Jadwiga Skirmunttówna „Pani na Hruszowej. Dwadzieścia pięć lat wspomnień o Marii Rodziewiczównie”

Wydawnictwo MG, 2012

 

Przeżyłam z nią, pod jej dachem, 25 ostatnich jej lat – tak zaczynają się wspomnienia Jadwigi Skirmunttówny o partnerce i miłości jej życia, pisarce Marii Rodziewiczównie. Otrzymaliśmy właśnie kolejne wydanie książki „Pani na Hruszowej” (pierwotnie ukazała się w 1994 r.).

Maria Rodziewiczówna (1864-1944) urodziła się w majątku Pieniuha koło Grodna. Jej rodziców w ramach represji za pomoc powstańcom styczniowym zesłano na Syberię. Po powrocie zamieszkali w Warszawie, a później w majątku Hruszowa na Polesiu, który Maria odziedziczyła w wieku 18 lat. Odtąd historia jej życia była ściśle związana z tym miejscem. Dwór Marii był dla okolicznych ziemian i dla ludu wiejskiego ośrodkiem kultury polskiej. Zakładała polskie szkoły, opiekowała się miejscową ludnością, budowała kościoły, stawiała pomniki, stworzyła system pomocy rozwijającym się majątkom. Stała się symbolem polskości na kresach wschodnich. A oprócz tego napisała trzydzieści powieści, m.in. „Straszny dziadunio”, „Lato leśnych ludzi”, a także sfilmowaną w 1987 r. nowelę „Między ustami a brzegiem pucharu”.

Niestety, ze wspomnień Skirmunttówny nie dowiemy się nic bliższego o jej wieloletniej relacji z pisarką. Poczujemy za to klimat kresów za czasów walki o polskość. Skirmunttówna dużo pisze o zaangażowaniu Rodziewiczówny w walkę z bolszewikami i Niemcami, o jej poświęceniu, poczuciu obowiązku i odwadze. Nieliczne wzmianki o sielankowej stronie życia w Hruszowej przedstawiają pisarkę jako osobę o dużym poczuciu humoru, silną i rozkochaną w przyrodzie. Maria, widziana oczami Jadwigi, jest postacią nieskazitelną. Przez całe życie oczekuje nadejścia Królestwa Bożego, hołduje wyidealizowanemu wizerunkowi Polski. Gdzie na dzisiejszej mapie poglądów sytuowałaby Marię taka postawa?

I pytanie ważniejsze: czy doczekamy się pełnej, rzetelnej biografi Rodziewiczówny, która przy całym swym „czekaniu na Królestwo Boże”, łamała obyczajowe schematy – nosiła się po męsku, a życie spędziła z dwiema kobietami? Tak, z dwiema. Druga to Helena Weychert, z którą Maria jakiś czas mieszkała nawet w Falenicy… (Dagmara Molga)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ewa Chudoba „Literatura i homoseksualność. Zarys problematyki genderowej w kanonicznych tekstach literatury światowej i polskiej”

Wydawnictwo Libron 2012

 

 

Książka Ewy Chudoby jest czymś pomiędzy podręcznikiem a popularyzatorską opowieścią o homoseksualności w literaturze. Całość została podzielona na Polskę i świat, w każdej z tych części otrzymujemy krótkie nakreślenie postrzegania miłości do osób tej samej płci w społeczeństwie, po czym charakterystyki najważniejszych twórców i twórczyń. Zaczyna się od Safony i Sokratesa, a potem jest m.in. Szekspir, Oscar Wilde, Colette, Genet, Virginia Woolf, Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Dąbrowska. Chociaż historia doprowadzona jest do dzisiaj, zazwyczaj Chudoba opowiada o czasach, kiedy o homoseksualności nie można było pisać wprost, niezbędne było więc kodowanie, sugerowanie treści jedynie wtajemniczonym, czasem w sposób zaskakujący: inwerci mieli mieć silny uścisk dłoni, a lesbijki miały strzelać palcami.

Jak zawsze w takich sytuacjach pojawia się pytanie o dobór bohaterów, Chudoba zajmuje się tylko uznanymi, pomija wszystko, co nie jest kanonem. Nie ukrywa, że np. Adrienne Rich była dla niej samej odkryciem, zdradza też własne antypatie, Freuda nazywa psychoanalitycznym katem mniejszości seksualnych.

Zaskakuje natomiast jej podejście do terminologii, autorka tworzy teorię, według której homoseksualizm to pojęcie odnoszące się tylko do mężczyzn. Choć czuła na punkcie nazewnictwa, potrafi użyć anachronicznego określenia odmienne skłonności. Te mankamenty nie powinny jednak przysłonić zalet książki. (Krzysztof Tomasik)

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Homoseksualność staropolska” Piotr Oczko, Tomasz Nastulczyk

Collegium Columbinum, 2012

 

 

Ponad 500 stron, ale to tylko „przyczynek”, jak piszą autorzy, do opracowania o funkcjonowaniu osób homoseksualnych w Polsce od XV do XVIII wieku (mniej więcej). Do przejrzenia pod kątem LGBT pozostaje ponoć mnóstwo materiałów historycznych. Ale już sam „przyczynek” ma wielką wartość poznawczą. Znajdziemy tu takie perełki, jak historię szlachcica Mikołaja Turkowieckiego, który w 1608 r. zakochał się w swym parobku Stanisławie Skrzypczyku. Sam dziwiąc się temu uczuciu, oskarżył o… czary kobietę, która parobka mu do pracy zarekomendowała. Albo Marcin Gołek, piekarz z Sieradza, który w 1633 r. współżył ze swym czeladnikiem, Wojciechem ze Sromotki. Obu nieszczęśników spalono. Bo gdzieby (….) chłop z chłopem sprawę przeciw przyrodzeniu miał, takowi mają na gardle być skarani a według obyczaja ogniem mają być spaleni, bez wszelakiego zmiłowania i łaski.

Już wtedy panowało u nas przeświadczenie, że homoseksualizm jest „nie stąd”: grzech sodomski opisywano jako mężczyzny z mężczyzną obrzydliwe bawienie się, jakowej obrzydliwości we Włoszech i we Francyjej i u mnichów niemało (jak widać, nadreprezentację gejów wśród kleru też już zauważano). Kobietom poświęcano o wiele mniej uwagi, ale Piotr Oczko i Tomasz Nastulczyk cierpliwie wyławiają rożne fragmenty, przeczytamy więc o Elżbiecie Petroselinownie czy o „wszetecznicach” urządzających pijaństwa w męskich strojach.

Wbrew tytułowi autorzy poświęcają sporo miejsca sytuacji osób homoseksualnych w Europie Zachodniej, nad którą studia trwają od lat. Istnieją dobre kompendia wiedzy, nie trzeba sięgać do tekstów źródłowych. Wiadomo na przykład, że w Londynie połowy XVII wieku więcej było „oberż dla sodomczyków” niż klubów gejowskich w Londynie połowy XX wieku… U nas – terra prawie całkowicie incognita. Wątpliwości budzą natomiast ataki na Pawła Fijałkowskiego i innych historyków, którym autorzy zarzucają nadinterpretowanie źródeł i bezpodstawne sugerowanie czyjejś homoseksualności. Nawet jeśli, to czyż nie rozsądniej byłoby poświęcić więcej energii na zjawisko odwrotne, występujące dużo częściej, czyli pomijanie homoseksualności w historycznych analizach?

Niemniej, pierwszą i drugą część opracowania, opatrzoną komentarzami i spostrzeżeniami, czyta się niemal jak powieść. Trzecia – licząca ok. 250 stron – to antologia tekstów źródłowych – dla koneserów. (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja dezorientacja

O coming oucie, o milczeniu, o unikach, o literaturze, o stowarzyszeniu Tolerado i o haśle „Jesteśmy rodziną”, które wymyśliła na pierwszy trójmiejski Marsz Równości z prof. Ewą Graczyk rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: Agnieszka Łyźniak

 

Zdradzi mi pani tajemnicę?

Jeżeli w ogóle jest jakaś tajemnica. Działalność w Tolerado była dla mnie swego rodzaju coming outem, tymczasem inni dawno „wiedzieli”. Zdiagnozowali mnie jako lesbijkę, zanim ja sama to zrobiłam.

Pani się nie lubi „diagnozować jako”?

