Jak to się robi w Maryland

Joshuą Levinem, szefem zwycięskiej kampanii za małżeństwami homoseksualnymi w stanie Maryland, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. mat. pras.

 

Gubernator Maryland Martin O’Malley podpisał ustawę wprowadzającą małżeństwa homoseksualne 1 marca 2012 r., ale jej oponenci wystosowali petycję w sprawie referendum, którego termin wyznaczono na 6 listopada 2012 r. Jaki był rozkład poglądów na starcie kampanii?

Mniej więcej połowa obywateli/ek opowiadała się za małżeństwami, a połowa przeciw. Sprawa nie była ani beznadziejna, ani przesądzona. Już na początku dostaliśmy prezent w postaci deklaracji prezydenta Obamy, który powiedział, że miał problem z poparciem małżeństw jednopłciowych, ale zmienił zdanie po rozmowach z homoseksualnymi rodzicami koleżanek swych córek i z własnymi homoseksualnymi współpracownikami w Białym Domu.

Poparcie Obamy spowodowało wzrost notowań?

Tak. Do 65% „za”. Jego słowa, jak wynikało z naszych badań, miały szczególny wpływ na Afroamerykanów, którzy stanowią 30% mieszkańców Maryland.

Prezydent wypowiedział się 9 maja, na 6 miesięcy przed wyborami. Wasza kampania już wtedy trwała? Oczywiście. Zostałem zatrudniony w kwietniu.

Zatrudniony?

Przez „Marylanders for Equal Marriage”, koalicję partii oraz ponad 200 organizacji pozarządowych i kościołów lobbujących za małżeństwami homoseksualnymi. Śledzę uważnie emancypację LGBT, ale nie jestem działaczem. Jestem menadżerem specjalizującym się w organizowaniu politycznych kampanii.

A gdyby przeciwnicy małżeństw homo chcieli skorzystać z twoich usług?

Nie zgodziłbym się. Jestem do wynajęcia, ale nie do wszystkiego. Mam swoje zasady i swoje wartości. Jestem Demokratą o liberalnych poglądach. Jeśli podejmuję się jakiegoś zadania, to dlatego, że w nie wierzę. Wierzę w małżeństwa dla wszystkich.

Walczyłeś też dla siebie? Jesteś gejem?

Nie.

W Polsce szefa kampanii od małżeństw homo z założenia brano by za geja.

(śmiech) Ależ mogę być brany za geja, proszę bardzo.

Na jakie argumenty postawiliście w kampanii?

Nie na te praktyczne. Nie chcieliśmy wyliczać, w jakich konkretnych życiowych sytuacjach pary jednopłciowe są dyskryminowane.

A my w Polsce właśnie teraz to robimy, próbując przekonać do związków partnerskich.

W Maryland związki partnerskie są legalne od 2008 roku. Pary jednopłciowe mają już zagwarantowane na przykład prawo do informacji o stanie zdrowia partnera/rki czy do pochowku zmarłego partnera/rki.

Co więc podkreślaliście?

Że po prostu nie ma żadnych powodów, dla których pary hetero i homoseksualne miałyby być traktowane w rożny sposób. Małżeństwo to wyjątkowa instytucja w naszej kulturze i osoby homoseksualne powinny mieć do niej dostęp, tak jak osoby hetero. Kluczowe słowa, które wciąż powtarzaliśmy, to „sprawiedliwość” i „równość”. W ten sposób zdobywaliśmy tych, którzy może i nie są zbyt gay-friendly, ale też nie chcieliby wyjść na bigotów. Pytaliśmy: czy chcielibyście być traktowani przez prawo tak, jak traktowani są geje i lesbijki? Pamiętacie jeszcze, albo znacie z historii, zakaz małżeństw międzyrasowych? Wszyscy zgadzamy się dziś, że był niesprawiedliwy, prawda?

Mam wśród przyjaciół pary jednopłciowe żyjące od dekad razem. To absurdalne, że mógłbym polecieć do Las Vegas i wziąć ślub z dziewczyną natychmiast, nikt nawet by nie sprawdzał, czy się znamy, a moi przyjaciele nie mają w ogóle prawa do małżeństwa? Jak to możliwe?

Co było główną osią sporu w kampanii?

Religia. Wiele osób było przeciwnych, bo myśleli, że ich kościoły będą zmuszone udzielać ślubów gejom i lesbijkom. Tak zresztą głosili niektórzy przywódcy religijni, argumentując, że wolność wyznania jest zagrożona. To nieprawda: zgodnie z ustawą kościoły mogą, ale nie muszą udzielać ślubow homoseksualnych. Położyliśmy nacisk na to, by ta informacja do ludzi dotarła.

Katolicki Kościół protestował?

I to mocno. Ale w Maryland są też zorganizowane grupy postępowych katolików – na przykład „Catholics for Marriage Equality” – 60 osób, które nas wspierały w Baltimore.

Kierowaliście kampanię do wyborców niezdecydowanych, czy również do twardych konserwatystów-homofobów?

Jeśli ktoś mówił, że geje są niemoralni, a małżeństwa homoseksualne to zło – to odpuszczaliśmy. Nie mieliśmy czasu ani środków, by zajmować się takimi postawami. Woleliśmy pracować nad tymi, którzy nie mieli jasno wyrobionego zdania albo tymi, którzy mieli wątpliwości. A propos konserwatystów, muszę podkreślić, że wśród Republikanów też byli zwolennicy małżeństw jednopłciowych, którzy nam pomagali.

Jakie środki ludzkie i finansowe potrzebne są do takiej kampanii?

Zebraliśmy w sumie 6 milionów dolarów. Przez kilka miesięcy w naszym sztabie pracowało 25 osób na pełnych etatach. Do tego wolontariusze/ ki.

Ilu?

Najwięcej w samym dniu referendum – 6 tysięcy.

Maryland ma 5,8 mln mieszkańców. U nas takie zaangażowanie jest niewyobrażalne. Jak wyglądała zbiorka pieniędzy?

Jakieś 25% środków zebraliśmy od pojedynczych sponsorów, którzy przekazali znaczne sumy. Brad Pitt dał 100 tysięcy dolarów na kampanie w trzech stanach i część tych pieniędzy dotarła do nas. Burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg dał 250 tysięcy dolarów. Melissa Etheridge i Adam Lambert przyjechali do nas na koncerty, z których dochody poszły na kampanię.

Reszta to były pieniądze „wychodzone” u zwykłych ludzi przez wolontariuszy. Mnóstwo wpłat opiewało na 25 dolarów. Organizowaliśmy też po prostu domówki, podczas których na eksponowanym miejscu stała skarbonka. Do tego wpłaty on-line, które dały nam około 20% całego budżetu.

Wolontariusze po prostu chodzili od drzwi do drzwi?

Dokładnie. Nie tylko prosili o wpłaty, przede wszystkim rozmawiali o nadchodzącym głosowaniu, wdawali się w dyskusje. Nie da się przecenić znaczenia bezpośredniej rozmowy. Ktoś poświęca swój wolny czas, by chodzić od domu do domu i przekonywać? To musi budzić respekt i zastanowienie.

Czasami nie potrzeba wielkich środków, by dokonać ważnych rzeczy. Weźmy na przykład pomysł z tabliczkami, na których przechodnie na ulicy rozwijali zdanie „Jestem za małżeństwami jednopłciowymi, bo…” – prosty, tani i skuteczny. Fotki z tabliczkami były bardzo popularne na Facebooku, informacja szła w świat.

Wolontariusze rekrutowali się z organizacji LGBT, z którymi współpracowaliście?

Tak, ale nie tylko. Kluczem do sukcesu był udział heteroseksualnych sojuszników/czek. Mniej więcej połowa wolontariuszy/ek to były osoby LGBT. Druga połowa to byli heterycy, którzy mają gejów i lesbijki w rodzinach, wśród przyjaciół, w pracy i tak dalej.

Współpraca z mediami? Spoty telewizyjne, radiowe, stały kontakt z sześcioma magazynami LGBT, które są publikowane w Maryland. Przez nie docieraliśmy do społeczności LGBT, chcieliśmy, by nasze działania znane były. Oczywiście, osób LGBT nie musieliśmy przekonywać do głosowania. Do nich apelowaliśmy o to, by były widoczne, by porozmawiały o referendum ze swoimi rodzinami, przyjaciółmi, sąsiadami. Wśród ludzi, którzy mają w swym otoczeniu otwartego geja czy lesbijkę i rozmawiali z nim/nią o jednopłciowych małżeństwach, poparcie wynosiło ponad 70%.

Mieliście w sztabie osoby, które wysyłaliście na publiczne debaty do mediów?

Przede wszystkim zawodowych polityków naszej koalicji, ale też dwóch rewelacyjnych pastorów: wielebnego Delmana Coatesa i wielebnego Donte Hickmana. I wspaniałą Irene Huskins, żołnierkę, która była na wojnie, a teraz jest policjantką. Ma partnerkę, z którą nie może wziąć ślubu. Ach! Przepraszam bardzo, teraz już może.

 

***

Historyczny sukces odniósł amerykański ruch LGBT w stanach Maryland, Maine i Washington, gdy 6 listopada 2012 r. referenda w sprawie małżeństw homoseksualnych okazały się – po raz pierwszy! – zwycięskie dla ich zwolenników/czek. We wcześniejszych trzydziestu jeden głosowaniach obywatele/ki USA opowiadali się za zakazem tychże małżeństw. Niekorzystny trend został odwrócony. Warto też podkreślić, że podczas gdy w innych stanach, w których małżeństwa jednopłciowe są legalne, wprowadzano je decyzją stanowych parlamentów, to tym razem zadecydował głos ludzi (w Maryland – 52,4% za, w Maine – 53% za i w Washington – 54% za).

