Jest Pan nikim

Tomek pojechał na Szpitalny Oddział Ratunkowy, jak tylko dowiedział się, że wylądował tam jego facet: Urzędnik zapytał, kim jestem dla chorego. Na moją odpowiedź, że partnerem, usłyszałem: „to jest Pan nikim”

 

foto: Jerzy Piątek

 

Tekst: Jerzy Piątek

 

Tomek Resler i Marek Urbaniak, trzydziestolatkowie z Wrocławia, para z ponadtrzyletnim stażem, postanowili zawrzeć wszelkie możliwe umowy, które czyniłyby z ich relacji namiastkę legalnego związku partnerskiego, o małżeństwie nie wspominając. Taki pakiet kosztuje około 1500 zł (patrz: ramka). Dyskryminacja par jednopłciowych ma również czysto finansowy wymiar. I bynajmniej nie chodzi tu o drogie kancelarie prawnicze – w sumie należy się cieszyć, że odpowiadają one na realne potrzeby klientów – chodzi raczej o państwo, które wciąż nie dostrzega związków jednopłciowych. Projekty ustaw o związkach partnerskich leżą w sejmowej zamrażarce. Premier Ewa Kopacz mówi, że jest za uregulowaniem tych spraw, ale jakoś Sejm nie kwapi się do ponownego – po odrzuceniu w styczniu 2013 r. – pierwszego czytania. Politycy z prawa i z centrum wolą obchodzić temat szerokim łukiem.

Nagłośnić sprawę

Pod koniec sezonu ogórkowego w prasie pojawiła się informacja, że para gejów z Krakowa sformalizowała swój związek, podpisując umowę u notariusza. Na ten news rzuciły się krajowe media, zmęczone konfliktem na Ukrainie i polityczną nudą z polskiego podwórka. W dominującym tonie sensacji zagubił się sens decyzji krakowian: Jędrzej i Marek Idziak-Sępkowscy urządzili huczne „wesele”, przyjęli wspólne nazwisko i podpisali umowę cywilno-prawną nie dla prowokacji, ale niejako w akcie desperacji: w państwie prawa nie mogą doczekać się uchwalenia rozwiązań prawnych zabezpieczających ich osobistą relację.

Decyzja Jędrzeja i Marka Idziak-Sępkowskich o nagłośnieniu sprawy była spektakularna, ale na pomysł praktycznego rozwiązania niektórych paru spraw „związkowych” w sytuacji braku ustawy o związkach partnerskich, wpadło wcześniej więcej osób. Wśród nich są właśnie Tomek i Marek.

Zdziwiliśmy się trochę szumem medialnym wokół Jędrzeja i Marka. Byliśmy bowiem przekonani, że takie rzeczy dzieją się trochę częściej, niż mogłoby się wydawać, tylko nie ma wokół nich tyle rozgłosu – tłumaczy Tomek. Sami nie nagłaśniali swojej uroczystości. Chcieli, by podpisanie umowy odbyło się w gronie bliskich, w obecności notariusza i zaprzyjaźnionych prawników. Teraz jednak postanowili o tym opowiedzieć w „Replice” – może zainspirują inne pary do podobnych kroków, co w sumie zaowocuje presją na rządzących i większą widzialnością problemu? Jedyne, co pozostaje w sytuacji, gdy państwo nie chce uznać związków jednopłciowych, to skorzystać z istniejących przepisów prawa cywilnego czy spadkowego – mówi Marek Urbaniak.

Na kłopoty – prawnicy

Dla nich samych kwestia zabezpieczenia związku była oczywista już w momencie, gdy trzy lata temu zamieszkali razem. Temat stale powracał w rozmowach: jak to zrobić w kulawej rzeczywistości prawnej w Polsce? Na początku stwierdziliśmy, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest zawarcie związku za granicą. Tam, gdzie prawo dopuszcza taką możliwość – tłumaczy Marek. Wybór padł na kraje najbliżej Polski – Czechy, Niemcy i Szwecję. Po rozmowach z urzędnikami w ambasadach okazało się, że musieliby na stałe zamieszkać za granicą, a związek byłby i tak nieważny w Polsce. Swymi rozterkami dzielili się z przyjaciółmi, wśród których są i prawnicy. To właśnie oni wpadli na pomysł, że zawarcie umowy z wykorzystaniem prawa cywilnego, sporządzenie testamentu oraz podpisanie dodatkowych pełnomocnictw może być odpowiedzią na część ich potrzeb. By jakoś przeczekać do czasu uchwalenia ustawy o związkach partnerskich. Zaproponowano nam jak najszersze ujęcie: ukonstytuowanie wspólnoty majątkowej, zobowiązania do wzajemnej opieki, udzielenie wzajemnych pełnomocnictw praktycznie do wszystkiego – mówi Marek. Do tego oczywiście testament oraz oświadczenie dla lekarzy uprawniające nas do otrzymywania informacji o stanie zdrowia.

Rozmowy na temat umowy, jej zakresu i terminu zawarcia przedłużały się. Tomkowi i Markowi wydawało się, że jest dużo czasu na rozważenie wszelkich wątpliwości, omówienie szczegółów. Niespodziewane zdarzenie losowe stało się katalizatorem przyśpieszenia. Pewnego dnia w maju tego roku Marek znalazł się na izbie przyjęć w szpitalu – opowiada Tomek. Ta sytuacja uświadomiła nam, jak ważne jest podpisanie umowy partnerskiej. W szpitalu zderzyliśmy się z wrogością. Jak tylko dostałem informację, że Marek ma kłopot, natychmiast przyjechałem na Szpitalny Oddział Rachunkowy. Urzędujący tam człowiek zapytał, kim jestem dla chorego. Na moją odpowiedź, że partnerem, usłyszałem: to jest pan nikim.

Po tym wydarzeniu mieli już dość. Dopięliśmy wszystko w dwa tygodnie – opowiada Marek. Prawnicy ustalili ostateczną formę umowy, my kupiliśmy obrączki, umówiliśmy notariusza, zaprosiliśmy najbliższych przyjaciół do kancelarii notarialnej i zaplanowaliśmy przyjęcie w restauracji.

Była mała ceremonia

Podpisanie umowy odbyło się 22 maja br. i miało ceremonialną oprawę, choć – jak mówią wrocławianie – nie była to kopia zawarcia cywilnego związku małżeńskiego. W sali spotkań obecni byli zaprzyjaźnieni prawnicy, którzy faktycznie stworzyli treść umowy, najbliżsi, a także świadkowie. Notariusz odczytał na głos umowę, po czym Marek i Tomek złożyli podpisy i wymienili się obrączkami. Pozostałe dokumenty – pełnomocnictwo lekarskie i testamenty podpisali już na osobności. Przyjęcie tego samego nazwiska? Uznaliśmy, że za dużo z tym zachodu i załatwiania formalności – mówi Marek, a Tomek dodaje: Zostawiamy to na później, gdy będzie już w końcu ustawa o związkach.

Późniejsze o kilka tygodni przyjęcie w jednej z wrocławskich restauracji miało miejsce w dniu trzydziestych urodziny Tomasza. To była podwójna okazja do świętowania – podkreśla. – Nie chcieliśmy, aby ta uroczystość miała oprawę podobną do tradycyjnego wesela. Nasi przyjaciele jednak bardzo się przejęli, był więc marsz weselny na rozpoczęcie, a w trakcie nawet gry i zabawy. Byliśmy mile zaskoczeni i wzruszeni zaangażowaniem naszych gości. Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia.