Nie lubię. Należę do ludzi, którzy się źle czują, gdy mają się określić w sposób jednoznaczny. Na pewno nie jestem heteronormatywna, o tym całe życie się przekonywałam. Ale moja „orientacja” to dezorientacja. Może to dziwne słowo, ale czuję, że trafne. Wiele rzeczy mi się w życiu może zdarzyć albo nie zdarzyć, jest w tym nieprzewidywalność.

Dezorientacja?

I rozproszenie. Wszystko przychodziło stopniowo. Na pewno musiałam sobie uświadomić, że moje fantazje erotyczne dotyczą raczej kobiet, i to akurat dość szybko sobie uświadomiłam, nie chcąc tego nazywać. Mając kilkanaście lat, już ewidentnie wiedziałam: raczej kobiety niż mężczyźni.

I bała się pani?

Bałam się. Bagaż pogardy związany ze słowami „lesbijka”, „homoseksualista”, „pedał” był bardzo silny. To było wtedy coś okropnego. Naprawdę okropnego. Potworność, sfera abjectalności, tabu była w tamtym świecie bardzo silna, a ja byłam na nią bardzo wrażliwa. Wszystko się we mnie odbywało przez rożnego rodzaju fragmentaryzacje osobowości: w jednej części działo się to, w drugiej tamto, w fantazmatach sceny erotyczne z kobietami, a w sferze języka uniki: ja tego nie nazywam, nie przyjmuję do wiadomości, usiłuję nie przyjmować tego do…

świadomości?

Tak.

A dalej? Rozbłysk? Pęknięcie?

Zakochałam się. Zresztą bardzo nieszczęśliwie, w kobiecie, która była heteroseksualna, nic z tego nie wyszło, ale wtedy musiałam sobie powiedzieć: jest tak, a nie inaczej. To był moment konfrontacyjny, zaczęłam wchodzić w jakieś związki, w rożny sposób szczęśliwe lub nie. Przezwyciężyłam odruch ucieczkowy.

W tym hiperlęku, ukryciu – jak się żyło? Miejsca spotkań, skrytki, kody – dopisze pani wers do lesbijskiej herstorii?

Niestety, nie uczestniczyłam w żadnym życiu środowiskowym. Ja dopiero w okolicach trzydziestki próbowałam coś, kogoś, po omacku znaleźć, czasem znajdowałam spośród moich znajomych… W połowie lat 80. trafi łam na grupę dziewcząt, z których część była nieheteroseksualna. Mała grupa, dość mocno ze sobą związana. Ale to też było przejściowe.

Nieheteroseksualność realizowała się w pani wyborach intelektualnych?

Na pewno. Zawsze miałam skłonność do szukania miejsc nieoczywistych, rozszczepiania racji, do oglądania drugiej strony. To mnie pociągało, znacznie mniej pociągało mnie to, co na froncie.

Nawet na froncie gender studies. Np. „Poganki” Żmichowskiej nie czyta pani, jak się przyjęło, czyli jako zapisu lesbijskiego pożądania.

Nie, bo staram się zawsze czytać tekst, a „Pogankę” czytam jako opowieść o kobiecie „stworzonej przez mężczyzn”. Tak to nazywam.

W książce „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” – feministycznej. Feminizm jest ważny?

Bardzo ważny. To była moja droga uświadomienia sobie swojego miejsca, swojej orientacji.

A seminaria profesor Janion? Dziś, po rewolucji genderowej w humanistyce, tamto podejście naukowe nie wydaje się specjalnie dziwaczne, ale wtedy, w latach 70.?

Było bardzo nieoczywiste! I przebijało się z trudem.

Rozmaite narracje, nawet dziecięce fantazmaty, miały tam swoje miejsce. W tomie „Maski” (część „Transgresji”) przytacza pani swój fantazmat – teorię zbiorowej świadomości, pamięta pani?

(śmiech) Pamiętam.

Istnieje tylko jedna jedyna świadomość (…) płynie we wszystkich żyjących (…) jednocześnie i po kolei (…) Moje konkretne ja było jakby tylko czasowym zamknięciem, nietrwałym więzieniem”. Jakby pani oscylowała między własną radykalną innością i wspólnotą z innymi.

To była taka hipoteza trochę filozoficzna, trochę teologiczna, która wywodziła się z pewnego stanu psychicznego czy duchowego. Takie spekulacje i uczucia były ważną częścią mojego dzieciństwa. I wciąż mam dziwny kontakt z tym, co wtedy myślałam. To się wzięło może z tego, że moi rodzice wykonali na mnie i na moim bracie eksperyment. Choć sami byli katolikami, nie wychowali nas w Kościele katolickim. Byli pokoleniem wojennym. Z wściekłości na Boga, za to, co się wydarzyło, wyrzucili dzieci poza Kościół. Nie byłam chrzczona, spędziłam dzieciństwo sama, odizolowana od rytuałów. Potem sobie uświadomiłam, że to była sytuacja nadzwyczajnej wolności. Wolności trudnej. Nikt mi nie pomagał, nie prowadził. Jako dziecko posttraumatyczne (z doświadczeniem wojny w pokoleniu rodziców), wrażliwe, często chore, rożne rzeczy sobie fantazjowałam, poza Kościołem i jego nauką.

Wolność filozoficzna nie dała wolności do samoakceptacji?

Nie bardzo, poczucie osamotnienia było zbyt silne. To był właśnie koszt tej wolności. Do akceptacji siebie doszłam wiele lat później. Znaleźć się jako małe dziecko zupełnie bez swojej grupy, bez stada, to było bardzo trudne.

Zazwyczaj się mówi, że narracja kościelna (narzucona moralność, grzech) utrudnia samoakceptację osób nieheteroseksualnych, wzywając nas do wstydu, autopotępienia. Można by wnioskować, że jej brak poprowadzi wprost do wolności.

Najpierw w dzieciństwie, a potem we wczesnej młodości miałam wiele kłopotów rodzinnych, zdrowotnych, dezorientacja seksualna była ich ważnym aspektem, ale nie jedynym. PRL dla ludzi z awansu społecznego, a takimi ludźmi byli moi rodzice, był czasem wielkiej niewygody i niepewności – nie wiadomo było, jak się zachować, co sądzić o rożnych sprawach. To wytwarzało lęki i wszechobecną agresję wobec tego, co inne i niezrozumiałe.

Z fantazji o wspólnej świadomości pani – dziecko – zrezygnowała, gdy zdała sobie sprawę, że należą do niej też ci, z którymi pani nie chce być jednym: „gdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jestem także (powiedzmy) Krzysiem z III c (…), którego nie znosiłam”.

(śmiech) Tak, konkret to sprawdził.

Gdybyśmy to przełożyły na strategię ruchu LGBT – trzeba się jasno określać i radykalizować inność, różnicę, czy wierzy pani w komunię porozumienia?

Wierzę w dialog. Odkryłam w sobie w pewnym momencie potrzebę walki, ale ona nie polega u mnie na przeżywaniu nienawiści. Zasadniczo nie nienawidzę, raczej się bardzo mocno dziwię. Towarzyszy temu często współczucie. Widzę kogoś, kto jest (dla mnie) okropny i myślę sobie: jak do tego doszło, co się nie udało? Myślę, że strategia powinna być oparta właśnie na próbie zrozumienia. Bo przecież próbując opisać sytuację środowiska LGBT, opisujemy społeczeństwo.

Myślę tutaj o całym społeczeństwie, także tym heteryckim, „normalnym”. Jesteśmy jego lewą (inną) stroną i kiedy my coś dobrze opiszemy, zdiagnozujemy, po tamtej stronie też coś się dzieje, nowa diagnoza wytwarza nowe działanie, oni też mogą coś zrozumieć, przesunąć, prawda?

To jest trudne, jednak marzę o dialogu. Nie unikałby on momentu konfrontacji, ale szedłby dalej. Cóż może być bardziej dziwnego niż to, że część ludzkości inaczej pożąda, inaczej pragnie niż pozostali, że nie stosuje się do reguł? A jednak świat zawsze taki był, więc o coś tu chodzi, prawda? Niektórzy idą pod prąd. Jedni tak, a drudzy tak. Są jakieś powody, warto próbować zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.

Pani jest autorką hasła tegorocznego Marszu Równości w Trójmieście, zorganizowanego przez Tolerado – „Jesteśmy rodziną. To hasło mówi właśnie o tym, o wspólnocie?