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Niezdrowa chęć spokoju

O pierwszym projekcie ustawy o związkach partnerskich z 2003 r., o Kościele katolickim, o mediach i o Immanuelu Kancie z profesor Marią Szyszkowską rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Na losy dzisiejszych projektów ustaw o związkach partnerskich patrzy pani ze zdziwieniem?

Z przerażeniem! Nie jestem wcale zdziwiona. Gdy jako senator RP przygotowałam pierwszy projekt, otrzymywałam pogróżki z wyrokiem śmierci i znajdowałam się pod opieką policji antyterrorystycznej. Niepokoi mnie stan świadomości naszego społeczeństwa.

Zgadza się pani co do litery z którymś z odrzuconych w styczniu przez Sejm projektów?

Mam zastrzeżenia do tego, że łączy się sprawę konkubinatów i związków homoseksualnych. To absurdalne, rozmydla problem i właściwie ukrywa homoseksualizm. Konkubinat to inna sprawa – wolności człowieka, który się nie chce poddać rygorowi prawa. Tych kwestii nie należy łączyć. Dlatego mój projekt dotyczył wyłącznie związków jednopłciowych. Przygotowałam go w tajemnicy przed moim klubem (SLD – przyp. red), przewidując sprzeciw. Pomógł mi Jerzy Jaskiernia, nie Miller, nie Kwaśniewski. Złożyłam go dopiero w sierpniu 2003 r., ponieważ wcześniej zaabsorbowanie referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE wiązało się z troską polityków, by zdobyć aprobatę Kościoła. Nie było więc atmosfery sprzyjającej mojemu projektowi.

To było niemal dekadę temu. Przypomnijmy: w końcu 2004 r. jako inicjatywa senacka projekt przeszedł w końcu przez Senat głosami SLD i Unii Pracy. Na początku 2005 r. trafi ł do Sejmu, ale tam utknął.

Ma pani na myśli pierwsze głosowanie w Senacie – z 3 grudnia 2004 r. Ale potem, zupełnie niespodziewanie, było jeszcze drugie. Gdy przegłosowany przez Senat RP projekt czekał na pierwsze czytanie w Sejmie, umarł Jan Paweł II. Wtedy grupa senatorów, nie tylko prawicowych, ale i z SLD, skierowała do marszałka Senatu Longina Pastusiaka projekt uchwały wzywający do wycofania mojego projektu z Sejmu. Napisali m.in., że „homoseksualiści nie są w Polsce ograniczani w swych życiowych wyborach”, a także, że „po odejściu Jana Pawła II padło wiele słów o tym, że powinniśmy uczcić Jego pamięć nie nowymi pomnikami i nazwami ulic, ale konkretnymi czynami”. Miał to być pośmiertny prezent dla papieża w postaci zaniechania prac nad związkami partnerskimi – które zresztą i tak nastąpiło.

Mimo że projekt uchwały o wycofaniu w końcu nie przeszedł.

Został wniesiony 28 kwietnia 2005 r. – kilka tygodni po śmierci papieża. Musiałam zacząć pracę na nowo. Projekt ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich wrócił jeszcze raz pod obrady Senatu. Dyskusja była jeszcze bardziej burzliwa i ostra niż poprzednio. Udało się. Uchwałę o wycofaniu odrzucono 3 czerwca 2005 r.

Jednak marszałek Cimoszewicz w liście datowanym na 31 maja, czyli 3 dni przed głosowaniem w Senacie, odpisał na list innej grupy senatorów, która ponaglała go do wprowadzenia projektu pod obrady Sejmu: „W obecnej kadencji Sejmu nie planuję skierowania tego projektu ustawy do pierwszego czytania” – napisał. Później wielokrotnie deklarował, że jest „za związkami”.

A pod koniec 2005 r. wybory wygrał PIS. Nic się w Polsce od tamtej pory nie zmieniło?

Niezmiennie każda partia, i wtedy SLD, i teraz PO, liczy się z poglądami Kościoła katolickiego, mimo że jest to tylko jedno spośród 157 legalnie zarejestrowanych wyznań religijnych. Donald Tusk, wiedząc, że weźmie udział w wyborach prezydenckich, wziął ślub kościelny, 27 lat po cywilnym. Przeciętny ksiądz w Polsce wypowiada się tak samo jak 20 czy 30 lat temu. U nas nie czuje się przemian, które zachodzą w Kościele austriackim czy niemieckim. W społeczeństwie wciąż panuje dulszczyzna. Przerażające! Boy przydałby się jeszcze bardziej niż 100 lat temu.

Boy, czyli ostre pióro, ktoś

…kto zdemaskuje przed opinią publiczną tę dulszczyznę i będzie głośno o niej krzyczeć.

Gdyby media nie sprowadzały swojej roli do znajdowania dwóch osób o przeciwnych poglądach i spuszczania ich przed kamerą jak psów ze smyczy, to ręczę, że w ciągu roku czy dwóch lat 20-30 proc. Polaków zmieniłoby zdanie na temat legalizacji związków partnerskich” – stwierdziła niedawno Agnieszka Holland.

Tak, bo taki medialny „dialog” do niczego nie prowadzi. Pojawiają się głosy, że związki partnerskie to temat zastępczy. A przecież chodzi o zmianę sytuacji największej liczebnie mniejszości. Prawne zezwolenie na związki partnerskie zmieni świadomość. Prawo ma moc krzewienia tolerancji. Muszę zaznaczyć, że argument niezgodności z konstytucją tylko ośmiesza tych, którzy go głoszą. Kiedy przygotowywałam mój projekt, były zamawiane ekspertyzy i sprawdzono to.

Argumentu prawnego używa się, bo jest silniejszy niż np. moralny.

Nie, nie zgadzam się tu z panią. Motyw jest inny. Politycy, którzy go formułują, stwarzają pozory, że pragnęliby coś zrobić dla mniejszości: „Wybierzcie nas ponownie, bo my na pewno coś dla was zrobimy, no, ale w tej chwili nie możemy, bo trzeba najpierw zmienić konstytucję”. To jest wielkie kłamstwo! Do przeciętnego Polaka najbardziej przemawia argument, że związki jednopłciowe są rzekomo niemoralne.

Pod argumentem z praworządności kryje się moralność. Konstytucja jest traktowana jak dokument nie tylko prawa, lecz prawa moralnego.

O, tak. Teraz się zgadzam. Powszechnie moralność jest utożsamiana z moralnością katolicką traktowaną jako jedynie słuszną. A poglądów moralnych jest wiele i rozmaite są też interpretacje tzw. prawa naturalnego.

Jak pani odbiera słowa Lecha Wałęsy, że „homoseksualiści w Sejmie powinni siedzieć w ostatniej ławce albo jeszcze dalej, za murem”? Są moralne?

Kojarzą mi się z faszyzmem. Oburzające są także słowa pani profesor uniwersytetu…

Krystyny Pawłowicz z PiS?

…słowa obrażające homoseksualistów. Zapewne ta sama osoba ceni wybitnych twórców, nie chcąc wiedzieć, że wielu z nich jest homoseksualistami. Głupota i wąskie horyzonty myślowe wyrządzają wiele krzywd.

Pani profesor, jak żyć?

(śmiech) Wybierać sensownych ludzi do parlamentu, uwalniać umysł od manipulacji mediów. Potrzebna jest wielka akcja oświatowa. Organizuję przeciętnie trzy konferencje rocznie, w czasie których zagadnienie tolerancji związków partnerskich jest przedmiotem referatów i dyskusji. Wszystko zależy od zmiany świadomości i odwagi. W mediach i na uczelniach panuje lęk, żeby nie wypowiadać poglądów odstających od tych, które mają charakteryzować „przyzwoitego” Polaka. Ja przestałam być „przyzwoitym” profesorem. Nigdy nie zostałam zaproszona, jak inni profesorowie politycy, do wykładu na temat moich ustaw na państwowej uczelni.

A „przyzwoity” profesor…

…głosi pochwałę heteroseksualnej miłości i wskazuje na moralność katolicką jako jedynie słuszną. W czasach PRL byłam kantystką otoczoną marksistami. Dziś otaczają mnie ci sami profesorowie, ale już są prokościelni.

Co współczesny Kant powiedziałby o związkach partnerskich?

Prawdopodobnie powiedziałby, że nie ma wartości wyższej niż człowiek, czyli że każdego człowieka należy traktować bezinteresownie, jako cel sam w sobie, a nie jako środek do celu. Mocą prawa powinniśmy mieć przyznany równy zakres wolności, w obrębie którego każdy dokona wyborów zgodnie z własną naturą i poglądami. Według Kanta, przymus prawa służy wolności. Przypadkowo wybrani parlamentarzyści nie są uprawnieni do rozstrzygania sporów moralnych.

Posłanka Pawłowicz odpowie: a proszę bardzo! Proszę żyć, przecież to nie jest nielegalne! A poseł Żalek doda: damy wam jeszcze możliwości regulacji pożycia rozrzucone po rożnych ustawach.

To nie zapewniłoby równego zakresu wolności osób homoseksualnych i heteroseksualnych. Można stracić pracę, można być wyeliminowanym z rodziny, czy obrzucanym jajkami, bo społeczeństwo w większości uważa, że homoseksualizm jest niemoralny. Dopiero ustawa – przymus prawny! – doprowadzi do zrozumienia, że to, co jest dozwolone prawnie, jest wyrazem przyzwoitości i pozwoli żyć osobom nieheteroseksualnym w sposób jawny. Prawo nie powinno być sposobem narzucania wszystkim moralności jednej z grup światopoglądowych. Związki homoseksualne wymagają analogicznych reguł prawnych, jakie mają związki hetero – nie ma uzasadnienia dla dyskryminowania mniejszości, choćby liczyła dziesięć osób.

