zastygłe historyczne konstrukty płci” i pytają o jej możliwość. Zawarte tu teksty są lepsze i gorsze, ale te lepsze – naprawdę inspirujące. Tomasz Sikora pisze o „niekończącej się pracy (na rzecz) różnicy, która nie odwraca się od kwestii sprawiedliwości społecznej”, Błażej Warkocki „czyta ponownie” Rudolfa i Tomasa, a Iwona Gralewicz-Wolny… Sylwię Chutnik. Bierzcie zatem i jedzcie. Oto bowiem ciało kłir, dla was wydane. Bez odpuszczenia grzechów. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Bez mizdrzenia się

O popularności wśród lesbijek, o Kongresie Kobiet, o lobby gejowskim, o związkach partnerskich, o profesor Marii Janion i o homoseksualności Rzeckiego z „Lalki” z Kazimierą Szczuką rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Zajmowanie się polityką zawodowo nie ciągnie mnie za bardzo” – powiedziałaś siedem lat temu w jednym z wywiadów. Zmieniło się coś?

Tak, zmieniło się.

Chciałabyś zostać posłanką?

Już nie powiem, że nie, choć to chyba nie jest realne w najbliższym czasie. Działam od lat w rożnych miejscach, spotykam się, omawiam, załatwiam, piszę, postuluję, moderuję, tworzę nieformalne więzi i chyba taki projekt na życie, przynajmniej w moim wypadku, powoli się wyczerpuje. Może to jest kwestia wieku? Czuję się już na siłach, by przejść do działania stricte politycznego. Ale do posłanki, mam wrażenie, to jeszcze długa droga.

Twoje miejsce byłoby gdzieś na lewicy. Jak oceniasz scenę polityczną po tej stronie?
Na lewicy, tylko jakiej? Przez kogo zarządzanej? I gdzie na tej lewicy jest miejsce dla kobiet? Partie uznawane za lewicowe, czyli SLD i Ruch Palikota, są mocno zmaskulinizowane. Nawet jeśli następują tam jakieś przegrupowania – powstanie Europy Plus, wyrzucenie Ryszarda Kalisza z SLD – to i tak wyrugowanie kobiet jest bardzo widoczne. Jeszcze niedawno, dzięki sukcesowi Palikota, wydawało się, że nowo narodzeni liberalni postępowcy są sprzymierzeńcami równouprawnienia. Teraz, po absurdalnej chryi z Wandą Nowicką, powstał klincz.

Gdzie w tym wszystkim jest Kongres Kobiet?

W środku i ponad tym. Kongres określa się jako polityczny i ponadpartyjny. Teraz przygotowujemy V Kongres (14-15.06. – przyp. red.), pod hasłem „Partnerstwo”. We wszelkich wymiarach. Będzie, rzecz jasna, lesbijski panel, ale chodzi też o partnerstwo międzypokoleniowe, ekonomiczne, kulturowe itd.

Pełnisz w Gabinecie Cieni Kongresu funkcję ministry kultury. Więc jako ministrę zapytam cię o „lobby gejowskie” w polskim teatrze osławione przez Joannę Szczepkowską.

Cóż, z Joanną Szczepkowską dzieje się coś niedobrego. Ostatnio skrytykowała również „Chór kobiet” Marty Górnickiej, jako nietolerancyjny religijnie. To są aberracje, absurdy. Co do lobby gejowskiego, równie dobrze można by powiedzieć, że w polskim teatrze działa lobby starych bab – tyle samo prawdy by w tym było. Zdaje się, że Joanna Szczepkowska wciąż odreagowuje konflikt z reżyserem Krystianem Lupą sprzed dwóch lat.

Który, tak się składa, jest gejem. Robert Biedroń zwracał uwagę na kalkę z „lobby żydowskim”, którym często straszyli – i czasem nadal straszą – antysemici.

Słusznie, chociaż sądzę, że dla Szczepkowskiej ta kalka jest zupełnie nieczytelna. Twierdzenie, że „geje się panoszą” w oczywisty sposób powiela kliszę o panoszących się Żydach. Na ogół takim spostrzeżeniom towarzyszy zapewnienie, że mam przyjaciół Żydów/gejów, ci są porządni, a w ogóle to wielu wśród nich zdolnych ludzi, to fakt. Ale to panoszenie się jest nieznośne. Koniec cytatu. Demaskowanie hucpy mniejszości walczącej o prawa nie wymaga ani odwagi, ani bezkompromisowości. Łatwo obrazić jakąś grupę, nie wskazując palcem konkretnej osoby. Łatwo wskoczyć w wizję świata, gdzie „oni” zaraz pozbawią pracy nas, tych normalnych, albo porwą dzieci na macę lub na macanie. Oczywiście, dziś w wielu krajach mamy do czynienia ze zdobywaniem praw przez osoby homoseksualne. Geje i lesbijki stają się pełnoprawnymi obywatelami – tyle, że na razie nie u nas. Szczepkowska mówi o lobby gejowskim w kraju, w którym miesiąc wcześniej zablokowano nie tylko wszystkie trzy projekty ustaw o związkach partnerskich, ale nawet debatę o nich.

Ale w mediach i w społeczeństwie debata jest. Jak ją oceniasz?

Z punktu widzenia zdobywania praw to była oczywiście porażka. Również porażka racjonalnej drogi, jaką podjęła Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, ministra ds. równego traktowania. Z jej punktu widzenia wystarczy popracować u podstaw, przekonać konserwatystów z PO, uciułać głosy i się uda. Nic z tego. To jest, niestety, walka polityczna i przeciwnicy równości nie są w ciemię bici. Też się organizują, przekonują innych, lobbują. A przecież projekt posła Dunina jest całkowicie minimalistyczny; skromny, dyskretny i pragmatyczny. Co jednak wynikło z tego dobrego, to, oczywiście, rozgłos samego tematu praw LGBT, który wyszedł z krzaków na światło dzienne i już tu zostanie. Zwiększyła się świadomość, że pary jednopłciowe są dyskryminowane, że prawa mniejszości nikomu nie zagrażają i że większość krajów UE już ma regulacje w tych kwestiach.

Kaziu, a ty myślałaś o zawarciu związku partnerskiego?

Ja? Z Robertem?

Tak.

A powiem ci, że jakoś nie myślałam. Jesteśmy razem od kilkunastu lat bez żadnych regulacji. Na kocią łapę. Oboje mamy za sobą rozwody i małżeństwa zawierać raczej nie zamierzamy. Najpierw zresztą on stanowczo nie a ja tak, teraz on chętniej, a ja nie. Ale to bez znaczenia. Zawsze ktoś pilnuje, żeby się w niebezpieczne rejony nie zapuszczać. Ale masz rację, związek partnerski to jest oferta dla nas. Nie wszyscy heterycy chcą zawierać małżeństwa, ale parę kwestii uregulować by się przydało. A z drugiej strony nie wszyscy homo chcą regulować tylko parę kwestii, bo małżeństwo ukazuje im się jako cudowna bajka ze ślubem jako najszczęśliwszym dniem życia. Dlaczego im odmawiać? Niech sobie mają te złudzenia (śmiech). Obie opcje – i związki partnerskie, i małżeństwa dla wszystkich, są potrzebne.

Wiesz, że jesteś bardzo popularna na lesbijskim portalu kobiety- kobietom? Od lat w czołówce rankingu „80 kobiet”.

Bardzo mi miło. Jestem raczej beznadziejnie heteroseksualna, ale bardzo lubię ideę Adriene Rich o kontinuum lesbijskim. To idea feministyczna z okresu II Fali, ale spoko, można ją stosować również do mężczyzn. Rich twierdzi, że między osobami całkiem homo i całkiem hetero rozciąga się wielka przestrzeń, w której jest miejsce na czułe przyjaźnie, fascynacje, siostrzeństwo broni w walce o prawa i tak dalej. To projekt politycznie może niedookreślony, ale w życiu gołym okiem widać, że kontinuum istnieje. Opozycja homo/hetero nie jest dla wszystkich ostra. Kiedyś, mam nadzieję, że za naszego życia, w ogóle nie będzie już potrzebna. Kiedy mniejszości zdobędą pełnię praw, różnica w życiu codziennym powinna stać się przezroczysta. Jak na razie sprawia mi przyjemność, jeśli mogę uchodzić za lesbijkę, bo w lesbijskim stylu jest według mnie fajny klimat odejścia od kobiecej słodkości. Bez mizdrzenia się, bez chichotania, większa surowość, konkretność, obojętność na gierki damsko- męskie. Jeśli tak jestem postrzegana, to dobrze. Co prawda, wśród lesbijek jest też typ „femme”, ale to działa zgodnie z regułami campu, zawsze jest w tym nuta pastiszu, samoświadomości.

Ale skoro jesteśmy przy „branży” i dawnej utopii feministycznej. Muszę ci powiedzieć, że spotykam się też z niefajnymi poglądami. Nie działaczek, tylko niektórych „szarych” lesbijek. Zdarzało mi się usłyszeć od takich „nieideologicznych” osób gadkę prolajferską, czyli „to, co robię w łóżku, to moja sprawa, ale dziecka poczętego bym przecież nie zabiła”. Te dziewczyny nadrabiają wykluczenie z heteronormy wpisując się do wspólnoty „normalnych” takimi konserwatywnymi poglądami.

Niektórzy „szarzy geje” też tak mają – wykluczeni ze wspólnoty maczo, wpisują się do niej wyśmiewaniem feministek.

W środowiskach bardziej uświadomionych fakt, że jedziemy na jednym wózku jest raczej oczywisty. Kwestie kobiece i LGBT łączy choćby postulat edukacji seksualnej.

Co sądzisz o dyskusji wokół ewentualnej homoseksualności Rudego i Zośki z „Kamieni na szaniec”? Pada w niej ważne pytanie: czy gej może być wielkim bohaterem narodowym? Dla wielu samo to pytanie jest skandalem – sama sugestia, że mogli być. A geje przecież ginęli za naszą ojczyznę, podobnie zresztą jak Żydzi.

Kanon lektur szkolnych jest straszliwie anachroniczny i nie ma nic wspólnego z życiem dzisiejszych młodych ludzi. Szkoła skutecznie zniechęca młodzież do literatury. Jeśli więc debata o Zośce i Rudym ten skansen jakoś ożywia, to bardzo dobrze. Chodzi tu przecież także o wzory męskości. Chłopcy, czy są, czy nie są gejami, powinni mieć prawo do okazywania sobie gorących uczuć. Bardzo by się wszystkim przydało rozluźnienie tego sztywnego wzorca męskości, który napędza homofobię. Faceci mogą płakać i ściskać się, i być dla siebie czuli, jeśli mają ochotę. To nie jest zarezerwowane dla gejów, nie trzeba się tego bać.

W swojej pierwszej książce „Kopciuszek, Frankenstein i inne” pisałaś o homoseksualnych tropach innej, tym razem fikcyjnej, literackiej postaci, czyli Rzeckiego z „Lalki” Prusa.

Pan Rzecki niby zakochuje się w pani Stawskiej, ale raczej tylko po to, by być bliżej Stasia Wokulskiego – to jest prawdziwa miłość jego życia. Badacze i badaczki gay and lesbian studies dawno już opisali postać zatwardziałego starego kawalera, częstą w dawniejszej literaturze, szczególnie tej wiktoriańskiej. Pasje tych rożnych XIX-wiecznych postaci powinny przestać być dla nas niewidzialne. Przypomina mi się cudowny film z Glenn Close w roli kobiety udającej mężczyznę, pracującej jako kelner w hotelu w XIX-wiecznym Dublinie.

Albert Nobbs”.

Właśnie. Film jest bardzo nowoczesny w tym właśnie, że nie stawia kropki nad „i”, pokazuje po prostu, że sto lat temu i dawniej, ludzie żyli na bardzo rożne sposoby, że tradycja, tak chwalona przez konserwatystów, to tylko fasada, bo życie społeczne składało się z ogromnej różnorodności, jak dziś. Tylko inaczej to przebiegało. Kobiety mogły nawet zawierać małżeństwa z innymi kobietami, nikt nikomu w PESEL nie zaglądał, bo go nie było. Albo Konopnicka i Dulębianka czy te wszystkie „stare panny” . Opisywane jako nieszczęśliwe, aseksualne, obśmiewane. Nie znalazły sobie męża? A może nigdy nie szukały?

To teraz możemy przejść do twojej najnowszej książki, czyli wywiadu-rzeki z profesor Marią Janion i jej coming outu.

