Dziewczynka tatusia

Z SYLVIĄ BAUDELAIRE, transpłciową raperką i sexworkerką, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Kim chciałaś zostać, jak dorośniesz?

Piosenkarką! Nie pamiętam, kiedy dokładnie pojawiło się to marzenie, ale odkąd pamiętam, wiedziałam, że w przyszłości będę robić muzykę. Jest to świetne narzędzie, dzięki któremu mogę wyrazić siebie na wiele sposobów – przez teksty, brzmienie, a także wizualnie: przez strój i oprawę graficzną. Na początku fascynowały mnie całujące się dziewczyny z zespołu t.A.T.u. Nawet przebierałam się za jedną z wokalistek, Lenę, i tańczyłam przed rodzicami. Następnie zakochałam się w pop-punkowej muzyce Avril Lavigne. Wokalistka do dziś jest moją największą inspiracją, a plakaty z nią zdobią ściany mojego pokoju.

Kiedy pomyślałaś o pracy seksualnej?

Zanim zrozumiałam, że chcę pracować jako pracownica seksualna, obejrzałam film „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec. W nim bohaterki poznawały mężczyzn, którzy za seks kupowali im upominki. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego ludzie widzą problem w tego typu pracy. Przecież pracownice seksualne nikogo nie krzywdzą. Jeśli jest to ich świadomy wybór i nie stoi za tym handel ludźmi oraz są pełnoletnie, wykonując ten zawód, nikomu nic do tego! Chociaż przez wiele lat moje myśli krążyły wokół pracy seksualnej, zmusiła mnie do niej sytuacja finansowa. Miałam 22 lata.

Jak zaczęłaś?

Było to jeszcze w Białymstoku, skąd pochodzę. Nie miałam kasy na zapłacenie raty, a zbliżał się koniec miesiąca. Już wcześniej wiedziałam o istnieniu portali erotycznych, na których mogłabym się ogłaszać. Weszłam na jeden i umówiłam się z totalnym randomem, starszym ode mnie o jakieś 20 lat. Po cichaczu podjechał po mnie na dworzec i wywiózł do lasu. Tam zrobiłam z nim, co miałam zrobić. Zarobiłam bardzo małe pieniądze, bo wtedy też nie byłam stanowczą osobą. Nie ogarniałam też, jak powinnam zachowywać się przy kliencie. Na początku większość osób pracujących seksualnie idzie na żywioł. Uczysz się na własnych błędach i od innych osób pracujących seksualnie.

Czego dowiedziałaś się od społeczności?

Najpierw przeglądałam facebookową grupę dla osób pracujących seksualnie. Później poznawałam osoby ze społeczności, która okazała się bardzo wspierająca. To takie prawdziwe sisterhood, siostrzeństwo. To od dziewczyn dowiedziałam się np., by zawsze brać od klienta pieniądze z góry. Czasami, jak zaczynasz, głupio jest ci już na początku poprosić o zapłatę. Zwłaszcza jeśli jesteś w jego lokum.

Jakie błędy nowicjuszki popełniałaś?

Na szczęście nigdy nie natrafiłam na problemy z zapłatą. Miałam jednak taką sytuację, kiedy typ przez telefon wydawał mi się w normalnym stanie, a gdy przyszedł, był pijany. Zaczął dziwnie się zachowywać, był dynamiczny, przekraczał moje granice. Z tego wszystkiego nie wzięłam pieniędzy z góry. Gdy kończył nam się czas, facet nalegał na dłuższą zabawę. Wkurwiłam się. Powiedziałam, że ma mi zapłacić, po czym wyrzuciłam go z mieszkania. Innym razem podczas analu klient zdjął gumkę, czego nie zauważyłam. Straumatyzowało mnie to wydarzenie, dlatego nie mam już seksu analnego w swojej ofercie. Jednak nie chcę rozgadywać się na te tematy. To fetyszyzowanie naszych traum. Nikt nie pyta o takie sytuacje osób, które pracują inaczej.

Czy w czasie dojrzewania, gdy oglądałaś „Galerianki” i zastanawiałaś się, jak to jest pracować seksualnie, kwestionowałaś już płeć przypisaną ci przy urodzeniu?

Od zawsze w głowie miałam obraz kobiety, kiedy myślałam o sobie w różnych sytuacjach. Wydaje mi się, że tłumiłam te emocje. Pamiętam, że jako nastoletnia osoba nosiłam dłuższe włosy. Byłam za to jechana przez randomowych gejów na różnych portalach LGBT+. Chciano, abym wyglądała najbardziej męsko jak się da. Wkurwiało mnie to, ale jednocześnie negatywnie nastawiało do osób trans i drag. Uważałam, że psują wizerunek niehetero społeczności. Teraz bardzo się tego wstydzę. Na szczęście doedukowałam się, gdy skończyłam liceum. Zaczęłam też kwestionować, czy jestem osobą cis. Może jestem niebinarna? A może trans? Pewnego dnia mama zapytała mnie: „Czujesz się kobietą?”. Z przerażeniem odpowiedziałam: „Nie!”. Zmiana myślenia przyszła wraz z Marszem Równości w Białymstoku w 2019 r. Nienawiść ludzi do społeczności LGBT+ wstrząsnęła mną na tyle, że postanowiłam przestać się ukrywać. Zrozumiałam, że nie mogę dłużej marnować życia, udając kogoś, kim nie jestem. Zrobiłam coming out przed moją mamą. Początkowo nie wzięła tego na poważnie, ale wreszcie mnie zaakceptowała. Z ojcem nie mam tak dobrego kontaktu, więc na razie dałam spokój. Zresztą mówienie wszystkim dookoła nie jest mi do niczego potrzebne.

Czy po coming oucie praca seksualna zaczęła wyglądać inaczej?

Przed coming outem miałam tylko dwa spotkania. Moja tranzycja społeczna dobiegła końca. W planach mam terapię hormonalną. Odkładam na nią pieniądze i czekam na spokojniejszy czas, aby się nią zająć. Nie mogę narzekać na brak zainteresowania klientów, bo praca seksualna to moje główne źródło dochodu, które pozwala mi żyć na dobrym poziomie. Mam jednak mniej ofert niż cis kobiety. One dostają poważne propozycje, nie tylko spotkań sponsorowanych, ale też np. wyjazdów na wakacje. Do mnie wpadają do lokum na zabawę, mam też sporo klientów na sekstelefonie. Jako osoby trans jesteśmy traktowane przez cis mężczyzn jako fetysz, coś egzotycznego, trochę jak nieludzie. Jesteśmy nowym doświadczeniem albo fantazją, o której wstydzą się powiedzieć żonie.

Jak się z tym masz?

Mam na to wyjebane. Klient przyjdzie na 20 minut i zaraz znika z mojego życia. Liczy się dla mnie zarobienie hajsu. Często faceciki chcą pierwszy raz dotknąć penisa innego niż swój. Najczęściej są niedoedukowani. Pytają: „A ty jesteś transpłciowa czy shemale?”. Jak trans, to myślą, że jestem transwestytą. Jak shemale, to „prawdziwą” kobietą z penisem. Dlatego tak musimy się reklamować, bo inaczej trudniej byłoby znaleźć klienta. Najczęściej przychodzą do mnie dresiarze, skinheadzi, napakowani kibole z tribalami na ramionach, którzy już przy wejściu muszą powiedzieć, że głosowali na Konfederację. Nie interesuje mnie to. Chcę tylko waszego hajsu.

Twój brand to „córeczka tatusia”, prawda?

Tak, przedstawiam estetykę lalek Barbie, Bratz, dużo we mnie stylu wspomnianej Avril Lavigne. Noszę pastelowe topy, plisowane spódniczki i koronkowe skarpetki. Jestem słodka, egzaltowana. Wchodzę w tę rolę, kiedy zaczynam pracować. Chociaż nie każdy z klientów chce bawić się w tatusia i córeczkę. Niektórzy przychodzą tylko po to, by im obciągnąć i tyle.

Czy to, jak patrzą na ciebie klienci, ma odzwierciedlenie w tym, jak nasze społeczeństwo postrzega osoby trans?

Z jednej strony społeczeństwo nas nienawidzi i jedzie po nas od góry do dołu. Z drugiej ma konkretne oczekiwania co do naszego wyglądu. Musimy nosić się „superkobieco” – kuse sukienki, mocny makijaż, najlepiej blond włosy. Na początku myślałam, że jaka jestem w pracy, taka muszę być w życiu prywatnym. Chciałam wszystkim udowodnić, że jestem kobietą. Bałam się, że ktoś pomyśli inaczej. Wszystko zmieniło się, kiedy rok temu przeniosłam się do Warszawy. Poznałam tutaj wiele osób trans i zrozumiałam, że nie ma reguł. Zaczęłam eksplorować swoją kobiecość.

W jaki sposób?

Zamiast ubierać się i zachowywać w sposób, jaki najbardziej podobałby się klientom i społeczeństwu, zaczynam nosić bardziej komfortowe ciuchy, jak bluzy i spodnie. Jeżeli nie chcę, nie jestem milutka, nie jestem lolitką. Wszystko zależy od mojego samopoczucia. W taki sposób stałam się sobą.

Za co lubisz swoją pracę?

Wychodzę z założenia, że nie trzeba lubić swojej pracy, by ją wykonywać. Praca seksualna może być po prostu dla mnie najlepszą opcją. Tak samo jak dla niektórych osób praca w McDonald’s. Sama lubię moją pracę, bo po prostu lubię seks. Uwielbiam wstać rano, włączyć muzyczkę i się odpierdolić. Później czekam na klienta jak burdelmama. Kocham czuć tę fantazję. Tym bardziej teraz, gdy mam własne, komfortowe lokum. Praca seksualna pozwala mi się utrzymać, choć muzyka pozostaje moim planem A.

Jesteś też raperką. Spełniasz swoje marzenia z dzieciństwa?

Tak! (śmiech) Piszę teksty i rapuję o własnych przeżyciach, o tym, co mnie triggeruje, wnerwia. O tym, że ludzie niesłusznie widzą w nas ofiary gwałtów. O tym, że osoby pracujące seksualnie są atakowane przez SWERF-y (ang. sex worker excluding radical feminists – przyp. red.), czyli pseudofeministki, które wykluczają pracę seksualną z feminizmu. A kobiety trans dodatkowo przez TERF-y, czyli pseudofeministki wykluczające kobiety transpłciowe. To nie jest feminizm! W mojej muzyce rozprawiam się z krytykami i krytyczkami sexworkingu. Mówię wprost o whorefobii, czyli nienawiści do pracownic seksualnych, o transfeminizmie, ale też o miłości.

Właśnie ukazuje się twoja nowa płyta zatytułowana „Dziewczynka tatusia”.

To dosłownie moja nazwa z jednego z portali erotycznych. Nie dość, że jest to mój brand, to także kink, który mnie najbardziej kręci. Dzięki tej płycie każdy będzie mógł mnie lepiej poznać. Dowiedzieć się, że niczego się nie boję. Przecież jestem trans kobietą. Na płycie właściwie głównie mówię o miłości. Czerpałam inspiracje z oldschoolowego rapu, indie, lo-fi i trapu. Chciałam stworzyć opowieść, pewien klimat. Ten album to romantyczny thriller.

Sylvia Baudelaire zaczęła pisać swoje kawałki w 2014 r. Jej debiutancki singiel „Amazing” miał premierę 17 września 2020 r. i został zauważony przez edytorów Apple Music oraz dodany do oficjalnej playlisty „GLITCH”. Na swoim koncie ma album kompilacyjny „Collection”, polityczny singiel „Patriarchat”. 17 czerwca ukazuje się jej album „Dziewczynka tatusia”. Już teraz można streamować single go promujące – „Ostatni raz”, „Cały świat” oraz „Suka jak ja”. W kwietniu 2021 r. Sylvia pojawiła się na albumie charytatywnym „Poland Has a Task” (wspierającym Strajk Kobiet, Aborcyjny Dream Team oraz Stop Bzdurom). Pojawiła się także w „K MAG”, „Vogue” oraz na cyfrowej okładce Poptown, a także zagrała cztery pierwsze koncerty – w Warszawie, Poznaniu oraz Lublinie. W tym roku ukaże się też film „Wabik”, w którym zagrała jedną z głównych ról.

Tekst z nr 97 / 5-6 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Buntownik z powodem

Z aktorem JACKIEM BRACIAKIEM i jego transpłciowym synem KONRADEM BRACIAKIEM rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Przyznam się, a jednocześnie się pochwalę – to ja jestem autorem tej burzy medialnej, która wybuchła w grudniu. Przeczytałem wywiad z panem w „Zwierciadle”, w którym dziennikarka pyta o pana trzy córki, a pan odpowiada: „Jestem ojcem dwóch córek i syna. Dlatego że moja córka okazała się mężczyzną w swojej istocie…”. Zaraz poinformowaliśmy o tym rodzicielskim coming oucie Czytelnikow_czki „Repliki”, a potem poniosło się to po wszystkich mediach. Byliście na to gotowi?

(Jacek wskazuje na Konrada)

Konrad Braciak: Nie spodziewałem się, że ta informacja jakkolwiek się poniesie, chociaż znajomi mówili mi co innego i okazało się, że mieli rację. Po waszej publikacji sporo dalszych znajomych nagle przypomniało sobie o moim istnieniu. (śmiech) Ale to było miłe, dostałem wiele wyrazów wsparcia.

Wiele osób komentujących wskazywało, że być może tata outuje cię bez twojej zgody, że może tego nie chciałeś.

KB: Nie, skąd! Tata mnie uprzedził. Gdy spotkaliśmy się jeszcze przed publikacją wywiadu, powiedział mi, że poprawił dziennikarkę, że nie ma trzech córek, tylko dwie i syna. Nie wiedziałem tylko, że pojawi się mój nekronim (żeńskie imię nadane Konradowi po urodzeniu – przyp. red.), ale w pełni rozumiem, dlaczego tak się stało. Sądzę też, że było to nie do uniknięcia. Wcześniej pojawiałem się w mediach, grałem jakąś małą rolę w serialu „Na Wspólnej”, byłem asystentem reżysera, media więc znały mnie i moje imię sprzed tranzycji, zatem ono i tak by się gdzieś pojawiło.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wolałbyś, żeby tata nie sprostował dziennikarki? Żeby ta burza medialna się nie rozpętała?

KB: Absolutnie nie – dobrze się stało. Miałem łzy w oczach, gdy tata powiedział mi o wywiadzie. Nie potrzebowałem tego, bo wiedziałem, że tata się mnie nie wstydzi, jednak był to ogromny wyraz akceptacji. Tym bardziej, że dany publicznie.

Jak się tego słucha, panie Jacku?

Jacek Braciak: Z przyjemnością, i to nie dlatego, że słowa te są przepełnione aprobatą dla mnie, ale… to jest dorosły, mądry człowiek, który wypowiada swoje opinie i ma do tego odwagę. Cieszy mnie też, że nie trzyma się sztywno jakichś założeń i jest bardzo wyrozumiały. W tym wywiadzie napomknąłem tylko o nim, sprostowałem pytanie dziennikarki i miałem poczucie, że powinienem wcześniej o to Konrada zapytać. Potem pytałem też o terminologię i wyjaśnił mi w ogóle pojęcie nekronimu. Dostałem SMS-y i telefony od osób dalszych i bliższych z wyrazami wsparcia. Przesyłałem nawet Konradowi nieporadnie narysowaną kartkę od dzieci znajomych z napisem „Pozdrowienia dla Konrada”. Mnie przede wszystkim ucieszyła reakcja pańska, a co za tym idzie, pańskiej gazety i chęć przeprowadzenia z nami wywiadu. Jeżeli środowisko LGBT+ i pismo z tym związane chce o tym porozmawiać, to jest super.