Bezpieczniej

Co zmieniło podpisanie umowy cywilnoprawnej w ich życiu? Mamy maksimum tego, co możemy mieć dziś w Polsce, choć to niestety minimum naszych potrzeb. Dzięki umowie czujemy się jednak bezpieczniej. Ważna jest dla nas praktyczna strona takiego sformalizowania związku, która ułatwia wiele formalnych spraw – tłumaczy Tomek. Nie jest to jednak w stu procentach to, co byśmy chcieli. Sam fakt, że musieliśmy uciekać się do sprytu prawnego, aby sformalizować związek, podkreśla tylko dyskryminację par homoseksualnych w Polsce. Dyskryminacja objawia się w sprawach spadkowych – konieczność przekazania zachowku i zapłaty wysokiego podatku może znacznie uszczuplić wspólny majątek. Uciążliwa jest też konieczność noszenia pełnomocnictw do lekarza, do banku, urzędów państwowych czy na pocztę. Żadna podpisana umowa nie spowoduje też, że prawo będzie traktować partnerów jak osoby bliskie, tak jak to jest w przypadku małżeństw. Czekamy na uznanie nas za pełnoprawnych obywateli Polski.

***

Rafał Rybicki, prawnik Lex Ursulus: pakiet „Partnerstwo dla spokoju”

Pakiet umów „Partnerstwo dla spokoju” jest sposobem na sformalizowanie związków partnerskich, jedno i dwupłciowych na gruncie prawa cywilnego z wykorzystaniem istniejących w polskim prawie instrumentów. Celem takich umów jest ułatwienie życia parom, które nie mogą w obecnej sytuacji prawnej w Polsce zawierać związku partnerskiego. Pakiet „Partnerstwo dla spokoju” w zamyśle nie ma podłoża ideologicznego. Nie powstał po to, by zastąpić potrzebną ustawę o związkach. Nie chcemy też, by był wykorzystywany politycznie. Umowy mają wymiar czysto praktyczny, dają parom nieformalnym możliwość sformalizowania ich związku, co przydaje się w życiu codziennym i w losowych, trudnych życiowo przypadkach. Pakiet składa się z testamentu, pełnomocnictwa upoważniającego do informowania o stanie zdrowia partnera/ki oraz umowy-cywilnoprawnej, która m.in. ustanawia wspólnotę majątkową, zobowiązuje partnerów do wzajemnej opieki, upoważnia ich do reprezentowania w sprawach urzędowych i majątkowych, reguluje również sposób rozwiązania tak sformalizowanego związku i inne kwestie. Koszt pakietu to ok. 1500 zł razem z taksą notarialną. Niestety, są sprawy, których przy pomocy umowy cywilno-prawnej nie da się zapewnić. Mam tu na myśli na przykład wysoki podatek w przypadku uzyskania spadku po zmarłym partnerze, a także możliwe kłopoty z pochowkiem. Nie da się uregulować również spraw związanych z opieką nad dzieckiem, którego biologicznym lub adopcyjnym rodzicem jest jeden z partnerów/jedna z partnerek, co może prowadzić do dramatycznych wydarzeń w przypadku śmierci rodzica czy prawnego opiekuna dziecka.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jako ona, czyli jako ja

Zuzą Stachurą, Miss Trans 2013, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

15 czerwca br. Zuza Stachura wygrała wybory Miss Trans, zorganizowane przez klub Le Garage, Fundację Trans-Fuzja oraz drag queen Kim Lee. Na wywiad zgodziła się od razu. Zaprosiła mnie do siebie. Wyglądała zupełnie jak na scenie – piękna, tajemnicza, lekko wycofana. I zakochana w swojej Leo, która zresztą przyłącza się do rozmowy.

Jak się poznałyście?

Zuza: Przez Natana, którego znam z grupy wsparcia Lambdy. Też jest transem. Mam całą transową rodzinę osób poznanych w Lambdzie i w Trans-Fuzji, jest mi nawet bliższa niż ta „z krwi”. Wyciągnęli mnie kilka miesięcy temu nad Wisłę na spotkanie ze znajomymi. Była tam Leo.

A ty byłaś wtedy jako dziewczyna czy jako chłopak?

Z: Jeszcze jako chłopak, dopiero zaczynałam siebie akceptować. Na piątych urodzinach Trans- Fuzji, w tym roku, miałam wielki coming out. Pokazałam się w szerokim gronie jako ona, to znaczy jako ja.

Wtedy nad Wisłą, Leo, poznała chłopaka?

Leo: Nie, poznałam dziewczynę w przebraniu męskim. Przedstawiła się jako ona i to przyjęłam.

Z: Dzień później zaproponowała, żebyśmy byli razem.

L: Zuza na to: „ale wiesz, że to będzie ryzykowne”, a ja: „no cóż, podejmę ryzyko” (śmiech).

Z: Strasznie długo wtedy rozmawiałyśmy.

Jak to dziewczyny?

Z: Wiesz, Leo powoli zaczyna odkrywać w sobie Leona. Facecieje mi.

L: Patrzę w lustro: nie jestem zadowolona. Widzę chłopaka, który ma podobne do mnie rysy: „Boże, ale bym chciała tak wyglądać. Po co mi te cycki”. Nie, że nagle mi się to stało. Zawsze tak miałam, gdy sobie przypominam dzieciństwo, migają flashbacki z chłopięcych zabaw, zachowań. Nie zachowuję się jak typowa dziewczyna.

Czyli macie układ hetero.

Z: Trochę pokręcony, ale tak.

Męskość Leo podkręca twoją kobiecość?

Z: Leo podkręca mi pewność siebie. Zaczęłam myśleć odważniej, wyszłam z depresji, wcześniej było kiepsko, chodziłam na terapię.

Zamiast depresji próbowali ci leczyć zaburzenia tożsamości?

Z: Nie, nawet nie. Sama się dziwiłam, ale w całej przychodni byłam traktowana jak trzeba. Przyszłam jako ja i nie było problemu. Panie w rejestracji były na początku zmieszane, bo w dokumentach męskie imię, a tu ja w sukience. Ale szybko się przyzwyczaiły. Terapeutka też super. Dała mi namiar na psychiatrę, ale już nie potrzebowałam.

Chcesz powiedzieć: miłość ci wszystko wyleczy?

Z: Dokładnie tak!

Wymieniacie się ciuchami?

Z: Leo oddaje mi prawie wszystkie damskie, a podkrada moje koszule, o wiele lepiej w nich wygląda. L: Kosmetyki też oddaję. Ledwo coś dostanę: „Zuza, chcesz?” A ona zawsze: „O, przyda się”. No, to proszę, bo po co mi.

Zuza, a to są twoje naturalne włosy?

Z: Tak. Już trzeci raz zapuszczam. Najpierw jak miałam 14 lat i maskowałam transowanie przynależnością do subkultury metalowej. Potem poszłam do wojska i musiałam ściąć. Po wyjściu znów zapuściłam, ale zaczęłam pracować w ochronie, więc ciach. Jak tylko przestałam tam pracować, znów zaczęłam zapuszczać.

A gdzie teraz pracujesz?

Z: W domu. Maluję modele. Ale nie tylko – jestem obrotna, zawsze sobie coś znajdę. Strony www, rysunki, projekty tatuażu…

Masz tatuaż?

Z: Nie, ale planuję. Krzyż celtycki. Jestem poganką.

Praktykującą?

Z: Tak. Jest nas wiele w Polsce, coraz więcej.

Transek poganek?

Z: Transek akurat niewiele, ale zdarzają się – kobiecość nie musi być genetyczna, wiedźmy nie mają nic przeciwko, są otwarte. Mam od nich wielkie wsparcie.

Jak byłaś mała, bawiłaś się w czarownicę?

Z: Nie. Choć kulturą celtycką fascynuję się, od kiedy miałam jakieś 9 lat. Wtedy powoli zaczynałam coś rozumieć, szukać powodów, dlaczego wolę przebywać wśród dziewczyn i dlaczego tak mi łatwiej. Kiedy miałam 13 lat, pierwszy raz po kryjomu założyłam sukienkę siostry, potem zaczęłam sobie sama coś organizować.