Wy w tych działaczowskich środowiskach LGBT traktujecie te parę zdań jak zdobycz, którą udało się profesor wyrwać. Ją samą to nieco drażni, ten zapał do odtrąbienia wszystkiego jako coming outu, bo w ogóle jest bardzo lakoniczna, gdy mówi o sobie, nie lubi się zwierzać. Ale rozumie też, że ideologia ma swoje prawa. W przypadku profesor to dzieło, nie życie, jest potęgą prawdziwą. Ilość i waga jej prac po prostu powala. Zaorała całe pola wcześniej nieużytkowane – między innymi te progresywne idee, które torują drogę polskiemu feminizmowi czy emancypacji LGBT. Ale gdy mowa o niej samej, powtarzam, pani profesor jest bardzo zwięzła. Co nie znaczy, że ja siłą z niej wyciągałam ten fragment o podrywaniu koleżanek. Wiedziała, co mówi i wiedziała, że to zostanie podchwycone przez działaczy.

Kiedy możemy spodziewać się drugiej części książki?

Pracujemy nad tym, by ukazała się na gwiazdkę. Na premierze książki w Krytyce Politycznej dopytywałeś, jak profesor mogła odczuwać homofobię w swoim, akademickim środowisku, w latach 40. czy 50. To rzeczywiście jest ciekawe, zapytam o to. A pamiętasz panią profesor na Paradzie Równości?

Jasne, w kabriolecie. 2007 rok.

Później parokrotnie wspominała, że ta Parada ją jakoś oczarowała. W ciągu swego długiego życia Maria Janion była świadkiem strasznych rzeczy – ludobójstw, totalitaryzmów, bardzo surowych obyczajów, ale i, później, rozwoju praw człowieka, w tym – kobiet i mniejszości. Na tej Paradzie mogła realnie i symbolicznie zobaczyć całą, kolosalną przemianę społeczną, która się dokonała. Pomyśl, że może i my, za następne 40 czy 50 lat, jeśli dożyjemy, będziemy brali udział w czymś, czego dziś nawet sobie nie moglibyśmy wyobrazić. Więc trzeba się starać.

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Związki partnerskie są konieczne

Z profesorą Moniką Płatek, kierowniczką Zakładu Kryminologii na Uniwersytecie Warszawskim, rozmawia Dawid Wawryka

 

fot. arch. pryw.

 

współpraca: Mariusz Kurc

Prawniczka w naukowym środowisku – czuje się pani samotnie, mając feministyczne poglądy?

Nie. Gdybym powiedziała, że tak, zabrzmiałoby to protekcjonalnie. Czuję raczej, że muszę rożne tematy przedstawiać w innym świetle, dekonstruować je z feministycznej perspektywy. Ale ludzie są na nie otwarci. Przyzwyczaiłam kolegów i koleżanki, że jestem prezeską Polskiego Stowarzyszenia Edukacji Prawnej, a nie prezesem. Zajęło mi to jakieś dwa lata. Trudniej poszło z kierowniczką Zakładu Kryminologii.

Feminizm dla wielu osób wydaje się groźny, bo zwraca uwagę na umowność sytuacji, w której funkcjonujemy. Kiedyś się dziwiłam, dlaczego w Polsce prostytutki postrzega się z większym zrozumieniem niż feministki. Prostytutki nie burzą „naturalnego” porządku rzeczy, a feministki – tak.

Przepisy prawne nie uwzględniają żeńskich końcówek. W administracji pracuje mnóstwo „specjalistów”, „specjalistek” nie ma.

I to jest niezgodne z zaleceniami Rady Europy. Niestosowanie żeńskich końcówek działa jak językowa burka. Akceptujemy kobiety pod warunkiem, że ich nie widać? Formalnie mają uchodzić za mężczyzn?

Wielu kobietom one też nie odpowiadają.

Jeśli się należy do grupy gorzej traktowanej, to internalizuje się niechęć wobec tej grupy. Niektóre osoby homoseksualne przejmują homofobiczne poglądy jako swoje, tak jak niektóre kobiety powtarzają, że kobiety są na przykład niesolidarne albo niepoważne.

Czy Uniwersytet Warszawski, na którym pani pracuje, to jest miejsce LGBT-friendly? Dwa lata temu powstała na nim pierwsza organizacja studencka LGBT w Polsce – Queer UW.

Na moich wykładach z kryminologii kwestie płci czy orientacji seksualnej są obecne cały czas i nie ma z tym problemu. Jeśli chodzi o kadrę, to nie spotkałam się z jawną homofobią, zaś ta cicha jest trudna do uchwycenia. Ale jest. Wisi w powietrzu i ją się czuje. Może wyrażać się na przykład w nieskrępowanym lekceważącym wyrażaniu się o osobach o odmiennej od heteroseksualnej orientacji, tak jakby to było w dobrym tonie.

Teoretycznie orientacja jest sprawą przezroczystą, ale mówimy o niej nieustannie. Gdy byłam młodą wykładowczynią, lubiłam swatać studentki, dziewczyny niewiele wtedy młodsze ode mnie. Jednej z nich co rusz raiłam kandydatów na narzeczonych, ale jakoś żaden jej nie odpowiadał. Potem, to było w 1983 roku, wyjechałam do Norwegii na wykłady, też z kryminologii. W grupie, w której uczyłam, dwie trzecie studentek to były lesbijki. A w Polsce ani jednej? To mi dało do myślenia. O co chodzi? Norweski klimat, północ, zimno? (śmiech) Oczywiście, że klimat, tylko społeczny. Później dowiedziałam się, że tamta moja studentka była wśród założycielek Lambdy w 1990 r. Przestałam z góry zakładać heteroseksualność u każdego; przestałam też zdecydowanie swatać, bo to nic innego jak nieproszone wtrącanie się w cudze życie.

Norwegia otworzyła mi oczy. Na tamtejszej uczelni wisiał plakat żartobliwie pokazujący, że geje i lesbijki są wszędzie. Napis głosił: „Gdyby osoby homoseksualne były zielone, cały czas mielibyśmy wiosnę”.

Na UW można swobodnie zrobić coming out?

Wśród studentów – nie wiem, trzeba by ich zapytać. A wśród pracowników mamy Kubę Urbanika. To jest fantastyczny człowiek. Wybitny specjalista od prawa rzymskiego. Jedyna jawna osoba homoseksualna u nas na wydziale. Pionier.

Mam kilku kolegów, którzy są homoseksualni, ale to nigdy nie zostało wypowiedziane. Są samotni, tkwią w sztucznych układach. Pewnie, że osoby heteroseksualne też mogą być samotne, ale jednak z innych powodów. Przy czym jestem jak najdalsza od namawiania kogokolwiek do coming outow. To raczej osoby heteroseksualne powinny się uwrażliwić na fakt stałego demonstrowania swojej heteroseksualności i może nawet czasami wziąć na wstrzymanie.

Na Wydziale Prawa i Administracji UW wykładowczynią jest także posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. Gdy podczas sejmowej dyskusji o projektach ustaw o związkach partnerskich poseł Kalisz zwrócił uwagę, że Konstytucja RP chroni godność każdego, Pawłowicz ripostowała: „Ale nie chroni niegodnych uczynków”.

Krystyna Pawłowicz pracowała, ale już nie pracuje na WPiA UW. Jeśli chodziło posłance o seks, to odbieram to jako przejaw niezdrowej fascynacji. W mojej ocenie to była wypowiedź obraźliwa, nieodpowiedzialna i pod publiczkę. Ale tu nie chodzi o samą posłankę Pawłowicz, tylko o to, że tego typu słowa znajdują poklask, można na nich zbić polityczny kapitał, zdobyć punkty, również w oczach hierarchów kościelnych.

Jak to jest, pani zdaniem, z konstytucyjnością związków partnerskich? W czerwcu zeszłego roku Komisja Ustawodawcza Sejmu wyraziła w tej sprawie negatywną opinię.

Z artykułu 18 Konstytucji możemy wyczytać, że ustawodawca zarezerwował słowo „małżeństwo” dla związku kobiety z mężczyzną, ale to nie oznacza, że jest ślepy na związek mężczyzny z mężczyzną czy kobiety z kobietą. Jeśli z artykułu 18 miałoby wynikać, że ustawodawca związków jednopłciowych nie dostrzega i nie akceptuje, wówczas artykuł 18 byłby sprzeczny z artykułem 32, który mówi, że nikogo nie wolno dyskryminować. Konstytucja nie może być wewnętrznie sprzeczna! Tak więc można związki jednopłciowe uregulować. Tkwią w słowie „rodzina”, w tym samym artykule 18. Wymagają więc uregulowania. Obecne prawo dyskryminuje pary jednopłciowe – związki partnerskie są konieczne.

Z pełnią praw, które dziś przysługują tylko małżeństwom?

Nie ma podstaw, by pary jednopłciowe nie miały tych samych praw. Pewnie pyta pan o dzieci. Powinniśmy nagłaśniać przykład Izraela – z jednej strony mamy tam ortodoksyjne dzielnice, a z drugiej – coraz więcej par homoseksualnych zostaje rodzicami. Jak rodzą się te dzieci? To jest doskonała okazja, żeby porozmawiać o rozrodczości, o in vitro, o sztucznym zapłodnieniu, o surogatkach, o adopcji – a także o podziemiu adopcyjnym i zakazie aborcji – wszystkie te sprawy są powiązane.

Słyszałem głosy samych gejów i lesbijek, że nawet związki partnerskie niewiele zmienią, bo będą się bali ujawnić, żeby je zawrzeć.

Prawo pełni ogromną rolę kulturotwórczą. Jeśli związki jednopłciowe będą oficjalnie sankcjonowane przez państwo, to dużo rzadziej usłyszymy argumenty, że są niemoralne albo że są patologią. Byłoby świetnie, gdyby prezydent czy premier już powiedzieli, że popierają związki partnerskie, tak jak niedawno Obama. Są też celebryci, jak Brad Pitt i Angelina Jolie, którzy mówią, że wezmą ślub w USA dopiero, jak pary jednopłciowe też będą miały do niego prawo. To fantastyczne.

W Europie Zachodniej to już właściwie normalność. Jedna moja córka zawarła ze swoim chłopakiem związek partnerski według modelu PACS we Francji. Bo oczywiście większość PACSów dotyczy par rożnej płci.

28 listopada zeszłego roku Sąd Najwyższy podjął uchwałę, zgodnie z którą partner/ka ma prawo do przejęcia najmu mieszkania po zmarłym partnerze/rce tej samej płci na takich samych zasadach, jak w związkach osób rożnej płci. Ponad rok wcześniej Sąd Najwyższy nie zostawił suchej nitki na projekcie ustawy o związkach partnerskich. To jakiś zwrot?

Wykładnia przepisów zmienia się wraz ze zmianą warunków i świadomości. Ta uchwała to transmisja doświadczenia, które nabyliśmy po tym, jak pan Kozek wygrał sprawę przeciwko Polsce w Trybunale w Strasburgu.

W Sejmie znajduje się projekt nowelizacji kodeksu karnego dotyczący mowy nienawiści. Do cech chronionych, takich jak pochodzenie etniczne, narodowość, czy wyznanie, proponuje się dopisać m.in. orientację seksualną, tożsamość płciową, wiek i niepełnosprawność.

Najchętniej wyrzuciłabym cały ten artykuł 256 z kodeksu karnego. Bo kodeks karny to ostateczność – zakazami regulować powinniśmy tylko to, czego w inny sposób uregulować się nie da. A poza tym on rozleniwia. Ludzie mają skłonność do wiary w cuda – że jak się czegoś zakaże w kodeksie, to już sprawa załatwiona.

Ale skoro już ten artykuł jest i raczej pozostanie, to owszem, jestem za dopisaniem tych cech, które pan wymienił. W Skandynawii dyskutuje się już zresztą o innej cesze, ze względu na którą, niestety, też często się dyskryminuje – o wyglądzie. Podkreślam jednak: najskuteczniejszy nie jest zakaz, tylko praca uświadamiająca, by nie używać słów, które są obraźliwe i wyrażają pogardę.

U podłoża homofobicznych obelg leży chyba przekonanie, że seks homo jest gorszy. „Niegodne uczynki”.

Kościół naucza, że „naturalny” jest tylko seks miedzy kobietą a mężczyzną jako małżonkami i tylko dla prokreacji, a mężczyzna musi być na górze, bo musi dominować. Seks gejowski czy lesbijski taką koncepcję potwornie zaburza. Szczególnie gejowski, bo kobiety w oczach Kościoła generalnie mniej się liczą. Mężczyzna „wchodzi” w pozycję kobiety – tej, która jest gorsza, która jest niżej. To jest to całe zaburzenie. A jeśli uznamy, że to jest w porządku i wszyscy jesteśmy równi – to jak wytłumaczyć, że posługę duchową, czyli kapłaństwo, sprawować mogą tylko mężczyźni? Nie da się. I to wyjaśnia stanowisko biskupów. Niekoniecznie chodzi o to, że oni są tacy tępi. Oni mają interes w tym, by nie dopuszczać dyskursu równościowego, bo im samym świat się zawali, stracą ten ostatni przyczółek, na którym tkwią.