Dla mnie to było trochę inaczej, ale może i na to wyszło. Ja sama jestem dość daleka od życia rodzinnego i długo walczyłam o liczbę mnogą w haśle marszu. Zależało mi na pluralizmie: są rożne rodziny, rożne modele. Ale później, przy rozmowach, zrozumiałam, że dla większości z nas ważna jest potrzeba jedności, bycia w grupie. Może wtedy ta moja empatia spowodowała, że uległam – i nie żałuję. Na pewno chodziło też o to, żeby przejąć słowo „rodzina”. To nam się udało!

Mówi pani: „Jestem daleka od życia rodzinnego”, ale w ostatniej książce, wspomnianej już „Od Żmichowskiej do Masłowskiej” pani zwraca się ku matce, pisze o niej esej.

Podszyty jednak wielkim poczuciem winy za jej cierpienie.

Chcę jej ocalenia, które miałoby się dokonać dzięki uratowaniu siebie” – pisze pani. Czy coming out, w sensie autonarracji, jest w jakiś sposób częścią tego projektu? Uratowania części siebie, która właśnie nie jest matką? Uratowania Całej Siebie?

Tak, to jest bardzo ważne. Szczególnie u dzieci posttraumatycznych, jak ja, toczy się walka, by mama nie zajęła całego miejsca we mnie, nie zjadła mnie. To opisuje np. Bożena Keff (w książce „Utwór o matce i ojczyźnie” – przyp. MKo). Więc tak, niewątpliwie – ja się wyzwalam. Powoli uczę się wypowiadać wiele rzeczy. Z perspektywy młodych ludzi moje doświadczenie może wydawać się dziwaczne: ktoś, kto po latach milczenia nagle mówi, to trochę jakby jakiś potwor wynurzył się z mroku. Ale właśnie z tej perspektywy milczenia widać, jak ważne jest wypowiadanie swojego życia, pragnienia, miłości. Ja sama wiele rzeczy, które mi się przytrafiły w moim życiu odbieram jako dobre, ale milczenia nie. Powiedzenie sobie mi innym: „nie jestem taka jak wszyscy”, „robię, co chcę; nie żyję według cudzego pragnienia”, to jest znacznie bliższe spełnienia czy szczęścia. Im wcześniej, tym lepiej.

***

Ewa Graczyk, prof. dr hab. Uniwersytetu Gdańskiego, ukończyła studia na UG w 1977 r. Pracę magisterską o powieściach S. Brzozowskiego pisała pod kierunkiem prof. M. Janion, na której konwersatoria i seminaria uczęszczała, biorąc udział w dyskusjach i pracach. Zaowocowały one publikacją kolejnych tomów „Transgresji”. Od ponad 30 lat pracuje na UG w Zakładzie Teorii Literatury Instytutu Filologii Polskiej. W 1986 r. obroniła w IBL PAN pracę doktorską o twórczości Stanisławy Przybyszewskiej – publikacja pt. „Ćma” w 1994 r. W tym samym roku opublikowała również tom esejów „O Gombrowiczu, Kunderze, Grassie i innych ważnych sprawach”. W l. 1994-98 pracowała jako lektorka j. polskiego i wykładowczyni literatury i kultury polskiej na Uniwersytecie w Tuluzie. W 1991 r. ukazał się tom „Balsam i trucizna. 13 tekstów o Mickiewiczu” pod. red. E. Graczyk i Z. Majchrowskiego. W 2001 r. – zbiór „Siostry i ich Kopciuszek” pod red. E. Graczyk i dr M. Graban-Pomirskiej. W 2006 r. książka Graczyk „Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Gombrowicza w okresie międzywojennym” była nominowana do nagrody Nike. W 2013 r. badaczka opublikowała feministyczny tom „Od Żmichowskiej do Masłowskiej. O pisarstwie w nadwiślańskim kraju” na temat pisarek w kanonie polskiej literatury.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia miłosna

O tym, czy Gombrowicz skrycie kochał Geneta i o tym, jak, nie bez problemów, obronić doktorat o ich romansie, który się nie wydarzył z Piotrem Sewerynem Rosołem, autorem książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Takiej historii miłosnej jeszcze nie czytaliście. To jest historia, która się nie-wydarzyła. Spotkanie, które nie doszło do skutku. Pisanie, które przeszło samo siebie i weszło w innego. (By tak rzec). Gombrowicz czyta Geneta i odnajduje w sobie niezapisane pragnienie. Piotr Seweryn Rosół czyta Gombrowicza i odnajduje zapis, który okazał się jednak istnieć, lecz ukryty. Przejmuje Gombrowicza pragnienie (Geneta) i nie tylko ma doń stosunek, lecz go uprawia.

Ciągle nie wszystko napisano o Gombrowiczu?

Pewnie, że nie wszystko, bo i on nie wszystko o sobie napisał. A skoro pod koniec życia „odnalazł [w Genecie] to wszystko, czego nie ośmielił się napisać”, pojawia się pytanie, jak przekroczyć granicę, którą wyznaczył sobie i swoim czytelnikom. „Wszystkiego” nigdy nie da się napisać, choć niby „wszystko” zostało już napisane, zawsze jednak trzeba pisać inaczej, albo w ogóle.

Gombrowicz nigdy Geneta nie spotkał „w realu”, ale spotkał jego teksty i pisał o tym tak: Genet! Genet! Wyobraźcie sobie, co za wstyd, przyplątał się do mnie ten pederasta, ciągle za mną chodził, ja idę ze znajomymi, a tu on na rogu, gdzieś, pod latarnią, i jakby kiwał… daje mi znaki! (…) Przed wyjściem z hotelu wyglądałem przez okno nie ma go wychodzę… jest! Jego plecy stulone zerkają na mnie. W swojej książce „Historia miłosna” wychodzisz od tego zdania z Dziennika

To wyjście i wejście zarazem. To rozpoznanie, spotkanie i rozstanie, więc cała właściwie historia miłosna zawarta w siedmiu wersach. Genet jest ostatnim i najważniejszym sobowtórem Gombrowicza. Wprowadzanym na scenę po to, by ujawnić pragnienia, których inaczej ujawnić nie sposób. Jesteśmy w Paryżu, jest rok 1963, sześć lat przed Stonewall, niby już na progu rewolucji seksualnej, czy szerzej obyczajowej, ale wciąż w świecie, który wyznacza jasną granicę między normalnym a patologicznym, nie pozostawiając miejsca na inność, różnorodność, nienormatywność. Jean Genet jest pierwszym w literaturze francuskiej, który „ośmielił się“ opisać miłość homoseksualną z taką siłą i wyrazistością, autobiograficznie i metafizycznie, nie piętrząc już metafor i metonimii w poetyce niewyrażalności, nie stroniąc przy tym od brutalnego konkretu. Witold Gombrowicz jest pierwszym w literaturze polskiej, który przyznał, że nigdy „nie ośmielił“ się tak pisać, a jednocześnie tym wyznaniem raz jeszcze odsłonił „grzeszne” źródła swojej twórczości, bez których w ogóle by tej twórczości nie było.

Kiedyś, całkiem niedawno, był skandal lub wstyd-milczenie wokół tej seksualności. A ty całkiem bezwstydnie i obscenicznie…

Ależ nie obscenicznie i nie bezwstydnie.

No wcale, wcale. Nasturcja/masturbacja…

Tu jednak wszystko rodzi się na SCENIE pisania, która właśnie żywi się wstydem, poczuciem wykluczenia, anormalności… Nie bardzo interesuje mnie w tym wypadku banalny fakt bycia homoseksualistą (zresztą Gombrowicz, jak twierdzę – i to jest dopiero prawdziwy skandal – wcale homoseksualistą nie był), ale to jak doświadczenie seksualne staje się literaturą.

Doświadczenie niebanalne, lecz niezbyt jednak prawilne…

Jeśli mam jakoś określić jego tożsamość seksualną, to powiem, że bliżej mu do efebofilii niż homoseksualizmu. Trudno sobie wyobrazić Gombrowicza jako orędownika związków partnerskich czy małżeństw jednopłciowych, skoro relacja seksualna mężczyzn w tym samym wieku była dla niego czymś wręcz obrzydliwym, a tylko miłość do chłopców, o tak, pederastia złączona z pedagogiką, wydawała mu się godna szacunku, wzniosła, twórcza. Podobnie Genet, mimo że stał się przecież prawdziwą ikoną ruchu gejowskiego, nie kroczył wcale drogą wyzwolenia, emancypacji. Ucieleśnienie modelu greckiego w życiu i pisaniu jest ich wspólnym doświadczeniem, finałem historii miłosnej, przezwyciężeniem lęku, wstydu, upokorzenia, wyjściem poza dialektykę przyciągania i odpychania, powrotem do domu. Nie prowadzi jednak do walki o prawa, czy choćby o zwykłą tolerancję.