Liczy o wiele więcej, ale wiele i wielu z nas uważa, że walka, polityka ich nie dotyczy. Chcą żyć spokojnie.

Znam pary homoseksualne, które w bliskich kontaktach ze mną udają, że nie są parami. Dwie z nich odsunęły się ode mnie w okresie moich starań o przeprowadzenie ustawy. To jest dla mnie szok! Niezdrowa jest chęć życia w spokoju za wszelką cenę. Znów zbliżają się święta i te bezsensowne życzenia: spokojnych świąt. Nonsens! Święta powinny być niespokojne, burzliwe, dostarczać przeżyć, przemyśleń i doznań! Chęć spokoju, niechęć do narażenia się nie służy sprawie i utrwala nietolerancję.

Polacy wcale nie chcą wolności?

Chyba nie bardzo! Bo wolność to ciągły niepokój: czy dokonujemy prawidłowego wyboru. Wolność to zarazem odpowiedzialność, przed którą wielu ucieka. Należy być autentycznym. Moralny jest człowiek, który żyje zgodnie ze skłonnościami swojej natury i z własnym światopoglądem, nawet gdy odrzucają go najbliżsi.

To czego życzyłaby pani na Święta?

Więcej odwagi, chęci czynu za wszelką cenę! Stanowczego domagania się należnych praw!

 

Tekst z nr 42/3-4 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Chłopaki bi, wyjdźcie z szafy!

O seksie, o podrywaniu chłopaków i dziewczyn, o związkach i o tym, jak ludzie reagują, gdy się robi biseksualny coming out z Tymonem Radwańskim rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Agata Kubis

 

W trzech poprzednich numerach „Repliki” opublikowaliśmy wywiady z kolejno: Joanną Erbel, Joanną Krakowską oraz Urszulą Antoniak. Tak się złożyło, że wszystkie trzy panie są biseksualne. Czytelnik „Repliki” Tymon Radwański napisał do nas w liście, że wywiady przeczytał z zaciekawieniem, ale też zapytał: „Co z facetami bi? Dlaczego nie opowiadają o sobie w „Replice”?” Odpowiedzieliśmy, że też dostrzegamy ten brak – w ciągu niemal 10 lat istnienia „Repliki” dotarliśmy do tylko jednego faceta bi chętnego do rozmowy, gotowego na publiczny coming out – do dramaturga Igora Stokfi szewskiego („Replika”, nr 27). „Literka „B” jest najmniej dyskutowaną publicznie literką w skrócie LGBT. Coraz bardziej mnie to uwiera. Jeśli jesteście zainteresowani, to ja jestem biseksualny i mogę o sobie opowiedzieć” – odpisał Tymon.

Od jakichś pięciu czy sześciu lat wypatruję różowo- fioletowych flag na warszawskiej Paradzie Równości. W zeszłym roku widziałem je po raz pierwszy. W tym roku sam jedną niosłem.

Wyoutowanego faceta bi gotowego na wywiad ze świecą szukać.

Wielu gejów mówi mi, że jestem jedynym otwartym facetem bi, jakiego znają. A jednocześnie widzę, że biseksualność budzi u nich podejrzliwość. „Kolejny nieprzegięty, pewnie spoza środowiska i oczywiście bi” – mówią z powątpiewaniem, cytując mantrę z gejowskich portali randkowych. Tani sposób na podryw.

Ale chyba wciąż skuteczny.

Choć to bajer. Są faceci, którzy, będąc homo lub bi, umieją wepchnąć się w gorset heteromatriksu – i jak wyrywają się od dziewczyny czy żony na seks z facetami, to gdzieś w delegacji puszczają się jak dzikie norki. „Jestem bi i spoza środowiska” to ich klasyczna odzywka licytacyjna. Bez partnerki, dzieci, sąsiada czy proboszcza w pobliżu nagle czują zew wolności, mogą się wyhasać. Ale chyba geje już coraz rzadziej na takich lecą. Niemniej, gdy spotykają realnego faceta bi, to niedowierzają. „Daję ci poł roku” – słyszałem nieraz. Że niby dojdę do tego, że tak naprawdę jestem homo. Wiem, że wielu gejów przechodzi taką drogę samoakceptacji. Jeden z moich kolegów, gdy go poznałem, miał dziewczynę, potem zaczął przebąkiwać, że chyba jest bi, bo zainteresował się jednym kolesiem a w końcu stało się jasne, że dziewczyny, z którymi był, to raczej tak tylko… „siłą rozpędu kulturowego”.

To może powiesz coś o realnym facecie bi, takim jak ty. Innych rzeczy szukam u facetów, a innych u dziewczyn – ale gdy oceniam ich atrakcyjność erotyczną czy romantyczną, to płeć jest wtórną sprawą. I tyle.

Szukając osoby na randkę, nie robisz nigdy założeń kobieta/mężczyzna – tak?

Jeśli mówimy np. o randkowaniu w sieci, to nie jestem świadomy portalu, na którym można byłoby podrywać według pełnego spektrum seksualności. Facet może szukać albo faceta na portalu gejowskim, albo kobiety na heteryckim. Więc już na starcie muszę zadeklarować, jakiej płci szukam! A w realu, jak jest piątek wieczorem i sztafiruję się przed wyjściem do klubu, to nie zakładam, że dziś mam ochotę poznać fajną dziewczynę, a innym razem fajnego faceta. Nie, nie. Chyba że idę na imprezę gejowską, typu Coxy – to wtedy tak, nawet od razu inaczej się ubieram niż na, powiedzmy, hiphopowy koncert (śmiech).

Czyli jak?

Bardziej obcisłe rzeczy, jakieś rurki, przylegające t-shirty. Lubię zresztą takie ciuchy.

Ale niczego nie wykluczam. Osoby hetero coraz częściej przychodzą na imprezy adresowane głownie do LGBT. Zauważyłem, że dziewczyny hetero na gejowskiej imprezie trochę niżej trzymają gardę. Przyszły wyłącznie po to, by się bawić, są bardziej szczere i naturalne, nie kombinują, jak zrobić wrażenie. Nie spodziewają się, że będą podrywane, zakładają, że rozmawiają z gejem. A tu niespodzianka. Czasem są zaskoczone pozytywnie, a czasem od razu, gdy się dowiedzą, że jestem bi i wyczuwają moje zainteresowanie, to mówią coś w stylu „Miło się gada, ale ja nie po to tutaj przyszłam”.

Tak czy inaczej, powiedziałbym jednak, że zdecydowanie łatwiej poderwać dziewczynę na gejowskiej imprezie niż faceta na imprezie heteryckiej (śmiech).

A zdarzyło ci się?

Tylko raz. Nie, nie czekaj na dalszy ciąg, więcej nie mówię.

To w takim razie „sakramentalne” pytanie: jaka była twoja droga do powiedzenia sobie „aha, jestem bi!

Z pojęciem „homoseksualizm” zetknąłem się mniej więcej w połowie podstawówki. Pojawił się znak zapytania: „to ludzie mogą się też interesować seksualnie osobnikami tej samej płci?”. Ale zaraz sobie odpowiedziałem: „Właściwie dlaczego nie? To problem?”. Nie mogłem rozgryźć, dlaczego wszędzie, gdzie napotykałem wzmiankę o homoseksualizmie, pisano o tym jako o czymś podejrzanym, niepokojącym.

Moja mama jest katoliczką, mój tata – buddystą oraz, jeszcze od czasów PRLu, wegetarianinem. Nie wpasowywał się w ogólną konwencję. Mama zresztą też nie za bardzo, skoro za niego wyszła. Z takimi rodzicami wiedziałem, że nie ma prawd objawionych. Coming out przed nimi też nie był problemem.

Nastoletnie erotyczne doświadczenia z kimś tej samej płci zbywa się zwykle hasłem „eksperymentowanie”, „próby”. U mnie one nie wygasły, to nie była żadna „faza”. Z dziewczynami było jawnie, a z chłopakami – raczej po kryjomu, wstydliwie. Koło dwudziestki zrobiłem rachunek sumienia: tak, pojęcie „biseksualizm” odnosi się do mnie. Miałem wówczas dziewczynę, na której wrażenie zrobił coming out naszego wspólnego kolegi. On powiedział, że jest bi, ale potem przyznał, że jednak homo (kolejny!). Mojej dziewczynie to podziałało na wyobraźnię. Egzotyka! Gdy okazało się, że między mną a nim jest napięcie erotyczne, to jeszcze bardziej się zafascynowała. Wyoutowałem jej się, ale bez ciśnienia, jakoś tak samo wyszło. Nie poczuła się pokrzywdzona, była raczej zaciekawiona. Potem już mi się tak otwarta partnerka nie zdarzyła.

Kolejne były

Raczej traktowały mój biseksualizm jako problem, wadę. Próbowały wyprzeć ze świadomości albo traktowały jako coś, co nieuchronnie doprowadzi do rozpadu związku, bo „na pewno zdradzę z facetem”. Z czasem mam coraz mniej cierpliwości do takich postaw. Generalnie prowadziłem dość bujne życie erotyczne, ale nigdy nie zdradziłem nikogo, z kim byłem. Jak sobie coś obiecaliśmy, to się tego trzymałem. I żeby było jasne: nie mam nic przeciwko związkom otwartym – to też jest opcja.