Nie myślała pani o wejściu do polityki?

Nie, ale jeśli upiera się pan, by mi zaproponować jakąś funkcję, to chętnie zostałabym jedynie Rzeczniczką Praw Obywatelskich.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Patricia Highsmith

Desperacko poszukując Carol

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Katarzyna Wajda

Bez kobiet nie ma odpoczynku, wytchnienia, piękna życia, ale związki ranią czasem śmiertelnie – notuje dwudziestoparoletnia Pat. W dziennikach często łączy Erosa z Tanatosem: Morderstwo to rodzaj aktu miłosnego, rodzaj całkowitego zawłaszczenia. Przez kolejne dekady Patricia Highsmith (1921-1995), „mistrzyni psychothrillera” w swoich książkach umiera z miłości i dla niej zabija. W każdej zostawia cząstkę własnego życia, w tym tęsknotę za kobiecym ideałem. Marzenie najbliższe spełnienia w „The Price of Salt” (1952), potwierdzającej, że kochała paradoksy z wzajemnością: ta lesbijska love story nie powstałaby, gdyby Pat nie chciała wyleczyć się z homoseksualizmu. Powieść wyjątkowa: jedyna wydana pod pseudonimem (Claire Morgan), z kobiecym porte parole i namiastką happy endu (film „Carol” na jej podstawie, w reżyserii Todda Haynesa i z Cate Blanchett, Rooney Mara oraz Sarah Paulson w rolach głównych – na naszych ekranach od 4 marca br. – przyp. „Replika”). Wpisana w Nowy York lat 50. historia Kopciuszka (prawie) zdobywającego swą Księżniczkę, to jasne (bo bez śmierci) miejsce na mapie mrocznego Highsmith Country, jak biografka pisarki, Joan Schenkar, nazywa jej twórczość. I nieprzypadkowo powstałe na początku, tuż po debiutanckich „Znajomych z pociągu” (1950), bo z czasem Pat pozbywa się złudzeń, że Carol może znaleźć. Choć szukać nie przestaje.

Szlak nieposłanych łóżek

Na dobre zaczyna jako studentka nowojorskiego Barnard College, inicjując swój „szlak nieposłanych łóżek”: to czas erotycznego rozbudzenia, romansów z kilkoma dziewczynami na raz. Swą inność odkrywa jednak znacznie wcześniej, pogłębiając traumę dzieciństwa. Rośnie z piętnem dziecka niechcianego, urodzonego po rozwodzie rodziców, z ojczymem (jego nazwisko nosi) i matką tworzy – pierwszy z wielu – emocjonalny trójkąt. Mary Highsmith to najważniejsza kobieta w życiu Pat: równie mocno kochana, co potem nienawidzona, winiona przez córkę za jej emocjonalny chłód, niepowodzenia w związkach, bo podświadomie wybiera partnerki, które też ją skrzywdzą. Obie, niczym bohaterowie prozy Highsmith (będący jak ona, sierotą z rodzicami) nigdy, mimo mieszkania na rożnych kontynentach, nie uwolnią się od siebie.

Dla nastolatki odkrycie homoseksualnej tożsamości to szok. W jej ulubionym „The Human Mind” Menningera, katalogu dewiacji, lesbijki są bliskie pedofilom i satanistom. Poważne czasopisma dają jednak szansę na normalność: wystarczy usunąć nadnercza… 16-latka zaczyna pierwsze próby „normalizacji”, ale seks z kolegą nie daje żadnej przyjemności. Podobnie jak późniejsze, bo będzie sypiać z mężczyznami, zazwyczaj co najmniej biseksualnymi, jak fotograf Rolf Tietgens – który nie sprawdzi się w roli kochanka, za to zrobi jej serię pięknych aktów. Dla pisarza Marca Brandela, pod koniec lat 40. zdecyduje się nawet poddać terapii i by ją opłacić, bierze dorywczą pracę w dziale zabawek Bloomingdale’a. Przelotne spotkanie z klientką (ulubiony typ: posągowa blondynka) da impuls do napisania „The Price of Salt”. Mimo półrocznej terapii od dawna wie, że naprawdę kocha kobiety.

Jej hejterska lista

Ta wiedza bywa kłopotliwa, stąd częste, podszyte mizoginią, (auto)analizy. Jako nastolatka traktuje siebie niczym mężczyznę w ciele kobiety, tym tłumacząc m.in. zamiłowanie do zajęć ze stolarki. Jako dorosła kobieta powtarza, że ma męski mozg, uważa facetów za kreatywniejszych, z większym poczuciem humoru. Zazdrości gejom, że mogą znaleźć równego intelektem partnera, na co jako lesbijka ma małe szanse, choć większość jej kochanek to artystki i intelektualistki. Świat kobiet bywa dla niej niezrozumiały, bo Pat funkcjonuje poza życiem rodzinnym i normalnym rynkiem pracy: jeszcze na studiach decyduje o zarabianiu piórem. W feministkach widzi głownie sfrustrowane gospodynie domowe, a mimo to napisze… feministyczną powieść „Edith’s Diary” (1977), opisującą horror banału domowego życia. Wstrząsający też portret rodzinny w „Those Awful Dawns” z tomu „Slowly, Slowly in the Wind” (1979): on, irlandzki katolik, to nieodpowiedzialny dzieciorób, ona przed ciężarem macierzyństwa ucieka w szaleństwo. Tekst wymierzony głownie w Watykan, jeden z wielu celów (m.in. obok Żydów, Afroamerykanów, korporacji czy Ronalda Reagana) na – stale się powiększającej, zwłaszcza po 50-tce – jej hejterskiej liście.

Miłość to choroba

Identyfikuje się ze swoimi męskimi bohaterami, uwięzionymi w związkach z partnerkami jednocześnie kochanymi i nienawidzonymi. Jak oni, nie znosi kobiet, ich (rzekoma) głupota ją odrzuca, ale ciało wciąż pociąga. Wie, jakich kobiet powinna unikać, a jednak powtarza błędy. W nowe związki wchodzi z – krótkotrwałą – nadzieją na zmianę schematu „szczęśliwy początek i nieuniknione piekło końca”. Ma, jak jej bohaterowie, skłonność do idealizowania partnerek, robienia z nich bogiń do wielbienia, a nie kobiet do wspólnego życia. Gdy wyobrażenia nie pokrywają się z rzeczywistością – problemy nieuniknione. Miłość to nie namiętność, miłość to choroba – powtarza nie raz. Sama leczy ją pisaniem, książki są terapią po rozpadzie związków, które też prowokuje, bo, jak mawia, czuję się nędznie, gdy nie mogę pisać. A szczęśliwa pisać za bardzo nie umie. Stąd silny autobiograficzny podtekst twórczości, układającą się w kryminalną kronikę wypadków miłosnych Patricii Highsmith. Czasem sygnalizowanych tylko przez dedykację, np. otwierającą „Znajomych z pociągu”: Wszystkim Virginiom, hołd złożony dotychczasowym muzom, w tym Virginii Kent Catherwood, stanowiącej jedną z inspiracji Carol. Ginnie – choć ich burzliwy związek wpędził pisarkę w depresję – pozostanie jedną z tych najważniejszych, a jej literackim wcieleniem m.in. Lotte w „Drżącej ręce fałszerza” (1969), powieści dedykowanej innej bogini, Rosalind Constable. Niektóre miłości inspirują fabułę, np. w mizoginicznym „Niedołędze” (1954) echa 4-letniego, toksycznego związku z socjolożką Ellen Hill, której znienawidzonego pudla tu zabija. Podobnie odreaguje poźniejszy, też burzliwy, romans z pisarką Marijane Meaker, uśmiercając ją jako Nicky w „Krzyku sowy” (1962). Ta, w rewanżu, w swoim kryminale zabije postać noszącą prawdziwe nazwisko Pat – Plangman. Niektóre powieści to zapis tęsknoty pisarki za utraconymi (i idealizowanymi) ukochanymi, jak „Słodka choroba” (1960), inspirowana związkiem z graficzką Mary Ronin, znakomite studium szaleństwa z miłości, pokazujące, jak niebezpieczna wiara we własne fantazje. Główny bohater to porte parole Pat, często zafiksowanej na punkcie nieosiągalnych bogiń (nie bez powodu nazywana „piewczynią stalkingu”) i krzywdzącej sympatyczne dziewczyny gotowe znosić jej trudny charakter, dziwactwa (np. fascynacja ślimakami) i wzrastającą mizantropię. Wśród nich m.in. Monique Buffet, której dedykuje 4. część Ripliady, czyli „Ucznia Ripleya” (1980). Niemiecka część powieści inspirowana jest pobytem Pat w Berlinie, zwłaszcza tym undergroundowym, poznanym dzięki Tabei Blumenschein, ówczesnej muzie reżyserki Ulrike Ottinger. I, oczywiście, kolejnej blond bogini pisarki. Inna wcześniej, w latach 60., przesądza o przeprowadzce Pat do Europy: oficjalnie tam cenią ją bardziej, w istocie chce być bliżej londyńskiej ukochanej.

Wbrew homofobicznym schematom

Dla znajomych jej orientacja nie jest tajemnicą. Dla nieznajomych czasami też: w trakcie przyjęcia jakiś mężczyzna zagaduje ją i Marijane: Wy dwie młode, samotne dziewczyny mieszkacie razem? Na co Pat: Nie – my dwie, młode dziewczyny żyjemy razem. Nie robi oficjalnego coming outu, partnerki przedstawia jako asystentki. Rzadko udziela wywiadów, o życiu prywatnym nigdy, za to, z detalami, opisuje w osobistych dziennikach, więc wie, że po jej śmierci prawda wyjdzie na jaw. Trochę wychodzi za życia, bo w 1990 r. reedycja jej lesbijskiej love story: już jako „Carol”, pod nazwiskiem i ze wstępem. Propozycje były wcześniej, ale odmawiała, bojąc się, że nazbyt się w niej odsłoniła. Jest świadoma wyjątkowego statusu książki, która dając, wbrew homofobicznym schematom, Therese i Carol szansę na wspólne życie, wywołała (homo) seksualną rewolucję, w epoce mccarthyzmu szczególnie potrzebną społeczności LGBT. W jej późniejszych thrillerach, np. „Utalentowanym panu Ripleyu” (1955), męskie relacje bywają podszyte homoerotyzmem, kobiece nader rzadko, na dodatek w tle, jak lesbijski (i morderczy) trójkąt w „Found In the Street” (1986). Pat na początku lat 60. planuje sequel „The Price of Salt”, ale brak jej dobrego pomysłu. Inny lesbijski projekt, „Girls’ Book”, ewoluuje, ale jako „First Person Novel”, nie wychodzi poza szkic: bohaterka 50+ opowiada mężowi siedem, zaczerpniętych z biografii Pat, historii rozstań i miłości.

Ostatnia powieść to „Small g: a Summer Idyll” (1995). Jej bohaterowie, bywalcy (częściowo gejowskiego) klubu, powiązani są skomplikowanymi, homo i heteroseksualnymi relacjami. Highsmith, dotąd pokazująca destrukcyjną siłę umysłu, fałszywych wyobrażeń o sobie i innych – tu wykonuje woltę, pozwalając im żyć (ze) swymi fantazjami, potencjalnie nieszkodliwymi. Może to próba (po)godzenia się ze światem umierającej na białaczkę Pat albo ostatni sygnał autobiograficzności: wszak jej te przelewane na papier fantazje – w tym o Carol – pozwalały (prze)żyć. Odchodzi tak, jak chce – sama, w szpitalu. Pochowana na cmentarzu w szwajcarskiej Tegnie, gdzie spędziła ostatnie lata. Na pogrzebie nie ma żadnej eks.

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja dezorientacja

O coming oucie, o milczeniu, o unikach, o literaturze, o stowarzyszeniu Tolerado i o haśle „Jesteśmy rodziną”, które wymyśliła na pierwszy trójmiejski Marsz Równości z prof. Ewą Graczyk rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Agnieszka Łyźniak

 

Zdradzi mi pani tajemnicę?

Jeżeli w ogóle jest jakaś tajemnica. Działalność w Tolerado była dla mnie swego rodzaju coming outem, tymczasem inni dawno „wiedzieli”. Zdiagnozowali mnie jako lesbijkę, zanim ja sama to zrobiłam.

Pani się nie lubi „diagnozować jako”?

Nie lubię. Należę do ludzi, którzy się źle czują, gdy mają się określić w sposób jednoznaczny. Na pewno nie jestem heteronormatywna, o tym całe życie się przekonywałam. Ale moja „orientacja” to dezorientacja. Może to dziwne słowo, ale czuję, że trafne. Wiele rzeczy mi się w życiu może zdarzyć albo nie zdarzyć, jest w tym nieprzewidywalność.