Najnowsze badania KPH i Lambdy Warszawa wskazują, że tylko 28% osób trans mówi ojcom o swojej tożsamości płciowej. Piotr Jacoń, który w zeszłym roku na naszych łamach wyznał, że jest ojcem transpłciowej córki, przygotowując swój reportaż „Wszystko o moim dziecku”, szukał rodziców osób trans – znalazł mamy i… ani jednego ojca, który pokazałby twarz i wystąpiłby przed kamerą. Minęło kilka miesięcy i jest pan. Kiedy pierwszy raz rozmawialiście o transpłciowości Konrada?

(Jacek wskazuje na Konrada)

KB: W końcu 2018 r. powiedziałem tacie, że jestem niecisnormatywny – to było raczej coś takiego, nie bardzo wprost. Bo na początku się wahałem, miałem wątpliwości. Kilka miesięcy później powiedziałem, że jestem trans, poprosiłem o używanie innych zaimków i innego imienia. Jeszcze innego niż teraz, bo wtedy takie wybrałem.

JB: A ja nawet nie pamiętam.

Nie pamięta pan tej rozmowy?

JB: Nie no, rozmowę pamiętam, ale nie kiedy to było ani że to było takie ważne. Dla mnie to nie była jakaś wielka sprawa. Żaden dramat, broń boże. To nie było wielkie wydarzenie choćby dlatego, że już wcześniej Konrad mówił mi, że nie ma ustalonej tożsamości seksualnej czy płciowej. To był etap poszukiwania i teraz mogę powiedzieć – etap poszukiwań mojego syna. I tyle. Wie pan, nie chcę, żeby to było źle zrozumiane – pan zadaje pytania, a ja wskazuję na Konrada, ale to wynika z tego, że w moim pojęciu, i chcę, żeby tak było, to przecież on jest tu najważniejszy. Ja jestem tylko dodatkiem. Ja przy nim jestem, ale to jego historia, nie moja. Dlatego też pewnie się różnimy i będziemy różnić w tej rozmowie. Mamy zupełnie inne przeżycia, ale jego są ważniejsze.

Czy takiej akceptującej reakcji taty się spodziewałeś, gdy zdecydowałeś się powiedzieć o swojej tożsamości płciowej?

KB: Właściwie tata ma rację. To nie było tak, że to była jedna rozmowa. Dawałem wcześniej pewne sygnały i nigdy nie spotkałem się z brakiem akceptacji czy odrzuceniem. To nie było wychodzenie z szafy typu: mamo, tato, jestem gejem, jestem trans, ale długi proces pełen rozmów. Myślę też, że od jakiegoś już czasu dla spostrzegawczego człowieka, takiego jak tata, musiało być raczej oczywiste, że czegoś szukam.

Rozumiem więc, że wcześniej też miałeś swoje coming outy?

KB: Przeszedłem przez cały akronim LGBT, tylko w innej kolejności. Najpierw wyoutowałem się jako literka B, potem L, następnie T, a na końcu G. Zajęło mi to ładnych parę lat, które nie były dla mnie łatwe. Swoją transpłciowość zrozumiałem dzięki pewnemu trans mężczyźnie z internetu – zacząłem oglądać jego filmiki na YouTubie, mówił o rzeczach, które doskonale rozumiałem. Ta podróż była więc dość długa i trudna. Gdybym wszystko zrozumiał wcześniej… pewnie byłoby tak samo trudno. To chyba nie może być łatwe. I nie chodzi o godzenie się ze swoją tożsamością, tylko o to, jak komukolwiek o tym powiedzieć. Jak się jest nieheteronormatywnym, to pewne rzeczy można ukrywać, ale kiedy się okazuje, że jest się niecisnormatywnym, to już przestaje to być możliwe. Bałem się reakcji. Okazuje się, że w większości przypadków zupełnie niepotrzebnie.

Komu pierwszemu powiedziałeś?

KB: Coming out jako osoba biseksualna miałem w wieku 14 lat. Powiedziałem mamie i… reakcji mogłem się spodziewać – nie była tak pozytywna, jak bym chciał. Coming out jako osoba transpłciowa był najtrudniejszy, ale za to najlepiej go wspominam. Pierwszej powiedziałem o tym przyjaciółce ze studiów. Siedzieliśmy w ogródku w centrum handlowym. Zacząłem opowiadać jakoś dookoła, że właściwie nie wiem, kim jestem. Jeszcze nic nie powiedziałem, a ona wyjmuje telefon i pyta mnie: „Masz już imię?”. Zaskoczony odpowiadam, że jeszcze nie. A ona: „To co? Na razie zmienię twoje imię na Ziomek, OK?”. Ten coming out pamiętam najlepiej. Lepiej być nie mogło.

Powiedziałeś, że mama nie zareagowała najlepiej. Co to znaczy?

KB: Usłyszałem to, co słyszy wiele osób, czyli długi komentarz na temat tego, że zobaczymy, co będzie później, że może coś się zmieni. Z tym że akurat u mnie rzeczywiście się zmieniło. (śmiech)

JB: Ja też tak wtedy pomyślałem, ale nie dlatego, że zmieni się na „lepsze”. (śmiech) Nie myślałem o tym, że się zmieni, z nadzieją, że zostanie przy swojej – źle odczytanej! – płci, tylko że jeszcze szuka. Kiedy dowiedziałem się, że Konrad jest transpłciowy, przedmiotem mojej troski było tylko to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z właściwym procesem. Mam na myśli terapię i tak dalej, by do momentu, kiedy stanie się to ostateczne, mówię o zabiegach, operacjach, nie mieć wątpliwości. I on to wszystko zrobił – nie dlatego, że ja tak chciałem, ale dlatego, że jest mądrym i odpowiedzialnym człowiekiem. Nie mam wobec swoich dzieci żadnych nadziei czy pragnień, żeby one spełniały jakieś moje oczekiwania. Moi rodzice często byli zaskoczeni moimi decyzjami i ja też jestem zaskoczony tym, co się dzieje z moimi dziećmi, jak one żyją, jakich dokonują wyborów – ale w tej chwili mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym ojcem. Jeszcze niedawno byłem jakimś takim dziwakiem, który patrzył na te swoje dzieci z dystansem. Po okresie, gdy trzeba było a to przewinąć, a to gdzieś zawieźć, a to iść do piaskownicy – gdy nie byłem specjalnie zapalonym ojcem i bez smutku uznałem, że tak już widać być musi… od jakiegoś czasu widzę zmianę.

Instynkt ojcowski się włączył.

JB: O, o! Właśnie! Późno, ale jednak.

Powiedział pan, że widział, że syn poszukuje czegoś. Po czym to było widać?

JB: Konrad zawsze był osobą dosyć buntowniczą. (chwila ciszy) Właściwie nie wiem, skąd ten eufemizm. Był cholernie buntowniczy! Gdy zdecydował, że chce studiować we Wrocławiu, to nie myślałem nawet, by mówić mu o Warszawie. Od razu wiedziałem, że nie chodzi o to, że tam jest lepszy wydział czy cokolwiek innego, tylko że chce się tam sam odnaleźć. Więc OK. I Konrad też mi opowiadał wcześniej o fascynacji jakąś dziewczyną, więc… dla mnie jego kolejne coming outy nie były zaskoczeniem. Wiedziałem, że ma potrzebę odnaleźć się na swój rachunek i może w tych poszukiwaniach się potknąć, ale pomyślałem: „A niech się potyka! Jak się wypierdoli raz, drugi czy trzeci, to tym lepiej, bo go to wzmocni. Byleby przeżył”. No i żyje.

Czyli to nie była przerażająca myśl, że „będę miał dziecko LGBT”?

JB: Ale gdzie, panie! W życiu. Na początku gdzieś mi się te zaimki myliły i drętwiałem, jak się pomyliłem. Ale mówię sobie: „Chłopie, uspokój się. On musi doskonale wiedzieć, że nie robię tego po to, by mu coś przypomnieć, tylko po prostu ponad 20 lat mówiłem inaczej”. Nie umiałem od razu się przestawić i Konrad to chyba rozumiał.

Rozumiałeś to, Konrad? Wiem, że to dla osób trans zazwyczaj jest bolesne.

KB: Na początku nie wiedziałem, jak na to reagować. Gdy poinformowałem rodzinę o męskich zaimkach, byłem na początku terapii i wtedy to bolało. Zawsze widzę jednak, kiedy ktoś się myli z przyzwyczajenia, ale widzi we mnie mężczyznę, a kiedy ktoś nawet używa odpowiedniego zaimka, ale wciąż go we mnie nie widzi. Pomyłki bolą, ale jak bardzo – to zależy jakie i przez kogo popełnione. Po jakimś czasie nabrałem pewności siebie. Dziś przed tym wywiadem poszedłem po papierosy i w sklepie kasjerka powiedziała do mnie per pani. Byłem w maseczce, czapce, szaliku. Pomyślałem: „No dobra, skąd ona może wiedzieć, kogo obsługuje?”.

JB: Ale do mnie w piekarni ostatnio kasjerka też powiedziała per pani. Zaczęła przepraszać, lamentować. Mówię: „Ale spokojnie, ja mogę być i pani! Wszystko mi jedno!”.

KB: (śmiech) No tak, ale jeszcze rok temu wróciłbym do domu z drżącymi rękami.

JB: Ale pamiętasz naszą rozmowę o kelnerowaniu? Wtedy nawet się starliśmy. Naciskałem wtedy, by Konrad poszedł do roboty, bo nie będę go utrzymywał całe życie. Jednym z jego pomysłów było kelnerowanie. Mówię: „A co będzie w sytuacji, gdy podejdziesz do klienta i on się do ciebie zwróci złym zaimkiem?”. Konrad szedł wtedy w zaparte i mówił, że zwróci tej osobie uwagę. Mnie to zaskoczyło, bo przecież tak mogło być co chwilę. Zapytałem go, czy z punktu widzenia gościa, który w pompie ma twoją tożsamość i twoje kłopoty, bo zresztą nie masz ich wypisanych na czole, to będzie OK. Tu się różniliśmy zdaniami. To był początek i odniosłem wrażenie, że jest taki „walczący”, ale mówię – dobra. Niech robi, jak chce, niech się bije z tymi klientami.

KB: I tak było! Całymi miesiącami w gastronomii w sklepie IKEA. Pracowałem tam 1,5 roku i dopóki głos mi się nie obniżył po hormonach, to walczyłem. Miałem wtedy imię nie do końca określone płciowo, bo sądziłem, że może jestem niebinarny, a wręcz błagałem cały świat, żeby tak było, bo będzie mi łatwiej. Oczywiście nieprawdą jest, że byłoby łatwiej, i nieprawdą jest, że jestem niebinarny. Ale wtedy, gdy klienci mówili do mnie per pani, to się kłóciłem. Nawet kierownik zwrócił mi uwagę, że przecież obiecywałem, że nie będę przynosił do pracy sztandaru. Odpowiedziałem mu: „Ja żadnego sztandaru nie przyniosłem, tylko poprawiam ludzi, którzy się mylą”. Raz poprawiłem klienta. Zacząłem robić dla niego hot dogi, a on, stojąc przede mną, mówi: „Pani mi nie wygląda na pana”. Strasznie mnie to wkurwiło. Ale z drugiej strony była też miła sytuacja. Podeszły do kasy dwie osoby, coś zamówiły, pomyliły się – poprawiłem je, a jedna z nich zaczęła mnie przepraszać, że ona chodzi na te wszystkie protesty, wspiera. Trzy minuty później wróciła do mnie z paczką żelek w ramach przeprosin.

Wtedy, gdy tata powiedział, że nie powinieneś pracować w restauracji, poczułeś, że to transfobia?

KB: (cisza) Trochę tak. Żeby było jednak jasne – ja to rozumiem. Wiem, że istnienie osób trans przed widoczną tranzycją może być „niewygodne” dla społeczeństwa. Ale wiem też, że istnieje wiele osób trans, które nie mogą lub nie chcą przejść tranzycji i nie mogą spełnić oczekiwań społeczeństwa, jeśli chodzi o wygląd. Z jednej strony rozumiem, że ludzi mało obchodzi, jakiej płci jest osoba, która ich obsługuje, ale… w takim razie może zacznijmy używać form bezosobowych w stosunku do pracowników usług? OK, może popsuję im przez to kolację, ale co ja mam powiedzieć? A gdybym miał dysforię? Wracając więc do twojego pytania – tak, poczułem wtedy transfobię. I rozumiem obie strony, ale są rzeczy ważne i ważniejsze.

Cała rodzina cię akceptuje?

JB: Gdy byłem w Rzekcinie u siostry, czyli na wsi, w której się urodziłem, to rzeczywiście pytali, co tam u… i tu padał nekronim. Gdy tylko miałem okazję, prostowałem. I to jest zadziwiające – tam jest 12 domów i nikt nie był nawet zaskoczony czy oburzony, tylko zaraz mi powiedziano na przykład: „A nasza kuzynka ze Strzelec przyszła na imieniny do X ze swoją dziewczyną!”. Pytam, co się działo. A oni: „A nic”. Więc akurat Rzekcin stanął murem za Konradem. (śmiech)

Według najnowszych badań KPH i Lambdy Warszawa 44% osób LGBTA walczy z depresją, 55% ma myśli samobójcze, a 68% doświadczyło przemocy. Wpisujesz się w te statystyki, Konrad?

KB: Niestety, trochę tak. Czułem, że coś jest ze mną „nie tak”, ale nie wiedziałem co. Miałem ogromny żal do mojej szkoły, że nie pozwalała mi uczęszczać na informatykę z chłopcami, bo byłem świetny z informatyki, a dziewczynki traktowało się na tym przedmiocie po macoszemu. Z kolei w gimnazjum, gdy znieśli mundurki, zacząłem ubierać się jak chłopak. Za każdym razem, gdy ganialiśmy się z kolegami po boisku i nauczyciel krzyczał: „Chłopaki! Chodźcie na lekcje!”, to przybiegaliśmy i wtedy on nagle mówił: „Aaa, chłopaki… i mój nekronim”. I wtedy czułem ogromne rozczarowanie, ale nie miałem zielonego pojęcia, skąd to się bierze. Depresja zaczęła się u mnie prawdopodobnie bardzo wcześnie, ale nie było to w żaden sposób diagnozowane, a dodatkowo były inne okoliczności. Moja siostra cierpiała na śmiertelną chorobę, więc tym tłumaczyłem sobie obniżenie samopoczucia. Więc depresja – tak. Samookaleczania – tak. Myśli samobójcze – też. Przez długi czas. Ciągle jednak było to poczucie, że siostra jest bardzo chora, więc to ją trzeba się zająć, a nie mną. Potem, jak tata wspomniał, byłem buntowniczym młodym człowiekiem. Wcześnie zacząłem pić, palić, nie wracałem do domu. Potem pojechałem na studia, stwierdziłem, że mam złe wspomnienia w Warszawie, że ucieknę i tam będzie lepiej. Nie wziąłem tylko pod uwagę, że przed sobą nie ucieknę. Kolejne parę lat też nie było łatwych, więc znowu nie poszedłem po pomoc, tłumacząc sobie, że wszystkim jest źle i inni sobie radzą – a ja nie? Lekarstwem miała być emigracja do Szwecji. W końcu tam takim osobom jak ja żyje się lepiej. Niestety, tam moja depresja znacznie się pogłębiła, wróciłem i chciałem iść do szpitala psychiatrycznego. Myślałem, że jak mnie zamkną, to już na pewno wyleczą. Nie chcieli mnie jednak nigdzie przyjąć. Dostałem tylko diagnozę od psychiatry, że jest to zaburzenie osobowości. Trafiłem do terapeutki, która, gdy jej opowiedziałem całą swoją historię, powiedziała: „Dobrze, Konrad. Podejmę się, ale nigdy jeszcze nie miałam klienta z taką liczbą problemów jednocześnie”. Dwa lata temu rozpocząłem z nią terapię, najpierw indywidualną, potem grupową, która trwa do dziś. To była najlepsza decyzja mojego życia.