Za to prowadzi w ciekawsze rejony. Pamiętamy ze szkoły „Ferdydurke”. I te belfersko-uczniowskie zmagania nieszczęsne: „młodość, „pupa”, palec „maczany”, „porwanie”, „chodzenie”, o co chodzi? Ratunku! A u ciebie…

„Pupa” z pewnością jest czymś więcej niż zwykłą pupą, ale gdy stary nauczyciel „delektuje się pupą moją: – Co za pupa – mruczał – niezrównana!”, to odsłaniają się chyba całkiem konkretne źródła tej czy innej metafory. Podobnie „chodzenie” – najważniejsze chyba zdarzenie u Gombrowicza, chodzenie za chłopcem, chodzenie na pikiecie… chodzenie z życia wzięte staje się obrazem pragnienia, którego nie można zaspokoić. A „młodość”? Dość już o niej napisano, a jednak wciąż się wymyka, bo nie jest taką czy inną wartością czy kategorią, lecz pewnym obrazem, przeżyciem, namiętnością. Przebywanie w niej upokarza i jednocześnie daje nadzieję tym, którzy ją stracili.

No i ta „nasturcja”. Myślisz, że masturbacja to jakieś słowo klucz w przypadku Gombrowicza i Geneta? MasturbacJa dla Geneta, który napisał najważniejsze powieści w więzieniu, uruchamiała nieumiarkowany świat wyobraźni, grę fantazmatów, w których odnajdywał siebie i tych wszystkich pięknych samców – zbrodniarzy, morderców. Ważna jest tu figura bożka Pana, w którą wpisuje się biografia Geneta, odrzuconego, wykluczonego, potwornego, który w wyobraźni rekompensuje sobie porażkę pogoni za nierealnym obiektem pragnień. W przypadku Gombrowicza tą figurą jest Diogenes, więc masturbacja na agorze, w przestrzeni publicznej, ujawnienie w obszarze polis tego, co odbywa się wyłącznie w oikos, w zaciszu domowym, pokazanie tego, o czym wszyscy wiemy, a tylko udajemy, że rzeczy mają się inaczej. MasturbacJa jest najwyższą wolnością i najwyższym zniewoleniem.

Historię miłosną czyta się jak powieść Gombrowicza/Geneta, no ale jednak jest ona doktoratem. Pisanym we Francji?

Rozpoznanie nastąpiło już w pierwszych miesiącach pobytu w Paryżu, gdy mieszkałem w kościele Saint-Ambroise w 11. dzielnicy i byłem tam klucznikiem, takim strażnikiem świętości. W salonie miałem ogromną rozetę, w toalecie słyszałem każdą uroczystość, w nocy siedziałem sobie w konfesjonale… To było całkiem materialne doświadczanie sacrum, które leży u źródeł wrażliwości Geneta. Po roku przeniosłem się do mieszkania przyjaciół, których nigdy nie było a z ich balkonu mogłem niemal dotknąć pierwszych grobów cmentarza, który wypełniał cały pejzaż. Samotność i rzeczy ostateczne – czy można mieć lepsze warunki do pisania? Do samego Spotkania doszło już w Berlinie, tam gdzie Gombrowicz pisał „Dziennik transatlantycki”, którego momentem centralnym jest właśnie spotkanie z Genetem, a jednocześnie, jak donosił Jeleńskiemu: dostał okropnego ataku pederastii, nic innego nie robił, tylko to właśnie z czterema na razie Niemczykami. Berlin to było intensywne życie nocne, bardzo dużo teatru, niemal każdy wieczór rozpoczynałem od spektaklu w Volksbühne albo i Schaubühne. To było „chodzenie”, „patrzenie”, no i „porwanie”. I wreszcie finał, czyli Rozstanie, odwlekane jak długo się dało, a przecież od samego początku nieuchronne, te smutne powroty do Warszawy i Krakowa, powroty do rzeczywistości i w końcu szczęśliwy powrót do domu.

Nie było problemów z obroną doktoratu?

Były i to niemałe. Właściwie obrona na Uniwersytecie Warszawskim zakończyła się bez ogłoszenia wyniku, a część polskiej komisji, która głosowała przeciwko lub wstrzymała się od głosu, po prostu opuściła salę. Trudno stwierdzić, w czym dokładnie tkwił problem. Nawet w trakcie obrad niejawnych nie ujawnił się żaden merytoryczny argument przeciwko. Komisja francuska, która przyznała mi najwyższą notę, była zdumiona takim obrotem sytuacji. Tak czy inaczej, wszyscy poszliśmy na kolację do MiTo i atmosfera wcale nie była grobowa. Pamiętam, że na torcie (to pomysł rodziców) były logotypy Sorbony i UW i najpierw wszyscy nakładali sobie wyłącznie Sorbonę w jakimś takim geście sprzeciwu, ale później UW okazał się równie smaczny (śmiech). Po trzech dniach nastąpiło zmartwychwstanie. Dziekan powołując się na rozmaite paragrafy dopatrzył się uchybień proceduralnych i przewagą jednego głosu dostałem rekomendację także polskiej komisji. Dziś to doświadczenie wydaje mi się niezwykle cenne, utwierdza mnie w przekonaniu, że za pisanie zawsze trzeba zapłacić pewną cenę.

Pofantazjujmy. Gombrowicz wychodzi z hotelu i rzeczywiście spotyka Geneta Co dalej? Dokąd idą? Co się dzieje?

Nigdzie nie idą i nic się nie dzieję. Spotkania u jednego i drugiego uwodzą, gdy są wyobrażone, a kiedy się spełniają przynoszą jedynie rozczarowanie. Ale w porządku. Może właśnie dlatego, pofantazjujmy. Genet, który wielokrotnie trafiał do więzienia za kradzież książek mówi na przykład tak: Salut Witold, właśnie ukradłem Twoją „Pornografię”! O tam, zobacz, w księgarni za rogiem. Gombrowicz na to: Bonjour Monsieur, ukradłeś mi Pan całą moją literaturę! Genet: Ah bon, to chodźmy gdzieś, ja pójdę przodem a Ty za mną, w porządku? Gombrowicz: Nie, już nie, to ja pójdę przodem, a Pan pójdzie za mną. I co? I nic. I stoją tak i patrzą na siebie przez chwilę a po tej chwili odchodzą, każdy w swoim kierunku…

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Słowo na L, słowo na B

Z ANNĄ DŻABAGINĄ, historyczką literatury, autorką książki „Kalkowska. Biogeografia”, o coming outach przed rodziną i na uczelni, o jej bohaterce – biseksualnej pisarce sprzed stu lat – i o widoczności nieheteroseksualnych kobiet w polskich naukach humanistycznych rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Emilia Oksentowicz/kolekt

 

Bohaterką twojej biograficznej książki jest polsko-niemiecka pisarka Eleonora Kalkowska (1883-1937), jak się okazało – biseksualna.

O tym, że Kalkowska była pisarką biseksualną, dowiedziałam się, dopiero kiedy zaczęłam czytać niemieckojęzyczne źródła poświęcone jej twórczości. Pamiętam dokładnie, jak natrafi łam na fragment o tym, że w latach 20. żyła w związku z bardzo uznaną modernistyczną rzeźbiarką Milly Steger. Prowadziła dosyć otwarte, mówiąc współczesnymi kategoriami: wyoutowane, życie nieheteronormatywnej kobiety.

Co poczułaś – jako badaczka lesbijka – kiedy odkryłaś, że masz do czynienia z queerową pisarką?

Było to dla mnie absolutnie zwalające z nóg.

W Polsce o tym nie pisano?

W żadnym z tekstów, które ukazały się o Kalkowskiej – czy to na początku lat 90., czy dwutysięcznych – nigdzie taka wzmianka się nie pojawia.

Skąd ten rozdźwięk w recepcji jej seksualności?

Myślę, że zagadnienie jej nieheteronormatywności zostało dostrzeżone w Polsce dopiero teraz ze względu na większą otwartość zachodniej akademii na poruszanie queerowych wątków. Co prawda polskie studia queerowe są obecnie dość prężnie rozwijającym się obszarem badawczym, przynajmniej w kontekście historii literatury, ale w kontekście literatury francuskiej, niemieckiej i anglosaskiej ten proces trwa już od wielu dekad.