Nagminnie spotykam się ze stereotypem, że osoba bi jest rozwiązła z definicji. Czy heteryk, jak zakocha się w niewysokiej dziewczynie ze ślicznymi piegami, to automatycznie rozgląda się też za muskularną sportsmenką o ciemnej karnacji? Może tak, może nie – to nie zależy od orientacji.

A ja często słyszę: „Co to znaczy, że ci się obie płcie podobają? Niedookreślona orientacja? Zdecyduj się, chłopie, albo chłopaki, albo dziewczyny! Przestań się wiercić.” Oj, irytujące to jest… Przekładając to na gejowski światek: to tak, jakby geje odrzucali facetów uniwersalnych w seksie – jakbyś musiał być albo tylko aktywny, albo tylko pasywny – a uniwersalny już nie. Ze strony gejów też spotykam się z opiniami, że nie można mnie traktować poważnie, bo i tak zaraz mi jakaś spodniczka zakręci w głowie.

Inne spodnie też mogą ci zakręcić.

No, więc właśnie. Ale zazdrość jest tylko o tę drugą płeć. Bo ze swoją płcią to oni sądzą, że mogliby konkurować.

Jak ludzie reagują, gdy się outujesz?

Np. koledzy w pracy – pracuję w agencji badawczej w tzw. Mordorze (kompleks firm i biur na warszawskim Mokotowie – przyp. red.) – przyjmowali to ze zdziwieniem, bo tak się złożyło, ze wyoutowalem się na kilka dni przed moim ślubem, o którym im powiedziałem wcześniej. Potem, jak moje małżeństwo się rozsypało – i że tak powiem brzydko, wróciłem do obiegu randkowego – to jak ktoś z pracy mnie gdzieś widział z facetem – to znów zdziwienie. Bo ten mój biseksualizm okazał się nie tylko abstrakcyjną „możliwością”, tylko rzeczywistością.

A niektórzy geje traktują mój coming out protekcjonalnie – że niby nie mam odwagi przyznać się przed sobą, że jestem gejem. Albo odwrotnie: „może i kręcą cię faceci, ale jak przyjdzie co do czego, to znajdziesz sobie żonę, będziesz miał dzieci i idealnie wtopisz się w heteronormę”.

Najfajniej reagują lesbijki: „Dla mnie możesz być jednorożcem, i tak mnie to nie dotyczy” (śmiech)

Ale ze strony heretyków było tylko zdziwienie? To nie najgorzej.

Z ekstremalną homofobią się nie spotkałem, ale moje otoczenie generalnie jest liberalne. Czasem jest drążenie tematu. „No, i jak się odnajdujesz?” Ta ciekawość jest idealnie skorelowana z ilością wypitego alkoholu i porą. Po kilku piwach i o drugiej w nocy języki się rozwiązują i dostaję mnóstwo pytań.

No to jak jest z tym seksem?

Mogę powiedzieć, że doświadczenia w seksie gejowskim sprawiły, że wzbogacił się mój seks z dziewczynami.

W jaki sposób?

W seksie gejowskim bywam w roli, w której facet hetero nie bywa, albo bywa rzadko – i w której ja sam wcześniej nie byłem – a mianowicie: pozwalam partnerowi przejąć kontrolę. Tworzy się wtedy, przynajmniej dla mnie, zupełnie nowa przestrzeń doznań.

W seksie z dziewczyną bycie stroną dominującą dla mężczyzny jest traktowane jak oczywistość, również przez same dziewczyny. Dzięki tym doświadczeniom z facetami, wiem, jak czuje się dziewczyna, gdy ja mam kontrolę – bo sam bywam w takiej roli. Więcej ci powiem – jeśli tylko jej się to podoba, to mogę i jej tę kontrolę oddać – i to bywa wściekle podniecające. Ale dziewczyny trudniej się na to otwierają, mają jakby wdrukowane, że mężczyzna ma przejawiać inicjatywę w łóżku. Ale czasem okazuje się, że wielu dziewczynom przejmowanie inicjatywy bardzo pasuje (uśmiech).

Oddanie kontroli – coś, czego doświadczyłeś najpierw z mężczyznami – było dla ciebie czymś nowym?

Tak. Oddałem kontrolę facetowi, było super, i potem nauczyłem dziewczyny przejmować kontrolę. Ale nie chodzi o to, że mam jakąś wewnętrzną inklinację do oddawania kontroli. Raczej miałem kulturowy „nakaz” jako mężczyzna, by ciągle mieć kontrolę – a teraz poszerzyłem „pole walki” o nowe opcje (śmiech).

A co z innymi facetami biseksualnymi w twoim życiu? Nie pytam o życie seksualne, tylko w ogóle.

Oj, no i tu zaczynają się schody… Znam kilku, ale słabo, to są jacyś dalecy znajomi… i tyle.

Czyli nie masz takiego kodu podrywowego, o którym opowiadała w „Replice” Joanna Erbel? Mówiła, że podrywa zwykle inne kobiety bi, bo z nimi czuje, że nadają na tych samych falach. Z lesbijkami – słabiej.

Nie mam… Wiesz, jest pewna pula erotycznych gier, które chodzą mi po głowie (uśmiech), a których nie da się zrealizować bez drugiego faceta biseksualnego…

Jakich?… A, chyba wiem!

W sensie konfiguracji. Więcej nie podpowiem.

Z dziewczynami bi bardzo fajnie się dogaduję, wśród dziewczyn w ogóle jest mniejsza bifobia. Choć ona wynika trochę też z tego machania ręką – że nie ma się czym przejmować. Biseksualne dziewczyny w hetero towarzystwie są zdecydowanie lepiej odbierane niż biseksualni faceci.

Ach, pytałeś, jak heterycy reagują na mój coming out i wtedy o tym zapomniałem – zdarza mi się od nich słyszeć: „Tylko pamiętaj, że ja to nie z tych, więc…” albo „Wiesz, trzymaj ręce przy sobie”. To są niby tylko żarty, ale jednak nieprzyjemne. Mam ochotę odpowiedzieć: „Stary, nie pochlebiaj sobie”, bo nie jesteś specjalnie atrakcyjny. Wielu heterykom wydaje się, że geje i faceci bi tylko czekają, by się na nich rzucić. Spotkałem się z określeniem, ze homofobia to jest lęk przed tym, że inni faceci mogą potraktować cię tak, jak ty traktujesz kobiety – przynajmniej część zjawiska to zdanie fajnie opisuje. Sporo jest facetów, którzy niepewność w sferze seksu chcą zagłuszyć agresją.

Nie słyszałem nigdy, by dziewczyna hetero profilaktycznie informowała lesbijkę czy dziewczynę bi „Tylko trzymaj ręce przy sobie”.

Inaczej się podrywa dziewczyny, a inaczej chłopaków?

Inaczej „badam grunt”, ale to chyba oczywiste.

A podrywałeś na samo bycie bi?

To jest bardzo przydatne, jeśli podrywasz parę, chłopaka i dziewczynę na raz…

(cisza) Zatkało mnie na chwilę, zapomniałem o tej opcji.

(uśmiech) Ale to nie są częste sytuacje.

Związki?

Romantyczne, miłosne – przede wszystkim z dziewczynami. Z facetem tylko raz byłem w takim związku. I nie mieszkałem z facetami, a z dziewczynami tak. Z facetami częściej mam przyjaźnie, w których jest tło erotyczne. Erotyka z czasem wygasa i zostaje przyjaźń. Zdarzało mi się, że moje dziewczyny bywały zazdrosne o tych byłych kochanków, którzy teraz są kumplami. Nawet zetknąłem się z żądaniem zerwania takiej znajomości. Nie zrobiłem tego.

A masz w ogóle ideę stałego związku z facetem?

Od czasu nieudanego ożenku trzymam się z daleka od wszelkich takich idei. Wiem tylko, ze kiepsko funkcjonuję sam. Nie jestem typem singla, o nie.

Wracając do punktu wyjścia: jak sądzisz, dlaczego faceci bi tak rzadko robią coming outy? Sam praktycznie innych facetów bi nie znasz.

Gdyby kleszcze heteronormy były mniej zaciśnięte, to cała masa facetów – nie tylko bi, również gejów – zaraz by się ujawniła, jestem pewny. Geje mają większy bodziec do coming outu, bo im w heteromatriksie trudniej funkcjonować niż facetom bi. My sobie tu siedzimy pod tęczą (rozmawiam z Tymonem w Bastylii przy pl. Zbawiciela, tuż przy słynnej tęczy – przyp. MK), stąd heteromatriks nie wydaje się tak niebezpieczny, ale przypominam sobie parę tych chłopaków z Kartuz, którzy byli prześladowani i napisali do „Repliki” list. Coś niesamowitego, To trzeba mieć jaja! Niesamowita historia, która daje nadzieję.

Fajnie, że ty możesz rozmawiać o swej seksualności do wywiadu i bez nerwów.

Czy tak całkiem bez nerwów, to nie wiem.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jest Pan nikim

Tomek pojechał na Szpitalny Oddział Ratunkowy, jak tylko dowiedział się, że wylądował tam jego facet: Urzędnik zapytał, kim jestem dla chorego. Na moją odpowiedź, że partnerem, usłyszałem: „to jest Pan nikim”

 

foto: Jerzy Piątek

 

Tekst: Jerzy Piątek

 

Tomek Resler i Marek Urbaniak, trzydziestolatkowie z Wrocławia, para z ponadtrzyletnim stażem, postanowili zawrzeć wszelkie możliwe umowy, które czyniłyby z ich relacji namiastkę legalnego związku partnerskiego, o małżeństwie nie wspominając. Taki pakiet kosztuje około 1500 zł (patrz: ramka). Dyskryminacja par jednopłciowych ma również czysto finansowy wymiar. I bynajmniej nie chodzi tu o drogie kancelarie prawnicze – w sumie należy się cieszyć, że odpowiadają one na realne potrzeby klientów – chodzi raczej o państwo, które wciąż nie dostrzega związków jednopłciowych. Projekty ustaw o związkach partnerskich leżą w sejmowej zamrażarce. Premier Ewa Kopacz mówi, że jest za uregulowaniem tych spraw, ale jakoś Sejm nie kwapi się do ponownego – po odrzuceniu w styczniu 2013 r. – pierwszego czytania. Politycy z prawa i z centrum wolą obchodzić temat szerokim łukiem.