Jak wyglądało twoje dno – kiedy poczułeś, że nie dasz sobie rady sam, że musisz szukać pomocy specjalisty?

KB: Moje dno… (dłuższa cisza) Byłem już po studiach, po pobycie w Szwecji. Wróciłem do Warszawy i mieszkałem z mamą. Ona miała wyjechać na kilka dni, miałem już zaplanowane, że mnie nie będzie, gdy wróci. Byłem na spacerze z psem i zadzwoniła siostra. Nie pamiętam, jakie to było pytanie, ale powiedziałem jej, że mam dosyć. Że się wylogowuję. (cisza) To ona namówiła mnie, żebym jednak poszukał pomocy.

Panie Jacku, wiedział pan o tym?

JB: Nie o wszystkim. Wiedziałem chociażby, że miał problemy z piciem. Poprosiłem go raz o przysługę, by zajął się kotami podczas mojej nieobecności. Konrad przyszedł pijany. Powiedziałem: „Wybacz, ale ja nie mam do ciebie zaufania. Nie mogę na ciebie liczyć”. Po tym wydarzeniu zasugerowałem mu kilka rozwiązań, jak poradzić sobie z uzależnieniem. Zaznaczę tylko, że rozwiązań wynikających z doświadczenia, i na tym poprzestanę. Ja przez ten cały czas go wspierałem, starałem się być przy nim. Chcesz jechać do Szwecji? Jedź, ja ci pomogę. Wróciłeś i szukasz mieszkania? Dobrze, znajdź mieszkanie, pomogę ci. Nie jest ci najlepiej w tej pracy? Dobrze, szukaj innej, daj znać, jak ci idzie. Nie starałem się być w tym stanie nieszczęścia, ale trochę animować to życie. Wiedziałem, że rozpoczął terapię. Byłem wszystkiego świadom. Nie chciałem i nie chcę go nadal w niczym wyręczać. Ja mogę tylko pomóc, jeśli on będzie tego chciał. Z mojego punktu widzenia cała ta podróż szczęśliwie się skończyła. Ma dach nad głową, ma stałą pracę w Teatrze Współczesnym, jest suflerem i świetnie się w tym sprawdza. I z tego, co mi mówi – odnalazł się w tym miejscu.

Konrad, to wszystko prawda?

KB: Prawda!

JB: Od dłuższego już czasu, gdy pytam, jak się czuje, to zaraz dopowiadam: „Tylko nie kłam!”.

KB: Bo długo kłamałem.

JB: Tak – a mnie jest szkoda czasu, gdy ktoś mi zasuwa jakieś small talki. Nie, nie, nie. To nie dla mnie. Parę lat temu mieliśmy o tym trudną rozmowę. Dzwoniłem do niego i on albo zaśmiewał moje pytania, albo unikał odpowiedzi. I rozumiem to dziś, oczywiście, ale wtedy mu powiedziałem: „Wiesz, jak my mamy tak gadać, tak o dupie Maryni, o problemach świata, to mnie to nie interesuje. Ja chcę wiedzieć, jaki ty jesteś, bo nie wiem. Więc jak się masz źle, to mów, że jest źle, chyba że nie chcesz. A o pogodzie – to sobie mogę włączyć telewizor i się dowiem, jaka jest pogoda”. Chyba mamy więc to za sobą.

Konrad, na jakim etapie tranzycji dziś jesteś? Mogę o to zapytać?

KB: Na szokująco zaawansowanym etapie.

JB: Wielki dzień nas czeka.

KB: Tak. Zacząłem terapię hormonalną niecały rok temu, w lutym będę miał operację rekonstrukcji klatki piersiowej. A jaka piękna data!

Czyżby 14 lutego?

KB: Dokładnie! (śmiech) Walentynki! Pamiętam o walentynkach tylko dlatego, że 15 lutego czekolada jest zawsze na wyprzedaży w Biedronce! (gromki śmiech syna z ojcem) Stety niestety, przede mną jeszcze sprawa sądowa, ale traktuję to już tylko jako formalność.

JB: Chciałeś chyba powiedzieć, że przed nami sprawa sądowa.

KB: Tak, no przed nami jeszcze ten cholerny pozew, ale tak naprawdę wszystko to zadziało się bardzo szybko i bardzo dobrze.

JB: Stało, dziecko, stało! Nie „zadziało”.

KB: Tak, masz rację! Stało się to bardzo szybko i bardzo dobrze, że tak jest.

Chcesz poprzestać na etapie jedynki (operacji rekonstrukcji klatki piersiowej – przyp. red.), czy myślisz też o dwójce i trójce? Znów – jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać.

KB: Nie wiem. Mówimy już o bardzo poważnych zabiegach i muszę to jeszcze przemyśleć. Na razie cieszę się z jedynki. Nie planowałem pójść na plażę przed 30. rokiem życia, a tu proszę, jednak może się udać.

Odczuwasz dużą dysforię?

KB: Tak. Dysforię miałem od bardzo dawna, ale nie wiedziałem, że ją czuję, bo nie znałem tego słowa.

JB: Ale co to jest dysforia? Nie wiem, o czym mówicie.

KB: To jest uczucie głębokiego dyskomfortu z tym, jak wygląda twoje ciało.

JB: A, OK! To też to miewam! (śmiech) No dobra, to już będę wiedział.

KB: Więc tak, miałem dysforię, ale jest już dużo mniej silna, odkąd hormony zaczęły działać.

Już sam głos pewnie wiele ci dał?

KB: Był dla mnie ogromnie ważny! Dziś jestem w stanie spojrzeć w lustro i zobaczyć siebie, co jest… (chwila ciszy) fantastycznym uczuciem. Dziś się goliłem, więc dlatego jest tak gładko, ale już trochę zarostu też mam! (śmiech) Jestem na etapie, że muszę się golić codziennie, żeby nie wyglądać jak trzynastolatek. Bardzo chcę iść nad jezioro, popływać. Z tego, co mówił doktor, w te wakacje to się jeszcze nie uda, bo czeka mnie długa rekonwalescencja po operacji, ale w kolejne? Mam nadzieję, że tak.

Czy to doświadczanie życia jako kobieta nie sprawia teraz, że w świecie męskim jeszcze bardziej dostrzegasz patriarchat?

KB: Potwornie mnie on wkurwia, oczywiście. Ale nie wydaje mi się, że to ze względu na moje doświadczenie życia jako kobieta. Kiedyś byłem np. przeciwny feminatywom. Uważałem, że język dąży do uproszczeń, więc nie należy dorzucać jeszcze kolejnych odmian. Chciałem, żeby mówiono o mnie „student”, i dziś, biorąc pod uwagę moją płeć, już chyba wiadomo, dlaczego do tego dążyłem. Potem porozmawiałem z koleżanką, która wytłumaczyła mi, dlaczego to jest potrzebne. Nie wiedziałem, jak istotne są pewne rzeczy dla osób z innymi doświadczeniami, i dziś jestem na to wrażliwy.

JB: Myślę, że tu jesteśmy podobni. Bo jak jestem w gronie tych mężczyzn cisów… Cisów, tak? Dobrze mówię? To pada oczywiście, że „Ja z tą to, to, a z tą to, tamto…”, i ja wtedy zaznaczam, że o takich rzeczach nie rozmawiam. Więc to chyba nie wynika z płciowości, a wrażliwości, taktu. Tu jesteśmy podobni z Konradem.

Jesteś jeszcze przed rozprawą sądową, która pozwoli ci na zmianę oznaczenia płci w dokumentach, ale na stronie internetowej teatru jesteś już tytułowany jako Konrad Braciak. Nie było z tym problemu?

KB: Absolutnie nie. Przyszedłem na rozmowę o pracę w sierpniu zeszłego roku i osoba, z którą rozmawiałem, wiedziała, że jestem Konradem. Zapomniałem nawet powiedzieć, że mam inne imię w dokumentach. Zrobiłem to dopiero, gdy zadzwoniła z informacją, że chce porozmawiać ze mną jeszcze dyrektor teatru. Padło tylko pytanie: „Tak? Ale jakie?”. Podałem swój deadname i usłyszałem w słuchawce: „Aha… Aaa… Nie no, nie ma problemu! Ale na stronie i w programie Konrad, tak? No to w porządku, pewnie, wszystko będzie dobrze”.

Jest pan dumny, jak pan to teraz wszystko słyszy?

JB: Tak, jestem dumny. Przede wszystkim jestem dumny, bo to odważny człowiek. Bardzo dzielny i samodzielny człowiek, który idzie swoją drogą, borykał się z tym wszystkim i nadal się boryka. Widzę, ile Konrad zyskał pewności siebie dzięki temu, że ma mieszkanie, ma pracę. Widzę, że nie chce się w żaden sposób ukrywać.

Kiedy dowiedział się pan o tym, że jest mężczyzną, wiedział pan, z czym to się będzie wiązać?

JB: Nie miałem pojęcia. Mnie to nie interesowało. Dowiaduję się o pewnych rzeczach na podstawie własnych doświadczeń. Nie zgłębiałem nigdy wiedzy na temat osób LGBT+, na temat transpłciowości. Wiedziałem o tym tyle, co każdy przeciętny człowiek, rodzic, ojciec. Nie wiedziałem, co go czeka.

Jak słyszy pan dziś „Parada Równości”, to co pan myśli?

JB: Byłem na Paradzie Równości z moją młodszą córką 3 lata temu. Chciała iść, więc mówię: „W porządku! Idziemy”. Do dziś mamy jakieś zabawne filmiki w internecie.

KB: Też byłem, ale ze znajomymi. Nawet nie wiedziałem, że tata tam był.

A gdy słyszy pan słowa prezydenta Dudy z 2020 r., że LGBT+ to nie są ludzie?

JB: No panie. Kurwa mać. Chce pan, żebym tutaj pół pokoju rozwalił? Przecież to jest idiotyzm. Żydzi to nie ludzie. Uchodźcy to nie ludzie. No nie. Nawet nie rozmawiajmy o tym.

Dla ciebie, Konrad, tata jest jakimś wzorem męskości?

KB: (długa cisza) To zależy, pod jakim względem. Chociaż nie zawsze to widziałem, to tata jest człowiekiem wrażliwym, jest otwarty, gotowy przyznać się do błędu.

JB: A o urodzie nic nie wspomnisz?

KB: (śmiech) Ale to już od ciebie mam! To już pozamiatane! Wracając do tematu: pod wieloma względami tak, jest dla mnie wzorem. Kiedyś były moment, że nie chciałem być taki jak on, a dziś myślę, że jesteśmy do siebie podobni. I jestem z tego dumny.

A jak się czujesz w środowisku gejowskim, Konradzie, gdzie, jak wiemy, też występuje transfobia?

KB: Transfobia jest wszędzie. Osobiście jednak nigdy jeszcze wśród gejów jej nie doświadczyłem. Zanim zacząłem spotykać się z moim chłopakiem, nie zdążyłem nawet zainstalować Grindra, więc nie zdążyłem nasłuchać się tych dziwnych komentarzy. Oczywiście miałem lęk, że jako mężczyzna jestem „wybrakowany” i do końca życia będę sam. Ale okazało się, że wcale nie. Wszystko jest ze mną w porządku. Niczego mi nie brakuje.

Dużo mówiliśmy o tacie, a co z mamą? Tego coming outu jako osoba biseksualna nie wspominasz dobrze. A teraz?

KB: Mamie jest trudniej. Ale widziałem się z nią w tym tygodniu i ma mnie zapisanego w telefonie już jako Konrad. Zrobiła to przy mnie. A moja siostra Marysia…

JB: Marysia jest całym sercem za tobą!

KB: O! Dawno z nią nie rozmawiałem, więc nawet nie wiem.

JB: Marysia się ogromnie cieszy. Ciągle mnie dopytuje, jest na bieżąco.

KB: A Zosia… nie wiem. Na początku było jej trudno, ale w tej chwili już się nie myli. Nie rozmawiałem z nią jednak o tym, co czuje.

JB: Bardzo proszę Konrada i nie tylko, żeby na te osoby, które były bardzo silnie z nim związane, jak matka czy siostra… patrzyć łaskawiej. Ja byłem oddalony od Konrada. Było mi łatwiej niż pozostałym. To nie wynika z żadnych złych intencji, tylko z pewnego trudu.

KB: Był etap, kiedy byłem na nie o to zły. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to tyle trwa, i bardzo wytrącało mnie to z równowagi. Bo co to znaczy, że ty mi mówisz, że jest to dla ciebie trudne? A co ja mam powiedzieć? Moje podejście się zmieniło. Mój chłopak użył ostatnio ciekawego określenia, że daje rodzinie dar czasoprzestrzeni. Daje im więc czas i przestrzeń, żeby zrobiły to, co potrzebują. Najwyraźniej jest coś, co potrzebują jeszcze przemyśleć i przetrawić. Jeśli będą potrzebowały w tym mojej pomocy, to jestem i czekam. Uspokoiłem się na tyle, by poczekać.

Twój chłopak też jest świeżo po coming oucie?

KB: Nie, zrobił to już chyba 7 lat temu. A jest młodszy ode mnie o 5 lat. Ja mam 27 lat.

JB: Mmm… też tak lubię! (śmiech)

KB: Myślisz, że mi to do głowy nie przyszło? (śmiech)

No dobra, to jakie masz marzenia? Wiemy o operacji, która już za chwilę. Wiemy, że potem kąpiel w jeziorze, co już w przyszłym roku. Co jeszcze?

KB: (dłuższa cisza) Nawet nie wiem. Właściwie to wszystkie marzenia, które miałem do tej pory, tak szybko się spełniły, że nie zdążyłem wymyślić nowych. Chciałem być w szczęśliwym związku. Jestem. Chciałem mieć pracę, w której będzie mi tak dobrze, że zapomnę, że mi za to płacą. Mam. Chciałem mieszkać na Saskiej Kępie. Mieszkam. Jedyne co, to marzę o szafie, w której większość rzeczy będzie na mnie leżała chociaż w miarę OK. W tej chwili to jest totalna loteria.

JB: Zaraz po wywiadzie z panem idziemy do mojej szafy na kolejne przymierzanie. Oddaję Konradowi pewne rzeczy, nareszcie mam komu! Niestety, cholera, stopę ma mniejszą niż moja.

KB: Już nawet to sprawdzałem, ale niestety nie ma na to operacji.

JB: Do tego są gazety i wata, synek. Spokojnie, damy radę.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Klenska ma sukces

KATE I LENSKA, najpopularniejsza kobieca para na polskim Instagramie, opowiada o sobie i swoim profilu

 

 

Kiedy tworzyłyśmy na Instagramie profil This is Klenska, w polskich mediach społecznościowych właściwie nie było innych par kobiecych. Chłopaków nie brakowało zarówno na YouTube, w blogosferze czy na Insta, ale o dziewczynach niestety nigdzie nie było słychać. Problem widzialności kobiet, zwłaszcza kobiet nieheteronormatywnych, jest do dzisiaj bardzo aktualny, a co dopiero w 2015 r., na który datują się początki naszej działalności. Nie znaczy to jednak, że zakładając nasze konto, planowałyśmy zawojować kobiecego tęczowego Insta. Wręcz przeciwnie, wszystko to stało się trochę przypadkiem, a po części i dla żartu. Obiecujemy całą historię opowiedzieć wam w tym tekście, ale wszystko po kolei – bo zanim powstała instagramowa This is Klenska, to najpierw przecież Klenska powstała w prawdziwym życiu.