Z czego wynikała trudność związana z tym odkryciem?

Pojawiły się we mnie różnego rodzaju obawy. Moje badania przebiegały w dość bliskiej współpracy z żyjącą rodziną Kalkowskiej, a jak wiemy z różnych przypadków historycznych, zdarza się, że to współczesna rodzina jest głównym cenzorem, który nie godzi się na to, żeby o nieheteronormatywnej przeszłości ważnych postaci historycznych – czy to pisarzy, czy artystów – pisać czy wzmiankować. Często są to pola walki na ten temat. Tak było w przypadku dziennika Anny Kowalskiej, którego fragmenty dotyczące związku z Marią Dąbrowską zostały ocenzurowane ze względu na naciski rodziny. Strategia, którą ostatecznie obrałam w pisaniu o seksualności Kalkowskiej, była najbardziej zgodna z moim sumieniem, ale też faktami historycznymi. Pisałam o tym, że miała męża Marcelego Szarotę, i tak samo napisałam o tym, że miała partnerkę – Milly Steger. W dzienniku jej przyjaciółki, dość znanej malarki ekspresjonistycznej Gabrielle Münter, Kalkowska jest opisywana jako społecznie zaangażowana, lewicowa, feministyczna, pacyfistyczna, otwarcie żyjąca ze swoją seksualnością kobieta biseksualna. Dokładnie w ramach takiej samej narracji wprowadziłam ten wątek do swojej książki.

Nie napotkałaś na opór rodziny?

Profesor Tomasz Szarota, wnuk pisarki, przeczytał doktorat, który stał się podstawą książki, dopiero po jej złożeniu. Pochwalił napisanie wprost o biseksualności Kalkowskiej. Nie tylko obawy, które miałam, były nieuzasadnione, ale wręcz moja praca na tym polu została doceniona.

Outujesz Kalkowską dla polskiej historii literatury?

W przypadku Kalkowskiej sprawa jest o tyle prosta, że istnieją źródła, które potwierdzają, że była wyoutowana. Nie miałam poczucia, że wyciągam historię, która była zamiatana przez pisarkę pod dywan. Ale nawet gdybym badała przypadek autorki, która całe życie poświęciła temu, żeby ukrywać swoje życie osobiste i seksualne, to sądzę, że etycznym wyjściem współcześnie – w XXI w. – byłoby pisanie otwarcie i przywracanie jej schowanej części biografii i twórczości.

Niektórzy uzasadniają to dbaniem o prywatność naszych zmarłych – i kolanem wpychają historyczne postaci queer do szafy.

Nawet jeśli ktoś twierdzi, że robi to z etycznych pobudek, to tak nie jest – utrwala w ten sposób przekonanie, że to brudny sekret, o którym nie należy mówić. W mojej etyce badawczej nie ma miejsca na tego typu strategie. Sądzę, że to właśnie jest etycznym zadaniem badaczy – pokazanie tego, co w tamtym czasie było nie do pokazania, ale w nowym kontekście.

Czy w twórczości Kalkowskiej są wyrażone explicite wątki queer?

Nie jest tego dużo… ale jest. (śmiech) Rozdział, w którym piszę o wyzwolonym seksualnie Berlinie tego okresu, jest o tyle ciekawy, że ilustruje, na ile do twórczości Kalkowskiej mogła przemknąć część tego świata, nawet jeśli nie jest ona bardzo mocno wyeksponowana.

Podasz konkretny przykład?

Jest jeden nigdy nieopublikowany dramat Kalkowskiej pt. „Katharina” z 1928 r. To portret psychologiczny carycy Katarzyny w momencie przewrotu, w którego konsekwencji doszła do władzy w carskiej Rosji. Ciekawy jest wątek poboczny – silnie podszytej homoerotycznym napięciem relacji z jej wieloletnią powiernicą, księżną Daszkow. Są urocze fragmenty, np. scena, w której Katarzyna odtrąca księżnę, gdy ta się do niej zaleca, i mówi, że Daszkow jest szalona, na co ta stwierdza: „Alle Liebe ist sich gleich” – każda miłość jest równa. Brzmi to jak cytat ze współczesnych banerów Miłość Nie Wyklucza albo innej organizacji LGBT.

Te słowa padają w pracy sprzed prawie stu lat.

W pierwszej chwili było to dla mnie szokujące, ale im bardziej zagłębiałam się w queerową historię tego okresu, tym bardziej sobie uświadamiałam, że to w ogóle nie powinno być aż tak zaskakujące.

W jednym z rozdziałów podważasz mit Paryża jako międzynarodowej lesbijskiej stolicy przełomu XIX i XX w. Pokazujesz, że na ten tytuł zasługuje właśnie bliższy Polsce Berlin.

W mojej książce jest cały rozdział poświęcony lesbijskiemu Berlinowi tego okresu. Zawieszamy się na myśleniu, że walka o prawa osób nieheteronormatywnych zaczęła się w drugiej połowie XX w., czyli na Stonewall, i zapominamy o wcześniejszych, prekursorskich inicjatywach. Pierwszy nurt emancypacyjny osób LGBT pochodzi z przełomu XIX i XX w. Mam na myśli oczywiście działania takich osób jak Magnus Hirschfeld, psychiatra i seksuolog, który walczył o depenalizację homoseksualizmu w niemieckim kodeksie karnym.

Męski homoseksualizm był przecież wtedy prawnie karany.

Tak, a paradoksalnie był to jednocześnie czas prężnych działań ruchów emancypacyjnych. Otwarcie działały kluby i miejsca spotkań dla nieheteronormatywnej społeczności i skierowana do niej prasa. Kwitła również kultura lesbijska. W archiwum lesbijskiej historii w Berlinie natknęłam się na wydany w 1929 r. przewodnik pt. „Berlińskie lesbijki”, napisany przez wyoutowaną dziennikarkę Ruth Roellig. Jest to po prostu przewodnik po ówczesnych lesbijskich klubach. Było ich kilkadziesiąt – dla całego przekroju społecznego, od wyższych sfer po klasę robotniczą. Dodatkowo te kluby były inkluzywne – bywały w nich lesbijki, kobiety biseksualne i kobiety trans.

Co oferował lesbijkom ówczesny Berlin oprócz klubów?

Kilkanaście periodyków skierowanych tylko i wyłącznie do społeczności lesbijskiej, np. „Die Freundin” [Przyjaciółka], którego nakłady dochodziły do dziesiątek tysięcy i które było sprzedawane w całej Republice Weimarskiej, również na prowincji. Pismo ukazywało się przy wsparciu Ligi Praw Człowieka – świadczy więc nie tylko o rodzącym się upodmiotowieniu lesbijskim, ale też o upolitycznieniu spraw LGBT i walce o emancypację. Rodząca się podmiotowość lesbijska była nie tylko kulturowa, ale też polityczna.

Czy Kalkowska brała bezpośredni udział w tym życiu?

Na ten temat niestety niewiele wiadomo. Możemy się domyślać, że to były miejsca znane Kalkowskiej, ale reszta pozostaje w sferze domysłu.

Ten świat nagle zniknął.

Wszystko zakończyło się oczywiście wraz z dojściem Hitlera do władzy w 1933 r. To przerwana historia.

Tymczasem w Polsce mamy Marię Konopnicką jako patronkę roku 2022. Cieszysz się?

Oczywiście tak, natomiast odnoszę wrażenie, że będzie to kolejny rok powtarzania, że Konopnicka i Dulębianka to były po prostu przyjaciółki i że inaczej wyglądały wtedy relacje społeczne. Jestem natomiast przekonana, że społeczność queerowa i queerowa świadomość w Polsce są na tyle prężne i aktywne, że nie pozwolimy po raz kolejny wymazać tego wątku. Nawet jeśli w kontekście oficjalnych komunikatów seksualność i queerowość Konopnickiej będą wymazywane.

Historycy i historyczki literatury wyjdą na ulice?

Z pewnością nie wszyscy. (śmiech)

Przyjechałaś na studia do Warszawy. Skąd?

To trochę skomplikowane, bo pochodzę z rodziny imigrantów z Rosji i jestem pierwszym pokoleniem Polaków w naszej rodzinie. Mimo że urodziłam się w Polsce, to dopiero w wieku 25 lat udało mi się wywalczyć polskie obywatelstwo. Ale urodziłam się na Dolnym Śląsku i większość swojego życia spędziłam w Jaworze – małej miejscowości, która ma około 22 tysięcy mieszkańców.