Nagłośnić sprawę

Pod koniec sezonu ogórkowego w prasie pojawiła się informacja, że para gejów z Krakowa sformalizowała swój związek, podpisując umowę u notariusza. Na ten news rzuciły się krajowe media, zmęczone konfliktem na Ukrainie i polityczną nudą z polskiego podwórka. W dominującym tonie sensacji zagubił się sens decyzji krakowian: Jędrzej i Marek Idziak-Sępkowscy urządzili huczne „wesele”, przyjęli wspólne nazwisko i podpisali umowę cywilno-prawną nie dla prowokacji, ale niejako w akcie desperacji: w państwie prawa nie mogą doczekać się uchwalenia rozwiązań prawnych zabezpieczających ich osobistą relację.

Decyzja Jędrzeja i Marka Idziak-Sępkowskich o nagłośnieniu sprawy była spektakularna, ale na pomysł praktycznego rozwiązania niektórych paru spraw „związkowych” w sytuacji braku ustawy o związkach partnerskich, wpadło wcześniej więcej osób. Wśród nich są właśnie Tomek i Marek.

Zdziwiliśmy się trochę szumem medialnym wokół Jędrzeja i Marka. Byliśmy bowiem przekonani, że takie rzeczy dzieją się trochę częściej, niż mogłoby się wydawać, tylko nie ma wokół nich tyle rozgłosu – tłumaczy Tomek. Sami nie nagłaśniali swojej uroczystości. Chcieli, by podpisanie umowy odbyło się w gronie bliskich, w obecności notariusza i zaprzyjaźnionych prawników. Teraz jednak postanowili o tym opowiedzieć w „Replice” – może zainspirują inne pary do podobnych kroków, co w sumie zaowocuje presją na rządzących i większą widzialnością problemu? Jedyne, co pozostaje w sytuacji, gdy państwo nie chce uznać związków jednopłciowych, to skorzystać z istniejących przepisów prawa cywilnego czy spadkowego – mówi Marek Urbaniak.

Na kłopoty – prawnicy

Dla nich samych kwestia zabezpieczenia związku była oczywista już w momencie, gdy trzy lata temu zamieszkali razem. Temat stale powracał w rozmowach: jak to zrobić w kulawej rzeczywistości prawnej w Polsce? Na początku stwierdziliśmy, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest zawarcie związku za granicą. Tam, gdzie prawo dopuszcza taką możliwość – tłumaczy Marek. Wybór padł na kraje najbliżej Polski – Czechy, Niemcy i Szwecję. Po rozmowach z urzędnikami w ambasadach okazało się, że musieliby na stałe zamieszkać za granicą, a związek byłby i tak nieważny w Polsce. Swymi rozterkami dzielili się z przyjaciółmi, wśród których są i prawnicy. To właśnie oni wpadli na pomysł, że zawarcie umowy z wykorzystaniem prawa cywilnego, sporządzenie testamentu oraz podpisanie dodatkowych pełnomocnictw może być odpowiedzią na część ich potrzeb. By jakoś przeczekać do czasu uchwalenia ustawy o związkach partnerskich. Zaproponowano nam jak najszersze ujęcie: ukonstytuowanie wspólnoty majątkowej, zobowiązania do wzajemnej opieki, udzielenie wzajemnych pełnomocnictw praktycznie do wszystkiego – mówi Marek. Do tego oczywiście testament oraz oświadczenie dla lekarzy uprawniające nas do otrzymywania informacji o stanie zdrowia.

Rozmowy na temat umowy, jej zakresu i terminu zawarcia przedłużały się. Tomkowi i Markowi wydawało się, że jest dużo czasu na rozważenie wszelkich wątpliwości, omówienie szczegółów. Niespodziewane zdarzenie losowe stało się katalizatorem przyśpieszenia. Pewnego dnia w maju tego roku Marek znalazł się na izbie przyjęć w szpitalu – opowiada Tomek. Ta sytuacja uświadomiła nam, jak ważne jest podpisanie umowy partnerskiej. W szpitalu zderzyliśmy się z wrogością. Jak tylko dostałem informację, że Marek ma kłopot, natychmiast przyjechałem na Szpitalny Oddział Rachunkowy. Urzędujący tam człowiek zapytał, kim jestem dla chorego. Na moją odpowiedź, że partnerem, usłyszałem: to jest pan nikim.

Po tym wydarzeniu mieli już dość. Dopięliśmy wszystko w dwa tygodnie – opowiada Marek. Prawnicy ustalili ostateczną formę umowy, my kupiliśmy obrączki, umówiliśmy notariusza, zaprosiliśmy najbliższych przyjaciół do kancelarii notarialnej i zaplanowaliśmy przyjęcie w restauracji.

Była mała ceremonia

Podpisanie umowy odbyło się 22 maja br. i miało ceremonialną oprawę, choć – jak mówią wrocławianie – nie była to kopia zawarcia cywilnego związku małżeńskiego. W sali spotkań obecni byli zaprzyjaźnieni prawnicy, którzy faktycznie stworzyli treść umowy, najbliżsi, a także świadkowie. Notariusz odczytał na głos umowę, po czym Marek i Tomek złożyli podpisy i wymienili się obrączkami. Pozostałe dokumenty – pełnomocnictwo lekarskie i testamenty podpisali już na osobności. Przyjęcie tego samego nazwiska? Uznaliśmy, że za dużo z tym zachodu i załatwiania formalności – mówi Marek, a Tomek dodaje: Zostawiamy to na później, gdy będzie już w końcu ustawa o związkach.

Późniejsze o kilka tygodni przyjęcie w jednej z wrocławskich restauracji miało miejsce w dniu trzydziestych urodziny Tomasza. To była podwójna okazja do świętowania – podkreśla. – Nie chcieliśmy, aby ta uroczystość miała oprawę podobną do tradycyjnego wesela. Nasi przyjaciele jednak bardzo się przejęli, był więc marsz weselny na rozpoczęcie, a w trakcie nawet gry i zabawy. Byliśmy mile zaskoczeni i wzruszeni zaangażowaniem naszych gości. Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia.

Bezpieczniej

Co zmieniło podpisanie umowy cywilnoprawnej w ich życiu? Mamy maksimum tego, co możemy mieć dziś w Polsce, choć to niestety minimum naszych potrzeb. Dzięki umowie czujemy się jednak bezpieczniej. Ważna jest dla nas praktyczna strona takiego sformalizowania związku, która ułatwia wiele formalnych spraw – tłumaczy Tomek. Nie jest to jednak w stu procentach to, co byśmy chcieli. Sam fakt, że musieliśmy uciekać się do sprytu prawnego, aby sformalizować związek, podkreśla tylko dyskryminację par homoseksualnych w Polsce. Dyskryminacja objawia się w sprawach spadkowych – konieczność przekazania zachowku i zapłaty wysokiego podatku może znacznie uszczuplić wspólny majątek. Uciążliwa jest też konieczność noszenia pełnomocnictw do lekarza, do banku, urzędów państwowych czy na pocztę. Żadna podpisana umowa nie spowoduje też, że prawo będzie traktować partnerów jak osoby bliskie, tak jak to jest w przypadku małżeństw. Czekamy na uznanie nas za pełnoprawnych obywateli Polski.

***

Rafał Rybicki, prawnik Lex Ursulus: pakiet „Partnerstwo dla spokoju”

Pakiet umów „Partnerstwo dla spokoju” jest sposobem na sformalizowanie związków partnerskich, jedno i dwupłciowych na gruncie prawa cywilnego z wykorzystaniem istniejących w polskim prawie instrumentów. Celem takich umów jest ułatwienie życia parom, które nie mogą w obecnej sytuacji prawnej w Polsce zawierać związku partnerskiego. Pakiet „Partnerstwo dla spokoju” w zamyśle nie ma podłoża ideologicznego. Nie powstał po to, by zastąpić potrzebną ustawę o związkach. Nie chcemy też, by był wykorzystywany politycznie. Umowy mają wymiar czysto praktyczny, dają parom nieformalnym możliwość sformalizowania ich związku, co przydaje się w życiu codziennym i w losowych, trudnych życiowo przypadkach. Pakiet składa się z testamentu, pełnomocnictwa upoważniającego do informowania o stanie zdrowia partnera/ki oraz umowy-cywilnoprawnej, która m.in. ustanawia wspólnotę majątkową, zobowiązuje partnerów do wzajemnej opieki, upoważnia ich do reprezentowania w sprawach urzędowych i majątkowych, reguluje również sposób rozwiązania tak sformalizowanego związku i inne kwestie. Koszt pakietu to ok. 1500 zł razem z taksą notarialną. Niestety, są sprawy, których przy pomocy umowy cywilno-prawnej nie da się zapewnić. Mam tu na myśli na przykład wysoki podatek w przypadku uzyskania spadku po zmarłym partnerze, a także możliwe kłopoty z pochowkiem. Nie da się uregulować również spraw związanych z opieką nad dzieckiem, którego biologicznym lub adopcyjnym rodzicem jest jeden z partnerów/jedna z partnerek, co może prowadzić do dramatycznych wydarzeń w przypadku śmierci rodzica czy prawnego opiekuna dziecka.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Klenska ma sukces

KATE I LENSKA, najpopularniejsza kobieca para na polskim Instagramie, opowiada o sobie i swoim profilu

 

 

Kiedy tworzyłyśmy na Instagramie profil This is Klenska, w polskich mediach społecznościowych właściwie nie było innych par kobiecych. Chłopaków nie brakowało zarówno na YouTube, w blogosferze czy na Insta, ale o dziewczynach niestety nigdzie nie było słychać. Problem widzialności kobiet, zwłaszcza kobiet nieheteronormatywnych, jest do dzisiaj bardzo aktualny, a co dopiero w 2015 r., na który datują się początki naszej działalności. Nie znaczy to jednak, że zakładając nasze konto, planowałyśmy zawojować kobiecego tęczowego Insta. Wręcz przeciwnie, wszystko to stało się trochę przypadkiem, a po części i dla żartu. Obiecujemy całą historię opowiedzieć wam w tym tekście, ale wszystko po kolei – bo zanim powstała instagramowa This is Klenska, to najpierw przecież Klenska powstała w prawdziwym życiu.