Jak zostałyśmy parą

Wszystko zaczęło się od tego, że na początku 2014 r. Kate napisała do Lenskiej wiadomość na queer.pl, w której zaczepnie zauważyła, że ta swojej wymarzonej partnerce stawia bardzo wysoko poprzeczkę: wizualnie – połączenie Tegan Quin i Katherine Moennig. Lenska natomiast odniosła wrażenie, że Kate nie jest zbyt sympatyczna – w jej wiadomościach nie było ani jednej emotki. Wprawdzie żadna z nas nie dała drugiej serduszka na queerze (naprawiłyśmy to niedociągnięcie dopiero, kiedy już byłyśmy razem), a jednak skrzynka na portalu zapełniała się z dnia na dzień, aż w końcu znajomość przeniosła się na Facebooka. Pisałyśmy do siebie kilka miesięcy, raczej po kumpelsku. Niczego wielkiego nie zakładałyśmy, choć od początku czułyśmy intelektualną chemię. W końcu Kate zaprosiła Lenską do Szczecina, gdzie wtedy mieszkała, na koncert Brodki w ramach trasy XS. Tak też 22.06.2014 poznałyśmy się na żywo. Spotkanie było dość rock’n’rollowe, jako że obie wracałyśmy z imprez, nie przeszkodziło nam to jednak w niczym, bo od razu czułyśmy się ze sobą swobodnie, jakbyśmy znały się już naprawdę długo. Potem nadal niczego nie zakładając, szukałyśmy koncertów i innych podobnych pretekstów, żeby spotykać się regularnie, raz w Szczecinie, a potem w Poznaniu (Lenska się przeprowadziła). A w nocy 24/25.10.2014 w drodze do domu Lenskiej z imprezy w poznańskim HaHu, gdzieś na Starym Rynku powstawała Klenska. Następnego dnia przegadałyśmy raz jeszcze tę sprawę na spokojnie i tak wszystko się zaczęło.

Jak stworzyłyśmy profil This is Klenska

W styczniu Kate zaczęła pomieszkiwać u Lenskiej w Poznaniu i z czasem doczekała się nawet swojej własnej szuflady (to było przełomowe!). A dokładnie cztery miesiące od naszej kluczowej rozmowy Lenska, która już wcześniej miała konto na Instagramie, rzuciła do Kate, żeby ta „przestała oglądać dziewczyny na tumblerze i przeniosła się na Insta”. Kate w żarcie odpowiedziała że jasne, pod warunkiem, że będzie to wspólne konto. Lenska się zgodziła. 25. 02. 2015 wrzuciłyśmy pierwsze zdjęcie kota „naszej” współlokatorki i tak oto powstała This is Klenska. Klenska to nic innego jak tzw. ship name, połączenie naszych ksywek, czyli Kate (Katarzyna Śliwka) + Lenska (Karolina Lenska). Nie ukrywamy, że lubimy też ironiczny wydźwięk tej nazwy. Wspólnego konta zupełnie nie traktowałyśmy w 2015 r. na poważnie. Ne miałyśmy żadnych oczekiwań, a Kate dopiero próbowała odnaleźć się w świecie Instagrama. Po fazie przypadkowego żartu stwierdziłyśmy, że wspólny profil może być naprawdę fajną pamiątką. Z czasem jednak prowadzenie tego „pamiętnika” stało się częścią naszego życia, a ku naszemu zaskoczeniu konto powoli zaczęło cieszyć się coraz większym zainteresowaniem wśród osób LGBT+, przede wszystkim wśród dziewczyn niehetero. W polskich social mediach nie było wtedy innego lifestyle’owego konta prowadzonego przez kobiecą parę, ale widać było wyraźnie ogromne zapotrzebowanie na taką reprezentację. Z biegiem czasu społeczność wokół naszego profilu rosła, a relacje z naszymi obserwatorami stawały się coraz bliższe. Poznałyśmy mnóstwo naprawdę interesujących, wartościowych ludzi. Cenimy sobie kontakt z naszymi followersami, doceniamy to, że często obdarzają nas zaufaniem, pytając o nasze zdanie na różne tematy czy zwracając się o poradę w niełatwych życiowych sytuacjach, najczęściej związanych z byciem częścią społeczności LGBT+.

Jak powstał Team Klenska

Tak też dzięki „naszym” ludziom, dzięki Team Klenska, naszą misją stało się normalizowanie związków innych niż tradycyjne, pokazywanie, że życie par niehetero oprócz składu osobowego nie różni się właściwie niczym od życia par w związkach hetero. Nasuwa się nam zatem pytanie, dlaczego nie mamy tych samych praw, podstawowych praw człowieka, jakie przysługują parom heteroseksualnym? Dlaczego politycy i przedstawiciele Kościoła katolickiego straszą nami naszych współobywateli? Dlaczego nie tylko pozwalają na mowę nienawiści na tle homofobicznym, ale też tę mowę nienawiści sami szerzą? Z wiadomości, które dostajemy, wiemy, że niestety oprócz problemów zewnętrznych, czy to w postaci nietolerancyjnych członków rodziny, otoczenia, kolegów i koleżanek w szkole, istnieje również wiele problemów wewnątrz samej społeczności LGBT+. Nawet wśród „swoich” funkcjonuje nadal stereotyp „afiszującego się homosia”. Osoby nieheteronormatywne nie tylko boją się publicznego okazywania uczuć czy chodzenia na Marsze Równości, ale sami oceniają to (oczami heteronormatywnego społeczeństwa) jako afiszowanie się czy szkodzenie społeczności. Dlatego też unikamy opisywania widoczności osób i par LGBT+ jako „obnoszenia się”, nawet z ironią czy przymrużeniem oka. Musimy być widoczni, bo przecież żyjemy, istniejemy i jesteśmy w każdej sferze życia publicznego.

„Ty jesteś pedał czy ona?”

Mamy świadomość, że nam, Klensce, jest dziś dużo łatwiej. Coming outy przed rodzicami i większość nieprzyjemnych sytuacji rodzinnych mamy już dawno za sobą. Rodzice akceptują nasz związek, a naszą pieskę Mię traktują prawie jak wnuczkę. Jedyne, z czym musiałyśmy się pogodzić, to fakt, że obie nie będziemy mogły powiedzieć o swojej orientacji dziadkom. Obaj są dość konserwatywni i niezbyt otwarci na rozmowę o kwestiach równościowych, a ich wiek również nie ułatwia sytuacji. Mieszkamy w Poznaniu, mieście raczej przyjaznym tęczowym osobom. Czasami zdarzają się oczywiście dziwne spojrzenia, nieprzyjemne komentarze czy klient pytający Kate w pracy, gdzieś między wieszakami z męskimi koszulami: „A Ty jesteś pedał czy ona?” (To jest dokładny cytat, uwierzcie). Staramy się jednak skupiać na tych dobrych rzeczach – na pełnej zrozumienia reakcji szefowej, oburzonej usłyszaną później historią o takim homofobicznym kliencie czy na fakcie, że Lenska właściwie nie musi się obawiać coming outu na uczelni, bo studiuje filologię niderlandzką, gdzie zajęcia prowadzą Belgijka, Holendrzy i liberalni Polacy, a i tak większość jej znajomych z grupy już wcześniej wyśledziła nas na Instagramie. Nie zapominamy jednak, że kilka lat temu, kiedy Lenska studiowała swój pierwszy kierunek, a Kate zaczynała studia w Szczecinie, wyjście z szafy zupełnie nie było takie proste i oczywiste. Dopiero dziś, gdy mamy wsparcie rodziców, siebie nawzajem, grupę „branżowych” znajomych, czujemy, że nie musimy nikomu się tłumaczyć ze swojego życia, i że nie każdy musi nas lubić. To samo szczęście, w większości przypadków, mają osoby LGBT+ mieszkające w dużych miastach. Tej swobodzie do życia w zgodzie z samym sobą zagraża jednak ciągle to, jak polscy politycy przedstawiają naszą społeczność. Według nich ludzie nieheteronormatywni są niemalże wrogiem publicznym, zagrażającym tradycyjnym polskim wartościom. To wydaje się niewiarygodne, bo żyjemy w XXI w., a jednak „taki mamy klimat” w Polsce. A przecież ten wielki potwór LGBT+ to czyiś rodzice, czyjeś dzieci, czyjeś rodzeństwo, czyiś sąsiedzi. Rządzący straszą zatem po prostu zwykłymi ludźmi. Takie ujęcie ma niszczący wpływ na młode osoby, które dopiero kształtują swoją identyfikację. Widzimy, jak ta szerzona nienawiść bezpośrednio wpływa na ich problemy: wiele osób nie może zaakceptować siebie i swojej orientacji czy identyfikacji, część z nich do tego stopnia, że zastanawiają się czy nie lepiej, łatwiej, bezpieczniej byłoby jednak żyć zgodnie z heteronormatywnymi schematami, nawet jeśli nie w zgodzie z samym sobą.

Les, cis, queer, pan?

Nie godzimy się na to. Odpisujemy na wszystkie wiadomości, i choć nie jesteśmy terapeutkami czy psycholożkami i możemy opierać się jedynie na naszych doświadczeniach, to staramy się wspierać wszystkie osoby nieheteronormatywne w drodze do samoakceptacji. Należy pamiętać, że odkrywanie siebie to długi proces, orientacja psychoseksualna i identyfikacja mogą ewoluować, nie na wszystkie pytania od razu można znaleźć odpowiedź. Nie można niczego przyśpieszyć, należy analizować i słuchać samych siebie oraz być otwartym na to, co nam w sercu gra. My po wielu latach wciąż odkrywamy nowe części siebie. Kiedyś obie określałyśmy się jako lesbijki cis, teraz nie jesteśmy już takie pewne tych etykiet. Kate identyfikuje się gdzieś po środku skali gender, z lekką przewagą męskiej strony, dlatego też coraz częściej określa się jako osoba queer. Ten fakt wpływa też na identyfikację Lenskiej – skoro jej druga połówka jest queer, to chyba znaczy to, że ona jest panseksualna? Nadal jeszcze jesteśmy w trakcie tego procesu, nie mamy gotowych odpowiedzi. I to też jest okej. Ważne, że szanujemy i akceptujemy siebie nawzajem.

Reprezentacja jest ważna

Mimo wszystkich trudności, o których tutaj pisałyśmy, widzimy jednak postęp i nadzieję na to, że coś się zmieni, że już się zmienia. Każda wiadomość, z której dowiadujemy się, że dzięki naszemu profilowi ktoś postanowił wyjść z szafy, utwierdza nas w przekonaniu, że to co robimy, ma sens, i że musimy dalej to robić. Cieszymy się również, że aktualnie w tej walce o widoczność par kobiet nieheteronormatywnych i o normalizowanie par jednopłciowych nie jesteśmy już same w polskich social mediach. Mamy na naszym „podwórku” kilka większych kobiecych kont, a od tego roku zaobserwowałyśmy prawdziwy wysyp nowych profili na Instagramie. Bądźmy widoczne, mamy tyle samo do zaoferowania, co chłopaki. Reprezentacja jest ważna, bez niej trudno przekonać większość, że ta mniejszość, którą tworzymy, jest zupełnie normalna.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Emancypacja przez seks cz. 3: porno gra z głównym nurtem

Tekst: Krzysztof Tomasik

W okresie „złotej ery porno” mogło się wydawać, że kino „dla dorosłych” i jego gwiazdy przebiją się do mainstreamu. Ale dotyczyło to tylko produkcji hetero

 

Rex Chandler zagrał „Jamesa Bonda” w gejowskiej porno wersji przygód
słynnego agenta – „A View To A Thrill” (1989), mat. pras.

 

Rewolucja seksualna sprawiła, że w latach 70. w USA wszystko było możliwe. Przemysł porno był jednym z największych beneficjentów tej sytuacji. Nie tylko wyszedł z podziemia, ale zaczął stawać w szranki z produkcją głównego nurtu. Pojawiły się pełnometrażowe fabuły, w których sceny niesymulowanego seksu były integralną częścią akcji i nie dominowały nad całością. To była nowa jakość, która budziła zachwyt. W 1972 r. na czwartym miejscu w box office znalazł się „Behind the Green Door” Jima i Artie Mitchellów, a jednocześnie kolejki ustawiały się, by zobaczyć zakazane w 23 stanach „Głębokie gardło” Gerarda Damiano. Zaczęły działać te same mechanizmy, co w Hollywood, każdy sukces znajdował naśladowców, próbowano też kontynuacji. Już w 1973 r. jeden z braci Mitchell wraz z Jonem Fontaną zaprezentował „Resurrection of Eve”, znów z Marilyn Chambers, odkryciem „Behind the Green Door”. Z kolei w 1974 r. pokazano „Głębokie gardło, część II” Josepha W. Sarno z tą samą parą wykonawców (Linda Lovelance i Harry Reems). Branżę ogarnęła euforia! Reżyser Gerard Damiano (1928-2008) wierzył, że filmy pornograficzne będą zyskiwać na znaczeniu i popularności, coraz większe budżety wpłyną na lepszą jakość i wkrótce znikną wszelkie podziały między mainstreamem a niszą. Sam nie chciał jedynie odcinać kuponów od powodzenia „Głębokiego gardła” i postanowił przygotować coś nietypowego: porno w zaświatach. „Diabeł w pannie Jones” (1973) to opowieść o nieszczęśliwej dziewicy (Georgina Spelvin), która popełnia samobójstwo. Odebranie sobie życia okazuje się jej jedynym grzechem, więc aby nie trafi ć do piekła (wieczność z impotentem) musi wrócić na ziemię i zapracować na niebo, poznając uroki seksu. Nauczycielem erotyki jest sam Harry Reems, a bohaterka próbuje kolejnych konfiguracji: miłości lesbijskiej, orgii i podwójnej penetracji.

Po dziesiątce jedenastka

Jest mnóstwo przykładów, że porno starało się wpisać w historię kina i wchodzić w „dialog” z głównym nurtem. Jednym z przejawów było odwoływanie się do klasyki. Kampowym musicalem „Blonde Ambition” (1981, nakręcony w 1977 r., reż. Lem i John Amero) złożono hołd komediom muzycznym z lat 50., takim jak „Mężczyźni wolą blondynki” (1953) z Marilyn Monroe. Do tego musicalu nawiązywał też tytuł filmu Bruce’a Sevena „Mężczyźni wolą rude” (1986). Zabawy tytułami były częste, odwoływano się do aktualnego przeboju lub klasyki sprzed lat, np. „She’s No Angel” (1976) to niejako odpowiedź na dawny przebój z Mae West „I’m No Angel” (1933). W luźnej przeróbce „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a: „Take Off ” (1978, reż. Armand Weston) jedna z bohaterek nazywa się Henrietta Wilde, a inna – Jean Harlot, wzorowana jest na słynnej seksbombie lat 30. Jean Harlow. Porno kręcono szybciej i taniej, więc błyskawicznie można było reagować na aktualne przeboje kinowe, przedstawiając własne wersje. Często zmieniano płeć głównemu bohaterowi; odpowiedzią na „Ojca chrzestnego” była „Matka chrzestna” z tego samego 1972 r. Przykład bezpośredniej parodii to „M*A*S*H’d” (1976, reż. Emton Smith) nawiązujący do „MASH” Roberta Altmana (1970) i opowiadającego tę samą historię serialu „M*A*S*H” (1972- 83). Film Smitha reklamowano hasłem: Wojenne historie, których nawet w „M*A*S*H” nie można było opowiedzieć. Niemal równocześnie zrealizowano „Amerykańskiego żigolaka” (1979) z Richardem Gere’em i „Kalifornijskiego żigolaka” (1979, reż. Bob Chinn) z Johnem Holmesem, jednym z najsłynniejszych aktorów w dziejach porno, którego historia stanowiła podstawę hollywoodzkiego „Boogie Nights” (1997) z Markiem Wahlbergiem. Na olbrzymie powodzenie „Dziesiątki” (1979) Blake’a Edwardsa (7 miejsce w box office w 1979 r.) branża porno odpowiedziała filmem także traktującym o kryzysie mężczyzny w wieku średnim zatytułowanym „Jedenastka” (1980, reż. Elliot Lewis i Harry Lewis). Tytuł nawiązywał do filmu Edwardsa, w którym główny bohater (Dudley Moore) po poznaniu Jenny (Bo Derek) uznaje, że w punktacji ideału kobiety od 1 do 10 przyznaje jej 11. W haśle reklamowym odwoływano się do pierwowzoru: „11” równie dobra co „10”, ale pokazująca dużo więcej! Z czasem porno odpowiedniki miały coraz bardziej finezyjne tytuły, inteligentnie nawiązujące do pierwowzorów. Niemal równocześnie z filmem „Listonosz dzwoni zawsze dwa razy” („The Postman Always Rings Twice”, 1981), powstało „Please… Mr. Postman” (1981, reż. Ken Gibb). Po „9 i pół tygodnia” (1985) pojawiło się „10 i pół tygodnia” (1986, reż. Gary Graver), a rok po wielkim sukcesie „Fatalnego zauroczenia” (1987), nadeszło… „Analne zauroczenie” (1988, reż. Charlie Diamont). To była przygrywka do coraz odważniejszych tytułów, po komedii „Rybka zwana Wandą” (1988), nadeszła „Cipka zwana Wandą” (1992, reż. Eric Edwards).