Zazdrościłaś dziewczynkom, że nie muszą „organizować?

Z: Tak, było mi żal: ona może, a ja nie mogę, bo to jest niewłaściwe… Teraz już nie zazdroszczę dziewczynom, chyba że któraś ma naprawdę ładną sukienkę – wtedy tak (śmiech).

Chcę założyć sukienkę” – to się po prostu wie?

Z: Tak, to się wie. Najpierw to było z ciekawości, ale kiedy założyłam, pochodziłam chwilę, stwierdziłam, kurczę, to jest właśnie to. Teraz się czuję lepiej. Teraz się czuję sobą.

Ale to jeszcze nie był happy end.

Z: Nie, to początek. W liceum pedagog mnie wysłał do psychologa, a ten do psychiatry na testy, bo miałam problemy w kontaktach z rówieśnikami. Stałam z boku, cicha, wolałam czytać książki, niż obgadywać z chłopakami „laski”. A z drugiej strony byłam już też walczącą anarchistką i potrafi łam powiedzieć, na przykład pani dyrektor, co myślę.

Co na to psychiatra i jego testy?

Z: Że wstydzę się swojej płci. Zaczęłam czytać o tym więcej w internecie i wystraszyłam się. To był 2006 rok, w Polsce sprawy trans dopiero ruszały, wiedza była marna. Miałam okres odrzucenia, dosyć długi. Dopiero po wojsku zaczęłam znów sobie pozwalać. Od swojej ówczesnej partnerki dostawałam nawet od czasu do czasu akceptację. Na godzinę, dwie mogłam założyć coś damskiego, umalować się…

L: Niewyobrażalne! Jakby trzymać kogoś na łańcuchu, puszczać na godzinę, a potem znów wiązać. Dla mnie Zuza może się ubierać, malować jak chce. Akceptuję ją taką, jaka jest, nie wyobrażam sobie żadnego ograniczania.

A teraz?

Z:Teraz jestem mężczyzną tylko w urzędach, raz spróbowałam inaczej i się nie opłaca – to zaskoczenie urzędników, gdy wyjmuję dowód osobisty… Nieprzyjemne, krępujące. Ale na co dzień śmigam po mieście jako ona i nawet lubię, jak mi faceci zaglądają w cycki.

A ty się oglądasz za facetami?

Z: Pewnie! Jak idzie takie przystojne ciacho po mieście, to trudno się nie oglądać. Kiedyś byłam w związku z facetem, mieszkaliśmy razem. Ale to przeszłość.

Mylą ci się czasami zaimki?

Z: Tak. Miewam problemy z formą męską.

L: To jest zabawne. Opowiada coś: „byłem”, „zrobiłem” i nagle chlap: „poszłam”. Z: Ale to na szczęście zdarza się raczej wśród osób, które o mnie wiedzą i akceptują.

A ci, którzy nie akceptują?

Z: Odcięli się. I dobrze. Przekonałam się, kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto mnie lubił tylko dlatego, że na przykład stawiałem drinki.

Dużo było takich „przyjaciół?

Z: Nie. To są rożne historie, czasem zabawne. Jeden znajomy się odciął z zazdrości o dziewczynę. Myślał, że z nią kręcę, a ja z nią tylko o ciuchach gadałam i o maseczkach.

A twoi rodzice?

Z: Trudny temat. Wyszłam z szafy przed rodziną całkiem niedawno – w marcu. Niestety, nie było to zaplanowane. Miałam przyjaciółkę, której się zdawało, że łączy nas coś więcej. Szczerze wyprowadziłam ją z błędu, powiedziałam, jak ze mną jest. A ona w ramach zemsty napisała do mojej mamy i wszystko powtórzyła. Wpadłam w panikę. Rodzice przyjęli to źle. Nasze kontakty się urwały. Potem byłam u nich jeszcze raz. Leo pojechała ze mną, na szczęście, bo potem nie mogłam spać, leżałam na podłodze, trzęsąc się i płacząc. Ale już się podnoszę. Po Miss Trans powiedziałam sobie: dość tego stania w miejscu, trzeba się ruszyć. I powoli ruszam w stronę transformacji, niebawem pierwsza wizyta lekarska.

Co ci dał występ na Miss Trans i wygrana?

Z: Zaczęłam dostrzegać w sobie „to coś”. Wzięłam udział w konkursie nie po to, by wygrać, tylko żeby zaprezentować prawdziwą mnie. Na wygranej mi nie zależało, zresztą, do ostatniej chwili chciałam zrezygnować. I zaprezentowałam siebie – to był wielki energetyczny pozytywny kop.

Czego się bałaś?

Z: Oceniania mnie. Bo to byłam ja, prawdziwa ja, nie jakaś wyimaginowana postać. Założyłam to, co lubię. Pokazałam siebie i jury to doceniło, cieszę się, mam nadzieję, że to był główny powód ich decyzji.

A co lubisz nosić?

Z: Długie spódnice. Ostatnio zaczynam się przekonywać do miniówek, ale zdecydowanie wolę maxi. Najchętniej w stylu mojej pierwszej kreacji konkursowej: dżinsowa spódnica a la lata 70., do tego chętnie obcasy.

L: A potem marudzi na bolące nogi.

Z: Oj, chce się być piękną – trzeba cierpieć.

L: Phi, nie rozumiem cię (śmiech).

A ty, Leo, co nosisz na co dzień?

L: Mundur.

Z: Amerykański, typu marpat. Ode mnie. Bo ja pasjonuję się militariami. Prowadzę grupę paramilitarną ASG, trenujemy taktykę wojenną.

Taktyka wojenna, nieźle.

Z: Jestem szamanką, furry, poetką, potrafię złożyć kałasznikowa w 10 sekund. Jestem człowiekiem renesansu.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wystawa z rozstaniem w tle

Piotr Seweryn Rosoł i Łukasz Błażejewski. Kurator i artysta. Do niedawna para

 

Łukasz Błażejewski: fotografia z cyklu „Uwiedziony”

 

Przygotowała: Marta Konarzewska

Byli razem pięć lat. Jako Sewer Szymon i Prince Negatif przygotowywali retrospektywną wystawę „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie”. Rozstali się na trzy tygodnie przed premierą. Ale sztuka okazała się silniejsza. 31 maja br. w warszawskim MiTo wspólnie otworzyli wystawę. Zaprezentowali też performens, w który wpletli własne rozstanie. I tak sztuka stopiła się z życiem.

Piotr Seweryn Rosoł:

Milczenie oznaczałoby śmierć

Sewer Szymon to… sam rdzeń tego, kim jestem, fundament, na który stoję, niewiele o nim wiedząc, zapoznana, może wyparta, z pewnością zaniedbana moja część święta i przeklęta zarazem. Ze wszystkich imion, które określają moje miejsce w świecie: Piotr Seweryn Szymon Rosoł (a są to imiona tyleż pospolite, co monumentalne, noszące w sobie brzemię tradycji, o której chcę zapomnieć, a nigdy nie zapomnę), wybieram sam środek, który dotąd określał jedynie moje miejsce poza światem, w odosobnieniu, w samotności, w występku. A całkiem zwyczajnie: to pseudonim kuratora, pisarza, performera i co tam jeszcze chcesz, po prostu artysty in spe, rozbuchane ego skromnego badacza literatury i sztuki, właściciela MiTo.