Jak zostałyśmy parą

Wszystko zaczęło się od tego, że na początku 2014 r. Kate napisała do Lenskiej wiadomość na queer.pl, w której zaczepnie zauważyła, że ta swojej wymarzonej partnerce stawia bardzo wysoko poprzeczkę: wizualnie – połączenie Tegan Quin i Katherine Moennig. Lenska natomiast odniosła wrażenie, że Kate nie jest zbyt sympatyczna – w jej wiadomościach nie było ani jednej emotki. Wprawdzie żadna z nas nie dała drugiej serduszka na queerze (naprawiłyśmy to niedociągnięcie dopiero, kiedy już byłyśmy razem), a jednak skrzynka na portalu zapełniała się z dnia na dzień, aż w końcu znajomość przeniosła się na Facebooka. Pisałyśmy do siebie kilka miesięcy, raczej po kumpelsku. Niczego wielkiego nie zakładałyśmy, choć od początku czułyśmy intelektualną chemię. W końcu Kate zaprosiła Lenską do Szczecina, gdzie wtedy mieszkała, na koncert Brodki w ramach trasy XS. Tak też 22.06.2014 poznałyśmy się na żywo. Spotkanie było dość rock’n’rollowe, jako że obie wracałyśmy z imprez, nie przeszkodziło nam to jednak w niczym, bo od razu czułyśmy się ze sobą swobodnie, jakbyśmy znały się już naprawdę długo. Potem nadal niczego nie zakładając, szukałyśmy koncertów i innych podobnych pretekstów, żeby spotykać się regularnie, raz w Szczecinie, a potem w Poznaniu (Lenska się przeprowadziła). A w nocy 24/25.10.2014 w drodze do domu Lenskiej z imprezy w poznańskim HaHu, gdzieś na Starym Rynku powstawała Klenska. Następnego dnia przegadałyśmy raz jeszcze tę sprawę na spokojnie i tak wszystko się zaczęło.

Jak stworzyłyśmy profil This is Klenska

W styczniu Kate zaczęła pomieszkiwać u Lenskiej w Poznaniu i z czasem doczekała się nawet swojej własnej szuflady (to było przełomowe!). A dokładnie cztery miesiące od naszej kluczowej rozmowy Lenska, która już wcześniej miała konto na Instagramie, rzuciła do Kate, żeby ta „przestała oglądać dziewczyny na tumblerze i przeniosła się na Insta”. Kate w żarcie odpowiedziała że jasne, pod warunkiem, że będzie to wspólne konto. Lenska się zgodziła. 25. 02. 2015 wrzuciłyśmy pierwsze zdjęcie kota „naszej” współlokatorki i tak oto powstała This is Klenska. Klenska to nic innego jak tzw. ship name, połączenie naszych ksywek, czyli Kate (Katarzyna Śliwka) + Lenska (Karolina Lenska). Nie ukrywamy, że lubimy też ironiczny wydźwięk tej nazwy. Wspólnego konta zupełnie nie traktowałyśmy w 2015 r. na poważnie. Ne miałyśmy żadnych oczekiwań, a Kate dopiero próbowała odnaleźć się w świecie Instagrama. Po fazie przypadkowego żartu stwierdziłyśmy, że wspólny profil może być naprawdę fajną pamiątką. Z czasem jednak prowadzenie tego „pamiętnika” stało się częścią naszego życia, a ku naszemu zaskoczeniu konto powoli zaczęło cieszyć się coraz większym zainteresowaniem wśród osób LGBT+, przede wszystkim wśród dziewczyn niehetero. W polskich social mediach nie było wtedy innego lifestyle’owego konta prowadzonego przez kobiecą parę, ale widać było wyraźnie ogromne zapotrzebowanie na taką reprezentację. Z biegiem czasu społeczność wokół naszego profilu rosła, a relacje z naszymi obserwatorami stawały się coraz bliższe. Poznałyśmy mnóstwo naprawdę interesujących, wartościowych ludzi. Cenimy sobie kontakt z naszymi followersami, doceniamy to, że często obdarzają nas zaufaniem, pytając o nasze zdanie na różne tematy czy zwracając się o poradę w niełatwych życiowych sytuacjach, najczęściej związanych z byciem częścią społeczności LGBT+.

Jak powstał Team Klenska

Tak też dzięki „naszym” ludziom, dzięki Team Klenska, naszą misją stało się normalizowanie związków innych niż tradycyjne, pokazywanie, że życie par niehetero oprócz składu osobowego nie różni się właściwie niczym od życia par w związkach hetero. Nasuwa się nam zatem pytanie, dlaczego nie mamy tych samych praw, podstawowych praw człowieka, jakie przysługują parom heteroseksualnym? Dlaczego politycy i przedstawiciele Kościoła katolickiego straszą nami naszych współobywateli? Dlaczego nie tylko pozwalają na mowę nienawiści na tle homofobicznym, ale też tę mowę nienawiści sami szerzą? Z wiadomości, które dostajemy, wiemy, że niestety oprócz problemów zewnętrznych, czy to w postaci nietolerancyjnych członków rodziny, otoczenia, kolegów i koleżanek w szkole, istnieje również wiele problemów wewnątrz samej społeczności LGBT+. Nawet wśród „swoich” funkcjonuje nadal stereotyp „afiszującego się homosia”. Osoby nieheteronormatywne nie tylko boją się publicznego okazywania uczuć czy chodzenia na Marsze Równości, ale sami oceniają to (oczami heteronormatywnego społeczeństwa) jako afiszowanie się czy szkodzenie społeczności. Dlatego też unikamy opisywania widoczności osób i par LGBT+ jako „obnoszenia się”, nawet z ironią czy przymrużeniem oka. Musimy być widoczni, bo przecież żyjemy, istniejemy i jesteśmy w każdej sferze życia publicznego.

„Ty jesteś pedał czy ona?”

Mamy świadomość, że nam, Klensce, jest dziś dużo łatwiej. Coming outy przed rodzicami i większość nieprzyjemnych sytuacji rodzinnych mamy już dawno za sobą. Rodzice akceptują nasz związek, a naszą pieskę Mię traktują prawie jak wnuczkę. Jedyne, z czym musiałyśmy się pogodzić, to fakt, że obie nie będziemy mogły powiedzieć o swojej orientacji dziadkom. Obaj są dość konserwatywni i niezbyt otwarci na rozmowę o kwestiach równościowych, a ich wiek również nie ułatwia sytuacji. Mieszkamy w Poznaniu, mieście raczej przyjaznym tęczowym osobom. Czasami zdarzają się oczywiście dziwne spojrzenia, nieprzyjemne komentarze czy klient pytający Kate w pracy, gdzieś między wieszakami z męskimi koszulami: „A Ty jesteś pedał czy ona?” (To jest dokładny cytat, uwierzcie). Staramy się jednak skupiać na tych dobrych rzeczach – na pełnej zrozumienia reakcji szefowej, oburzonej usłyszaną później historią o takim homofobicznym kliencie czy na fakcie, że Lenska właściwie nie musi się obawiać coming outu na uczelni, bo studiuje filologię niderlandzką, gdzie zajęcia prowadzą Belgijka, Holendrzy i liberalni Polacy, a i tak większość jej znajomych z grupy już wcześniej wyśledziła nas na Instagramie. Nie zapominamy jednak, że kilka lat temu, kiedy Lenska studiowała swój pierwszy kierunek, a Kate zaczynała studia w Szczecinie, wyjście z szafy zupełnie nie było takie proste i oczywiste. Dopiero dziś, gdy mamy wsparcie rodziców, siebie nawzajem, grupę „branżowych” znajomych, czujemy, że nie musimy nikomu się tłumaczyć ze swojego życia, i że nie każdy musi nas lubić. To samo szczęście, w większości przypadków, mają osoby LGBT+ mieszkające w dużych miastach. Tej swobodzie do życia w zgodzie z samym sobą zagraża jednak ciągle to, jak polscy politycy przedstawiają naszą społeczność. Według nich ludzie nieheteronormatywni są niemalże wrogiem publicznym, zagrażającym tradycyjnym polskim wartościom. To wydaje się niewiarygodne, bo żyjemy w XXI w., a jednak „taki mamy klimat” w Polsce. A przecież ten wielki potwór LGBT+ to czyiś rodzice, czyjeś dzieci, czyjeś rodzeństwo, czyiś sąsiedzi. Rządzący straszą zatem po prostu zwykłymi ludźmi. Takie ujęcie ma niszczący wpływ na młode osoby, które dopiero kształtują swoją identyfikację. Widzimy, jak ta szerzona nienawiść bezpośrednio wpływa na ich problemy: wiele osób nie może zaakceptować siebie i swojej orientacji czy identyfikacji, część z nich do tego stopnia, że zastanawiają się czy nie lepiej, łatwiej, bezpieczniej byłoby jednak żyć zgodnie z heteronormatywnymi schematami, nawet jeśli nie w zgodzie z samym sobą.