Krążąc po gejowskiej dzielnicy

Pod względem nawiązań do głównego nurtu i klasyki kina, gejowskie porno wyglądało przy swoim heteryckim odpowiedniku jak ubogi krewny. Filmy dla homoseksualistów siłą rzeczy miały mniejszą szansę na masową sprzedaż, ich budżety były skromne, a scenariusze bardziej banalne. Nieliczne odnosiły sukcesy wykraczające poza krąg zainteresowanych; pozytywny przykład to przełomowe „Boys in the Sand” (1971, reż. Wakefield Poole) nawiązujące do „Boys in the Band”, gejowskiej sztuki przeniesionej na ekran w 1970 r. Dopiero na początku lat 80. gejowski biznes porno dojrzał na tyle, by realizować nawiązania do aktualnych tytułów. Kontrowersyjny thriller „Cruising” (1979) Williama Friedkina z Alem Pacino, przeciwko któremu protestowała społeczność LGBT, zainspirował „Cruisin’ the Castro” (1981) Michaela R. Newmana. Tytułowe krążenie po miejscach spotkań gejów nie jest tu pokazane jako niebezpieczne i demoniczne, tylko służące przyjemności. „Centurians of Rome” (1981) Johna Christophera wykorzystywał zamieszanie powstałe przy premierze „Kaliguli” (1979) do innej historii ze starożytności. W chwili realizacji było to najdroższe gejowskie porno, budżet filmu wynosił 100 tys. dolarów (wcześniejszy o dziesięć lat „Boys in the Sand” kosztował 8 tys.). W głównych rolach wystąpili George Payne i Eric Ryan, dwaj gwiazdorzy znani także z filmów hetero. Co ciekawe, Ryan zagrał epizod w „Cruising”, pojawił się jako mężczyzna przy barze, co miało dodatkowo uwiarygodnić scenę. Znacząca jest biografia reżysera „Centurians of Rome”, geja Johna Christophera, znanego przede wszystkim z filmów hetero. Urodził się w tradycyjnej rodzinie w New Jersey w 1953 r., naprawdę nazywał Christopher Covino. Na studiach działał w kółku teatralnym, pociągało go aktorstwo, ale nie miał urody amanta. Największy wpływ na jego drogę zawodową miało poznanie w 1972 r. Chucka Vincenta, starszego o 13 lat geja, początkującego reżysera porno. Christopher został jego pomocnikiem, a wkrótce sam zaczął realizować filmy, podobnie jak Vincent – heteryckie. Zadebiutował już w 1973 r., ale pierwsze gejowskie porno („Games Men Play”) zrobił dopiero sześć lat później. W sumie nakręcił 24 tytuły, jednocześnie regularnie występował w filmach kolegów, grał niewielkie role niewymagające nagości. Zmarł na AIDS w 1984 r. mając zaledwie 31 lat. Jego ostatni film to gejowski „Hard Money” (1984); pamięci Christophera dedykowana jest komedia „Jack ‘n Jill 2” (1984) Chucka Vincenta.

Nazywam się Chandler, Rex Chandler

W drugiej połowie lat 80. gejowskie porno na dobre zaczęło realizować własne wersje oglądanych masowo produkcji. Jednym z najlepszych pomysłów była powstanie „Dynastud” (1986, reż. Scott Hansen). W tej parodii „Dynastii” głównymi bohaterami nie są wcale Blake, Krystle i Alexis, tylko Steven i Adam Harringtonowie (Christopher Lance i Mark Miller), obaj niezwykle romansowi (Steven spóźnia się na spotkanie, bo musi „poznać” nowego chłopca stajennego, a Adam uprawia seks nawet w samolocie). Film został wydany tylko na wideo i w 1987 r. był nominowany do Adult Video News Awards w kategorii najlepszego filmu gejowskiego (przegrał z „Powertool” z Jeffem Strykerem). W 1994 r. reżyser przedstawił „Dynastud 2: Powerhouse” z innymi aktorami (z pierwszej obsady został tylko Rick Donovan). Dwa miesiące przed premierą, w wieku 27 lat zmarł tragicznie odtwórca roli Stevena, Christopher Lance – został śmiertelnie dźgnięty nożem w czasie kłótni z partnerem. Rok później samobójstwo popełnił Joel Curry grający seksownego Briana kochającego się z Adamem w przestworzach. Przedawkował leki i zasnął na tylnym siedzeniu samochodu z włączonym silnikiem w garażu. Na drzwiach powiesił kartkę dla młodszego brata i przyrodniej siostry: „Nie wchodź do garażu – idź i zadzwoń do taty”. Jedynie na wideo ukazał się także „A View to a Thrill” (1989, reż. Mark Frederics), gejowski odpowiednik „A View to a Kill” (1985) o przygodach Jamesa Bonda z Rogerem Moorem (i Grace Jones). Głównym bohaterem jest szpieg, który odwiedza różne miejsca na świecie. Przytrafiają mu się niesamowite erotyczne przygody (przy seksie oralnym nie przeszkadza nawet wąż pełznący po jego nodze). Bohater nazywa się Rex Chandler, odtwarza go aktor noszący pseudonim… Rex Chandler. Z ekranu oczywiście pada kwestia: Nazywam się Chandler, Rex Chandler, a otwierająca film piosenka przypomina przebój Duran Duran z „A View to a Kill”.

Świadkowie mimo woli

Eric Ryan ze wspomnianego wyżej „Cruising” nie był jedynym aktorem porno zaangażowanym do hollywoodzkiego filmu. Wielu jego kolegów i koleżanek po fachu miało nadzieje na kariery w kinie głównego nurtu, ale zazwyczaj kończyło się na epizodach albo udziale w filmach znanych jedynie najbliższej rodzinie reżysera. Często chodziło o puszczenie oka do bardziej spostrzegawczego widza, tak było choćby we wspomnianej „Dziesiątce”, gdzie w scenie przyjęcia pojawia się cała masa gwiazd porno (Annette Haven, Jamie Gillis, Candida Royalle, Desiree West, David Morris). Na podobnej zasadzie w musicalu o zespole Village People „Can’t stop the music” (1980) do epizodu mężczyzny uprawiającego jogging zaangażowano George’a Payne’a. Kiedy trafiała się szansa dużej roli w potencjalnym przeboju, coś stawało na przeszkodzie. Tak było z pomysłem, by Harry Reems zagrał trenera w „Grease” (1978) oraz by Annette Haven wystąpiła jako Holly Body w „Świadku mimo woli” (1984). Akcja filmu częściowo dotyczy biznesu porno, reżyser Brian De Palma jako tancerkę erotyczną widział właśnie Haven, ale wytwórnia Columbia nie zgodziła się i rolę zagrała Melanie Griffith. Nazwisko Haven pojawia się w napisach, ostatecznie pracowała przy filmie jako konsultantka, a kariera Griffith nabrała rozpędu – aktorka otrzymała wówczas pierwszą nominację do Złotego Globu.

Pierwszy wyoutowany aktor

W „Świadku mimo woli” jest zabawny epizod z awanturującym się aktorem porno, który wykrzykuje, że ma reputację w tym biznesie. Zagrał go Michael Kearns (ur. 1950), który miał na koncie udział w filmach „dla dorosłych”. W legendarnym „L.A. Tool & Die” (1979, reż. Tim Kincaid) pojawia się w pierwszej scenie jako Jim, który uprawia seks oralny z całą grupą mężczyzn ustawionych wokół niego. Erotyka od początku odgrywała ważną rolę w karierze Kearnsa. Zaczynał w teatrze, w 1971 r. wystąpił w kontrowersyjnym, pełnym nagości i seksu, kończącym się orgią, musicalu Toma Eyena „The Dirtiest Show in Town”. Spektakl, w którym były też postacie gejów i lesbijek, szybko zyskał status kultowego wśród LGBT, a Kearns w 1973 r. trafił na okładkę „Advocate”. Prawdziwa sława nadeszła dwa lata później wraz z publikacją książki „Happy Hustler” o doświadczeniach biseksualnej męskiej prostytutki. Podpisana pseudonimem Grant Tracy Saxon robiła wrażenie nie tylko treścią, ale też nagim zdjęciem autora załączonym do każdego egzemplarza. Na pomysł publikacji wpadł ówczesny partner aktora, twórca oper mydlanych Th om Racina, który wymyślił Saxona jako męski odpowiednik bijącej rekordy popularności autorki książki „Happy Hooker”. Sukces (250 tys. sprzedanych egz.) sprawił, że na kilka lat Kearns stał się Saxonem, udzielał wywiadów, pozował do zdjęć i promował dalszy ciąg „Making Love: The Happy Hustler’s Intimate Way to Bisensual Lovemaking”. Po latach Kearns uznał książkę za stuprocentową fikcję, dla wielu była jednak ważna, nawet gwiazdor porno Al Parker przyznał, że była to pierwsza „gejowska rzecz”, jaką przeczytał. Na początku lat 80. Kearns zagrał kilka rólek w popularnych produkcjach, był gejem futbolistą w serialu „Zdrówko” (1983) i gejem fryzjerem w telewizyjnym „Making of a Male Model (1983) z Joan Collins. Gościnnie pojawiał się w filmach o AIDS: „A orkiestra grała dalej” (1993) z Matthew Modine, „A Mother’s Prayer” (1995) z Lindą Hamilton i „Moje przyjęcie” (1996) z Ericem Robertsem. Dziś Kearns uznawany jest za pierwszego geja z Hollywood, który zrobił coming out (po śmierci Rocka Hudsona oskarżył przemysł filmowy o homofobię), a także powiedział, że żyje z HIV (w 1991 r.). W 2012 r. wydał wspomnienia „The Truth is Bad Enough”, w których opisał dotychczasowe życie, w tym adopcję czarnej córki i romanse z gwiazdorami: Rockiem Hudsonem, Salem Mineo, Bradem Daviesem, Paulem Lynde i Barrym Manilowem.

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Konstytucja

Konstytucja (Ustav Republike Hrvatske); Chorwacja-Czechy-Słowenia-Republika Macedonii 2016, reż. R. Grlić; dystrybucja: Aurora; premiera w Polsce: 8.09.2017

 

mat. pras.

 

Zagrzeb. Vjeko, mężczyzna w średnim wieku, jest nauczycielem historii w liceum. Wyznaje poglądy nacjonalistyczne, głosi chwałę ustaszy – chorwackich katofaszystów, do których w czasie wojny należał jego ojciec, obecnie przykuty do łóżka po wylewie i amputacji nóg. Ale Vjeko jest także homoseksualistą (tak go staromodnie należy nazwać) i w dodatku lubi przebierać się w damskie stroje. Którejś nocy zostaje pobity na ulicy przez krzepkich, „patriotycznie” nastawionych chłopaków. Z ran pomaga mu się wylizać sąsiadka, pielęgniarka Maja. W ramach rewanżu Vjeko pomaga jej mężowi, policjantowi Antemu przygotować się do egzaminu z chorwackiej konstytucji. Tyle że Ante jest z pochodzenia Serbem, a Serbów nasz bohater nie znosi najbardziej. Ante zaś wyzywa Vjeka od pedofili. Proces docierania się dwóch mężczyzn – między którymi negocjuje kobieta, stanowcza, ale o matczynym usposobieniu – stanowi główną oś filmu. Przesłanie nietrudno odgadnąć: w demokratycznym państwie musimy nauczyć się wspólnie żyć i szanować się nawzajem. Bo też ustawa zasadnicza zabrania dyskryminowania kogokolwiek. Zacna wymowa, niewątpliwie bardzo na czasie, także w polskim kontekście. Film Rajka Grlicia trochę jednak zbyt nachalnie podsuwa nam te morały. I zbyt automatycznie korzysta z klisz, zwłaszcza „w temacie homoseksualizmu”. Transowe ciągoty Vjeka dają się od biedy wytłumaczyć jego fascynacją operą, krawiectwem i pięknym kostiumami (choć, tak na zdrowy rozum, chętnie przywołujący grecki ideał miłości między wojownikami mężczyzna powinien być raczej transofobem), ale to, że wychodzi w kiecce na ulicę zdaje się wynikać wyłącznie z konieczności dania mu wycisku i tym samym pchnięcia akcji naprzód. Wiele jednak wynagradza wyborna kreacja Nebojszy Glagovaca w roli Vjeka. A także frapujące pytanie, czy można być jednocześnie gejem i nacjonalistą, skoro wszystko, co odmienne, jest a priori antynarodowe. (Bartosz Żurawiecki)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lepiej z nami nie zaczynajcie

Daniel Michalski, czyli drag queen Charlotte mówi o wewnątrzśrodowiskowym hejcie na drag queens, na gejów przegiętych i pasywnych, a także o „heteroudawaczkach”, o własnej drodze na scenę i o pracy w PKP. Do rozmowy Mariusza Kurca przyłącza się Łukasz Wolny, współlokator Daniela, znany lepiej jako draq queen Aldona Relaks

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

Daniel, chciałbym porozmawiać nie tylko o tobie, ale również o wewnątrzśrodowiskowym hejcie skierowanym w stronę drag queens, ok?

Ależ, kochany, inaczej sobie nie wyobrażam. Ten hejt to jest główna sprawa, o której chcę gadać.

Tylko najpierw kilka słów o sobie? Jako drag queen Charlotte występujesz od…

W tym roku będzie 10 lat. Charlotte to już jest nie tylko drag queen, którą robię na scenie. Ja się z tą postacią w dużej mierze utożsamiam. Czasem mam wrażenie, że teraz to Daniel Michalski jest dodatkiem do Charlotte, a nie odwrotnie. Bo Daniel to właściwie tylko w pracy. Daniel ma swój uniform, a Charlotte swój. Jako Charlotte jestem drag queen, która nie tylko wykonuje jakieś tam piosenki, ale jest też działaczką. Mam emancypacyjną misję, by to nasze środowisko LGBT trochę ruszyć, wyciągnąć ze skorupek.

Jako Daniel Michalski w pracy masz uniform konduktora PKP Intercity.

Też już prawie 10 lat

A teraz, jak siedzimy u ciebie w kuchni i masz na sobie dres, to …

… to jestem Charlotte, tylko w męskich ciuchach (śmiech). Wiesz, nie chcę mieszać w głowach ludziom, bo z jednej strony to ja jestem zupełnie zwyczajnym gejem, ale z drugiej czuję się trochę jak osoba trans. Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że nie chcę, by moja płeć biologiczna decydowała o tym, w jaki sposób mam mówić, co nosić, jak się zachowywać. Kobieta? Mężczyzna? Whateva! Bliska mi jest inicjatywa Jej Perfekcyjności – „Whateva” właśnie. Gdy byłem mały, mama skądś miała w domu sukieneczkę dla dziewczynki. Z taką radością tańcowałem w tej sukienusi, że… po tygodniu mi ją zabrała. Podczas dziecinnych zabaw w dom byłem zawsze mamą. U babci na wsi, jak zbieraliśmy się paczką dzieciaków, to byłem albo komendantką jakiegoś obozu, albo strażniczką w więzieniu, albo policjantką – zawody „męskie” u mnie były w wersji kobiecej. Byłem też stewardessą, megafonistką zapowiadającą pociągi. Uwielbiałem przebierać się za zakonnice, za Pipi Langstrumpf.