Jak wyglądało twoje dorastanie jako osoby LGBT?

Okres dorastania jako lesbijki był dla mnie szalenie trudny. Pierwsze fascynacje kobietami przeżywałam już w wieku 7-8 lat. Najlepiej pamiętam z niego strach i wszystkie wysiłki wkładane w wyparcie wiedzy na swój własny temat. Pamiętam moment, w którym pierwszy raz świadomie zakochałam się w dziewczynie – koleżance ze szkoły – w wieku 14-l5 lat, i który wywołał we mnie wręcz panikę. Kiedy raz mi się przyśniło, że się pocałowałyśmy – a to był zupełnie niewinny pocałunek – obudziłam się zlana zimnym potem. Wiązało się to z głębokim strachem, że jestem lesbijką. Ta wewnętrzna walka trwała przez kilka następnych lat.

Co było jej przyczyną?

Główny problem wynikał z poczucia odosobnienia i alienacji. Nie znałam żadnej innej lesbijki w całym mieście. W moim liceum były dwie dziewczyny, które chodziły ze sobą za rękę. Pamiętam, jak katechetka na lekcji religii udawała, że ich nie zna. Powiedziała, że „jeśli to prawda, że są parą”, to ona ich nie uczy – „bo uczy tylko normalnych ludzi”. Do tego należy dorzucić brak jakiejkolwiek niemal reprezentacji kulturowej.

Z czym miałaś kontakt?

Przyjaciółka z liceum dała mi na spiratowanych płytach wszystkie sezony „Słowa na L”. Binge’owałam je w drugiej-trzeciej klasie liceum w absolutnej tajemnicy. Do dzisiaj wspominam uczucie ogromnej ulgi, jaką poczułam, kiedy obejrzałam pierwszy odcinek, chociaż jak wiadomo, z dzisiejszej perspektywy jest to serial problematyczny – właśnie z punktu widzenia reprezentacji queerowej społeczności. Ogromną ulgą było dla mnie zobaczyć, że „to” jest możliwe – być dorosłą kobietą, żyć w związku z drugą kobietą i być szczęśliwą. To był przełom.

Jak wyglądał kolejny etap?

Kolejny okres wiązał się z godzeniem się z myślą, że jestem lesbijką, i ulgą, że nie muszę robić różnych rzeczy, które robią moje rówieśnice. Pamiętam ulgę, że nie muszę się interesować chłopakami. (śmiech) I rozmawiać o zauroczeniach nimi. Że po prostu nie musi mnie to dotyczyć.

Dojrzewałaś do coming outu.

Proces coming outu przebiegał powoli. Najpierw wyoutowałam się przed przyjaciółką, która dała mi „Słowo na L”, potem przed starszą siostrą, która od samego początku była wspierająca. Jednak przełomowy był dopiero moment wyjazdu na studia do Warszawy. Miałam wtedy dziwny okres queerowego dojrzewania, kiedy miałam poczucie, że to, że jestem lesbijką, musi paść jako pierwsza informacja w każdej rozmowie. Przez pierwsze miesiące nowego życia w Warszawie niemal przedstawiałam się: „Jestem Ania i jestem lesbijką”.(śmiech) Miałam poczucie, że jeżeli na tym etapie ktoś stwierdzi, że nie chce mnie znać, bo jestem lesbijką, to znaczy, że ta osoba nie zasługuje, żeby w ogóle być w moim życiu.

Napotkałaś takie osoby?

Na jednej z pierwszych domówek, kiedy jakiś kolega przyprowadzony przez koleżankę dowiedział się, że jestem lesbijką, był strasznie zaskoczony i stwierdził, że podzieli się ze mną chyba komplementem: „Jak to jesteś lesbijką, przecież każdy by się z tobą…” – i tu padło niecenzuralne słowo dotyczące czynności seksualnych. To była jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie usłyszałam w życiu. Jak bardzo jest to seksistowskie, umniejszające, mizoginiczne? A była to osoba, której wydawało się, że jest wyzwolona i liberalna.

Został jeszcze coming out w domu.

Zdecydowałam się na niego w tym momencie. Na pierwszym roku wyjechałam na święta Bożego Narodzenia do domu i wyoutowałam się przed mamą. Wydarzyło się to dość spontanicznie. Miałam poczucie, że skoro jestem na nowym etapie życia, to mama, jedna z moich najbliższych osób, nie może o tym nie wiedzieć. W rozmowie uczestniczyła też moja siostra. To było niesamowicie wspierające.

Było trudno?

Było wiele łez i smutku. Mama martwiła się, czy dlatego, że jestem lesbijką, nie będzie mi w życiu trudniej. Ale mimo tej akceptującej reakcji nawet jej zajęło lata dochodzenie do rozumienia, co to znaczy, że jestem lesbijką. Że coming out dziecka nie oznacza, że wszystkie marzenia rodziców przestają istnieć.

A tata?

Był wtedy na wyjeździe zagranicznym.

Jego nieobecność sprzyjała powiedzeniu mamie?

Myślę, że tak. Łatwiej mi było rozbić coming out na kawałki. Przed ojcem wyoutowałam się rok później. Byłam wtedy w pierwszym stałym, poważnym związku. Kiedy przyjechał do mnie do Warszawy, poszliśmy na piwo i przeprowadziliśmy „męską” rozmowę, w której powiedziałam, że mam dziewczynę. Przyjął to chyba nawet lepiej niż mama. Chociaż mam wrażenie, że będąc mężczyzną wychowanym w patriarchalnym świecie, nie do końca potrafi ł nawigować emocjonalną stroną w rozmowie.

Jak oceniasz z perspektywy te rodzinne coming outy?

Było to trudne doświadczenie, ale miałam dużo szczęścia, że spotkałam się z takim przyjęciem. Być może jest to związane również ze specyfiką mojej rodziny. Mój ojciec jest Kazachem, pochodzi z muzułmańskiej rodziny, a moja mama Rosjanką pochodzącą z rodziny prawosławnej. W latach 80., kiedy brali ślub, sami musieli mierzyć się z różnymi problemami związanymi z pochodzeniem z dwóch różnych światów kulturowych i mierzyć się z akceptacją związku przez otoczenie, chociaż ich rodziny były niepraktykujące. Ja w dzieciństwie przeszłam asymilacyjną fazę katolicyzmu, ale wyrosłam na ateistkę.

Wiele lesbijek ukrywa się w cieniu ze strachu przed napiętnowaniem.

To straszliwie smutne i wręcz tragiczne. Nawet jeśli zważenie potencjalnych zysków i strat daje taki bilans, że jeśli się wyoutujesz i może cię spotkać coś nieprzyjemnego, przynajmniej w moim poczuciu zawsze było mniej przerażającą wizją niż decydowanie się na udawanie, że życie wygląda inaczej, niż wygląda naprawdę.

Jesteś wyoutowana w pracy – na uczelni?

Na uczelni nigdy nie ukrywałam swojej orientacji ani związku z kobietą. Jeśli można mówić o jakimś momencie, który można uznać za publiczny coming out, to był to moment mojej publicznej obrony doktorskiej. Na koniec, kiedy dziękuje się promotorowi, recenzentom i rodzinie, podziękowałam też wówczas narzeczonej, a obecnie żonie – Izie. W tym momencie niektórzy zaczęli entuzjastycznie kiwać głowami. (śmiech) Mam wrażenie, że to było przeżycie nie tylko dla mnie.

Nieheteronormatywność to na polskiej uczelni wciąż tabu.

Znowu wracamy do kwestii braku reprezentacji. Kiedy byłam studentką, a później doktorantką, miałam silne poczucie braku figur czy przykładów uznanych badaczek, które byłyby wyoutowanymi lesbijkami i jednocześnie spełniającymi się badaczkami w akademii.

Precedens ustanowiła np. Maria Janion w 2013 r., outując się w wywiadzie z Kazimierą Szczuką.

Pamiętam ten moment – to było dla mnie jak trzęsienie ziemi, absolutnie wspaniały. Pierwszy raz zetknęłam się z czymś takim, chociaż wcześniej, oczywiście zakulisowo, mówiło się o wielu badaczkach, że pozostają w związku z kobietami. Z tym większą wdzięcznością przyjmuję ostatnie coming outy Agnieszki Graff czy wcześniej Ewy Graczyk. Jak w przypadku każdej queerowej biografii, prywatne zawsze jest polityczne. To, czy decydujemy się na to, żeby żyć otwarcie, ma również wpływ na to, jak wygląda życie innych.