Prince Negatif to dla niego… był cały świat, a jest teraz wciąż żywą, choć mimowolną i niechcianą pamięcią pierwszej miłości, pierwszego wpół-życia, pierwszych myśli o wspólnym Domu, ale i pierwszej zdrady, ucieczki, pierwszego odrzucenia, był darem od losu, od samego Boga, a jest symptomem jego choroby, śladem jego porażki, zdeptanej wiary i roztrzaskanej nadziei. Nie może Sewer pogrzebać jego obrazu, w którym pogrzebał samego siebie, ale w pisaniu składa do trumny jego ciało, na zawsze.

Sewer do Piotra ma się jak… świadomość do nieświadomości, dojrzałość do niedojrzałości, pisanie do czytania, podwójne sweet espresso do rozwodnionego americano. I choć tworzą splot myśli i uczuć tyle nierozerwalny, ile antynomiczny, różnice między nimi zamiast przyciągać, coraz bardziej oddalają ich od siebie.

Odegrałem własne rozstanie, bo… było to pierwsze rozstanie i wstrząs był tak silny, i odrętwienie ciała tak upokarzające, bo przekroczyłem wszelkie granice rozpaczy na drodze do totalnej autodestrukcji, że milczenie oznaczałoby moją śmierć, przynajmniej duchową. Odegrałem rozstanie przeciw obojętności świata, przeciw innym rozstaniom, w niezgodzie, w niezrozumieniu, w poszukiwaniu swojej prawdy, może i czyjejś empatii.

Centralnym elementem scenografii była „szklana” trumna. Było w niej… jak w trumnie prawdziwej, bo był to pogrzeb prawdziwy, a nie „odegrany”, ale ja nie wiem jak było w trumnie, bo mnie tam nie było, lepiej zapytaj Prince’a. Gdy go tam odprowadzałem, wyobraziłem sobie, że idziemy do ołtarza, a nie do trumny, bo zawsze chciałem z nim pójść do ołtarza i wypowiedziałem, jak pamiętasz, słowa przysięgi: „Prince, zobacz, jakbyśmy szli do ołtarza. Ślubuję ci miłość, ślubuję ci wierność, i że cię nie opuszczę aż do śmierci. Mało? Kurwa, mało?”

On zawsze… a ja nigdy. On nigdy, a ja zawsze.

Ja nigdy… a on od czasu do czasu, o tyle, o ile, tylko do pewnego stopnia.

Sztuka jest, żeby… wydobywać na powierzchnię to, czego wydobyć się nie da. Po performensie część warszawki była zażenowana, zdegustowana, porażona moją pretensjonalnością, a część uwiedziona i zachwycona, i te skrajne emocje dosyć mnie zaskoczyły. W gruncie rzeczy bowiem performens był zupełnie onanistyczny, wpatrzony w siebie, zasklepiony we własnym języku, zatopiony w bólu, którego nie potrafi ł nikomu wyjaśnić, a jednak, stał się (choć nie było to jego zadaniem) wyraźnym przekazem. I wciąż dostaję mejle od ludzi, którzy chcą się ze mną podzielić swoimi historiami miłosnymi, rozstaniami i jestem zdziwiony ich otwartością, bo moja otwartość nie była obliczona na ich otwartość, a tylko na własne oczyszczenie.

Rozstanie przynosi… więcej niż zabiera. O ile komuś uda się przetrwać, o ile nie zapije się na śmierć, nie wyskoczy z okna, to pewnego dnia (pomoc psychiatry nie zaszkodzi) obudzi się w całkiem nowym świecie i ten świat będzie o niebo lepszy niż się mógł spodziewać. Gdy rozstanie jest jednostronne, a taka jest nasza historia, gdy jeden rzuca, odchodzi do innego, a drugi zostaje sam, a pragnie wciąż być z tym, który odchodzi, potrzebne są radykalne gesty, wyraźna cezura, niezachwiana świadomość, że nie ma powrotu. I ja w trakcie performensu zlicytowałem rzeczy, które od niego dostałem, a prawie całą resztę oddałem do Czerwonego Krzyża. Własne teksty jemu poświęcone zmieliłem w niszczarce. Wstaję teraz przed szóstą (wstawałem po jedenastej), biegnę na pływalnię i siłownię (dotąd chodziłem jedynie na spacer, zresztą rzadko), w wielkiej intensywności poznaję ludzi i ich historie (przez te wszystkie lata poznawałem jedynie jego, a poznałem go właściwie dopiero w chwili rozstania). I teraz ubieram się jedynie w czerń i biel i nie jest to przejaw ascezy, skromności, zamknięcia, lecz wybór jasno określonych wartości, oddzielenie ziarna od plew, a jednocześnie tło dla zdarzeń, dla spotkań, rozpoznań, feerii kolorów, którą napotykam na swojej drodze dzień w dzień. Są inne rozstania, z wyczerpania, ze znudzenia i nie potrzebują pewnie podobnego radykalizmu, płynnie przechodzą w przyjaźń trwającą latami. W naszym przypadku było inaczej. Moj doktorat w gruncie rzeczy jemu właśnie dedy kowany, bo on od samego początku był wpisany w moje pisanie, ma pięć rozdziałów: wejście-rozpoznanie-spotkanie-rozstanie-wyjście. Nigdy nie dziwił mnie perwersyjny związek mojego pisania z moim życiem, dziwi mnie to, że pisząc „rozstanie” i „wyjście”, nie przewidziałem tego, co było nieuchronne.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – deklarowało MiTo na Facebooku. Co będzie? Inne wystawy, inne zdarzenia, inne spotkania. Z większych projektów w nowym sezonie wymienię tylko cykliczne aukcje tematyczne, trzy wielkie wystawy (w tym: Stasysa Eidrigeviciusa), „Czytanie w ciemnościach”, eventy LGBT (nieprzypadkowo MiTo jest pierwszą chyba w Polsce księgarnią z rozbudowanym działem LGBT i nie jest MiTo miejscem stricte branżowym, lecz miejscem, które wprowadza nasze środowisko do mainstreamu). A poza tym niemal dzień w dzień coś będzie: koncerty, panele dyskusyjne, targi sztuki ulicznej, wieczory autorskie, imprezy tematyczne, śniadania prasowe, itd. itd. Będzie się działo dużo i z rozmachem, i z dowcipem, i niebanalnie, ale mogę obiecać, że nie będę już rąbać tasakiem żadnych portretów, jak w performensie z Princem. I tyle. Adieu Prince! Szukałem cię przez tyle lat i nie znalazłem, a teraz już cię nie szukam, bo teraz już wiem, dlaczego cię nie znalazłem. Gdziekolwiek jesteś, chcę żebyś WRESZCIE był szczęśliwy!

Łukasz Błażejewski: ja jestem Prince!

Prince Negatif to… zabawa w przesuwanie granicy pomiędzy tym, co rzeczywiste i fikcyjne.

Sewer Szymon to dla niego… nie mam pojęcia! Wymyślił to w ostatnim etapie swojego tekstu o mnie… może też chciał mieć swojego Prince’a Negatifa?… a może na swój nowy ekshibicjonizm chciał na powrót nałożyć kapcie?

Prince do Łukasza ma się jak… kosmiczna kurwa do tragarza, który tej kurwie garsonki dźwiga, majtki pierze i pudle pasie, bawi.

Odegrałem własne rozstanie, bo… Ja? Ja się rozstałem, bo miałem powody. Nie chciałem robić wokół tego kampanii reklamowej, wystawy, ale Piotr popłynął, argumentując, że tego potrzebuje… No, to byłem pasywny, myśląc, że jestem mu to ostatni raz winny, ale nie wiedziałem, że takiego performera wyzwolę! Super! Co prawda miał być kurator, a wyszedł multimasturbator! No, ale kogo dzisiaj na to stać?