Dezorientacja?

I rozproszenie. Wszystko przychodziło stopniowo. Na pewno musiałam sobie uświadomić, że moje fantazje erotyczne dotyczą raczej kobiet, i to akurat dość szybko sobie uświadomiłam, nie chcąc tego nazywać. Mając kilkanaście lat, już ewidentnie wiedziałam: raczej kobiety niż mężczyźni.

I bała się pani?

Bałam się. Bagaż pogardy związany ze słowami „lesbijka”, „homoseksualista”, „pedał” był bardzo silny. To było wtedy coś okropnego. Naprawdę okropnego. Potworność, sfera abjectalności, tabu była w tamtym świecie bardzo silna, a ja byłam na nią bardzo wrażliwa. Wszystko się we mnie odbywało przez rożnego rodzaju fragmentaryzacje osobowości: w jednej części działo się to, w drugiej tamto, w fantazmatach sceny erotyczne z kobietami, a w sferze języka uniki: ja tego nie nazywam, nie przyjmuję do wiadomości, usiłuję nie przyjmować tego do…

świadomości?

Tak.

A dalej? Rozbłysk? Pęknięcie?

Zakochałam się. Zresztą bardzo nieszczęśliwie, w kobiecie, która była heteroseksualna, nic z tego nie wyszło, ale wtedy musiałam sobie powiedzieć: jest tak, a nie inaczej. To był moment konfrontacyjny, zaczęłam wchodzić w jakieś związki, w rożny sposób szczęśliwe lub nie. Przezwyciężyłam odruch ucieczkowy.

W tym hiperlęku, ukryciu – jak się żyło? Miejsca spotkań, skrytki, kody – dopisze pani wers do lesbijskiej herstorii?

Niestety, nie uczestniczyłam w żadnym życiu środowiskowym. Ja dopiero w okolicach trzydziestki próbowałam coś, kogoś, po omacku znaleźć, czasem znajdowałam spośród moich znajomych… W połowie lat 80. trafi łam na grupę dziewcząt, z których część była nieheteroseksualna. Mała grupa, dość mocno ze sobą związana. Ale to też było przejściowe.

Nieheteroseksualność realizowała się w pani wyborach intelektualnych?

Na pewno. Zawsze miałam skłonność do szukania miejsc nieoczywistych, rozszczepiania racji, do oglądania drugiej strony. To mnie pociągało, znacznie mniej pociągało mnie to, co na froncie.

Nawet na froncie gender studies. Np. „Poganki” Żmichowskiej nie czyta pani, jak się przyjęło, czyli jako zapisu lesbijskiego pożądania.

Nie, bo staram się zawsze czytać tekst, a „Pogankę” czytam jako opowieść o kobiecie „stworzonej przez mężczyzn”. Tak to nazywam.

W książce „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” – feministycznej. Feminizm jest ważny?

Bardzo ważny. To była moja droga uświadomienia sobie swojego miejsca, swojej orientacji.

A seminaria profesor Janion? Dziś, po rewolucji genderowej w humanistyce, tamto podejście naukowe nie wydaje się specjalnie dziwaczne, ale wtedy, w latach 70.?

Było bardzo nieoczywiste! I przebijało się z trudem.

Rozmaite narracje, nawet dziecięce fantazmaty, miały tam swoje miejsce. W tomie „Maski” (część „Transgresji”) przytacza pani swój fantazmat – teorię zbiorowej świadomości, pamięta pani?

(śmiech) Pamiętam.

Istnieje tylko jedna jedyna świadomość (…) płynie we wszystkich żyjących (…) jednocześnie i po kolei (…) Moje konkretne ja było jakby tylko czasowym zamknięciem, nietrwałym więzieniem”. Jakby pani oscylowała między własną radykalną innością i wspólnotą z innymi.

To była taka hipoteza trochę filozoficzna, trochę teologiczna, która wywodziła się z pewnego stanu psychicznego czy duchowego. Takie spekulacje i uczucia były ważną częścią mojego dzieciństwa. I wciąż mam dziwny kontakt z tym, co wtedy myślałam. To się wzięło może z tego, że moi rodzice wykonali na mnie i na moim bracie eksperyment. Choć sami byli katolikami, nie wychowali nas w Kościele katolickim. Byli pokoleniem wojennym. Z wściekłości na Boga, za to, co się wydarzyło, wyrzucili dzieci poza Kościół. Nie byłam chrzczona, spędziłam dzieciństwo sama, odizolowana od rytuałów. Potem sobie uświadomiłam, że to była sytuacja nadzwyczajnej wolności. Wolności trudnej. Nikt mi nie pomagał, nie prowadził. Jako dziecko posttraumatyczne (z doświadczeniem wojny w pokoleniu rodziców), wrażliwe, często chore, rożne rzeczy sobie fantazjowałam, poza Kościołem i jego nauką.

Wolność filozoficzna nie dała wolności do samoakceptacji?

Nie bardzo, poczucie osamotnienia było zbyt silne. To był właśnie koszt tej wolności. Do akceptacji siebie doszłam wiele lat później. Znaleźć się jako małe dziecko zupełnie bez swojej grupy, bez stada, to było bardzo trudne.

Zazwyczaj się mówi, że narracja kościelna (narzucona moralność, grzech) utrudnia samoakceptację osób nieheteroseksualnych, wzywając nas do wstydu, autopotępienia. Można by wnioskować, że jej brak poprowadzi wprost do wolności.

Najpierw w dzieciństwie, a potem we wczesnej młodości miałam wiele kłopotów rodzinnych, zdrowotnych, dezorientacja seksualna była ich ważnym aspektem, ale nie jedynym. PRL dla ludzi z awansu społecznego, a takimi ludźmi byli moi rodzice, był czasem wielkiej niewygody i niepewności – nie wiadomo było, jak się zachować, co sądzić o rożnych sprawach. To wytwarzało lęki i wszechobecną agresję wobec tego, co inne i niezrozumiałe.

Z fantazji o wspólnej świadomości pani – dziecko – zrezygnowała, gdy zdała sobie sprawę, że należą do niej też ci, z którymi pani nie chce być jednym: „gdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jestem także (powiedzmy) Krzysiem z III c (…), którego nie znosiłam”.

(śmiech) Tak, konkret to sprawdził.

Gdybyśmy to przełożyły na strategię ruchu LGBT – trzeba się jasno określać i radykalizować inność, różnicę, czy wierzy pani w komunię porozumienia?

Wierzę w dialog. Odkryłam w sobie w pewnym momencie potrzebę walki, ale ona nie polega u mnie na przeżywaniu nienawiści. Zasadniczo nie nienawidzę, raczej się bardzo mocno dziwię. Towarzyszy temu często współczucie. Widzę kogoś, kto jest (dla mnie) okropny i myślę sobie: jak do tego doszło, co się nie udało? Myślę, że strategia powinna być oparta właśnie na próbie zrozumienia. Bo przecież próbując opisać sytuację środowiska LGBT, opisujemy społeczeństwo.

Myślę tutaj o całym społeczeństwie, także tym heteryckim, „normalnym”. Jesteśmy jego lewą (inną) stroną i kiedy my coś dobrze opiszemy, zdiagnozujemy, po tamtej stronie też coś się dzieje, nowa diagnoza wytwarza nowe działanie, oni też mogą coś zrozumieć, przesunąć, prawda?

To jest trudne, jednak marzę o dialogu. Nie unikałby on momentu konfrontacji, ale szedłby dalej. Cóż może być bardziej dziwnego niż to, że część ludzkości inaczej pożąda, inaczej pragnie niż pozostali, że nie stosuje się do reguł? A jednak świat zawsze taki był, więc o coś tu chodzi, prawda? Niektórzy idą pod prąd. Jedni tak, a drudzy tak. Są jakieś powody, warto próbować zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Pani jest autorką hasła tegorocznego Marszu Równości w Trójmieście, zorganizowanego przez Tolerado – „Jesteśmy rodziną. To hasło mówi właśnie o tym, o wspólnocie?

Dla mnie to było trochę inaczej, ale może i na to wyszło. Ja sama jestem dość daleka od życia rodzinnego i długo walczyłam o liczbę mnogą w haśle marszu. Zależało mi na pluralizmie: są rożne rodziny, rożne modele. Ale później, przy rozmowach, zrozumiałam, że dla większości z nas ważna jest potrzeba jedności, bycia w grupie. Może wtedy ta moja empatia spowodowała, że uległam – i nie żałuję. Na pewno chodziło też o to, żeby przejąć słowo „rodzina”. To nam się udało!

Mówi pani: „Jestem daleka od życia rodzinnego”, ale w ostatniej książce, wspomnianej już „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” pani zwraca się ku matce, pisze o niej esej.

Podszyty jednak wielkim poczuciem winy za jej cierpienie.

Chcę jej ocalenia, które miałoby się dokonać dzięki uratowaniu siebie” – pisze pani. Czy coming out, w sensie autonarracji, jest w jakiś sposób częścią tego projektu? Uratowania części siebie, która właśnie nie jest matką? Uratowania Całej Siebie?

Tak, to jest bardzo ważne. Szczególnie u dzieci posttraumatycznych, jak ja, toczy się walka, by mama nie zajęła całego miejsca we mnie, nie zjadła mnie. To opisuje np. Bożena Keff (w książce „Utwór o matce i ojczyźnie” – przyp. MKo). Więc tak, niewątpliwie – ja się wyzwalam. Powoli uczę się wypowiadać wiele rzeczy. Z perspektywy młodych ludzi moje doświadczenie może wydawać się dziwaczne: ktoś, kto po latach milczenia nagle mówi, to trochę jakby jakiś potwor wynurzył się z mroku. Ale właśnie z tej perspektywy milczenia widać, jak ważne jest wypowiadanie swojego życia, pragnienia, miłości. Ja sama wiele rzeczy, które mi się przytrafiły w moim życiu odbieram jako dobre, ale milczenia nie. Powiedzenie sobie mi innym: „nie jestem taka jak wszyscy”, „robię, co chcę; nie żyję według cudzego pragnienia”, to jest znacznie bliższe spełnienia czy szczęścia. Im wcześniej, tym lepiej.

***

Ewa Graczyk, prof. dr hab. Uniwersytetu Gdańskiego, ukończyła studia na UG w 1977 r. Pracę magisterską o powieściach S. Brzozowskiego pisała pod kierunkiem prof. M. Janion, na której konwersatoria i seminaria uczęszczała, biorąc udział w dyskusjach i pracach. Zaowocowały one publikacją kolejnych tomów „Transgresji”. Od ponad 30 lat pracuje na UG w Zakładzie Teorii Literatury Instytutu Filologii Polskiej. W 1986 r. obroniła w IBL PAN pracę doktorską o twórczości Stanisławy Przybyszewskiej – publikacja pt. „Ćma” w 1994 r. W tym samym roku opublikowała również tom esejów „O Gombrowiczu, Kunderze, Grassie i innych ważnych sprawach”. W l. 1994-98 pracowała jako lektorka j. polskiego i wykładowczyni literatury i kultury polskiej na Uniwersytecie w Tuluzie. W 1991 r. ukazał się tom „Balsam i trucizna. 13 tekstów o Mickiewiczu” pod. red. E. Graczyk i Z. Majchrowskiego. W 2001 r. – zbiór „Siostry i ich Kopciuszek” pod red. E. Graczyk i dr M. Graban-Pomirskiej. W 2006 r. książka Graczyk „Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Gombrowicza w okresie międzywojennym” była nominowana do nagrody Nike. W 2013 r. badaczka opublikowała feministyczny tom „Od Żmichowskiej do Masłowskiej. O pisarstwie w nadwiślańskim kraju” na temat pisarek w kanonie polskiej literatury.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ameryka wyzwolona?

Druga część tekstu Krystyny Mazur o kulturze i emancypacji AfroAmerykanów/ek LGBT

 

Kadr z filmu „Paris Is Burning” (mat. pras.)