Les, cis, queer, pan?

Nie godzimy się na to. Odpisujemy na wszystkie wiadomości, i choć nie jesteśmy terapeutkami czy psycholożkami i możemy opierać się jedynie na naszych doświadczeniach, to staramy się wspierać wszystkie osoby nieheteronormatywne w drodze do samoakceptacji. Należy pamiętać, że odkrywanie siebie to długi proces, orientacja psychoseksualna i identyfikacja mogą ewoluować, nie na wszystkie pytania od razu można znaleźć odpowiedź. Nie można niczego przyśpieszyć, należy analizować i słuchać samych siebie oraz być otwartym na to, co nam w sercu gra. My po wielu latach wciąż odkrywamy nowe części siebie. Kiedyś obie określałyśmy się jako lesbijki cis, teraz nie jesteśmy już takie pewne tych etykiet. Kate identyfikuje się gdzieś po środku skali gender, z lekką przewagą męskiej strony, dlatego też coraz częściej określa się jako osoba queer. Ten fakt wpływa też na identyfikację Lenskiej – skoro jej druga połówka jest queer, to chyba znaczy to, że ona jest panseksualna? Nadal jeszcze jesteśmy w trakcie tego procesu, nie mamy gotowych odpowiedzi. I to też jest okej. Ważne, że szanujemy i akceptujemy siebie nawzajem.

Reprezentacja jest ważna

Mimo wszystkich trudności, o których tutaj pisałyśmy, widzimy jednak postęp i nadzieję na to, że coś się zmieni, że już się zmienia. Każda wiadomość, z której dowiadujemy się, że dzięki naszemu profilowi ktoś postanowił wyjść z szafy, utwierdza nas w przekonaniu, że to co robimy, ma sens, i że musimy dalej to robić. Cieszymy się również, że aktualnie w tej walce o widoczność par kobiet nieheteronormatywnych i o normalizowanie par jednopłciowych nie jesteśmy już same w polskich social mediach. Mamy na naszym „podwórku” kilka większych kobiecych kont, a od tego roku zaobserwowałyśmy prawdziwy wysyp nowych profili na Instagramie. Bądźmy widoczne, mamy tyle samo do zaoferowania, co chłopaki. Reprezentacja jest ważna, bez niej trudno przekonać większość, że ta mniejszość, którą tworzymy, jest zupełnie normalna.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ZWIĄZEK OTWARTY – TO DZIAŁA

Dlaczego wyłączność seksualna nie jest dla niego dobrą opcją? Z jakimi reakcjami spotyka się, gdy o tym mówi? Co z zazdrością? Z CEZARYM STAWECKIM, żyjącym od lat w związkach otwartych, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: arch. pryw.

 

Tekst „Związki otwarte: Fakty i mity” opublikowany w poprzednim numerze („Replika” nr 81) wywołał masę komentarzy na naszym profilu FB (ponad 500!). Z grubsza można je było podzielić na dwie grupy: tych, którzy związki otwarte potępiali, pisząc nierzadko, że to w ogóle nie są związki oraz tych, którzy prezentowali stanowisko liberalne: „Niech każdy żyje, jak chce, nic mi do tego”. Wśród komentujących było wiele osób, które deklarowały, że są w monogamicznych związkach i nie wyobrażają sobie innych. Natomiast tylko dwie osoby napisały wprost, że żyją w związkach otwartych. Według badań aż 40% gejów ma doświadczenia bycia w związkach otwartych (w przypadku par hetero i par les odsetek ten jest mniejszy niż 5%). 75% z nich uważa swe związki za wspaniałe, a jednocześnie aż 65% spotyka się z napiętnowaniem. Monogamiści deklarują monogamię bez obaw, ci w związkach otwartych nie wyjawiają łatwo statusu swych związków, obawiając się nieprzychylnych ocen, hejtu. Ponieważ my w „Replice” uważamy, że związki otwarte nie są gorsze od monogamicznych, a liczba komentarzy pokazała, że złamane zostało jakieś tabu, uznaliśmy, że należy kontynuować temat. Jednym z dwóch mężczyzn, którzy napisali, że są w otwartych związkach, był Czarek Stawecki, który zgodził się na wywiad. 

 

Przez telefon, gdy umawialiśmy się na wywiad, powiedziałeś mi, że byłeś w trzech związkach otwartych, trzeci to ten, w którym obecnie jesteś. Zaczniemy od początku, od pierwszego?

Miałem 20 lat, czyli to było 15 lat temu. Obaj byliśmy bardzo młodzi i zaraz na samym początku jakoś tak „naturalnie” wydarzył nam się trójkąt. Oczywiście, my byliśmy „grzeczni” – „winny” był alkohol oraz ten trzeci facet, który obu nam się podobał (śmiech). Spontan – i wylądowaliśmy w łóżku we trzech. Było super. Dopiero następnego dnia przegadaliśmy, co się wydarzyło. Dla żadnego z nas nie był to jednak jakiś przełom. Ot, stało się. Nie przeprowadzaliśmy głębokiej analizy. Byliśmy niedoświadczeni, żądni wrażeń, chętni na zabawę. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że cały nasz związek nie był bardzo dojrzały, na dodatek – na odległość, i to sporą: Warszawa-Zielona Góra. Widywaliśmy się co drugi weekend. Po 5 miesiącach rozstaliśmy się.

Już wtedy miałem bardziej liberalne podejście do spraw seksu – być może poniekąd na skutek poprzedniego związku monogamicznego, w którym mój partner był potwornie zazdrosny. Do tego stopnia, że jeśli nie wiedział, gdzie jestem, potrafi ł puścić smsa, że się zabije przeze mnie. Groził mi. To była toksyczna relacja. Cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, w której przeważały stany depresyjne. Robił mi krzywdę fizyczną. Gdy się wygrzebałem z tej relacji, wylądowałem na obserwacji psychiatrycznej z zawalonymi egzaminami na studiach.

Wiedziałem, że nie mogę nigdy być z tak zazdrosnym facetem. To nie znaczy jednak, że miałem już wszystko w głowie poukładane i byłem nastawiony na otwarte związki. Generalnie byłem młody, naiwny i niedoświadczony.

Kolejny związek był już otwarty z pełną świadomością.

Ile miałeś lat?

23.

Dominacja modelu monogamicznego jest tak wielka, że wchodząc w związek, jeśli nic nie zadeklarujesz, zakłada się z góry, że on jest monogamiczny. Monogamia jest modelem domniemanym i oczywistym, a otwartość – modelem, który trzeba przedyskutować i uzgodnić. Mieliście związek monogamiczny na początku, a potem go otworzyliście poprzez uzgodnienia?

Powiem szczerze: w pewnym momencie w tym związku zaczęło mi brakować napięcia seksualnego. Może nie to, że seks zaczął być nudny, ale, nie wiem, jednostajny. Hormony mi buzowały, chciałem próbować nowych rzeczy. Po jakimś czasie zdecydowałem się i zacząłem z nim rozmawiać. Powiedziałem otwarcie, czego mi brakuje.

Odważnie. Monogamiści w tym momencie zaperzają się i mówią: „Jeśli ja mu nie wystarczam, to chyba ten związek nie ma sensu”.

Albo: „Jeśli ja ci nie wystarczam, to poszukaj sobie kogoś innego”. To nie tak. Przynajmniej u mnie. Można mieć romantyczne wizje, ale prawda jest taka, że trafi ć na kogoś, z kim dopasowanie seksualne jest idealne i trwa przez całe dekady, to jak trafi ć szóstkę w totka. A poza tym w związku nie tylko seks się liczy – przede wszystkim ważna jest więź emocjonalna, to, czy dobrze jest nam ze sobą poza łóżkiem. Ja nigdy nie wyobrażałem sobie spędzenia życia z jednym tylko penisem (śmiech) oprócz mojego własnego. Natomiast życie z jednym facetem w stałym związku – wyobrażam sobie. Czujesz różnicę, prawda?

Czuję

Nie chciałem nikogo innego do związku, było mi z nim dobrze. Chciałem natomiast urozmaicenia życia seksualnego i postawiłem sprawę uczciwie. Nie chciałem robić „skoków w bok”, nie cierpię nawet samego tego określenia.

On zgodził się na otwarcie związku?

Jakiś czas po rozmowach pojawiła się okazja na grupówkę. Zaproponowałem, byśmy poszli razem, on nie chciał, ale powiedział, że mogę iść sam. „Tylko zabezpieczaj się, nie przynoś mi do łóżka żadnej wenery”. I luz.

Nie bałeś się, że powiedzenie „nie wystarczasz mi seksualnie” może go zranić?

Pewnie, obawiałem się tego, ale udawanie, że wszystko jest OK i robienie właśnie „skoku w bok” w tajemnicy wydawało mi się jeszcze gorszą opcją. Potem w tym związku mieliśmy specyficzną, fajną relację z naszym wspólnym przyjacielem. Spędzaliśmy razem kupę czasu – na zwykłych rozmowach, na chodzeniu do kina, na graniu w karty, a także na seksie. Bywało, że mój facet do niego jechał, a ja, jeśli kończyłem zajęcia na uczelni później, dołączałem do nich wieczorem. Nie było zazdrości, to wszystko znów wychodziło naturalnie.