Gdy dorosłeś, myślałeś o korekcie płci?

Myśleć, to myślałem. Nawet czytałem fora osób transseksualnych. Ale nie. Akceptuję siebie takim, jakim jestem. Kulka szczęścia jestem.

Pamiętasz pierwszy występ Charlotte?

W Szczecinie, z którego pochodzę, w klubie Enigma robiłem Danę International „Viva la diva”. Ale tę historię trzeba zacząć wcześniej. Gdy zdałem sobie sprawę, że jestem gejem, to zacząłem czytać w internecie o tym. Dlaczego my jesteśmy tak nienawidzeni, wyzywani? Kopytka mamy i ogon czy co? Zakapowałem szybko, że ze mną jest wszystko OK, to raczej homofoby mają niepoukładane w głowach. Od razu ciotka- działaczka we mnie się obudziła, zapisałem się do Kampanii Przeciw Homofobii w 2005 r., stworzyłem jej szczeciński oddział. Miałem 19 lat, jeszcze do technikum chodziłem. Przecież jakby tak się wszyscy geje i lesbijki odkryli, to zaraz by reszta ludzi zobaczyła, że my tych kopytek ani ogona nie mamy. Trzeba tylko zachęcić do przełamania się. Zacząłem działać jawnie i w try miga wylądowałem na liście RedWatch jako wróg rasy czy czegoś. Pracowałem już wtedy jako kasjer w Geancie i udzieliłem krótkiego wywiadu lokalnej gazecie w Szczecinie. Przechodzę koło kas, patrzę, a tu przy każdej gazeta i na froncie moja buźka z napisem, że Daniel Michalski jest gejem i boi się, że go zabiją. Jezus Maria! Spanikowałem, że teraz to już na pewno mnie znajdą i na serio zabiją. Chciałem się zwolnić, iść do domu i nie wychodzić. Szefowa mi nawet radziła wziąć urlop bezpłatny. Wyoutowałem się mamie. Było w porządku, natomiast tata mnie wydziedziczył i zerwał kontakt. Zero kontaktu do dziś. Ochłonąłem w końcu po tym artykule. Jakiś czas potem pojechałem do Warszawy na jeden z tych „zlotów czarownic”, co KPH organizowała.

Chodzi ci o zwykłe spotkanie działaczy KPH, tak?

Właśnie mówię, że zlot czarownic ha ha ha. Wieczorem poszliśmy do klubu Rasco, a tam patrzę, stoi na scenie facet przebrany za babkę, robi Marylin Monroe. To była drag queen Lady Brigitte, jak się później dowiedziałem. Gapiłem się jak w obrazek. Wyglądała bosko, a publika, chyba sami geje, świetnie się bawiła, biła brawo. Żadnego hejtu. O ja pier…, jak mi się to podobało! O ja pier…! W Szczecinie odszukałem Andrzeja, czyli drag queen Sellinę de Melon, o której wcześniej coś słyszałem – i dawaj od razu, że ja chcę też wystąpić! Pomógł, poinstruował, no i poszło. Po tym pierwszym występie w Enigmie już do klubu jako Daniel nie poszedłem nigdy.

Co?

Serio.

A jeśli nie występujesz?

Nie szkodzi. Do klubu idę już tylko jako Charlotte. Przebieram się w domu, potem taxi, z powrotem też taxi, w domu się rozmalowuję.

Widziałem cię w akcji jako Charlotte kilka razy. Np. na afterparty po zeszłorocznej Paradzie Równości. Nie tylko wykonujesz piosenki, ale dużo rozmawiasz z publicznością, prowadziłaś też bardzo popularne „Bingo” w warszawskim Blok Barze. Potrafisz rozruszać salę. A sztuka drag queen polega na tym, by przybrać specyficzną postawę – takiej trochę „zdziry”, co to nie da sobie podskoczyć. Da się tego nauczyć?

Chyba nie.

Jako Daniel jesteś słodki, ciepły, do rany przyłóż. Jako Charlotte jesteś rozkoszną… zołzą.

Tak ma być. Trzeba upilnować ludzi przecież. Bycie grzeczną dziewczynką to nie jest styl drag queen.

Słyszałem, jak krzyczą w twoją stronę, jakieś przytyki padają – a twoje riposty zwalają z nóg.

Może to właśnie przebranie dodaje sił? To taka bardzo gruba skóra, przez którą nie można cię zranić. Słyszałem nieraz „Gruby jesteś, żaden cię ru… nie chce, to się przebierasz za jakieś dziwadło!” Potrafię wtedy puścić taką wiąchę, że ośmieszę gościa wobec całego klubu, już więcej nie próbuje. Do kuchni wchodzi Łukasz, współlokator Daniela, znany w środowisku jako drag queen Aldona Relaks, i włącza się do rozmowy:

Łukasz: Są też miłe zaskoczenia. Na imprezie Coxy weszło kilku takich wytatuowanych mięśniaków. Ja stoję w sukni, robię minę pewniaczki, ale myślę: „K…, zaraz oberwę jak nic”. A oni podchodzą: „Czeeeść, możemy sobie selfie z tobą zrobić? Będzie nam bardzo miło” I milusińscy, przytulają się, uśmiechy.

Daniel: Ale bywa i tak, że koleś podchodzi i tak niby w powietrze rzuci: „Ale paskuda”. Albo niby próbują dyskutować: „I po co się przebierasz, transwestyto?”

Dochodzimy do wewnątrzśrodowiskowego hejtu.

D: Czyli mogę już?

Mów.

D: Jak jestem na Paradzie, to nie mogę się opędzić od ludzi chcących sobie strzelić selfie ze mną. Bardzo to przyjemne. Tylko dlaczego potem słyszę, że cała dyskryminacja jest przez „takich jak ja”? Bo ja „psuję wizerunek”. Bo się nie zachowuję „jak normalny facet”. Co to w ogóle znaczy normalny? I kto to mówi? Geje, na których przecież też jest hejt. Wykluczeni są i wykluczają innych?! Wielu tak zwanych „męskich” gejów chce się koniecznie zapisać do grupy „normalnych facetów” i hejtują tych „odstających od normy”. Że niby to przez nas cała zła opinia o środowisku. A gówno prawda! Dla homofobów pedał to pedał, lesba to lesba – i nie ma co się starać ich za wszelką cenę zadowolić, bo i tak się nie uda. Już teraz oni mówią: nie obnoście się! A widzisz jakichś gejów, którzy się „obnoszą” na ulicy? Bo ja widzę tylko hetero się obnoszących. Więc dla mnie ci „męscy” geje hejtujący przegiętych, czy drag queens, to są takie heteroudawaczki.

Znam przypadki, że nawet przegięty gej, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest przegięty – hejtuje innych przegiętych. A z drugiej strony, nie wszyscy ci, którzy hejtują, to są zaraz „heteroudawaczki”. Niektórzy z nich nie udają hetero, są wyoutowanymi gejami.

D: Wyoutowanymi może i są, ale czy się akceptują do końca, czy pozwalają sobie na bycie sobą? Mam wątpliwości, myślę, że raczej się pilnują ciągle, by ten przysłowiowy mały paluszek nie odstawał podczas picia z filiżanki. Też grają. To jest też teatrzyk – na użytek heteromatriksu. Strasznie mnie też wkurza pogarda w stosunku do pasywnych gejów. Że niby aktywny, to ten bardziej „męski”, więc lepszy – paranoja! Przepraszam, ale w moim homomatriksie dawanie de jest OK! A w ogóle jak jesteś drag queen, to twoje szanse na znalezienie partnera drastycznie spadają – każda drag queen ci to powie. Facetom się chyba wydaje, że skoro występujesz jako laska, to do łóżka też pończoszki zakładasz. Nie mam nic przeciwko pończoszkom, żeby nie było – ale to nie tak działa. Na portalach mam profil jako Charlotte i regularnie się zdarza, że mnie blokują albo wysyłają wiadomości z hejtem.

Ł: Ci „męscy” geje myślą, że jeśli tylko się postarają, to homofoby uznają ich za „normalnych” a nie zboczeńców. A ch…! Dla części społeczeństwa nigdy nie będzie normalny facet, który lubi seks z drugim facetem. (w oryginale padło znacznie bardziej dosadne określenie, które Aldona jednak wykreśliła przy autoryzacji) Wykluczać się wzajemnie w ramach wykluczanej grupy? No, po prostu witki opadają.

D: Oni pojęcia nie mają, że wśród tych, co zrobili rewolucję w klubie Stonewall w 1969 r. było sporo osób trans, sporo drag queens. Te pogardzane „przegięte cioty” to są często ludzie psychicznie silni i odważni, bo swoje przeszli w życiu.

Ł: Na tej naszej tęczy powinno być miejsce dla wszystkich – tych przegiętych, tych w kobiecych ciuchach, tych ze „zwichniętym nadgarstkiem”, tych w rurkach i z cienkimi głosikami, tych co lubią szpilki. I dla wytatuowanych mięśniaków w skórach też. I dla tych wszystkich „zwyklaków” też.

D: I dla tych z piórami w tyłku też! (śmiech) Nigdy w życiu nie widziałem geja z piórami w tyłku – a od tych „normalnych” wciąż o nich słyszę. Aż muszę w końcu zamówić taką suknię chyba, co by miała pióra na tyłku – żeby zadowolić te fantazje.

My tu ciągle o facetach, ale wśród lesbijek, zdaje się, występuje podobne zjawisko.

D: Myślę, że tak. Pewnie jest jazda, by być jak najbardziej „kobiecą”. Ale to musisz pogadać z lesbijkami. Ja akurat jestem bardzo kobieca ha ha ha.

Chłopaki, a wy jesteście parą?

D: (uśmiech) Wszyscy o to pytają, bo tak się wydaje, ale nie. Bracia jesteśmy co najwyżej. Albo raczej siostry!

Mieszkacie razem.

D: Od trzech lat. Dobrze nam. Sąsiedzi nas znają, pani z warzywniaka obok nie wierzy, że nie jesteśmy parą, bo jak robię u niej zakupy, to zawsze z karteczką napisaną przez Łukasza. Ona nawet wie, że Łukasz to Aldona. Super babka.

Łukasz, a twoja droga do bycia drag queen?

Ł: Wszystko przez Michalską. (Daniel uśmiecha się triumfalnie i dodaje: A przy Aldonce to Charlotka też skorzystała – wyładniała, a może nawet schudła?) Ja się makijażem interesuję, to mnie kręci. Też jestem ze Szczecina. Spiknęliśmy się na urodzinach klubu Love. Wspólna koleżanka zaczęła nam szyć ciuchy… No, i występuję. Choć wolę być drag queen–DJką niż drag queen– „piosenkarką”, czaisz? Lubię grać kawałki dla ludzi, lubię organizować imprezę, rozmawiać z gośćmi, stać i „uświetniać”, same występy na scenie to mniej.

Jako Aldona jesteś duuuża i wysoka jak wieża.

Ł: Jak idę w tłumie, to widzę z góry, jak się kolesie rozstępują przede mną. (śmiech)

D: Aldony się boją! Aż miło patrzeć – przed laptopami czy telefonami to mają odwagę hejtować, ale na żywo już mniej. Podoba mi się, jak takie chojraki nagle tracą rezon. Spoglądam z góry – bo na koturnach też jestem niemała – i „co teraz, kotuś? Lepiej ze mną nie zaczynaj!” – i trzepoczę doklejonymi rzęsami. Są takie drag queens, co zrobią wszystko, by tylko zadowolić publiczność najprostszym sposobem. Włożą perukę, pożyczą sukienkę od koleżanki, poskaczą do „Hej, sokoły” i myślą, że to tyle. A ja wolę sobie publiczność urobić, zagrać coś nieoczywistego i zaaresztować ich postawą, że „Ja tu rządzę!” (śmiech)

Jak wybieracie piosenki?

D: Biorę z playlisty od Aldony.

Ł: Lubię techno, jakieś zakręcone elektroniczne brzmienia.

Typowych div gejowskich nie macie w repertuarze. Lizy Minnelli czy Gagi nie robicie.

Ł: Ja nigdy właściwie.

D: A ja rzadko… Danutę Rinn robiłem, Kate Bush… Podpatruję zagraniczne drag queens, np. Vicki Vox – ten utwór bez słów, z dziwacznym śmiechem.

Twój popisowy numer, wystąpiłaś z nim na wyborach „Mister Gay Poland 2016”.

D: To są trochę inne klimaty niż typowe divy.

Daniel, mogę jeszcze o pracy? Słyszałem o twoim sukcesie, ale też jakiś czas temu o problemach.

D: Problemy to dawno temu i nieprawda. To znaczy prawda, ale już wszystko naprawione. Kiedyś paru współpracowników się mnie czepiało, docinki były, „zakaz pedałowania” mi ktoś napisał na szafce i takie tam. Robert (Biedroń, ówczesny szef Kampanii Przeciw Homofobii) i Marta (Abramowicz, ówczesna wiceszefowa KPH) napisali pismo do PKP i od tamtej pory – spokój.

W zeszłym roku dostałeś Kryształ Intercity 2016.

D: To jest nagroda przyznawana pracownikowi PKP od współpracowników w głosowaniu.

Czyli jesteś najbardziej lubianym pracownikiem PKP Intercity?

D: Można tak powiedzieć.

Gratulacje!

D: Dziękuję. Niektórzy mówią, że to jest dla wszystkich gejów w PKP. (śmiech)

Masz w pracy kolegów gejów?

D: Oj, sporo, kochany! (Daniel robi wielkie oczy)

Daniel, o co chodzi z tym, że zagroziłeś na FB, że nie pójdziesz na Paradę?

D: Zaczęło się od tego, że Dawid i Jakub, ci, od clipu Roxette (patrz: strony 8-11 – przyp. red.), powiedzieli coś niemiłego o drag queens w wywiadzie dla natemat.pl. Nie o mnie personalnie, tylko o drag queens w ogóle, właśnie w stylu, że psujemy wizerunek. Potem dowiedziałem się, że oni współpracują przy Paradzie i mnie trochę wkurzyło, że to co teraz? Drag queens będą niemile widziane na Paradzie? Ale już sobie wszystko wyjaśniliśmy, już jest OK. – chyba zresztą widać po naszych fotkach, co? Chłopaki są spoko. Pójdę na Paradę oczywiście, jak mam nie pójść?! W styczniu ruszył w sieci videoblog drag queen Charlotte.

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopaki na korty!

Tekst: Bartosz Palocha

Turnieje w ramach GLTA – Gejowskiego i Lesbijskiego Stowarzyszenia Tenisowego – świętują w tym roku 25-lecie. W Polsce odbywają się od trzech lat. We Wrocławiu współorganizuje je Adam Ziembicki (na zdjęciu), w Katowicach – Artur Górny, a pierwszy turniej w Szczecinie w sierpniu br. przygotowuje wraz z zespołem Paweł Roszkowski

 

 

Z dala od sportowych czasopism i telewizyjnych wiadomości rozwija się gejowski tenis. Gejowski, bo grają geje. Ale nie tylko – warunkiem udziału w turnieju jest sportowa pasja i brak uprzedzeń – homofobia ma wstęp wzbroniony. Artur Górny: Na naszym turnieju w Katowicach grają też chłopaki hetero. W zeszłym roku grała też dziewczyna, która zresztą wszystkich na swoim poziomie pokonała – w tym roku będzie broniła tytułu mistrzyni. Liga dziewczyn w ramach GLTA jeszcze się w Polsce nie zawiązała, może więc już czas? Dziewczyny, do dzieła!

Prekursorami turniejów gejowskiego tenisa w Polsce byli chłopaki z Katowic. Tam stowarzyszenie Chillli Tennis Open zorganizowało pierwszą imprezę już w 2011 r. (na początku nie pod auspicjami GLTA). Artur: Wspólnymi siłami robimy wszystko, by turniej z roku na rok był lepszy. Tworzymy przyjacielską atmosferę, co roku zachęcamy do uczestnictwa, robimy filmiki promocyjne, bardzo zależy nam, by nowe osoby dołączały.