 

W jednym z późnych wywiadów z pisarzem Jamesem Baldwinem, w programie TV białego dziennikarza (perspektywa, z której szerokiej publiczności prezentowani są czarni artyści jest niezmiennie biała) pojawia się charakterystyczna scena. Prowadzący wylicza jego społeczne „ograniczenia”: „Kiedy zaczynałeś jako pisarz, byłeś czarny, byłeś biedny i byłeś homoseksualistą” – na twarzy Baldwina pojawia się wyraz rozbawienia – „Musiałeś czasem myśleć, kurczę, można być bardziej pokrzywdzonym?” „Ależ skąd, myślałem, że wygrałem los na loterii!” ripostuje Baldwin ku uciesze dziennikarza i publiczności. Zdaje się, że nikt nie rozpoznaje ironii tej odpowiedzi, bo wtedy zapewne zamilkliby w konsternacji. Ale czy chcieliby uświadamiać sobie własną arogancję? Dziennikarz chciał chyba wydobyć z Baldwina łapiącą za serca historię upośledzenia społecznego. Jak zauważył inny czarny gej, Jason Holliday, „ludzie uwielbiają patrzeć na cierpienie”. Baldwin się nie dał, odpowiedział krótko i błyskotliwie, ale przez jego twarz przemknął teraz rodzaj zmęczenia, jakiego doświadczamy, kiedy znowu trzeba wszystko tłumaczyć od początku. „To było skandaliczne”, śmieje się, „nie do przebicia! Więc trzeba było znaleźć sposób, żeby to wykorzystać”. Znowu salwa śmiechu, zalew beztroskiej ignorancji i znowu nikomu przez myśl nie przyjdzie, że ten żart może mieć podwójne dno. Że to z nich Baldwin może kpić, że tym, kto ma być wykorzystany jest być może właśnie uprzywilejowany, biały, heteroseksualny dziennikarz i publiczność, której jest klonem. Ten rodzaj podwójnego języka – kodu wykluczonych, do którego wykluczający nie mają dostępu, gdyż, jak to diagnozował Baldwin, zbyt jest im droga iluzja własnej niewinności – jest obecny w obu społecznościach, do których będzie należał Baldwin do końca życia, nawet kiedy przestanie być biedny: gejów i czarnych. Ale w tym podwójnym języku i podwójnej perspektywie zasadza się też przewaga „pokrzywdzonych”, którzy widzą więcej, niż da się zobaczyć z pozycji przywileju.

Inna pisarka tego samego pokolenia, Lorraine Hansberry (1930-65), została pośmiertnie wsadzona do szafy wraz z „kompromitującą” częścią swego archiwum. Hansberry rozpoznawana jest jako orędowniczka praw czarnych Amerykanów i autorka m.in. „Raisin in the Sun” („Rodzynek w słońcu” to cytat z wiersza Langstona Hughesa o rasowej opresji i budzącym się buncie Afroamerykanów), sztuki o segregacji rasowej niepozwalającej czarnym na przeprowadzanie się do „białych” dzielnic. Z jej biografii wycina się systematycznie związki z kobietami oraz fakt, że w czasach, kiedy było to karalne, wstąpiła do pierwszej amerykańskiej organizacji lesbijskiej, „Daughters of Billitis”, oraz publikowała (anonimowo) w czasopismach lesbijskich i gejowskich. Dowodziła, że narzędzia feministyczne są niezbędne w walce o prawa zarówno lesbijek jak i gejów, ponieważ prześladowanie homoseksualistów ma u źródeł normatywne postrzeganie ról płciowych. Dopiero rok temu jej spadkobiercy udostępnili badaczom całe jej archiwum.

Kiedy tego lata odwiedziłam Lesbian Herstory Archives w Brooklyńskim Park Slope (archiwum, które jest nieocenionym źródłem materiałów dotyczących lesbijek w Stanach), wolontariuszka, z zawodu bibliotekarka, opowiedziała mi dramatyczną historię panelu, który ostatnio prowadziła na temat Hansberry. Otóż, wzięła w nim udział córka męża Hansberry, która w poruszających słowach wspominała o pragnieniu ojca, aby całe dziedzictwo pisarki było dostępne przyszłym pokoleniom. Jej wzruszenie mieszało się z żalem, że musiało minąć prawie pół wieku, aby ziściło się jego życzenie i aby zniesiono cenzurę, którą objęto życie i twórczość artystki. Wspomniała też, że swego czasu powstawała obszerna biografia Hansberry, ale jej autorka porzuciła ambitny projekt i urwał się z nią kontakt. Być może dlatego właśnie, że nie o wszystkim wolno jej było mówić? Dlatego, że nie miała dostępu do pełnego archiwum pisarki? Czy dziś, gdy archiwum zostało otwarte, mogłaby dokończyć dzieła? „Nigdy się tego nie dowiemy.” – zakończyła. Na te słowa wśród publiczności pojawiła się uniesiona ręka. „To ja. Ja pisałam biografię Hansberry”. Podobno burza, która się rozpętała po tym „wywołaniu ducha” była nie do okiełznania. To akademickie z założenia spotkanie stało się historycznym momentem zniesienia cenzury na kluczowy aspekt życiorysu pisarki.

Czego chcą czarne feministki?

Młodsza od Hansberry o cztery lata Audre Lorde (1934-1992), podobnie jak Baldwin, otwarcie pisała o swojej seksualności, co więcej, jej misją było właśnie przełamywanie milczenia: na temat seksualności kobiet, cielesności, rasizmu, mizoginii. Przedstawiała się jako „feministka, lesbijka, poetka, matka, wojowniczka”, odmawiając redukowania się do jednej tożsamości. Była autorką kultowych tekstów lesbijskich i feministycznych, w tym rewelacyjnej autobiografii Zami: „A New Spelling of My Name” (która niestety nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia), zbioru esejów „Sister Outsider” (polskie tłumaczenie „Siostra Outsiderka” właśnie się ukazało), „Cancer Journals” (również nieznanej w Polsce feministycznej krytyki amerykańskiego medycznego establishmentu z punktu widzenia chorej na raka piersi), wielu tomów poezji.

Lorde była uosobieniem odwagi i nieprzejednania w odmowie współpracy z jakąkolwiek formą opresji. Jej siła i bezkompromisowość stały się symbolicznym wsparciem dla pokoleń kobiet wielu ras i narodowości (nad jedną z pierwszych Manif w Warszawie górował portret Audre Lorde). Nawoływała do wspólnych działań i przełamywania strachu, który prowadzi do milczenia. Boimy się mówić, pisała, ale milczenie nie ratuje nas przed strachem. Mówienie może być bolesne, ale w obliczu nadchodzącej śmierci – Lorde po diagnozie raka – najbardziej żałuję tego, czego nie zdążyłam powiedzieć. Wierzyła w koalicje ponad różnicami narzucanymi przez arbitralnie definiowane koncepcje rasy, płci, klasy, orientacji seksualnej, wieku i stanu zdrowia. Podczas kilkuletniego pobytu w Niemczech doprowadziła do integracji i mobilizacji społeczności Afro-Niemek. Ale też wytykała marginalizację w obrębie społeczności aktywistek. W otwartym liście do wielkiej amerykańskiej działaczki feministycznej i lesbijki Mary Daly, Lorde pisze o „historii białych kobiet, które niezdolne są do usłyszenia słów kobiet czarnych” i zakładają, że wszystkie kobiety doświadczają takiej samej opresji. Co więcej, ślepota na punkt widzenia czarnych kobiet uprawomocnia białą patriarchalną przemoc wobec tych kobiet. W ostatecznym rozrachunku, odrzucenie czarnych kobiet przez radykalną lesbijską teorię feministyczną – mówi Lorde – prowadzi do jej upadku. (Daly jakby na potwierdzenie tego zarzutu nigdy Lorde nie odpowiedziała.)

Czarny feminizm lesbijski (odpowiedź na wykluczenie lesbijek przez feministki i marginalizację niebiałych kobiet w społeczności lesbijskiej) ma w Stanach długą tradycję, by wspomnieć Black Lesbian Caucus, który wyłonił się w 1971 r. z Gay Liberation Front, powstałą w 1974 r. grupę Combahee River Collectiva, działaczki takie jak Angela Davis, pisarki takie jak Bell Hooks. Ma też swoje odzwierciedlenie w literaturze, począwszy od przełomowej powieści Alice Walker „Color Purple” („Kolor Purpury”, 1982), science fi ction Jewelle Gomez i Octavii Butler, czy pisarstwa Sapphire (fi lm „Hej, skarbie” jest ekranizacją jej powieści „Push”).

Kto zostaje wyzwolony?

Audre Lorde i James Baldwin, pisarze afroamerykańscy, którzy jako pierwsi otwarcie mówili o związkach homoseksualnych, byli również zaangażowani w ruch praw obywatelskich i debaty związane z afroamerykańską walką o równouprawnienie w latach 60. i 70. Wyrośli w czasach segregacji rasowej, oboje opowiadają o doświadczeniu odmowy obsługi w białej restauracji, o udziale w protestach, ale też o heteronormatywności ruchów wyzwolenia. Świadectwem skali wykluczenia osób nieheteronormatywnych z Civil Rights Movement jest Bayard Rustin, organizator sławnego Marszu na Waszyngton w 1963 r. Pacyfi sta, komunista (potem socjalista) i działacz antywojenny, Rustin stał się ważnym doradcą Martina Luthera Kinga (m.in. uczył go filozofi i biernego oporu wypracowanej przez Gandhiego). Z powodu homoseksualnej orientacji i radykalnych poglądów, Rustin stał się obiektem niezliczonych ataków, zarówno ze strony establishmentu broniącego się przed uznaniem praw Afroamerykanów jak i współpracujących z Kingiem działaczy. Został uznany za obciążenie dla ruchu i zmuszony do usunięcia się w cień. Rustin do końca życia walczył o równouprawnienie, przenosząc w latach 80. nacisk na prawa gejów i lesbijek, twierdząc, że tak, jak w latach 60. barometrem praw człowieka w Stanach byli Afroamerykanie, tak w latach 80. są nim geje i lesbijki. Zmarł w 1987 r. Najwyższe odznaczenie w USA – Prezydencki Medal Wolności – przyznał mu pośmiertnie Barack Obama w 2013 r.

Ruch Black Power, który odrzucił pokojowe strategie Martina Luthera Kinga przyjmując ideologię czarnego nacjonalizmu, pogłębił jeszcze wykluczenie osób nieheteroseksualnych (i kobiet). Jeden z przywódców Partii Czarnych Panter, Eldridge Cleaver twierdził, że „Pokój Giovanniego” Baldwina jest świadectwem „rozdzierającej, totalnej nienawiści do Czarnych” jej autora. Wraz z innymi przywódcami ruchu używał zarzutu o zdradę rasową, twierdząc, że wchodząc w związki homoseksualne czarni mężczyźni poddają się białej korupcji i zostają pozbawieni męskości. W obrębie ruchu o prawa kobiet walczyła – do dziś aktywna politycznie ikona czarnego radykalizmu i feminizmu – Angela Davis, należąca wtedy do Czarnych Panter. W 1997 r. ujawniła, że jest lesbijką.

Kogo widzimy w wyzwolonym świecie?

Mimo tak bogatej tradycji artystycznej i politycznej, kultura mainstreamu nadal nie „rejestruje” czarnych mniejszości seksualnych. Dobrym przykładem jest powstały właśnie fi lm Ronalda Emmericha Stonewall, który we wrześniu miał premierę w Stanach. Film jest szeroko krytykowany w środowisku LGBTQ za wymazywanie sprawczej obecności czarnych gejów i drag queens w wydarzeniach Stonewall. Bez względu na spory o to, kto „zadał pierwszy cios” czy „rzucił pierwszą cegłę” nikt nie ma wątpliwości, że osoby w dragu i osoby transgender (takie jak Marsha P. Johnson czy Storme deLarverie), które mobilizowały tłum do podjęcia walki z policją, nie były białe. Film wkłada cegłę w rękę białego geja cisgender i już na pierwszy rzut oka na obsadę widać, że są to sami biali mężczyźni. Co więcej, fi lm opisywany jest jako „polityczne przebudzenie i dorastanie młodego mężczyzny w dniach i tygodniach prowadzących do zamieszek Stonewall”. Stonewall był momentem masowego protestu, którego znaczenie polegało na tym, że stworzył walczącą wspólnotę. Emmerich, w sposób charakterystyczny dla amerykańskiego mainstreamu, przedstawia ten historyczny przełom jako indywidualną historię białego chłopca.

Reprezentacja części społeczności LGBTQ, która nie jest biała i cisgender, pozostaje w rękach niezależnych reżyserów/ek. Jednym z najodważniejszych i najbardziej prowokacyjnych wśród nich był Marlon Riggs. Jego paradokumentalny fi lm „Tongues Untied” („Rozwiązane języki”, 1989), krytyka homofobii i rasizmu, jest specyficzną mieszanką dokumentu, performance, scen seksu, zdjęć archiwalnych, lirycznych obrazów, poezji, rapu i autobiografii. Również ton filmu – połączenie wściekłości i humoru – jest niekonwencjonalny i niepokorny. Film pokazuje obecność homofobii w społeczności Afroamerykanów (czy to w scenicznych żartach Eddie Murphy’ego, czy w filmie Spike’a Lee „School Daze”). Podobnie jak Lorde, Riggs wzywa czarnych gejów do przerwania milczenia. Ale według niego już „sam fakt, że czarny mężczyzna kocha czarnego mężczyznę jest aktem rewolucyjnym”.