Centralnym elementem scenografi i była „szklana” trumna. Było w niej… cudnie! Uwielbiam leżeć na golasa pod pleksą, gdy wokół ludzie się gapią, powoli zamieniać się w obiekt… to powoduje drobnofaliste drżenia ciała, podniecenie i wzrost ciśnienia krwi związany z produkcją adrenaliny. Najważniejszy jest jednak stan świadomości i co z nim się dzieje! Dużą rolę odgrywają tutaj świadkowie akcji. Są zbiorem przekaźników, wzmacniaczem, łączą z kosmosem. Po sesji trwa uczucie dezintegracji myśli i ciała, aż nastąpi „powrót“, czyli coś w rodzaju przyspieszonego procesu asymilacji otoczenia, które wydaje się obce… to wyzwala Super Nowe procesy twórcze. Robię to często w duecie z Lady Ma-gą, moją partnerką sceniczną, która ma 160 lat i lubi to. Szukam też Innych, którzy chcieliby stać się obiektami w podobnych instalacjach.

On zawsze… to znaczy kto? Prince? Ja jestem Prince!

Ja nigdy… się nie narodziłem.

Sztuka jest żeby… ją (o)szukać!

Rozstanie przynosi… stanie przy nos osi przystanie roznosi taniec.

Cokolwiek będzie, Prince’a już nie będzie” – ogłosiło MiTo na Facebooku. JesteśTeraz jestem na przepięknie ukwieconym tarasie na Saskiej Kępie, z przepięknym Patriccim Delasceze, w cieniu przepięknej polskiej brzozy, piję sok z rabarbaru i moczę nogi w soli wielickiej… żart… no przecież jasne, że jestem po drugiej stronie! Szukajcie mnie!

 

***

Album „Prince Negatif/Szukajcie mnie po drugiej stronie” poświęcony twórczości Łukasza Błażejewskiego ukazał się 22 czerwca br. Został wydany przez Teatr Nowy w Krakowie. Tekst biograficzny napisał Piotr Seweryn Rosoł, tłumaczenia na angielski dokonała Dorota Sobstel, doktorantka UW, tłumaczka książki m.in. K. Lupy. Album jest dostępny m.in. w warszawskim MiTo.

Piotr Seweryn Rosoł (1981) [Sewer Szymon], literaturoznawca, kurator, właściciel warszawskiej MiTo. Absolwent Wydziału Polonistyki UW oraz Lettres modernes/ /Litterature francaise L’Universite Paris IV Sorbonne, gdzie w październiku ma nadzieję obronić rozprawę doktorską „Literatura i patologiczne. Historia uwiedzionego podmiotu w pisarstwie Witolda Gombrowicza i Jeana Geneta”.

Łukasz Błażejewski (1982) [Prince Negatif], scenograf, malarz, projektant, współzałożyciel i dyrektor kreatywny Teatru Nowego w Krakowie, doktorant Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, absolwent Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Twórca scenografii i kostiumów do przeszło 30 spektakli. Wystawy indywidualne i zbiorowe w: Głogowie, Zielonej Gorze, Wrocławiu, Kudowie Zdrój, Warszawie, Świnoujściu, Orleanie, Krakowie, Berlinie i Paryżu. Odbył staże w Institut d’Arts Visuels w Orleanie i w Ecole Nationale Superieure des Beaux-Arts w Paryżu. Został nagrodzony stypendiami Prezydentów miast Głogow, Wrocław i Kielce. Najbliższe wystawy: polsko-niemiecka w Norymberdze (wrzesień), polsko-francuska w Krakowie (październik).

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edie Windsor

Kobieta, która obaliła tradycyjną definicję małżeństwa w USA

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Mariusz Kurc

84-letnia Edie Windsor przeszła do historii amerykańskiego ruchu LGBT 26 czerwca 2013 r., gdy wygrała proces, który wytoczyła trzy lata wcześniej Stanom Zjednoczonym. Ze swoją sprawą dotarła aż do Sądu Najwyższego, który stwierdził, że ustawa definiująca małżeństwo na poziomie federalnym jako związek kobiety i mężczyzny (DOMA – Defense of Marriage Act) jest niekonstytucyjna. Nie oznacza to automatycznej legalizacji małżeństw jednopłciowych na całym terytorium USA, ale zapewnia prawa małżeńskie na poziomie krajowym parom z tych stanów, w których małżeństwa te są legalne.

Thea byłaby ze mnie dumna

Związek małżeński nakłada na małżonków szereg obowiązków, ale też daje im ponad tysiąc (!) rożnych praw. Część z nich obowiązuje na poziomie stanowym, a część – na federalnym.

Zgodnie z Defense of Marriage Act, małżeństwom jednopłciowym (zawartym w tych stanach, w których są one legalne, czyli obecnie w trzynastu) przysługiwały wyłącznie prawa obowiązujące na poziomie stanowym. Na poziomie federalnym małżeństwa jednopłciowe były nieuznawane. Implikacje tej sytuacji miały dla Edie konkretny wymiar finansowy.

Edie wzięła ślub ze swoją partnerką, Theą Spyer, w 2007 r. w Kanadzie. Dwa lata później Thea zmarła. Kobiety mieszkały we wspólnym mieszkaniu w Nowym Jorku – stanie, w który małżeństwa jednopłciowe są legalne dopiero od 2011 r. Edie otrzymała, zgodnie z testamentem, spadek po Thei (czyli m.in. połowę domu), ale musiała od niego zapłacić podatek na takich zasadach, jdk gdyby była dla Thei obcą osobą. Gdyby moim małżonkiem był jakiś Theo, a nie Thea, nie zapłaciłabym nic – mówiła na konferencji praso- 363 tysiące dolarów – taką konkretnie w jej przypadku skalę miała dyskryminacja par homoseksualnych względem par heteroseksualnych.

Gdy po porażkach we wszystkich niższych instancjach, w końcu 2012 r. Sąd Najwyższy zgodził się rozpatrzeć moją sprawę, byłam wniebowzięta. Gdy usłyszałam wyrok, zdałam sobie sprawę, jak długą drogę przeszliśmy – ja i wszyscy geje i lesbijki, całe społeczeństwo. Czuję się spełniona. Thea byłaby ze mnie dumna. Pomyślałam też: muszę pójść pod Stonewall (nowojorski klub LGBT, gdzie w czerwcu 1969 r. doszło do starć z policją, które uznaje się za symboliczny początek emancypacji osób LGBT – przyp. red.). Bo jeszcze nie skończyliśmy, wiele jeszcze mamy do zrobienia.

Gdzie spotykają się lesbijki?

Edie Schlain miała 23 lata, gdy w 1952 r. wyszła za mąż za Saula Windsora. Byli małżeństwem niecały rok. Powiedziałam mu prawdę. Powiedziałam: kochanie, ty zasługujesz na więcej, a ja potrzebuję czegoś innego. O tym, że jest lesbijką wiedziała „od zawsze”. Już w dzieciństwie, gdy oglądałam filmy, identyfikowałam się zawsze z facetami, którzy podrywali dziewczyny, a nie z tymi dziewczynami. Nie znała kobiet takich jak ona. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mogłabym żyć jako lesbijka. Jako lesbijka, czyli jak? Nie wiedziałam. Nawet to, że mogłabym sama się utrzymywać, nie przychodziło mi do głowy. Wyjście za mąż za mężczyznę, który mnie utrzymuje – to była jedyna, naturalna, oczywista opcja.

Po rozwodzie Edie przeniosła się do Nowego Jorku, znalazła pracę jako sekretarka i zaczęła studia – matematykę. Po ich ukończeniu dostała nową posadę – w IBM. Czasem widywałam kobiety razem i zastanawiałam się, czy są parą. Sama nie miałam jednak odwagi na żaden krok. W końcu miałam już tego dość. Zadzwoniła do zaufanej koleżanki. Wiesz może, gdzie w Nowym Jorku spotykają się lesbijki? Poszłabyś ze mną? Był rok 1962 r.