Praca Artura i jego kolegów „zaraża” – od zeszłego roku istnieje turniej WrocLove Cup we Wrocławiu. W obu imprezach bierze udział kilkudziesięciu zawodników. W tym roku dołącza Szczecin ze swoją Love Cup Szczecin.

Pół życia na korcie

Za Love Cup Szczecin odpowiedzialny jest Paweł Roszkowski, trzydziestoparoletni absolwent politologii i socjologii. Na co dzień pracuje w firmie szkoleniowej. Mieszka z Remkiem, mężczyzną swego życia, z którym zresztą dzieli tenisowego bzika. Gram, odkąd skończyłem 16 lat – mówi. Zaczęło się od fascynacji Moniką Seles, jej historia mnie zainteresowała i zainspirowała. Słynna jugosłowiańska tenisistka została 30 kwietnia 1993 r. zaatakowana przez nożownika, psychofana innej gwiazdy kortów – Steffi Graf, za to, że pokonała Graf w Australian Open. Mimo szoku i początkowej decyzji o zakończeniu kariery, Seles triumfalnie wróciła na korty w 1995 r. Przeczytałem biografię Seles i od tej pory jestem wielkim fanem tenisa. Szczególnie kobiecego. Stale kibicuję naszej Agnieszki Radwańskiej. Moją wielką idolką jest też Serena Williams – dodaje Paweł. O turniejach tenisa gejowskiego dowiedział się w ubiegłym roku od Uwe, tancerza z Niemiec, którego poznał w szczecińskim klubie LOVE Club All Together. Zaintrygowało mnie, że istnieje organizacja GLTA, czyli gejowsko-lesbijska liga tenisowa. Co więcej, Uwe powiedział, że jeden z turniejów tej ligi odbywa się w sierpniu w Katowicach i on się tam wybiera. Paweł namówił swego chłopaka i dwóch znajomych i pojechali do Katowic. Turniej zrobił na nim takie wrażenie, że miesiąc później brał już udział w następnym – we Wrocławiu. Choć są to turnieje amatorskie, to jednak towarzyszyły mi takie emocje, jakbym brał udział w mistrzostwach świata! Przed pierwszym meczem nie mogłem spać.

Na turniejach GLTA oprócz samej gry ważne są też relacje międzyludzkie – możliwość bycia sobą bez strachu, że natkniemy się na homofoba, możliwość poznania ludzi, którzy mają taką samą pasję, integracji tzw. środowiska. Wtedy za pierwszym razem w Katowicach nie znałem nikogo, ale już gdy pojawiłem się we Wrocławiu, to czułem się jak w grupie dobrych kumpli. Zawiązałem wiele nowych znajomości, niektórzy są tam przyjaciółmi od lat. To niemal sposób na życie. Są zawodnicy, którzy jeżdżą po świecie i grają po siedem turniejów w roku – a wszystkich na całym świecie jest kilkadziesiąt.

Paweł złapał bakcyla i wraz z grupą znajomych entuzjastów postanowił zorganizować turniej w Szczecinie. Starania o zgodę centrali GLTA zakończyły się sukcesem i w dniach 26-28 sierpnia tego roku turniej odbędzie się w Szczecinie na malowniczo położonych kortach przy alei Wojska Polskiego. Chcemy przyciągnąć jak najwięcej graczy. Musimy także znaleźć sponsorów. Nie chodzi tu o wielkie pieniądze, a raczej o ufundowanie nagród, zakup wody czy owoców. Do tego różne szczegóły organizacyjne. Czytelnicy „Repliki”, trzymajcie kciuki – a najlepiej przyjedźcie do Szczecina! Turniej katowicki ma już swoją tradycję i środowiskową renomę, a my dopiero musimy sobie w Szczecinie wyrobić markę. Każdy turniej w ramach GLTA utrzymuje się głównie z tzw. wpisowego uczestników. Zazwyczaj trwa trzy weekendowe dni.

Paweł nie jest sam – drugim z dyrektorów turnieju jest Piotr Ząbecki, a z ramienia GLTA wspiera ich Brytyjczyk James Kidd, jeden z dyrektorów organizacji. Paweł: Bardzo bym chciał, by po turnieju ukształtowała się w Szczecinie stała grupa gejów, którzy przychodzą na korty i stanowią paczkę przyjaciół. Tak, jak to już funkcjonuje w Katowicach.

Węgiel dla najprzystojniejszego

Jednym z głównych organizatorów katowickiego turnieju jest Artur Górny. Od listopada mieszka co prawda w Warszawie, tu znalazł pracę w sektorze bankowym (z wykształcenia jest technikiem hotelarstwa), ale moje serce wciąż bije na Śląsku. Od razu zastrzega, że sam w tenisa nie gra, ale turniej organizuje i jest zapalonym kibicem. Jak to? Moja przygoda z tenisem zaczęła się dzięki gejowskiej drużynie siatkówki, w której gram w Katowicach. Po prostu wśród siatkarzy jest spora grupa tenisistów i to wszystko ich „wina” – śmieje się.

Zaczęło się od wspólnie oglądanych meczy tenisowych. To był ważny czas w karierze naszej najlepszej tenisistki, Agnieszki Radwańskiej. Na kortach w Miami Agnieszka pokonała jedną z najlepszych światowych graczek, Marię Szarapową. Właśnie na fali tego sukcesu postanowiłem dołączyć do organizatorów Chillli Tennis Open. Moim debiutem był drugi turniej – w 2012 r. Na początku byłem „tylko” fotografem. Rok później miałem już dużo więcej zadań. W komitecie organizacyjnym nie ma stałego podziału ról. Jest tyle obowiązków, że wszyscy musimy być multizadaniowi, a żeby się nie nudzić, często zamieniamy się rolami. Ostatnio ogarniałem sprawy finansowe.

Na Chillli Tennis Open można zdobyć puchary (w singlach) i medale (w deblach) oraz nagrody specjalne, które są wykonane, jak na Śląsk przystało, z węgla. Mamy znajomego, który robi je ręcznie każdego roku. Zawodnicy w głosowaniu przydzielają nagrody za najlepszy serwis, za „fair play”, dla najlepszego kibica oraz – a co? – dla Mister Handsome, czyli najprzystojniejszego gracza. Oprócz tego fotografowie przyznają nagrodę Mr. Photo dla najbardziej fotogenicznego zawodnika. A sędzina dostaje zawsze nagrodę w podziękowaniu za turniej.

Finanse? Na początku działaliśmy jako grupa nieformalna, po prostu grono przyjaciół, trudno więc było o uzyskanie jakiegoś wsparcia od miasta. Od tego roku jesteśmy już oficjalnym stowarzyszeniem. Przecieramy szlaki z władzami miasta i urzędem marszałkowskim. Mamy nadzieję na współpracę.

Turniej odbywa się w sztandarowej części miasta – w słynnym Parku Chorzowskim, czyli w zielonych płucach śląskiej aglomeracji. Przy sprzyjającej pogodzie w weekendy jest tam mnóstwo ludzi. Czy zdarzyły się jakieś nieprzyjemne incydenty? Ani razu. Choć muszę szczerze przyznać, że za każdym razem się tego obawiamy. Jesteśmy w stałym kontakcie z policją, patrole pojawiają się regularnie. Uczestnicy czują się więc bezpiecznie. Mamy wielki doping ze strony naszych przyjaciół i rodzin na trybunach!

Artur już żyje tegorocznym turniejem. Mamy już zarejestrowanych ponad osiemdziesięciu zawodników z całego świata, a lista ciągle jest otwarta. Chillli Tennis Open w Katowicach od 4 do 7 sierpnia.

Miłość od pierwszego turnieju

Adam Ziembicki zaczął grać w tenisa w wieku dziesięciu lat z tatą. Na pierwszym roku studiów – politologia w Opolu – otrzymałem propozycję pracy od słynnej holenderskiej firmy Endemol (zajmującej się produkcją programów telewizyjnych, m.in. słynnego „Big Brothera” – przyp. „Replika”). Wiązało się to z przeprowadzką do Amsterdamu. Skorzystałem z okazji.

W Amsterdamie Adam zaczął trenować w gejowskim klubie tenisowym „Smashing Pink”, w którym organizowane są turnieje w ramach GLTA; amsterdamski turniej należy zresztą do największych. Adam zaangażował się w działalność organizacji. To było zresztą przeznaczenie również w uczuciowym wymiarze: Na moim pierwszym turnieju poza Amsterdamem, pięć lat temu, poznałem Martina. To była miłość od pierwszego turnieju! Martin jest Czechem, mieszka w Pradze, dlatego Adam dzieli czas między Amsterdam i Pragę. Z ramienia GLTA pomagał przy organizowaniu turnieju w Katowicach, potem w Pradze a teraz również we Wrocławiu.

Mój kolega Rafał Szpotowicz, wrocławianin, pomysłodawca WrocLove Cup, jest osobą trochę szaloną (Rafał, przepraszam cię, ale trochę jesteś). Bardzo kreatywny i w ogóle wspaniały człowiek, jednak organizacja turnieju to tysiące szczegółów. Władze GLTA nie były pewne czy wszystko ogarnie, więc zaproponowały abyśmy zorganizowali turniej wspólnie – opowiada Adam.

Nasze turnieje to nie tylko gra w tenisa. One uświadamiają ludzi, co do najprostszych spraw. Tak, geje to po prostu zwykli ludzie. Tak, geje też uprawiają sporty – i to na całkiem dobrym poziomie. Można nawet to wiedzieć, ale wiedzieć a zobaczyć na żywo – to dwie różne sprawy. Na WrocLove ludzie nas widzą, kibicują nam, jest fajnie.

Polska ma opinię kraju homofobicznego, jednak nic złego, jak dotąd, na WrocLove się nie zdarzyło. Wręcz przeciwnie, ludzie nam gratulują pomysłu i odwagi. Podobnie było w Budapeszcie: w 2012 r. odbywał się tam turniej Euro Games. Na otwarcie – pochód wszystkich uczestników. Więcej było policjantów ochraniających pochód niż uczestników, bo wszyscy się bali, że nas tam zabiją. A nic się nie stało. Jednak organizatorzy są ostrożni przy nagłaśnianiu wydarzenia. Wielkiej promocji nie przewidują. Ale bardzo zachęcamy chłopaków, którzy lubią tenis, by dołączyli do nas. Grajcie razem z nami!

WrocLove Cup, jak każdy z turniejów, ma pięć kategorii. Od najwyższej kategorii Open, gdzie poziom tenisa jest bardzo wysoki, do kategorii D – dla tych, którzy dopiero zaczynają. Tak więc każdy, kto ma ochotę na trochę zdrowej rywalizacji w klimacie bez uprzedzeń znajdzie coś dla siebie.

WrocLove w tym roku od 16 do 18 września. Na zachętę Adam jeszcze rzuca: W ubiegłym roku uczestników gościł hotel „Orient”, który zaproponował bardzo przystępne ceny. Mają tam 32 pokoje i wszystkie były na czas turnieju „nasze”. Panowała wspaniała atmosfera, super imprezy. Nawet saunę i basen mieliśmy do dyspozycji. Chłopaki, ruszcie się, rakiety do ręki i przyjeżdżajcie do Wrocławia. Do Katowic i Szczecina też.

GLTA

Gay and Lesbian Tennis Alliance (glta.net) powstała w USA. Od 1979 r. tworzyły ją nieformalne grupy z Dallas, Los Angeles, San Francisco i Houston. W latach 80. nabierała formalnego charakteru. W 1991 r. została oficjalnie zarejestrowana. Obecnie obejmuje kilkadziesiąt krajów, ponad 50 klubów i ponad 60 turniejów rocznie.

Od redakcji: Jeśli działają w Polsce grupy tenisa lesbijek, prosimy o kontakt.

Informacje o trzech turniejach w Polsce:

Katowice: http://glta.net/tournament-details/chillli-tennis-open-2016

Szczecin: https://www.facebook.com/lovecupszczecin

Wrocław: http://glta.net/tournament-details/wroclove-cup-2016

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ryby

Tekst: Anka Konieczna

Foto: Oiko Petersen, Krzysztof Nowiński

 

Jestem – powiedzmy to na początek – szczęśliwą posiadaczką waginy. Mam wielu znajomych i przyjaciół gejów, którzy – dodajmy dla jasności – tego organu nie mają. Przebywając wśród nich, czuję się lubiana, rozumiana, akceptowana, szanowana. Prędzej czy później jednak zawsze słyszę coś w rodzaju: „Naprawdę, z rybami mieszkasz?“ (do współlokatora pary lesbijek). „I co, zatykasz nos, jak one się bzykają?“

Wyznanie dzielnej duszy, że przed coming outem uprawiała seks z kobietą, wita zbiorowe: „Fuj!“. Widmo kobiecych n a r z ą d ó w płciowych, wyobrażonych z wielkim zabarwieniem emocjonalnym – ohydne, oślizgłe, rybie – zawisa nad moimi rozmówcami. Widmo ma rolę do spełnienia: łączy, podsuwa wspólny temat, rozładowuje napięcie.

Dlaczego akurat waginy? Wydawałoby mi się przecież naturalne, że dla homoseksualnych mężczyzn kobiece ciało jest obojętne, nie stanowi interesującego obiektu obserwacji czy przemyśleń. Można sięgnąć po wyjaśnienie uniwersalne wszystkich problemów na linii geje – kobiety i uznać po prostu, że ktoś, kto w hierarchii społecznej plasuje się dość nisko, zawsze będzie dążył do odreagowania na kimś, czyja pozycja jest jeszcze gorsza; kobiety stoją niżej niż geje. To jednak tylko jedna z przyczyn. Odraza wobec kobiecości, zwłaszcza nakierowana tam, gdzie ta kobiecość jest najbardziej dosłowna i zwierzęca, jest uniwersalną metodą podkreślania i kreowania własnej męskości. Mężczyźni, choćby nie wiem jak wspaniale przegięci, wychowywani są do roli płciowej definiowanej jako „nie bycie babą“. Podkreślanie więc swojej odrazy do kobiecego ciała stanowi kontynuację tego mechanizmu, jest sposobem obwieszczania, że jest się mężczyzną, i to mężczyzną męskim, cokolwiek ma to oznaczać. Powiedzieć trzeba też, że rzeczywistość dookoła nas sprzysięga się, żeby wytworzyć obraz kobiecego ciała jako nieczystego, obfitującego w niepożądane wydzieliny, wymagającego bezustannej kontroli i korekty – stąd niekończące się reklamy specjalnych mydeł, płynów do higieny intymnej, wkładek absorbujących, obsesyjne dbanie o „świeżość“. Trudno się dziwić, że i geje poddawani takiemu praniu mózgów nabierają dość odrażającego wyobrażenia o kobiecych organach płciowych, które przecież dla większości z nich pozostają poza obszarem bezpośredniego doświadczenia.

Słysząc takie komentarze moich znajomych, obruszam się bardziej czy mniej serio. „Ania, przecież my tylko tak żartujemy!“, „Przepraszam, nie wiedziałem, że Tobie to przeszkadza!“. Ja wiem, rozumiem, nie obrażam się. Tylko pomyśl o tym: gdybyś usłyszał, jak twój heteroseksualny przyjaciel opowiada o kimś: „…no i przylazł w tej pedalskiej koszuli…“. Nie uważałbyś, że coś tu nie gra? I o tym: jeśli heteroseksualny mężczyzna wyrazi się z odrazą o seksie między dwoma mężczyznami, posypią mu się na głowę gromy za homofobię. Dlaczego w takim razie jest w porządku, jeśli niektórzy geje nie potrafią wypowiedzieć słowa „łechtaczka“ bez wykrzywiania twarzy z obrzydzenia?