Marlon Riggs zmarł w 1994 r. na powikłania związane z AIDS, chorobą, która najbardziej dotkliwie doświadczyła właśnie czarną społeczność gejowską. Jej ofiarami byli między innymi poeta Essex Hemphill, powieściopisarz Melvin Dixson, choreograf Alvin Ailey, poeta Assotto Saint, działacz i pisarz Joseph Beam, powieściopisarz Steven Corbin. Lista jest bardzo długa.

Niezwykle ważnym filmem jest też Paris Is Burning („Paryż płonie”, 1990, reż. J. Livingston), który dokumentuje nowojorską kulturę balową lat 80. w afroamerykańskim i latynoskim środowisku gejowskim i transgender (jej historia, jak pisałam wcześniej, sięga XIX w!). Film rejestruje konkursy, których uczestnicy występują („chodzą”) jak modelki haute couture, z elementami tańca i voguing: drag staje się tu nie tylko subwersywnym odegraniem płci, ale też rasy i klasy. Ważnym elementem filmu, oddającym głos jego bohaterom, są wywiady, w których opowiadają o zmaganiach z rasizmem, homofobią i AIDS, ale także o swych aspiracjach i dumie ze scenicznych osiągnięć.

Ta duma wpisuje się w zmieniającą się (auto) prezentację czarnych osób nieheteroseksualnych na scenie niezależnej już nie (albo nie tylko) jako ofiar, ale też jako podmioty sprawcze. Coraz więcej jest też przestrzeni dla płynnych definicji płci a osoby trans są coraz bardziej widoczne i odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu się czarnej kultury LGBTQ. Ikony subkultury, takie jak Vaginal Davis (czarna latynoska performerka genderqueer, artystka związana ze sceną punkrockową i queercore, autorka kultowych zinów, blogerka), czy gwiazdy mainstreamu, takie jak Laverne Cox z serialu „Orange Is the New Black”, już nie muszą się starać o publiczność, ale wręcz nadają ton – czy to modzie, czy kierunkom nowej dziedziny akademickiej, Czarnych Studiów Queer. Dekady aktywizmu LGBTQ niewątpliwie wiele zmieniły w świadomości amerykańskiej. Ale jednak, jak pokazują badania, Amerykanom rzeczownik „gej” nadal kojarzy się z przymiotnikami „biały i bogaty”.

***

Dr Krystyna Mazur jest wykładowczynią Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończyła studia magisterskie na warszawskiej anglistyce i doktoranckie w Cornell University. Jej doktorat Poetry and Repetition był opublikowany przez Routlege w 2005 r. Jej główne zainteresowania badawcze to poezja, modernistyczna i współczesna literatura transnarodowa oraz teoria queer. Pisze też o literaturze, fi lmie afro-amerykańskim i literaturze Latino/a.

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sarah Waters „Za ścianą”

wyd. Prószyński i s-ka, 2015

 

Londyn, lata 20. zeszłego wieku. Niektóre kobiety ścinają włosy na krótko i odsłaniają kostki, a nawet połowę łydek i jest to dozwolony modowo rodzaj emancypacji. Co bardziej wyzwolone, te, co „posiadają poglądy”, ważą się nawet rzucić butem w jakiegoś posła. No, ale to już naprawdę skandal. Bo nadal kobieta ma być raczej flamą. Modną i elegancką, wesołą, aż pocieszną, niezbyt jednak rezolutną, chyba że na tańcach. Ale i tu – nie za rozwiąźle, może wszak paść podejrzenie, że z kimś flirtujesz, że nie jesteś dostatecznie dobrą żoną, a może nawet NAPRAWDĘ NIEGRZECZNĄ żoną, a w takiej sytuacji mogłabyś nawet… Stop! Tu należy się zatrzymać. Nie psując radości czytania, nie wolno bowiem napisać o najnowszej Waters nic ponad zarysowanie fabularnego tła czy klimatu. Dlaczego? Bo to książka zbudowana z tajemnicy. Tu wszystko zmienia się ze strony na stronę, z dialogu na dialog, z emocji na emocję. Nawet gatunek lepiej pozostawić w sferze domysłów, bo jest on częścią misternego planu autorki. Lepiej nie wiedzieć nic. Więc rada moja – nic o tym nie czytajcie. Przeczytajcie powieść, zaufajcie jej.

Waters nie zawodzi. Powieść jest mądra, erotyczna, klimatyczna i lesbijska. Jak zawsze wyraziste postaci, żywe emocje i to, co najtrudniejsze: nic nie jest czarne, nic białe, za to wszystko co i raz zaskakujące. Początek fabuły: panna Frances mieszka z matką w domu, który muszą ze względów finansowych podnająć. Za ścianę wprowadza się intrygujące, choć niby nudne małżeństwo. Dalej sza! Czytajcie. (Marta Konarzewska)

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Mówić otwartym tekstem

O biseksualnym coming oucie, o homolobby, o kobiecej perspektywie i o uprzywilejowaniu miłości z Joanną Krakowską, historyczką teatru w Instytucie Sztuki PAN, wicenaczelną miesięcznika „Dialog”, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Agata Kubis

 

Jak to jest z tym homolobby? Istnieje czy nie istnieje?

No, wiedziałam, że tak będzie. To ja właściwie powinnam cię o to zapytać. Czy mężczyźni homoseksualni wspierają się nawzajem, budują specyficzne więzi solidarności? Tak czy nie?

 Myślę, że w Polsce ludzie, jak nie mają wspólnego interesu, to się nie wspierają. Raczej kopią pod sobą dołki, geje nie są tu wyjątkiem. Ale wiesz, o co mi chodzi. O to, że poparłaś Joannę Szczepkowską, gdy ta napisała, że polskim teatrem rządzi homolobby.

Napięcia, zależności erotyczne zawsze były częścią tej gry, jaką jest władza – także w teatrze. Ale mnie to interesuje na innym poziomie, dużo bardziej finezyjnym. Stąd moje pytanie – na ile chętniej oglądasz i piszesz o filmach, w których pojawia się motyw homoseksualny? Bzdurą jest, oczywiście, traktowanie homolobby jako realnej siły w jakiejś spiskowej teorii. Ale jeśli rozmawiamy o niuansach życia teatralnego, to trzeba powiedzieć, że pewne tematy czy postacie mogą być na scenie uprzywilejowane ze względu na rodzaj wrażliwości, a także orientacji ludzi, którzy teatr tworzą i którzy o teatrze piszą.

Uważasz więc, że jest szeroka reprezentacja przedstawień pokazujących męskie pożądanie homoseksualne. A zarazem zarzucasz polskiemu teatrowi, że nie ma w nim spektakli o seksualności nie tyle nawet lesbijskiej, co po prostu kobiecej.

Zarzucałam pięć lat temu. To się bardzo zmienia. Zwłaszcza, że pojawiły się reżyserki, których głos w teatrze jest bardzo wyrazisty – Maja Kleczewska, Ewelina Marciniak, Iga Gańczarczyk… I ta perspektywa kobieca manifestuje się u nich na rożnych poziomach – choćby w sposobie mówienia o ciele i przemocy, ale też w spojrzeniu na historię, jak w spektaklach Weroniki Szczawińskiej. Myślę, że płeć ma tu znaczenie w rozsadzaniu dotychczasowych hegemonicznych narracji.

Perspektywę lesbijską też w tych spektaklach widać?

Na pewno erotyka lesbijska pojawia się na scenie od czasu do czasu, ale szczególnie mocno nie zaistniała. Zwłaszcza w opozycji do męskiej perspektywy homoseksualnej. Generalnie w kulturze istnieje tendencja czy nawyk podpinania kobiecej homoseksualności pod gejowską narrację. W mainstreamie kobiety uczyły się mówić o homoseksualizmie z gejowskich filmów, z gejowskich przedstawień, od gejów reżyserów. Ten poziom quasi-identyfikacji zaszedł tak daleko, że teraz trochę czasu zajmie wypracowanie własnego języka i opowiedzenie siebie na nowo. Jeśli oczywiście lesbijkom uda się wyjść z niszy i zająć miejsce w publicznej przestrzeni. Bo przecież w kinie mainstreamowym lesbijskie historie często opowiadają mężczyźni – dobrym przykładem jest „Życie Adeli”. Na pewno nie jest to fi lm kobiecy, choć niewątpliwie jest to film o lesbijkach. Najbardziej znaną polską sztukę o lesbijkach „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię” napisał i wyreżyserował Przemysław Wojcieszek… Sztuki na ten temat Ingi Iwasiów czy Izabeli Filipiak nie były ani publikowane, ani wystawione. „Dialog” wydrukował za to dramat „Powiatowe związki partnerskie” Agnieszki Łuczak – znanej polityczki z Tomaszowa Mazowieckiego. Ale to już są stare historie…

Od jesieni prowadzimy w Ośrodku Studiów Amerykańskich cykl zatytułowany Queer Feminist Film, w którym pokazujemy filmy amerykańskich reżyserek awangardowych z lat 70., 80. i 90. Bardzo wyraźnie widać w nich, czym naprawdę jest perspektywa kobieca i lesbijska. Ale te filmy, będące przecież klasykami w swoim gatunku, są w Polsce kompletnie nieznane, nie istnieją nawet w naszej literaturze fachowej. Długa, za długa jest ta droga z eksperymentalnej niszy do głównego nurtu, gdzie dominują sentymentalne landszafty.

Może więc sojusz gejów z feminizmem, gejów z lesbijkami, który wynika z poczucia opresji, jest, w gruncie rzeczy, umowny i tymczasowy? Może to są zupełnie rożne opowieści? Muszą się te drogi kiedyś rozejść.

To jest niestety sojusz, w którym kobiety nie są zbyt widoczne. Amerykańskie lesbijki bardzo wiele wysiłku włożyły w zmianę takiego stanu rzeczy. Używały do tego niekiedy środków drastycznych. Na początku lat 90. powstał ruch Lesbian Avengers, którego działaczki nauczyły się cyrkowych sztuk i zostały połykaczkami ognia. Na swoich paradach urządzały taki performans – wkładały sobie do gardeł płonące pochodnie. To był wystarczająco silny obraz i gest, by zaczęto o nich wreszcie pisać i traktować nie jak dodatek do ruchu gejowskiego. Ale z drugiej strony mamy świadomość, że w społecznym kontekście kobietom w relacjach homoseksualnych jest łatwiej niż mężczyznom.

Jednak lesbijki toleruje się tylko wtedy, gdy są bierne i nieme, dlatego w Polsce przeważnie milczą. Gdy w Krytyce Politycznej pokazujemy filmy o tematyce lesbijskiej, to na dyskusji po filmie nie zostają prawie żadne dziewczyny.

To jest problem kobiecy, nie lesbijski. Problem kobiet, które uchylają się od publicznego zabierania głosu. W teatrze na widowni zasiada więcej kobiet niż mężczyzn, ale trudno powiedzieć, co myślą. Bo kto pisze recenzje? Przeważnie mężczyźni. Wielu z nich nie mogę zarzucić braku zdolności widzenia kobiecych problemów w teatrze, ale to jednak jest problem, że głos opiniotwórczy jest z reguły głosem męskim. Wczoraj spotkał się ze mną pan, który robi fi lm o niewidzialności kobiet w przestrzeni publicznej. Film o niewidzialności kobiet w polityce, biznesie, kulturze będzie robił mężczyzna. Nie odbieram mu kompetencji i praw, lecz czy koniecznie musimy się emancypować dzięki męskiej kamerze? Z drugiej strony, nie jestem zwolenniczką esencjalizmu. Tego, że o kobietach powinny opowiadać kobiety, a o gejach – geje itd.

Sama wyoutowałaś się, w wywiadzie dla „Dużego Formatu”, jako osoba biseksualna, która przez wiele lat była w związku z kobietą, z Krystyną Duniec. Powiedziałaś, że każdy jest biseksualny. Ale biseksualizm to, rzekłbym, najmniej lubiana ze wszystkich orientacji.

Wiem, wiem.

Najbardziej też tajemnicza, budząca najwięcej lęków i fantazji. Wciąż mało jest wyoutowanych osób biseksualnych.

Nie lubię tych etykiet, bo one są jak deklaracje promiskuityzmu. Właściwe pytanie powinno brzmieć – kogo kochasz? To jest adekwatne do tego, jak postrzegam tę kwestię. Używam kategorii biseksualności w kontekście uprzywilejowania miłości, a nie uprzywilejowania seksualności. Jak się człowiek zakochuje, to naprawdę jest mu wszystko jedno, czy ten ktoś ma taką a nie inną anatomiczną cechę. Miłość jest ponad banalne struktury cielesne.