Czy z takim podejściem napotkałaś jakiś opór – homofobię?

W pierwszej chwili myślę: nie, przecież nikt mnie nie zwyzywał ani nie pobił pod biblioteką. Natomiast jeśli dłużej się nad tym zastanowię, to przejawów miękkiej homofobii jest cała masa. Kiedyś wygłaszałam referat poświęcony Narcyzie Żmichowskiej i jej powieści „Biała róża”, którą zestawiłam z „Panią Dalloway” Virginii Woolf. Poruszyłam tam wątek homoerotycznego napięcia pojawiającego się w obu powieściach. Wtedy jakiś nieznany mi profesor wstał i zaczął perorować o tym, że to były inne czasy, inna wrażliwość społeczna i że pisarki na pewno nie miały na myśli nic zdrożnego.

„Zdrożnego” – czyli homofobia. Domyślam się, że to nie była ostatnia taka sytuacja.

Kiedy chciałam poprowadzić jako swoje pierwsze konwersatorium zajęcia dotyczące queerowej historii literatury kobiet XX w., usłyszałam od ówczesnej przełożonej, że „to jest zbyt wąski temat i trzeba znaleźć coś szerszego, żeby zainteresować więcej studentów”. Stwierdzenie podszyte homofobią, bo jednocześnie rok wcześniej na tych samych zajęciach mój kolega prowadził konwersatorium dotyczące tylko i wyłącznie twórczości Różewicza. Dlaczego czytanie Różewicza przez cały semestr nie jest wąskie, a czytanie literatury polskiej, rosyjskiej, francuskiej, niemieckiej i angielskiej, queerowej i kobiecej, nagle jest?

Może władze przestraszyły się słowa „queer”?

Nikt mi wprost tego nie powiedział, ale musiało się to wiązać z gamą zakorzenionych stereotypów. A wręcz projekcją – temat po prostu nie był interesujący dla przedstawicieli tego pokolenia. Tymczasem okazuje się, że studenci przyjmują go z wdzięcznością i zaangażowaniem, bez względu na to, czy sami są nieheteronormatywni, czy nie.

Zajęcia o queerowej literaturze kobiet się odbyły?

Wyszłam z tej sytuacji na tyle, na ile byłam w stanie wyjść obronną ręką – zrobiłam zajęcia poświęcone nowym tożsamościom w literaturze kobiet przełomu XIX i XX w. Potrójny blok zajęć na sam koniec tak czy siak był poświęcony twórczości lesbijskiej. Kończyliśmy lekturą „Lesbos” Renaty Lis i rozmową o nieobecności kobiet w historii literatury.

Niedawno wzięłaś ślub z Izą.

Po 4 latach od zaręczyn dojrzałyśmy z Izą do kolejnego kroku i wzięłyśmy ślub w Kopenhadze. Skorzystałyśmy z możliwości zamówienia dokumentów przez ePUAP, gdzie złożyłyśmy wniosek o zaświadczenie i po kilku tygodniach przyszły pocztą. Od strony duńskiej dostałyśmy tylko uroczego e-maila – że wszystko jest potwierdzone, prosimy się stawić tego a tego dnia w ratuszu w Kopenhadze, i że proszę się kierować serduszkami na posadzce, które prowadzą do sali ślubnej.

Wzruszające.

To było radosne doświadczenie, ale jednocześnie ambiwalentne. Zetknięcie się z ludzkim potraktowaniem przez duński urząd jeszcze bardziej wyjaskrawiło to, czego nie mamy na miejscu tu, w Polsce. Jak widać, można być normalnie potraktowanym – wcale nie w odległej galaktyce, tylko kilkaset kilometrów na zachód.

Widzisz szanse na wprowadzenie równości małżeńskiej w Polsce?

Nie chcę siać defetyzmu, ale myślę, że obecnie mentalnie jestem o wiele bardziej pesymistyczna, niż będąc na studiach. Ostatnie lata nagonki dają pesymistyczne refleksje na temat tego, że coś miałoby się w niedalekiej przyszłości zmienić.

Historia pokazuje, że akcja rodzi reakcję.

Oczywiście, wraz z nasilającą się nagonką rośnie też akceptacja społeczności LGBT. Ale jednocześnie równość małżeńską wpisaną w program ma tylko Lewica z niewielkim poparciem, a cała reszta „progresywnej” sceny politycznej jest na tyle tchórzliwa i zachowawcza, że trudno robić sobie nadzieję na zmianę.

Dobrze wyczuwam, że rozważacie wyjazd za granicę?

Razem z żoną doszłyśmy do momentu, w którym chciałybyśmy wyjechać na okres próbny np. do Niemiec.

Jak się czujecie z tymi planami?

Słodko-gorzko, bo poza szeregiem trudności, z którymi wiąże się emigracja, mam wrażenie, że dla wielu osób queerowych ten krok może wiązać się z poczuciem winy – że nie walczą o emancypację w kraju. Z drugiej strony my, osoby queerowe, mamy też prawo do własnego życia i niebycia mięsem armatnim.

Własne życie – to dla ciebie też odkrywanie queerowej historii.

Moje plany zawodowe są mocno związane z queerowymi wątkami historycznymi. Działam w oficjalnie powołanej Pracowni Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ na UW. Czeka mnie w najbliższym czasie dużo archiwalnej pracy badawczej i jeżdżenia po Europie, ponieważ otrzymałam grant na trzyletni projekt badawczy poświęcony queerowej twórczości pisarek z obszarów Imperium Rosyjskiego. Mam w planach Pragę, Petersburg, Wilno i Kijów, siedzenie w archiwach i szukanie nieheteronormatywnych śladów przeszłości.

 

„Kalkowska. Biogeografia” ukazała się nakładem wydawnictwa Słowo/obraz terytoria.

 

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dandys z Petersburga

Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Michaił Kuzmin „Skrzydła”. Tłumaczenie:
Robert Papieski. SIC! 2020

 

Nie przychodzi nam teraz do głowy, by kojarzyć Rosję z homoseksualnością. Przeciwnie – postrzegamy ten wielki kraj przez pryzmat oficjalnej homofobii jego dyktatora, Władimira Putina. W Rosji dochodzi do pobić i zabójstw na tle homofobicznym, od lat tłumione są próby tworzenia organizacji i parad LGBT+, a nader agresywna Cerkiew prawosławna najchętniej wysłałaby wszystkich „nienormatywnych” prosto do piekła. Jeśli docierają do nas np. dokumenty filmowe ukazujące sytuację osób tęczowych w Rosji, to przedstawiają one niemal wyłącznie martyrologiczny wymiar ich życia.

Stosunek do homoseksualności pogłębił w ostatnich dekadach w Europie dychotomiczny podział na kulturę Zachodu i kulturę Wschodu. W Polsce, znajdującej się gdzieś mniej więcej pośrodku pola oddziaływania tych dwóch wielkich cywilizacji, widać to bardzo wyraźnie. Gdy polska władza podejmuje działania wymierzone w społeczność LGBT+ albo gdy wściekły tłum atakuje uczestników gejowskich manifestacji, wołamy z oburzeniem, że „znaleźliśmy się bliżej Rosji”. Podobnież, ciągle nad naszym życiem społecznym i politycznym wisi groźba wprowadzenia, wzorowanej na putinowskiej, ustawy zakazującej „propagandy homoseksualnej”.

Rosyjski Oscar Wilde

Warto jednak przebić się przez te uprzedzenia. Rosja to nie tylko katorga dla mniejszości, a jej kultura wydała sporo tęczowych dzieł. Dzięki wydawnictwu SIC! mamy okazję poznać nieznaną dotąd w Polsce rosyjską klasykę LGBT+. W, omawianej jakiś czas temu na łamach „Repliki” książce Renaty Lis „Lesbos” (2017) ważne miejsce zajęła poetka Sofia Parnok, zwana „rosyjską Safo”, celebrująca w swoich wierszach miłość lesbijską. Tym razem SIC! prezentuje „rosyjskiego Oscara Wilde’a”, czyli Michaiła Kuzmina. Wyszło właśnie pierwsze polskie tłumaczenie jego głośnej powieści „Skrzydła” z roku 1906.