Klub w dzielnicy Greenwich Village nazywał się „Portofino”. Od razu podczas tej pierwszej wizyty Edie poznała dziewczynę. Theę. Zaczęłyśmy tańczyć i nie mogłyśmy skończyć, aż porobiły mi się dziury w rajstopach. Odtąd chodziły razem na tańce. W 1967 r. Thea oświadczyła się Edie. Nie marzyłyśmy nawet o ślubie, ale zrobiłyśmy sobie zaręczyny. Dostałam od Thei broszkę. Nie pierścionek, bo pierścionek sprowokowałby pytania moich współpracowników, kim jest mój wybranek.

Bardzo długie zaręczyny

Zakochałyśmy się w sobie bez pamięci i po prostu nie mogłyśmy przestać. Nawet umierając, Thea wciąż się dziwiła: Jezu, a my wciąż jesteśmy zakochane! – wspomina Edie.

Razem kupiły mieszkanie na Manhattanie, później również domek w Southampton. Edie awansowała na kierownicze stanowisko w IBM, a Thea, lekarka, przyjmowała pacjentów w domu.

Od początku, czyli od 1970 r. brały udział w nowojorskich Paradach Równości.

W 1977 r. u Thei zdiagnozowano stwardnienie rozsiane. W pierwszych latach jeszcze mogłyśmy tańczyć. Thea rzucała kule w kąt i prowadziła mnie zdrową nogą. Potem było gorzej, Thea usiadła na wózku, a Edie rzuciła pracę, by moc się nią opiekować na pełny etat.

Gdy w 2007 r. lekarze powiedzieli Thei, że został jej rok życia, zwróciła się do Edie: Wciąż chcesz się ze mną ożenić? Bo ja z tobą tak. Pojechały do Toronto (w Kanadzie małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w 2005 r.) z sześciorgiem przyjaciół. Edie wystąpiła w białej kreacji, Thea – w czarnej. Wiele znajomych par homoseksualnych pytało mnie, po co? Po co po 40 latach ładowałyśmy się do samolotu, leciałyśmy do Kanady. Co ten ślub zmienia? Otóż, okazało się, że zmienia. Gdy potem przedstawiałyśmy się jako małżeńska para, byłyśmy traktowane zupełnie inaczej. Poważniej.

Po śmierci Thei Edie miała atak serca. Miesiąc później dostała dokumenty i wezwanie do zapłaty podatku od spadku po Thei. Okazało się, że muszę sprzedać mnóstwo naszych rzeczy, by się wypłacić. Uznałam to za bardzo niesprawiedliwe i postanowiłam zawalczyć.

Miała rację.

Cztery dni po wyroku Sądu Najwyższego Edie Windsor poprowadziła czterdziestą czwartą nowojorską Paradę Równości jako jej Wielka Marszałkini.

 

***

Radość z wyroku

Sąd Najwyższy nie tylko uznał definicję małżeństwa na poziomie federalnym jako związku kobiety i mężczyzny za niekonstytucyjną, ale również, delegalizując tzw. Proposition 8, przywrócił legalność małżeństw jednopłciowych w Kalifornii, największym stanie USA. Wyrok Sądu natychmiast przełożył się na opinię publiczną: poparcie dla małżeństw jednopłciowych w USA wyniosło na początku lipca 55% (w grupie wiekowej 18-30 lat – 80%). Radość z wyroku wyrażali celebryci, m.in. Ben Afleck, Nick Carter, Cher, Ellen DeGeneres, Leonardo DiCaprio, Lena Dunham, Melissa Etheridge, Mia Farrow, Jesse Tyler Fergusson, Neil Patrick Harris, Lady Gaga, Adam Lambert, Madonna, Ricky Martin, Martina Navratilova, Marc Ruffalo oraz wielkie firmy, m.in. Apple, Citi, Ernst and Young, Facebook, GAP, Goldman Sachs, Johnson & Johnson, Marriott, Mastercard, Microsoft, Levi’s, Smirnoff, Starbucks.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Związek skrojony na miarę

JACEK MULCZYK-SKARŻYŃSKI, słynny „Pan od francuskiego”, który zdobył popularność dzięki filmikom – uczy w nich, wcielając się w różne, męskie i damskie, postacie. ADAM CHOWAŃSKI, jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich stylistów, znany m.in. z „Dzień dobry TVN” czy „Projekt Lady”. Pierwszy wspólny wywiad z nimi przeprowadził Tomasz Piotrowski

 

Foto: arch. pryw.

 

16 stycznia powiedzieliście na Instagramie, że od 4 lat jesteście razem. Czemu tak długo to ukrywaliście?

Jacek: Wcale tego nie ukrywaliśmy! Już wcześniej umieszczaliśmy wspólne zdjęcia na IG, tylko po prostu my nie prowadzimy życia…

Adam: Power couple!

J: Właśnie, power couple! Nie dzielimy się całym swoim życiem w mediach społecznościowych. Każdy z nas ma swoje osobne konto, które de facto jest zawodowe, a nie prywatne. Ja mówię o języku, Adam przybliża tematy związane z modą i normalizacją różnorodności. Rzadko wrzucamy wspólne zdjęcia. Przyznaj się, Tomek, że wcześniej nas nie obserwowałeś!

Obserwuję was już od jakiegoś czasu i nie tylko ja dowiedziałem się o waszym związku dopiero teraz. Jak sam, Adamie, pisałeś na IG, otrzymałeś wiele wiadomości od twoich obserwujących po tym coming oucie, bo ja nadal to uważam za coming out.

A: Ale to nie był coming out, bo nie ujawniałem przy tym naszej tożsamości seksualnej, którą uważałem za oczywistą. Pochwaliliśmy się czwartą rocznicą związku i tyle. W przypadku par hetero w podobnej sytuacji również nie chodzi o obwieszczenie światu ich orientacji, ale o powiadomienie o jakimś ważnym wydarzeniu z życia. J: W ogóle nasz związek jest bardzo… zwyczajny.

A: I nudny!

 J: Po prostu jesteśmy razem, kochamy się, mieszkamy ze sobą, mamy pieska… Taka zwykła rodzina: 2+1. Nic wielkiego.

A: Jak w serialach z Netflixa. Tam już nie roztrząsa się tego, jaką kto ma orientację, ale jakie spotykają go codzienne problemy: randki, praca, porażki i sukcesy.

Od czerwca zeszłego roku mieszkacie w Paryżu, gdzie Jacek założył własną szkołę języka francuskiego dla obcokrajowców. Czy nagonka na ludzi LGBT+ w Polsce miała wpływ na waszą wyprowadzkę? Pytam o to, bo ostatnio wiele osób LGBT+ decyduje się na wyjazd właśnie ze względu na homo- i transfobię rządzących.

A i J: No raczej.

A: W żadnym wypadku nie była to emigracja ekonomiczna, ponieważ w Polsce mieliśmy wygodną sytuację zarówno zawodową, jak i finansową, a tutaj zaczynamy poniekąd od zera.

Jak więc wspominacie to dorastanie w homofobicznej i transfobicznej Polsce?

A: Dorastanie młodych gejów w Polsce pod koniec lat 90. to był dramat. I chyba nadal niewiele się pod tym względem zmieniło. To był najgorszy okres mojego życia. Liceum? Koszmar! Śni mi się dalej po nocach. Mimo że starałem się nie wyróżniać, to i tak na korytarzach w szkole towarzyszyły mi kąśliwe komentarze: „To ten pedał, ta ciota”. Dwa razy zostałem dotkliwie pobity przez homofobów. To straszne, ale zarazem nic wyjątkowego – większość queerowych osób w Polsce przeżywa to każdego dnia.