Czy to uprzywilejowanie miłości nie jest w gruncie rzeczy normatywne? W naszej kultury miłość wszędzie stawia się na pierwszym miejscu. Nieustannie każą nam kogoś kochać.

Mówię o miłości, która jest skrajnym doświadczeniem egzystencjalnym. Taka miłość zapewne nie zdarza się każdemu i to po wiele razy. Tylko, że jak się już zdarzy, to nie ma nic poza nią. Przywołuję ją tu dlatego, że jest rodzajem sankcji, którą burzy system, pokazuje, że kategorie homo i heteroseksualności są w gruncie rzeczy drugorzędne, a nawet nieistotne. A w ogóle, to jeśli heteroseksualność jest kulturowo uwarunkowana, to przecież i homoseksualność może być kulturowo uwarunkowana.

Owszem. Mam wrażenie, że teraz nacisk idzie w kierunku jak najsilniejszego znormalizowania homoseksualizmu. Ty zaś często piszesz, choćby w felietonach na łamach Dwutygodnika, o nonkonformistach, osobach, które płyną pod prąd we własnym środowisku, więc dużo ryzykują. Dajesz jako przykład Joannę Szczepkowską i Katarzynę Bratkowską, która, wbrew lewicowej poprawności, odważyła się wystawić operę Kim Ir Sena. Czy ty również czymś ryzykujesz, wypowiadając takie a nie inne poglądy?

Na poziomie obyczajowym niczym nie ryzykuję ani w obrębie środowiska, ani w rodzinie. Natomiast, jeśli mówię o czymś szczerze, to zawsze ryzykuję śmiesznością, jak każdy, kto się odsłania. Sam to wiesz jako krytyk – na każdą twoją zaangażowaną opinię zawsze znajdzie się jakiś hejter.

A nie masz poczucia, że twój coming out przyszedł za późno? Gdy już nie wiązał siężadnym ryzykiem

No, faktycznie nie byłam aktywistką LGBT, może szkoda, ale ze związkiem nigdy się nie kryłam – myślę, że we własnym środowisku po prostu widać, że kogoś z kimś łączy bliska relacja.

Ale nie mówiłaś o nim publicznie.

Nigdy nie było okazji. Normalnie człowiek nie przychodzi do mediów i nie opowiada o życiu osobistym. Nie chodzi o pruderię czy ochronę prywatności, po prostu, nie ma powodu. Teraz był powód. Wiedziałam, że nie mogę mówić w wywiadzie do „Dużego Formatu” rzeczy niepopularnych, krytycznych wobec własnego środowiska z pozycji nonkonformistycznej świętej. Muszę świadczyć życiem, powiedzieć o swoich kompromisach czy zdradach. Bo inaczej to, co mówię brzmi fałszywie i moralizatorsko.

Skądinąd, gdybyśmy były mężczyznami, to nasz związek byłby oczywisty, publiczny, nazwany. Jeśli dwie kobiety jeżdżą z dziećmi razem na wakacje i chodzą wszędzie razem, to nie ma w tym nic oczywistego. Nawet, jeśli napisały wspólnie dwie książki, to jeszcze o niczym nie świadczy. Ale też nigdy nikt mnie nie zapytał o mój związek otwartym tekstem. Heteroseksualistów się o takie rzeczy pytają: „Jesteś z nią?”. Homoseksualistów się nie pytają.

Myślisz, że równouprawnienie nastąpi, jak i nas się zacznie pytać?

Może to się już zaczyna? Bardzo jeszcze środowiskowo, ale na pewno w ciągu ostatniej dekady dokonała się w tej sferze olbrzymia zmiana. Ale też mam z tym problem – ludzie się schodzą i rozchodzą, jak to ogłaszać? Poza intencją emancypacyjną w przypadku związków jednopłciowych, a więc racją polityczną, nie mam w tej sprawie jasności.

Wracając do nonkonformistów. W jednym z felietonów cytujesz Quentina Crispa, który powiedział, że doceni ich czas. Ja mam wrażenie, że w Polsce nawet po śmierci nie ceni się nonkonformistów. Jesteśmy uparcie konformistycznym narodem.

Mnie się po prostu wydaje, że jest przyjemnie być nonkonformistą.

To taka masochistyczna przyjemność.

Nie wiem. Może ja mówię o tym z perspektywy Quentina Crispa, który myślał, że i tak zawsze wyjdzie na jego? Ale jeśli spojrzeć na to z polskiej perspektywy historycznej, to przecież ci, którzy w latach 70. przystąpili do opozycji, odnieśli swój sukces generacyjny. Niektórzy z dawnych nonkonformistów są teraz prezydentami, ministrami, prezesami.

Jesteś autorką książki o Halinie Mikołajskiej, przedstawiasz ją jako wzór nonkonformizmu czasów PRL-u. Poświęciła własną karierę aktorską dla działalności opozycyjnej. Tak „gdybając”, jak myślisz, po jakiej stronie stałaby dziś Mikołajska? Czy z nonkonformistki nie zmieniłaby się w „konserwę?

To jest pytanie, które mnie nurtuje i niepokoi, istnieje bowiem bardzo wielkie ryzyko, że stałaby po stronie Polski normatywnej i katolickiej. Ale z drugiej strony, było w niej przywiązanie do wolności i niechęć do zniewalających dogmatów. To jest jednak nie do przewidzenia, bowiem dla całej generacji, która przeżyła życie w PRL-u, fakt odzyskania niepodległości w 1989 roku był tak mocnym doświadczeniem, że prawie wszyscy wysiedli na przystanku „Niepodległość” i odmówili dalszej jazdy. Wszystko inne było mniej ważne. Jakie są tego skutki, pokazuje chociażby fi lm Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego „Solidarność według kobiet”, który unaocznia, co kobiety przegrały w 1989 roku. A przegrały wszystko.

Czy w latach 80., gdy siedziało się po kościołach, przeżywało poczucie wspólnoty i nonkonformizmu, była jakaś refleksja nad tym, że Solidarność jest jednak konserwatywna obyczajowo?

Nie było. Jeśli była, to na marginesach. Ci, którzy angażowali się w poparcie Solidarności, a więc i w msze za ojczyznę, umieli sobie uzasadnić, że sprawa niepodległości jest nadrzędną wobec wszystkich innych kwestii. Nie wiem, czy można było inaczej. Może nie?

A twoja świadomość z tamtego okresu?

Byłam wtedy żoną bohatera narodowego, działacza Solidarności i osobą głęboko przeświadczoną o tym, że bycie kobietą w niczym mnie nie upośledza, że mężczyźni i kobiety mają równe prawa. Nieco czasu mi zajęło, żeby zrozumieć, że się mylę. To nastąpiło już po 1989 r., dość szybko zresztą, bo zaraz zaczęła się konserwatywna ofensywa: religia do szkół, zakaz aborcji etc. Ale własna nieświadomość wielu spraw z tamtego czasu to dla mnie wstydliwy temat.

Ekspansja twardego, konserwatywnego dyskursu trwa do dzisiaj. Tymczasem pojawia się w twoim felietonie myśl, że obecnie lubimy sobie pobłażać. Może więśrodowiska feministyczne i LGBT za bardzo sobie pobłażają? Za bardzo rozczulają się nad sobą? I dlatego są nieskuteczne politycznie?

Rozczulają się nad sobą, ale czy mogą na siebie liczyć? Bo ta pobłażliwość ma rożne aspekty. Na przykład taki, że właściwie wszystko wolno, że w relacjach erotycznych nie ma granic, że obowiązuje zasada przyjemności. W tych sprawach perspektywa serio kojarzy się z konserwatyzmem i moralizowaniem, więc traktowana jest z ironią. Tymczasem w naszym otoczeniu ciągle rozgrywają się jakieś dramaty, które dowodzą, że z tym nie ma żartów. W środowiskach obyczajowej lewicy pobłażanie sobie łączy się z bezsilnością wobec emocji własnych i cudzych, z paradoksalnym brakiem empatii, który pokrywa się ironią.

Jest możliwe odbudowanie poważnego dyskursu? Tak żeby nie był obciążony konserwatywną nadbudową?

 Mam nadzieję, że jest możliwe. Na przykład trzeba zacząć mówić prawdę, dlaczego gender jest niebezpieczny dla panującego porządku. Że tu chodzi o władzę i seks. Czyli o to, żeby zlikwidować wszystkie mechanizmy dyscyplinowania seksualnego kobiet i o to, że kobietom należy się połowa władzy. To jest poważna sprawa polityczna. Trzeba teraz te dwa hasła przełożyć na bardzo konkretne postulaty i propozycje legislacyjne oraz połączyć je z tradycyjnie lewicowymi hasłami solidarności, równości, wolności. I tu homolobby się przyda.

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Seksizm nie jest cool

Z założycielkami „Codziennika Feministycznego” – Zuzanną Janisiewicz, Kamilą Kuryło i Dominiką Wróblewską rozmawia Marta Konarzewska

 

Zuzanna Janisiewicz                                                                                                           arch. pryw.

 

Razem wymyśliłyście „Codziennik Feministyczny”?

Dominika: Obudziłam się o 4. w nocy, zauważyłam, że Kamila jeszcze nie śpi. Pytam, co robi, a ona, że zakłada „Codziennik Feministyczny”. Rano fanpage był już gotowy, po kilku dniach – blog, a po miesiącu – strona internetowa.

Kamila: Za moją pierwszą wypłatę! (śmiech) Działamy non-profit. Oprócz naszej trojki – Justyna Kowalska i Kasia Siemasz – dziewczyny, które same się do nas zgłosiły. Justyna wysłała tekst, potem kolejne, później zaczęła tłumaczyć, redagować i pracować na co dzień. Kasia mieszka i studiuje w Wiedniu. I jeszcze Aleksandra Kamińska oraz Mateusz Romanowski, który publikuje też na lewica.pl – znamy się od lat, kopaliśmy razem piłkę w podstawówce.

Zuzanna: Ja dbam o wizualną stronę „Codziennika”, tworzę ilustracje i wybieram zdjęcia, redaguję też teksty, prowadzę korespondencję z autorami/kami. Ale właściwie każdy/a robi wszystko. Pracujemy i porozumiewamy się głownie przez internet, na naszym supertajnym forum. Działamy na zasadzie demokracji bezpośredniej, gdy trzeba podjąć decyzję np. o publikacji czy odrzuceniu danego tekstu. Ale w sytuacjach spornych to Kamila, prezeska, ma ostateczny głos.

Zdecydowałyście się na używanie słowa, które jest raczej „antycool”, czyli „feminizm”.

Z: Dla nas pojęcia „queer” czy „kobiecy” są zbyt wąskie. Sporo uwagi poświęcamy środowisku LGBT, sporo artykułów wyświetla się pod tagiem „gender” – jednak feminizm to jest coś więcej, znacznie szersze pojęcie. To nie tylko postawa życiowa, ale rozległy nurt filozoficzny. Ma swoją historię i wiele odłamów: jak anarchofeminizm, ekofeminizm, feminizm lesbijski. Na łamach „Codziennika” staramy się rozpowszechniać go w całej okazałości. Jeśli niektórym nasze posty wydadzą się zbyt radykalne, by „ocieplić” wizerunek „stereotypowej feministki” – cóż, nie taki jest nasz cel. Wierzymy bowiem, że ten ruch, ta historia, obroni się sama. Nie zamierzamy sztucznie ugrzeczniać feminizmu, którego idea i założenia przełamywały i przełamują tabu.

K: Chcemy pokazać cały potencjał myśli feministycznej, całe spektrum możliwych działań i koncepcji. Polacy/Polki wciąż boją się tego słowa – to wynika z niewiedzy i z głęboko zakorzenionych stereotypów. Znam wiele osób, mówiących: „Równość kobiet i mężczyzn – jak najbardziej, jestem za!”, ale na „feminizm” już się krzywią.

Zaczęłyście przed wakacjami, a we wrześniu na Facebooku lubiło was już ponad 5000 osób. Wiele moich znajomych mówi: „No! wreszcie mam co czytać do kawy!”

K: Byłyśmy szczerze zaskoczone takim zainteresowaniem. Chciałam stworzyć przestrzeń do dyskusji, otwartą dla reprezentantek/ów każdego nurtu feministycznego, który stawia opor wobec kapitalizmu, ale także oswajać ludzi z „tym strasznym słowem”. Pomysł na „Codziennik” zrodził się z obserwacji zagranicznych platform informacyjnych, takich jak „The Guardian” czy „Huffington Post”, które mają działy adresowane do kobiet, ich konstrukcja jest jednak inna niż w Polsce – znajdziesz tam informacje o prawie, rodzicielstwie, LGBT, gender, feminizmie. Nie ograniczają się, jak u nas, do mody, urody i porad, jak zrobić dobrze swojemu facetowi. Zaś feminizm w Polsce najczęściej utożsamiany jest z liberalizującymi profesorami/kami piszącymi felietony w wysokonakładowych tygodnikach.