„Skrzydła” najpierw ukazały się w miesięczniku „Wiesy”, niedługo potem zostały opublikowane w formie książkowej i z miejsca wzbudziły sensację. O powieści pisały takie tuzy rosyjskiego życia intelektualnego jak Maksym Gorki, Lew Trocki czy Wasilij Rozanow. Kuzmina nazywano pornografem, a jego utwór przyjmowano z mieszaniną wstrętu i fascynacji. Oburzenie budziło opisanie bez rozmaitych literackich „zasłon” zarówno miłości homoerotycznej, jak i generalnie relacji seksualnych.

„Skrzydła” to bildungsroman. Powieść o dorastaniu, o formowaniu się młodego człowieka. A zarazem coś w rodzaju romansu, którego bohaterami są nastoletni, wchodzący w życie Wania i dużo starszy od niego mentor, Łarion Sztrup. Sztrup – z pochodzenia pół-Anglik – za nic ma konwenanse swojego środowiska. Płaci za seks chłopakom z ludu (ten właśnie fragment szczególnie zgorszył współczesnych Kuzmina), odrzuca zaloty zakochanych w nim kobiet i nie ukrywa swej homoseksualnej natury. Jedna z bohaterek popełnia nawet z miłości do niego samobójstwo, co wywołuje w towarzystwie skandal.

Niech żyje pederastia!

Kuzmin odwołuje się w „Skrzydłach” do toposu greckiej pederastii, zgodnie z którą starsi mężczyźni wprowadzają młodzieńców w świat sztuki, piękna i erotyzmu. Model ten jako najbardziej odpowiedni dla młodego mężczyzny przedstawiają Wanii zarówno jego nauczyciel greki, jak i jezuita Mori (postać zresztą autentyczna), który opowiada bohaterowi historię wspaniałej miłości rzymskiego cesarza Hadriana i o 30 lat od niego młodszego Antinousa, dodając niedwuznacznie: „nie mogę przed tobą zataić, że stosunek Hadriana do Antinousa był daleki od miłości ojcowskiej”. Generalnie zresztą rozpisana na Rosję i Włochy, antyk, katolicyzm i prawosławie powieść Kuzmina jest nawiązującym do dialogów Platona traktatem na temat blasków i cieni miłości – zarówno w jej wymiarze duchowym, jak i cielesnym. Przy czym oba najpełniej urzeczywistniają się w relacjach męsko- męskich. Jedyny, poboczny wątek miłości heteroseksualnej kończy się, jak wspomniałem, tragicznie.

Współcześni nie mogli też Kuzminowi wybaczyć, że bez skrępowania łączy on rozprawę o wzniosłych ideach z brudem życia. Że ilustracją wyrafinowanych rozważań o naturze miłości stają się sceny seksu na sianie czy też łaziebnych igraszek. Dzisiaj to połączenie wysokiego z niskim sprawia, że „Skrzydła” nie są ciernistą w lekturze ramotą, lecz utworem, w którym ciągle pulsują hormony. Jak zresztą pisze w obszernym wstępie do polskiego wydania „Skrzydeł” ich tłumacz, Robert Papieski, to ścieranie się i dopełnianie różnych poglądów, stylów i postaw charakteryzowało również samego Kuzmina: „Kuzmin to anielski demon w niepojęty sposób godzący zainteresowania seraficznym św. Franciszkiem z Asyżu i atakującym religię Anatolem Francem, odwiedzający pustelnie staroobrzędowców i podejrzane spelunki, chodzący ulicami Petersburga raz z długą brodą i w kapocie starowierca, raz gładko ogolony w stroju dandysa (…)”. Teraz pewnie mógłby uchodzić za modelowy przykład hipstera – niebinarnego, ostentacyjnego, wyróżniającego się strojem, wizerunkiem i eklektyzmem gustów.

Propaganda homoseksualna

Żaden z krytyków „Skrzydeł” nie miał też wątpliwości, że powieść jest czymś, co obecnie nazywa się właśnie „propagandą homoseksualną”. Papieski przywołuje słowa poety Wiaczesława Iwanowa, który uznał Kuzmina za „forpocztę nadchodzącej epoki”. Epoki, „kiedy to wraz z rozszerzeniem się homoseksualności nie będzie już szpecić i drażnić ludzkości obecna estetyka i etyka płci, rozumiane jako «mężczyźni dla kobiet» i «kobiety dla mężczyzn» (…) ta estetyka dzikusów i biologiczna etyka, przyporządkowujące każdego z «normalnych» ludzi określonej połowie ludzkości i pozbawiające człowieka połowy jego indywidualności w celu przedłużenia gatunku”.

Przypomnieć zresztą należy kontekst czasów, w których powstała powieść Kuzmina. W roku 1893 ukazuje się „Teleny” autorstwa, najpewniej (choć nie ma co do tego ostatecznych dowodów) Oscara Wilde’a. Pełna śmiałych, pornografcznych opisów seksu. Ale ukazuje się anonimowo i w nakładzie ledwie dwustu egzemplarzy, zaś sam Wilde w 1895 r. zostaje skazany na dwa lata ciężkich robót za kontakty homoseksualne. Ten wyrok jest szokiem dla opinii publicznej i na długie dekady nie tylko „mrozi” wszelkie ruchy emancypacyjne, ale też wzmacnia cenzurę i autocenzurę w sztuce. Twórcy jak ognia wystrzegają się bezpośrednich nawiązań do „niesłusznej” seksualności. Na przykład, w pochodzących z początku XX wieku utworach Francuza, André Gide’a, homoerotyzm przybiera formę tak zakamuflowaną, że czytelnik może nie domyślić się, o co właściwie chodzi, jeśli nie zna specjalnego kodu aluzji do starożytności i mitologii. Tym bardziej należy na tym tle docenić bezpośredniość Kuzmina, który, choć także buduje szeroki kontekst kulturowo-historyczny, to jednak wystrzega się niedomówień i mglistych symboli.

Burżuazyjne zwyrodnienie

Fakt, że „Skrzydła” mogły ukazać się w Rosji tamtego okresu zawdzięczamy też liberalizacji, która przyszła wraz z rokiem 1905. Złagodzeniem cenzury, ale także odstąpieniem od egzekucji prawa, nakazującego karanie „sodomitów” chłostą, więzieniem, a nawet zesłaniem na Syberię. Otwarte wątki homoerotyczne pojawiają się również w innych utworach Kuzmina, w tym m.in. w powieści awanturniczej „Przygody Aimé Lebeufa”, jedynym dziele z twórczości pisarza, (nie licząc kilku wierszy w zbiorze „Symboliści i akmeiści rosyjscy” w tłumaczeniu Pawła Herza), która przed „Skrzydłami” ukazało się po polsku (w roku 1984).

To, że nie zajmowano się nadto Kuzminem w PRL-u, w którym na potęgę wydawano dzieła pisarzy rosyjskich i radzieckich, wynikało z tego, że ZSRR tym akurat artystą się nie chwalił. Przeciwnie, uznawany on był, zwłaszcza w czasach stalinowskich, za przykład „burżuazyjnego zwyrodnienia inteligencji szlacheckiej XX wieku”. W Rosji radzieckiej pisarz parał się głównie tłumaczeniami – m.in. dramatów Szekspira i librett operowych („Czarodziejski flet”, „Wozzeck”, „Fidelio”, „Wilhelm Tell”). W roku 1929 wydał swój ostatni tomik wierszy, „Pstrąg rozbija lód”.

Od 1914 roku Kuzmin żył w Petersburgu (potem Leningradzie) z miłością swego życia, pisarzem i malarzem Jurijem Jurkunem (prawdziwe nazwisko – Josif Jurkunas). Mieszkali razem z matką Jurkuna, a także, przez chwilę, z jego żoną, Olgą. Jurij miewał zresztą również inne romanse z kobietami. Musiał to generalnie być niezły ancymon, skoro w jednym miejscu swoich dzienników Kuzmin nazywa go wręcz chuliganem, dodając zarazem, że bardzo go kocha.

W 1931 r. służba bezpieczeństwa przeszukała mieszkanie artystów, rekwirując rękopisy Jurkuna, a jego samego zmuszając do podpisania dokumentu o współpracy. Z kolei w 1934 r. NKWD zarekwirowało rękopisy Kuzmina.

Autor „Skrzydeł” zmarł na serce 1 marca 1936 r. Dwa lata później Jurkun został aresztowany i rozstrzelany w ramach stalinowskich czystek.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.