W tamtym czasie zainteresowałem się seksem również naukowo. Ukończyłem zdrowie publiczne na Akademii Medycznej i potem w Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego postanowiłem zrobić kursy z seksuologii. Seks to mój konik praktycznie i teoretycznie (śmiech). Polecam na przykład lekturę „Inteligencji erotycznej” Perel Esther. Pisze m. in. o tym, że najlepsze związki to takie, gdzie partnerzy nie znają się na wylot, tylko jest jakaś „szczelina” niewiedzy, przestrzeń, dzięki której mogą wciąż się nawzajem zaskakiwać. Jeśli ta szczelina jest za duża, związek się rozłazi, jeśli jest za mała – pojawia się znudzenie.

Jak długo byliście razem?

Trzy lata. W pewnym momencie tamten związek zwyczajnie się wypalił. Nie było dramatycznego rozstania, po prostu relacja przestała się rozwijać. To jednak nie znaczy, że rozstaliśmy się bez bólu. Przez dwa następne lata nie byłem gotowy na nic nowego, po czym… zakochałem się znów w facecie okropnie zazdrosnym. Mimo że już wiedziałem, że wyłączności seksualnej zagwarantować nie mogę. On potrafi ł nagle znikać z imprezy, na której byliśmy razem, bo był przekonany, że ja np. coś kombinuję z innym. Albo wysyłał mi smsy, że wie, że ja teraz się bzykam – podczas gdy zwyczajnie byłem w pracy (miałem bardzo różne godziny pracy). W końcu naprawdę go zdradziłem i powiedziałem mu o tym – nie uwierzył. Po namowach wielu przyjaciół doszedłem do wniosku, że mimo zakochania, ja się w tym związku męczę i że na dłuższą metę nie dam rady.

Następny związek to już jest ten obecny?

Tak. Anton, mój misio. Właśnie minęła nam trzecia rocznica.

Ty też jesteś miś.

I to jaki! Dołożyłem nawet swoje 5 groszy do powstania stowarzyszenia Bears of Poland.

Od kilku lat mieszkasz w Berlinie. Anton jest Niemcem? Polakiem?

Ukraińcem. Rozmawiamy po angielsku, bo jego niemiecki pozostawia jeszcze sporo do życzenia. Natomiast jak się napijemy, to każdy mówi w swym ojczystym języku i wtedy najlepiej się rozumiemy (śmiech). W Berlinie mieszkam od 7 lat i ciągle spotykam ludzi, którzy dziwią się, że jestem w związku. Bo Berlin to miasto singli (połowa gospodarstw domowych to gospodarstwa jednoosobowe!) i miasto, w którym ludzi LGBTI jest ogromna nadreprezentacja – podobno ponad 30%.

Berlin jest specyficznym miejscem nawet na tle reszty Niemiec. Tu jeden gej robił eksperyment społeczny polegający na tym, że sprawdzał, czy uda mu się codziennie przez rok mieć seks z innym facetem. 365 stosunków – ale jednak mu się nie udało. Nie słyszałem głosów potępienia tego gościa. Ocenianie tego, jak żyją inni, świadczy o tym, że w twoim własnym życiu niewiele się dzieje i może masz innym za złe, że u nich jest ciekawiej?

Z czego utrzymujesz się w Berlinie?

Jestem pielęgniarzem.

To jak było z Antonem w kwestii otwartego związku?

O, miś zaczyna słuchać (Anton podchodzi do nas, uśmiecha się) Od początku wiedzieliśmy, że to będzie związek otwarty – to wynikało już z tego, co sobie powiedzieliśmy o naszych poglądach jeszcze zanim stwierdziliśmy, że jesteśmy razem. A później były też poważne rozmowy – ustalenia. Rozmowa jest kluczem.

W naszym przypadku szybko okazało się, że oprócz rzeczy, które obaj w łóżku lubimy, mamy też pewne fetysze, które są rozbieżne. Próbowaliśmy, że tak powiem, dogodzić sobie – ja otworzyłem się na jego fetysze, on na moje – ale to nie wyszło. Jak coś cię nie kręci, to cię nie kręci. Zmuszanie się prowadzi do frustracji albo do takiej sytuacji, że robisz coś niby fantastycznego, ale nagle przypominasz sobie, że musisz zadzwonić do mamy – to jest dość jasny sygnał, że nie wychodzi… (śmiech).

Uzgodniliśmy, że nasze fetysze możemy realizować osobno „na mieście” pod pewnymi prostymi warunkami – musimy wiedzieć gdzie, kiedy i z kim mniej więcej bawi się druga strona. To kwestia bezpieczeństwa. To nie jest totalna wolność, tylko wolność kontrolowana. O, miś się uśmiecha… Więcej ci powiem: to tak działa, że jak jest pozwolenie, masz mniejszą ochotę. A gdyby był zakaz, to marzysz jak wariat, by te „pasje” uskuteczniać.

Robienie wyrzutów pt. „To ja ci nie wystarczam?!” jest swego rodzaju egoizmem i objawem zadufania. Wychodzę z założenia, że nie jestem idealny – mogę zrozumieć, że mój facet potrzebuje czegoś, czego ja nie jestem w stanie mu dać.

I nie ma zazdrości?

Jest! Tyle, że nie o seks. Obaj jesteśmy zazdrośni czasem o wzajemną uwagę, o poświęcanie czasu itp. Czasem się kłócimy, później rozmawiamy, przepraszamy, wybaczamy i idziemy dalej. A nasze życie seksualne wręcz zyskało na otwartości związku. To w sumie normalny mechanizm: zdobywasz nowe doświadczenia, poznajesz różne podejścia, uczysz się, inspirujesz, potrafi sz partnera zaskoczyć, wyskakujesz ze schematu – jesteś ogólnie lepszy w te klocki.

Mówicie ludziom, że jesteście w związku otwartym?

Mówimy, że jesteśmy w związku. Jeśli wypływa temat monogamii czy niemonogamii, nie kryjemy, że nasz związek jest otwarty. Jeśli komuś się to nie podoba, jego problem. Ja nikomu modelu związku nie narzucam. Wielokrotnie byłem proszony o radę i nigdy w ciemno nikomu nie powiedziałem: „Otwórz związek”. Zawsze mówię: „Usiądźcie, pogadajcie”.

Wiele osób, również w społeczności gejowskiej, gdzie jest sporo związków otwartych, potępia taki model, uznając monogamię za lepszą z moralnego punktu widzenia.

Jest w tym dużo hipokryzji i zakłamania. Nieraz widziałem monogamiczne pary, które przychodziły do klubu i nagle jakby przestawały być monogamiczne – jakieś kwasy potem, sceny. Albo pary, w których „skoki w bok” są tajemnicą poliszynela. Znam też związki monogamiczne, w których nagle okazywało się, że jeden ma HIV. Jakim cudem? Niepokalane zakażenie? Albo jeszcze gorzej: obaj mają HIV, bo jeden już zdążył drugiego zakazić.

Powiedzieć wprost, że się jest w związku monogamicznym, jest łatwo, natomiast, że w związku otwartym – dużo trudniej.

Bo jest obawa przed napiętnowaniem. Przed łatką „dziwki”. Przy czym nigdy nie powiedzą ci tego w twarz. Jak widzą nas razem, tracą odwagę. Nie mam nic przeciwko monogamicznym relacjom, jeśli one odpowiadają obu stronom, proszę bardzo. Mnie akurat nie odpowiadają. Poza wszystkim innym, jest dla mnie coś niefajnego w kontrolowaniu się nawzajem; takie trzymanie się w szachu – ja nie mogę z nikim poza tobą, choć nieraz miałbym ochotę, ale ty też nie możesz.

Znam też takich monogamistów, co w ciągu 2 lat są w ośmiu czy dziewięciu związkach. Miesiąc, dwa – i cześć, bo znudziłeś mi się. Ale wyłączność jest? Jest – przez kilka tygodni.

Na przeciwległym biegunie: znam związki otwarte, gdzie partnerzy już w ogóle seksu ze sobą nie mają, tylko z innymi facetami. Taka sytuacja trwa od lat i to są bardzo zżyte pary.

To jest kwestia podstawowej wolności, w jakim ja chcę być związku, nikt ci nie może kazać robić tak czy inaczej.

Według niektórych, ksiądz może. W praktyce wiele par gejowskich trzyma się monogamii właśnie z przyczyn religijnych. Mimo że katolicyzm nie nakazuje parom gejowskim wyłączności seksualnej, nakazuje gejom „czystość, czyli brak seksu w ogóle.

Nawet w to nie wchodźmy. Religie nie są dla mnie.

Często słychać też zarzut, że otwarty związek to nie związek, bo nie ma głębokiej więzi emocjonalnej, skoro obie strony pozwalają sobie na seks z innymi. Wspominałeś już o tym.

Jeden z moich przyjaciół, po ponad 20 latach w związku otwartym, powiedział mi niedawno, że gdyby jego partner zmarł, to on by popełnił samobójstwo. W ogóle sobie nie wyobraża życia bez niego – więc to tyle na temat braku więzi.

Dla mnie dobrym testem jest sytuacja, w której budzisz się obok niego, on śpi w jakiejś dziwnej pozycji, włosy potargane, buzia otwarta, oczy podpuchnięte – patrzysz na niego i myślisz: „Kurwa, kocham go”.

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.