D: W Polsce ewidentnie brak takich treści, mamy co prawda „Wysokie Obcasy”, ale coraz rzadziej można tam przeczytać coś faktycznie dobrego, zaś wydawnictwa feministyczne są bardzo niszowe. Już dwie dziennikarki „WO” publikowały u nas teksty, to chyba o czymś świadczy. Wierzymy, że można opowiadać feminizm na nowo i można nim zaciekawić.

Z: Dbamy o to, żeby „Codziennik” miał też piękny wygląd. Bardzo mi zależy, żeby feminizm wizualnie nie kojarzył się tylko z wykresami obrazującymi różnice płacowe kobiet i mężczyzn albo z wyświechtanym już na wszystkie sposoby plakatem „We can do it”. Chciałabym zrobić z niego coś „cool”, bo sama zaznaczasz: na razie jest raczej „anty-cool”, a przecież to seksizm ma być antycool. Sztuka, grafika, dobra ilustracja to idealne narzędzia, żeby zmieniać to wyobrażenie.

K: Mamy ogromną satysfakcję, kiedy dostajemy wiadomości, że dzięki nam jakaś czytelniczka zmieniła spojrzenie na daną sprawę. To na maksa motywuje!

Pamiętacie waszą drogę świadomościową? Jak to się kształtowało?

Z: W dzieciństwie uwielbiałam oglądać „Akademię Pana Kleksa” i byłam wkurzona, że nie ma tam miejsca dla dziewczynek i tylko chłopcy uczą się czarować i śpiewają te wszystkie superpiosenki. Teraz wydaje mi się oczywiste, że na każdym etapie życia zauważałam te drobne niesprawiedliwości – w liceum plastycznym, potem na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie studiowałam – niedocenianie kobiet-artystek i kobiet w historii w ogóle.

K: Ja od małej grałam w piłkę, wolałam towarzystwo chłopaków, chyba już wtedy zaczęłam zauważać rożne przejawy dyskryminacji dziewczyn. Lecz największy wpływ na moją aktywność czy wrażliwość społeczną, nie tylko feministyczną, miało Wielokulturowe Liceum im. Jacka Kuronia, które miałam zaszczyt ukończyć. Pamiętam jak zaczytywałam się w literaturze marksistowskiej. To była chyba pierwsza klasa, napisałam esej o jakobinach, który obiegł całą szkołę i tak poznałam Kasię Bratkowską (uczy w tym liceum polskiego – przyp. red.). Zabrała mnie na spotkanie Porozumienia Kobiet 8 Marca – to był chyba przełomowy moment.

D: Bardzo długo miałam problem z powiedzeniem głośno: jestem feministką. Wydawało mi się, że trzeba o tym dużo wiedzieć, żeby moc się określić, do tego miałam to typowo polskie wyobrażenie: szajbuski, które krzyczą na ulicach i chcą nie wiadomo czego. Później okazało się, że to wszystko od wewnątrz wygląda inaczej, że radykalne działania są potrzebne, bo tylko one są zauważalne. Kiedy poznałam Kamilę, okazało się, że moje poglądy od dawna są w 100% feministyczne i że chcę zmieniać to, co mnie wkurza dookoła. Więc jestem feministką.

Co musi wiedzieć, a nie wie, młoda Polka, nastolatka, która mówi: „OK, czaję, to było potrzebne w XIX czy XX wieku, gdy trzeba było walczyć o prawa wyborcze. Ale teraz? Po co?”

Z: Młoda Polko, feminizm jest po to, żebyś nigdy nie pomyślała, że jesteś gorsza lub mniej wartościowa ze względu na to, że jesteś kobietą.

D: Że masz takie same prawa do kariery, rozwoju i samorealizacji i nie możesz rezygnować ze swojej indywidualności, nawet jeśli wyjdziesz za mąż i urodzisz dziecko.

K: Żebyś nie musiała rodzić niechcianych dzieci, czuła się bezpiecznie na ulicach i we własnym domu, otrzymywała równe wynagrodzenie, co twój chłopak – jeśli jesteś hetero i masz chłopaka. Żebyś wiedziała, że masz wpływ na otaczający cię świat.

Wiele lesbijek, które poznałam to niefeministki albo nawet antyfeministki. Z kolei wiele osób ze świata normatywnego sądzi, że feministki to lesbijki.

Z: Bardzo ciekawa kwestia. Znam środowisko les dość dobrze, sama jestem jego częścią, i zastanawiałam się nieraz, skąd brak świadomości feministycznej u wielu polskich lesbijek. Jeśli chodzi o ich nastroje polityczne, wydaje mi się, że rzadko wychylają nos poza liberalizm światopoglądowy, nastawiają się raczej na walkę tylko o ten jeden – homoseksualny – aspekt życia.

K: Widać to po wysokiej frekwencji lesbijek na Paradach Równości w porównaniu z Manifami czy marszami antyfaszystowskimi.

Z: Może ta niechęć do feministek to rozczarowanie polityką jako taką? A może chęć udowodnienia w swoim otoczeniu, że pomimo bycia lesbijką jest się „normalną dziewczyną”, bez żadnych radykalnych opcji, bez wojowania ze światem, bez nienawidzenia mężczyzn? Bo taki stereotyp feministki jest wciąż żywy, także wśród lesbijek. Może nie chcą się w ten stereotyp wpisywać.

A co ma faktycznie feminizm do świata les?

Z: Wydaje mi się, że często lesbijki przejmują retorykę dyskryminacyjną i seksistowską z popkultury i powielają ją w zachowaniach. Odzywki typu „zaliczanie lasek”, „niezła dupa”, „pokaż cycki”. Ostatnio na imprezie lesbijskiej organizatorki parę razy puściły piosenkę „Blurred Lines” Robina Thicke, która ma przecież ewidentnie seksistowski tekst. Gdy zwróciłam na to uwagę, powiedziały, że generalnie nie obchodzi ich, że ten tekst obraża kobiety, po prostu lubią ten numer.

D: A sam seksizm między lesbijkami, jeśli w ogóle można o nim mówić, ma trochę inny wymiar, niż seksizm Robina Thicke. Może jest to po prostu element lesbijskiej kultury, z całym podziałem na butch, femme, tomboy, shane type etc. A „Blurred Lines” zostały rewelacyjnie sparodiowane przez feministki, obejrzyjcie clip „Defined Lines” na youtube.

K: Nawet jeśli lesbijki czują, że mają inną kulturę i nie dotyczą ich problemy większości kobiet, to są bardziej otwarte na problem dyskryminacji, na wszelkie objawy niesprawiedliwości, a feminizm jest otwarty na inność. Jeszcze zwerbujemy je do swoich szeregów.

Moj ulubiony tekst w „Codzienniku to ten Emmy Woolf o „wychudzeniu” – bo idzie na skos tego, co przewidywalnie feministyczne. Jakie były przełomowe dla was teksty?

D: Tłumaczenie tekstu „Nie golę się”! Wtedy zrozumiałyśmy, jaki możemy mieć zasięg i jakie emocje wzbudzamy: pierwszy atak trolli, pierwszy wykop, prawie 30 tysięcy odsłon. Jak na początkujący fanpage to było coś.

K: Gdy Karolina Gierszewska napisała tekst o tym, jak dokonała aborcji. Świetny, mógłby pojawić się w wysokonakładowej prasie, poruszający wiele istotnych kwestii, nie tylko dostępności aborcji, ale także traktowania kobiet w szpitalach. Ten tekst uświadomił nam, że jesteśmy blisko kobiet, że chcą nam opowiadać o swoich doświadczeniach, że chcą się nimi dzielić, że coraz częściej denerwuje je niesprawiedliwość społeczna. Dostajemy też wiadomości od kobiet, które dotyka przemoc i nie wiedzą, gdzie mogą uzyskać pomoc, a na komendzie policji słyszą: „na własnego męża chce pani donosić?”. Po to właśnie powstał „Codziennik”, żeby, słuchając głosów rożnych kobiet, uświadomić sobie jak aktualny powinien być dziś feminizm.

Z: Pewnego razu dostałyśmy e-maila, w załączniku wciągający, porządnie napisany, merytoryczny tekst „Femme fatale i feministki, czyli oblicza gender w powieściach Tadeusza Dołęgi- Mostowicza”. I dopisek autorki „przesyłam tekst, który został zamowiony przez redakcję pewnego portalu, a następnie odrzucony jako zbyt feministyczny – recenzja brzmiała, iż traktuje o nikomu niepotrzebnej ideologii. Jestem zdecydowana opublikować go nieodpłatnie, jeśli ≪Codziennik≫ byłby zainteresowany”. Rozumiesz? W momencie, kiedy powstaje rządowa kampania aktywująca kobiety w życiu zawodowym, kiedy o gender mówi się dużo i jest to gorący temat, jak ktokolwiek mógł nie chcieć publikować takiego tekstu? Dla nas to sygnał, jak bardzo potrzebne było takie miejsce, jak „Codziennik”. Nie tylko w ujęciu społecznym, ale też kulturowym. Chciałybyśmy przygarniać wszystkich tych publicystów i publicystki, których teksty odrzucono jako „zbyt feministyczne”.

Jakie są plany, marzenia i fantazje „Codziennika”?

D: Chciałybyśmy publikować własne wywiady, rozmawiać o feminizmie z artystkami, z działaczkami, z autorkami. W przyszłości też planujemy organizować akcje społeczne, działać poza siecią. Chcemy też więcej mężczyzn współpracujących z nami, czekamy na nich. I oczywiście „Codziennik Feministyczny” w kioskach.

Potrzebujecie wolontariuszy/ek? Jak mogą się zgłosić?

Jasne: [email protected]

I chwila na prywatę: Kamila, Dominika, jesteście razem, mieszkacie razem i razem robicie feministyczną prasę. Nie macie czasem siebie dość?

D: Razem jesteśmy od roku, od poł roku oprócz nas jest jeszcze kot Gniewosz. Poznałyśmy się na wernisażu Zuzi. Zaczęło się tak, że o mały włos nie skończyłoby się bojką, chyba jakiś pijacki konflikt na tle ideologicznym. Jednocześnie bardzo się sobie podobałyśmy, choć znajomym opowiadałyśmy o sobie – „ta brzydula”, „ta smarkula”. Mimo że nasze poglądy są zbieżne, często mamy rożne podejście do form działania.

K: Co więcej, żadna z nas łatwo nie odpuszcza, nasz kot i sąsiadki/edzi mają z nami ciężkie życie… No, ale później już byłyśmy nierozłączne. Teraz średnio raz na tydzień rozstajemy się przez „Codziennik” (śmiech).

codziennikfeministyczny.pl

facebook.com/codziennikfeministyczny

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

bell hooks „Teoria feministyczna. Od marginesu do centrum”

Krytyka Polityczna, 2013

 

 

Zacznę od herezji: czasem nie zgadzam się z hooks. Jednak stwierdzić to mogę dopiero teraz, kiedy podążam bez przeszkód (wreszcie cała książka po polsku) za jej porywczą i porywającą myślą (której pęd doskonale udało się uchwycić tłumaczce, Ewie Majewskiej). I kiedy (nie)spokojnie potykam się o to, co u hooks „niemoje”. A wiele nie jest moje, bo jednak jestem biała, bo korzystam z przywilejów swojej liberalnie uprzywilejowanej pozycji, bo nie dorastałam w dzielnicy czarnej służby, bo nie jestem w Polsce imigrantką bez papierów, bo mowa z pozycji „radykalnie innej” niczym łokciem mnie dźga. A bell hooks, cóż, nie jest miła. Ona nie wykłada po akademicku, ona okłada. Drażni, docina. I potknąć się łatwo. Bo nie jest to gładka dekonstrukcja (np. pojęcia „kobieta”, „kobiecy podmiot”, „siostrzeństwo”) dokonywana z bezpiecznego miejsca za biurkiem i trafiająca w bezpieczną przestrzeń rozumu. Nie – to „ostra gadka”. Polemika bez granic. Bell hooks jest oczywiście dawno znana w Polsce – jako czołowa polemistka białego, liberalnego i heteroseksualnego feminizmu z klasy średniej, czarna lesbijka, inspiratorka badań intersekcjonalnych, (post)humanistycznego namysłu. Jako autorka nośnych i wielokrotnie powtarzanych metafor („margines – przestrzeń radykalnego otwarcia”). Hooks zatem jest popularna i opisana. Jednak jej tezy i figury myślowe, podane we fragmentach lub streszczone, nie wystarczą. Trzeba wystawić się na ten głos. Na jego żywiołowość i nieprzerwaność, wtedy zadziała. (MKo)

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.