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dlaczego zniewieściałe cioty nie powinny wylegiwać się na zielonej trawce?

Tekst: Grzegorz Południak

Foto: Oiko Petersen

 

Niebo jest błękitne, a trawa zielona. Taki jest już „naturalny“ porządek rzeczy. Wszędzie wokół nas zobaczyć można więcej przykładów potwierdzających ten wręcz cudowny ład. Prawie każda cząstka naszej rzeczywistości ma swoje „naturalnie“ określone miejsce i role. Kobiety są z natury wrażliwe, delikatne i uczuciowe. Mężczyźni odważni, silni i zimnokrwiści. Tak to już „naturalnie“ zostało ustawione, tak wygląda „normalny“ świat.

Jest absolutnie zrozumiałe, iż jakiekolwiek odstępstwo od tego „naturalnego“ porządku budzi strach i niepokój. Pewne zaniepokojenie, a u wielu także i przerażenie wywołuje kobieta z wąsami. Mężczyzna z makijażem budzi często nie tylko pogardę, ale również strach i, co się z tym wiąże, agresję. Są to być może bardzo radykalne przykłady odstępstw od „naturalnego“ porządku, mam nadzieję jednak, iż uwidaczniają wyraźnie zasady tego ładu. „Naturalnych“ zasad łamać nikt dobrowolnie nie może. Nasze miejsce na świecie jest dokładnie zdefiniowane i nie mamy prawa wyboru do samowolnego określenia swoich ról.

Taki system myślenia powoduje, że większość ludzi jest przekonana, iż kobieta powinna wychowywać potomstwo, a najlepszymi prezydentami, dyrektorami i generałami wielkich armii są mężczyźni. Taki bowiem jest „naturalny“ porządek. Tak to już wszystko zostało stworzone i ustalone. Łamanie tych zasad prowadzi do wynaturzeń i tragedii.

Na szczęście jednak jest pewna grupa ludzi, która uważa, że te „naturalne“ zasady nie mają nic wspólnego z naturą i należy, a nawet powinno się je łamać. Chwała im za odwagę i poświęcenie. Dziwi mnie jednak wielce, czemuż to wielu moich przyjaciół gejów twierdzi, iż porządku tego naruszać nie należy. Pomagają go wręcz podtrzymywać i wzmacniać.

Jak wielu z was twierdzi, że są „normalnymi facetami“? Jak często słyszycie, że Mirek czy Marek to zwykła zniewieściała ciota? Dlaczego, jeżeli ktoś nie budzi skojarzeń, uznawane jest to za zaletę? I co to właściwie znaczy budzić skojarzenia? Odpowiedz jest prosta: każda zniewieściała i zmanierowana ciota budzi skojarzenia.

Zniewieściałe cioty budzą pogardę, czasami śmiech. Są mężczyznami, powinny zatem być odpowiednio do swoich „naturalnych“ ról męskie. Odważyły się zatem złamać „naturalne“ zasady, zaburzają „naturalny“ ład. Nie podporządkowują się swoim „naturalnym“ rolom. Muszą wobec tego zostać ukarane. Negatywna ocena, wyśmiewanie i pogarda to sposób, w jaki nasze środowisko karze zniewieściale cioty za złe prowadzenie się. Nie rozumiem, dlaczego nie widzimy, jak szkodliwe i bezsensowne jest takie rozumowanie. Czy naprawdę tak zupełnie świadomie i na poważnie chcemy funkcjonować w takim modelu rzeczywistości? Czy tak szczerze wierzymy, iż należy brać udział w tej tragicznej zabawie? Twierdząc, że przegięte pedały są żałosne, stajemy się częścią „naturalnego“ porządku, opartego na nietolerancji i opresji.

Dziwi mnie to tym bardziej, że dla nas gejów w tym wyimaginowanym „naturalnym“ ładzie po prostu nie ma miejsca. Mężczyzna, który uprawia seks z drugim mężczyzną, łamie podstawowe zasady „naturalnego“ porządku. Jego czyny są nie tylko śmieszne, ale też odrażające i jak to dobrze wiemy, wiele osób w naszym kraju uważa, iż zasługuje on na surową karę. Z takim rozumowaniem nikt z nas zgodzić się nie może. Z drugiej jednak strony, nie chcemy zauważyć, iż nasze wypowiedzi wpisują się idealnie w ten model postrzegania świata. Przekroczenie „naturalnych“ ról powinno być uznawane za „nienormalne“ i karane.

Na zakończenie proszę o chwilę refleksji. Zastanówmy się, jak bardzo chcemy podtrzymywać iluzję „naturalnych“ praw, które odwiecznie rządzą naszym światem. Być może nie mają one nic wspólnego z zieloną trawą i niebieskim niebem, za to wiele z potrzebą społecznej kontroli, która sprowadza się do opresji. Jeżeli jednak nie zgodzicie się z taką perspektywą, następnym razem, gdy zobaczycie swojego ośmioletniego siostrzeńca bawiącego się lalkami, w te pędy zabierzcie go do psychiatry. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że wyrośnie na przegiętą ciotę. A takiego odstępstwa od „naturalnych“ praw chyba byśmy nie chcieli.

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Byłem dziewczyną

Rozmawiał: Mariusz Kurc

Foto: Oiko Petersen

 

Bartosz Żurawiecki – krytyk filmowy, recenzent „Filmu“ i „Przekroju“, autor powieści „Trzech panów w łóżku nie licząc kota. Romans pasywny“ (2005) oraz trzech dramatów zebranych w tomie „Erotica alla polacca“ (2005). W tekście „O tym, którego nie ma“ opublikowanym jesienią 2002 r., napisał: „Oczywiście, że jestem gejem, co deklaruję z pewną niechęcią, nie dlatego, że się wstydzę – po prostu chronicznie nie znoszę wszelkich etykietek i deklaracji (…). Ale się deklaruję, bo mam po dziurki w nosie z jednej strony różnych „życzliwych“, którzy pod płaszczykiem „bezstronnej tolerancji“ kryją wstydliwie własne upodobania, z drugiej – ignorantów od teologii, socjologii, psychologii itd., znających sprawę z trzeciej ręki. Np. Ręki Boskiej.“

 

Mariusz Kurc: Jak się czujesz jako wyautowany publicznie gej z prawie 4-letnim stażem?

Bartosz Żurawiecki: Nie odczuwam jakiejś kolosalnej zmiany. Nie miałem żadnych nieprzyjemności. Robię to, co robiłem. Może gdybym mieszkał w małym, konserwatywnym miasteczku, byłoby inaczej, ale obracam się w środowisku liberalnym.

Co cię popchnęło do publicznego ujawnienia się?

Wkurwienie. „Oficjalną“ deklarację złożyłem w tekście „O tym, którego nie ma“. Był on moją reakcją na obłudną dyskusję, którą opublikowano w czasopiśmie katolickim „Więź“ (w lipcu 2002 r. – przyp. MK). Walnąłem pięścią w stół. Zaprotestowałem przeciwko temu, jak wygląda polska debata nt. homoseksualizmu. Debata, w której sami zainteresowani nie mieli prawa zabrania głosu. Na dyskusję o homoseksualizmie zapraszano do mediów psychologów, psychiatrów, księży itp., ale nigdy samych gejów i lesbijek. Dosyć miałem już bycia gejem z zakneblowanymi ustami. Niestety, mojego tekstu nie zdecydował się opublikować żaden tytuł wysokonakładowej prasy. Po kilku miesiącach, jesienią 2002 r., „O tym, którego nie ma“ ukazał się w niszowym piśmie „Bez Dogmatu“ a w 2004 r. – w książce „Homofobia po polsku“.

„Więź“ jakoś zareagowała?

Tak. Odpowiedzieli mi w duchu fałszywego zatroskania, którego nie znoszę. Że im smutno, że mam na pewno problemy psychiczne, a oni poczuli się zranieni. Potem prawie całość mojego tekstu ukazała się w ich książce „Męska rozmowa“ z podpisem „N.N.“ (nazwisko znane redakcji). Wściekłem się! Ja z tej przysłowiowej szafy wyszedłem, a oni próbowali mnie z powrotem do niej wepchnąć! Zmusiłem ich, by dodali do książki erratę informującą, kto jest autorem listu.

Poczułeś po tym coming oucie ulgę, wyzwolenie?

Nie, ja już się wyzwoliłem wcześniej. Ten coming out był bardziej postawieniem kropki nad „i“, niż jakimś początkiem.

Kiedy powiedziałeś rodzicom?

Gdy miałem 20 lat, ktoś powiedział o tym moim rodzicom. Ja jeszcze wtedy nie byłem gotowy na coming out, ale stało się. Był dramat i szlochy.

Ale zaakceptowali cię?

Byłem wtedy w ogóle w permanentnym konflikcie z rodzicami. Chciałem się wybić na niepodległość i ten przymusowy coming out mi w tym pomógł. Ich pierwsza reakcja była jednoznacznie negatywna, histeryczna. Natychmiast wyprowadziłem się z domu do mojego chłopaka. Doszedłem do może trochę okrutnego wniosku, że od pewnego momentu to rodzice bardziej potrzebują nas niż my ich. Ja już wtedy byłem samodzielny, na dodatek zakochany… Po dwóch tygodniach to rodzice wyszli z inicjatywą unormowania stosunków.

Jaka konkretnie była ta ich pierwsza histeryczna reakcja?

Na przykład ojciec zażądał, żebym się przebadał, czy nie mam AIDS. Kategorycznie odmówiłem. To było zupełnie absurdalne, zwłaszcza że ja wtedy miałem bardzo skromne doświadczenie seksualne. I żebym poszedł do seksuologa się leczyć. A ja już wtedy świetnie wiedziałem, że homoseksualizm nie jest chorobą.

Sam się dokształcałeś?

Chodziłem do liceum w drugiej połowie lat 80, studia zacząłem w pamiętnym roku 1989. Nie było internetu, nie było czasopism gejowskich, kluby może i jakieś w Poznaniu podziemne działały, ale jako chłopiec z dobrego domu i tak nigdy bym do nich się nie wybrał. „Zmagałem się“ więc z homoseksualizmem intelektualnie i… raczej samotnie. Odkryłem Prousta, Geneta, Iwaszkiewicza… Obejrzałem „Kabaret“, filmy Pasoliniego, „Sunday, Bloody Sunday“ Schlesingera.

Pamiętasz jakieś inne swoje znaczące coming outy?

Nie bardzo. To, że jestem gejem, jakoś wynikało samo z siebie – zaczęliśmy wszędzie bywać razem z Maćkiem, nie kryliśmy, że jesteśmy parą… Z drugiej strony, ja jestem dość introwertyczny i wydawało mi się, że nie ma potrzeby zaznaczania swojej orientacji seksualnej. Potem przekonałem się, że to był błąd. Wszystko, czego nie powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie. Póki jasno się nie określisz jako gej – nie istniejesz i wysłuchujesz mnóstwa docinków, jakichś aluzyjek. Albo jesteś wpychany w heteronormę i musisz się tłumaczyć, dlaczego nie masz dziewczyny itd. Dlatego razem z Robertem Biedroniem, Jackiem Kochanowskim, Sławkiem Królakiem i innymi osobami założyłem Kampanię Przeciw Homofobii. Zacząłem odczuwać potrzebę, by homofobii postawić tamę.

Skąd się ta potrzeba bierze?

Z rozwoju świadomości. Nie jestem typem gościa, który chce opowiadać o sobie masom w talk showach. Co nie znaczy, że będę tolerował homofobiczne uwagi.

Ostatnio uderzyły mnie wypowiedzi gejów w czasopiśmie „Brief“. Są oni np. przeciwni paradom, bo „najpierw trzeba pokazać społeczeństwu, że jesteśmy normalnymi ludźmi“. A wszyscy wypowiadali się anonimowo! Z jak niskim poczuciem własnej wartości muszą ci ludzie żyć, skoro tak bardzo chcą społeczeństwu cokolwiek udowadniać, tak bardzo zabiegają o jego łaskę, o certyfikat „normalności“. Na dodatek nie zdają sobie sprawy, że oni nigdy nie będą „tacy sami“ jak większość społeczeństwa. Zawsze będą trochę inni. I bardzo dobrze. Poza tym, społeczeństwo to nie jest obcy twór, jakaś uprzywilejowana większość. Także i my jesteśmy częścią społeczeństwa.

Czy napisanie „Trzech panów w łóżku nie licząc kota“, twojej pierwszej powieści, też było wynikiem „rozwoju świadomości“?

W naszej kulturze brakuje gejowskiego głosu. Nie ma świadectwa, że istniejemy. Postanowiłem tę lukę wypełniać na tyle, na ile mogę. Zawsze gardziłem zakłamaniem i hipokryzją, czyli tym, co jest fundamentem polskości. Zresztą, pisanie w manierze Iwaszkiewicza, w poetyce „niewyrażalnego pożądania“, byłoby teraz śmieszne.

Dziś, gdy rozmawiamy, mija tydzień od Parady Równości w Warszawie, na której byłeś. Jakie masz wrażenia?

Bardzo dobre, zwłaszcza że było spokojnie. Ale większość mediów zachowała się jak zwykle głupio, doszukując się afery. Cieszę się, że dzięki paradom organizacje gej/les przestały być traktowane jak pokątne marginalne klubiki. Cieszę się, że jest rezolucja Parlamentu Europejskiego potępiająca homofobię. Z drugiej strony, drażni mnie postawa niektórych działaczy, którzy mówią, że na przyszłość trzeba się jeszcze bardziej unormować, trzeba np. wyrzucić anarchistów, bo psują nam wizerunek, „schować“ te drag queens… Chętnie zobaczyłbym jeszcze więcej drag queens za rok.

Sam też lubisz przebieranki?

W szkole na Prima Aprilis nie miałem nigdy żadnych problemów, by przebrać się w damskie ciuchy. Mówiono mi, że mam delikatną, dziewczęcą urodę i bardzo mi się ten komplement podobał. Zawsze było mi bliżej do świata „kobiecego“ niż „męskiego“. Przypomina mi się pewne zdarzenie z pierwszych lat podstawówki. Byłem wtedy egzaltowanym religijnie dzieckiem i gdy nadeszła informacja o konkursie wiedzy na temat Maryi organizowanym przez ojców salezjanów, siostra-katechetka, której byłem pupilkiem, wytypowała mnie do udziału w nim. Po konkursie przyniosła mi pamiątkowe zdjęcie uczestników. Zacząłem je uważnie studiować i w końcu mój wzrok padł na pewną dziewczynkę, której sobie nie przypominałem. Przypatrzyłem się uważnie i w końcu doznałem olśnienia: „ach, to przecież ja!“. Wtedy po raz pierwszy spojrzałem na siebie z dystansu, jak na inną osobę.

Czułeś się odmieńcem?

Tak, zdecydowanie. Pewnego razu, w trzeciej czy czwartej klasie podstawówki nasza klasa dostała zadanie powyrywania chwastów z jakiegoś trawnika. Podzielono się na dwie rywalizujące grupy – dziewczynki i chłopcy. Nie miałem najmniejszej ochoty na głupią rywalizację. Naturalne wydawało mi się, że będę te chwasty wyrywał razem z dziewczynkami, bo z nimi się głównie przyjaźniłem. I co się stało? Chłopcy okrzyknęli mnie zdrajcą, a dziewczynki uznały mnie za piątą kolumnę – stwierdziły, że na pewno chcę wyrywać chwasty z „ich“ miejsca tylko po to, by znosić je na kupkę chłopców. A więc trochę nie pasowałem do żadnej z płci. Nie mam transseksualnych potrzeb. Po prostu ciasno pojmowana męskość jest dla mnie nieatrakcyjna.

Parę lat temu napisałeś w jednym z artykułów, że „chciałbyś być Catherine Deneuve“.

A któż by nie chciał?!

Specjalne podziękowania dla kina Muranów.

Tekst z nr 3 / 7-8 2007.

Digitalizacja archiwum “Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.