J: Chyba że się dobrze ukrywają. Mnie akurat nikt nie pobił, ale też wytykano mnie palcami. Proces samoakceptacji był u mnie długi. Najpierw klasyczne wyparcie, potem próba ukrywania, aż w końcu zostałem wyoutowany przez brata. W sumie jestem mu teraz trochę wdzięczny, bo może bym zwlekał do dziś? Nigdy nie ma odpowiedniego momentu, by się zabrać do tej rozmowy. Rodzice, nawet jeśli przeczuwają, wolą zamykać oczy i wmawiać sobie, że ich dziecko jest „zgodne z oczekiwaniami społeczeństwa”. Dlatego moi rodzice bardzo to przeżyli. Szczególnie tata.

Wyoutowany przez brata? Jak to się stało?

J: To był chyba rok 2010. Byłem wtedy w długim związku, kończyłem studia i naprawdę zbierałem się, żeby powiedzieć rodzicom, bo jak długo można żyć w ukryciu? Mój starszy brat obserwował mnie na FB i w końcu jakoś połączył kropki.

A: I chciał ci tym zaszkodzić.

J: Powiedział wtedy, że nie chce, żeby jego brat był „pedziem”, a potem padło to zabójcze: „Powiem mamie!”. Tragiczne jest to, że ludzie patrzą tylko z własnej perspektywy. Mówią, że nie chcą, żeby ich brat był gejem, nie dlatego, że boją się o jego przyszłość w homofobicznym społeczeństwie, ale obawiają się o własną reputację – o to, co inni o nich pomyślą. Moja mama też tak zareagowała. Powiedziała: „No dobrze, ale nie mów o tym nikomu”. Ale dlaczego mam nikomu nie mówić?

A jak było u ciebie, Adamie?

A: Mój rodzinny coming out odbył się stosunkowo późno, miałem ok. 30 lat i żyłem już samodzielnie. Wychowywany byłem tylko przez mamę, więc może było mi łatwiej? Powiedziałem jej w Wigilię, tuż po kolacji.

J: Ale znalazłeś idealny moment.

A: Od zawsze był we mnie pierwiastek drama queen. Wszyscy znajomi właściwie już wiedzieli i tylko mama została „do odhaczenia”. Na szczęście zawsze miała liberalne poglądy, więc przyjęła to bez mrugnięcia okiem, w dodatku i tak się domyślała od wielu lat. Ale widzisz, mimo że wiedziałem, że będzie spoko, to i tak odwlekałem to w czasie.

J: Bo to nigdy nie jest łatwa rozmowa.

Jacku, wspomniałeś, że ojciec bardzo źle to przyjął. Chcesz powiedzieć o tym więcej?

J: Ciężko mu było to w ogóle zrozumieć. W przypływie emocji powiedział, że „wolałby mieć syna złodzieja niż geja”.

A: O ja pierdolę.

J: To było straszne, ale starałem się go jakoś zrozumieć. W tamtych czasach, gdy w filmach pojawiali się jacyś geje, to ich jedyną rolą było umieranie na AIDS albo przeżywanie problemów związanych z dyskryminacją. Żadnego pozytywnego przekazu.

A: Przez to bycie gejem było wtedy postrzegane jako przekleństwo. Ja na szczęście byłem w pełni uniezależniony od mamy, ale jak ma sobie z tym poradzić dziecko LGBT+, które mieszka z rodziną i towarzyszą mu jedynie negatywny przekaz oraz brak oznak akceptacji ze strony najbliższych? Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.

Jak dzisiaj wyglądają wasze relacje z rodzicami?

J: Tata po latach powiedział mi w rozmowie telefonicznej, że chce tylko mojego szczęścia. To zdanie jest dla mnie najpiękniejszym wspomnieniem sprzed jego śmierci. A nasze mamy nas znają, pytają się co u nas, pozdrawiają.

A: Moja mama uwielbia oglądać filmiki Jacka na IG i czasem, gdy rozmawiamy przez telefon, mówi: „A widziałam nowy filmik! Ale on zdolny!”. I najbardziej go lubi w rolach kobiet.

J: A tak! To kolejny motyw. Moja mama niedawno odkryła termin „niebinarność” i od razu do mnie: „Słuchaj, ty się tak na tych filmikach przebierasz, a ja słyszałam o niebinarności…”. (śmiech) Ja na to, że przecież kiedyś przebrałem się też za kota, i co z tego wynika? Nie czuję się osobą niebinarną.

A: Wychodzi brak edukacji seksualnej. Niby skąd ludzie mają znać te wszystkie zawiłości sfery płciowej?

J: Ale we Francji też można spotkać ludzi, którzy ciągle nie akceptują inności. Różnica jest tylko taka, że tutaj homofobia jest karalna, związki partnerskie są od 1999 r., a małżeństwa jednopłciowe od 2013 r. Zresztą debata publiczna na ten temat też była wtedy burzliwa. Marine Le Pen (przewodnicząca Rassemblement National, skrajnie prawicowej partii i kandydatka na prezydentkę Francji w tegorocznych wyborach – przyp. red.) walczyła wtedy o „tradycyjne rodzinne wartości”, a dzisiaj ma w swojej partii osoby homoseksualne, z którymi się wręcz obnosi.

A: No właśnie, wiele się zmieniło. We Francji już nawet prawicowcom nie wypada być homofobami i w Polsce pewnie kiedyś będzie tak samo. Jednak jesteśmy jeszcze jakieś 20 lat do tyłu, bo homoseksualność nadal spłyca się jedynie do seksu. Pamiętam, gdy wyznałem mojemu licealnemu koledze, że jestem gejem, odruchowo odsunął się ode mnie o metr, jakbym miał się na niego zaraz rzucić.

Adamie, ty jesteś stylistą, czy to nie wywoływało wobec ciebie homofobicznych komentarzy? W Polsce stereotypowo to wciąż chyba zawód, który, jeśli wykonuje facet, to „musi” być gejem?

A: Branża modowa jest bardzo queerowa. W spisie GUS-u figuruję jako „stylistka”, bo oficjalnie nie ma męskiej odmiany tego zawodu. (śmiech) Jestem sobą, nie powstrzymuję swojej ekspresji i nie muszę udawać bardziej „męskiego”. Przy produkcjach telewizyjnych wręcz traktowano to jako mój atut.

J: Chociaż był jeden program, gdzie kazali ci być „męskim”, pamiętasz?

A: A tak! Producentka jednego odcinka metamorfozy podeszła do mnie w trakcie nagrania i dała wytyczne: „Przepraszam, czy mógłbyś być mniej taki…”, i nie wiedziała, jak to określić, więc tylko wywijała nadgarstkami. Mega się wtedy wkurwiłem i tego dnia przybrałem pozę stylisty „twardziela”. Wyglądało to komicznie i już nigdy więcej mnie o to nie poprosiła. To był jeden epizod. Generalnie nikt nigdy w telewizji nie miał problemu z tym, jaki jestem. Większy problem mieli widzowie wyzywający mnie w komentarzach od „pedałów”.

Mówisz, że w twoim środowisku zawodowym praktycznie homofobii nie ma, ale w jednym z wywiadów powiedziałeś, że obecnie 75% twoich klientów to mężczyźni, i to w dużej części z branży IT. Nie nazwałbym tej branży tak otwartą.

A: To chyba też w dużej mierze stereotyp. Osoby, które do mnie trafiają, to ludzie bardzo otwarci. Jeżeli u kogoś pojawia się potrzeba pójścia do stylisty, to oznacza, że większość podstawowych potrzeb ma już zaspokojonych. Ci ludzie często podróżują, prowadzą światowy tryb życia i to nie jest dla nich problem, że ktoś jest gejem. Zresztą nikt mnie o to nie pyta! Z mężczyznami generalnie mi się łatwiej pracuje, dzięki temu, że sam jestem mężczyzną i wiem, czego oni chcą, mimo że zazwyczaj są to bardzo heteroseksualne potrzeby. Niektórzy walą wprost: „Adam, tak mnie ubierz, żeby laski na mnie leciały w klubie!”. To jest cytat. (śmiech)

A geje też do ciebie przychodzą?

A: No co ty, przecież geje potrafi ą się ubrać! (śmiech) Żartuję oczywiście, ale w sumie to nie wiem, bo nie pytam klientów o ich orientację seksualną, nie interesuje mnie to.

A jak to jest z tym mitycznym gejradarem? Przecież swój swojego pozna.

A: (śmiech) Ja właśnie mam problem z gejradarem. Według mnie lepszy mają homofoby, bo jakoś potrafią wytropić swoje ofiary! Gdy byliśmy na wakacjach we Włoszech, wydawało mi się, że większość mężczyzn jest homo! (śmiech) Oni tam po prostu dobrze wyglądają, są świetnie ubrani. Ale to oczywiście znowu jakieś kalki, stereotypy. Totalnie bez sensu, że tak w ogóle myślimy i mówimy. Rzeczywiście może się wydawać, że geje bardziej dbają o swój wygląd i wizerunek, ale podszyte to jest brakiem akceptacji społecznej. Pracuję teraz nad książką omawiającą m.in. negatywny wpływ wyidealizowanych wzorców na naszą pewność siebie i postrzeganie swojego ciała. Dotarłem do materiałów źródłowych, z których wynika, że przesadna troska gejów o swój wygląd, wszechobecny kult ciała wypływa z chęci dowartościowania się. Działa tutaj podświadomy skrót myślowy: nie jestem akceptowany przez większość, więc może jeśli będę atrakcyjny, to mam szansę zyskać upragnioną przychylność otoczenia. Dodatkowo wśród gejów występuje spory odsetek osób, które nie są zadowolone ze swego wyglądu. Bardziej surowo oceniają siebie jedynie kobiety hetero. Te dwie grupy są pod największym wpływem narzuconych kanonów piękna.

A Jacek od początku dobrze wyglądał, czy jemu, Adamie, wymieniłeś pół szafy?

J: Był przegląd szafy! Ale raczej na moją prośbę. Nie umiałem się ubrać. Kupowałem ciuchy, które mi się po prostu podobały.

A: Ciekawe miałeś te swoje stylizacje. (śmiech)

J: Jakoś ci się spodobałem!

A: Na pierwszą randkę niesamowicie się wystroił. Pamiętam dokładnie. Miał spinki do mankietów w kształcie autobusów, spodnie z taką kieszenią kangurką… No odwalił się! Ja specjalnie ubrałem się zwyczajnie, żeby nie poczuł się niekomfortowo, a tymczasem to on zaszalał.

No właśnie, nie opowiedzieliście jeszcze, jak się poznaliście.

J: A to piękna, romantyczna historia.

A: Wymyśliłem sobie, że nauczę się francuskiego.

J: Ale najpierw był teatr! Nie wyprzedzaj! Jest rok 2016, Teatr Dramatyczny, spektakl o gejach w obozie koncentracyjnym („Bent” – przyp. red.), więc ostro. Czekałem na znajomych. Patrzę, a tu taki fajny, przystojny koleś, rzucam okiem, wpatruję się, ale on oczywiście nic nie widzi.

A: Czekałem na swojego ex. I rzeczywiście, zupełnie Jacka nie pamiętam stamtąd. Minęły 2 lata i stwierdziłem, że chcę uczyć się francuskiego.

J: A co się dzieje, kiedy w Google wpisujesz „lekcje francuskiego”?

A: Zawsze wtedy wyskoczy „Pan od francuskiego”! Zacząłem śledzić jego profil na IG.

J: A ja mówię: „O! To ten przystojniak z teatru!”. I zaczęliśmy się obserwować. Ja daję lajka jemu, on mi. Wiesz, jak to jest. Tak to trwało kilka miesięcy, a potem zaprosił mnie do znajomych na FB.

A: Jakiś czas później miałem prowadzić szkolenie dla mężczyzn, którego jednym z elementów była nauka wiązania krawatów. Potrzebowałem ich 40 sztuk, więc wrzuciłem ogłoszenie na FB.

J: A ja miałem dużo krawatów, więc zgłosiłem się, że mogę dać. Surowo, bez żadnych emotek ani podtekstów. W końcu Adam przyszedł do mnie je odebrać.

A: Na Starówce przed spotkaniem wypiłem ze dwa grzańce.

J: A ja zaproponowałem mu kieliszek wina. I powiedziałem: „Słuchaj, ja mam krawaty, ty jesteś stylistą, to pokaż mi, jak się je wiąże”. Adam wziął krawat do ręki, obwiązuje mnie nim…

A: Byłem tak podekscytowany, że totalnie zapomniałem, jak te krawaty się wiąże. (śmiech)

J: I tak stał tuż przede mną, patrzyłem w jego oczy, jego dłonie tuż obok – wiedziałem już, że to ten moment, że zaraz będziemy się całować, a tu…nic! Do niczego nie doszło! (śmiech) Dałem mu krawaty, a Adam, wychodząc, obiecał, że w rewanżu zaprosi mnie na grzańca.

A: I zaprosiłem.

J: Tak, ale kilka tygodni później. Co ja musiałem przeżywać w tym czasie! Wreszcie się spotkaliśmy na kolację. Karty na stół. Przy drugiej butelce wina szczerze powiedziałem mu, że gdybym nie był zainteresowany, tobym tutaj nie siedział. Adam wtedy sięga pod stół i mówi…

A: „Zupełnie przez przypadek mam przy sobie obrączki”.

J: Ze spinaczy zrobił na szybko dwa kółka. Jakoś po tygodniu zaczęliśmy mieszkać razem. I tyle. Trwa to do dziś.

Mam uwierzyć w tę historię?

(śmiech)

J: Czysta prawda! Co się tak dziwisz? Jednak trochę randkowaliśmy poprzez te lajki na IG, a na żywo kliknęło od razu, więc, nie tracąc czasu, od razu poszliśmy na całość!

A: Jak tego słucham, to rzeczywiście brzmi to trochę creepy.

J: U nas było prosto, nie było tego podręcznikowego czekania, zanim się odpisze, ściemniania, że nie zależy, rozmyślania. A: Jakby miało nie wyjść, toby nie wyszło. A wyszło.

J: (śmiech) Z cytatów Paulo Coelho.

W takim razie gratuluję. To muszę zapytać o pierwszy konflikt. Przecież wy się praktycznie nie znaliście i od raz znaleźliście się pod jednym dachem.

J: Bardzo rzadko się kłócimy. Jeśli już, to są to jakieś pierdoły typu bałagan w domu.

A: A, że ja niby nie sprzątam? No tak, może prawda.

J: O, wyszło! Proszę, wreszcie się przyznałeś! (śmiech)

Z waszego konta na IG wiem, że w tym roku planujecie zawrzeć związek partnerski.

A: Chcemy uregulować nasz związek prawnie i cieszyć się przywilejami, które mają sformalizowane pary.

J: A może kiedyś ślub? W końcu jesteśmy zaręczeni.

A: Zupełnie przez przypadek mam przy sobie obrączki… (śmiech)

A o adopcji też myślicie?

J: Tego zupełnie nie czujemy. Nie widzimy się w roli ojców.

A: Tak. I to chyba sekret naszego związku, że w ważnych sprawach mamy zwykle takie samo zdanie. Dzielimy bardzo podobne wartości, w każdym z dyskusyjnych tematów okazuje się, że uważamy podobnie.

J: Fajni goście z nas są, co tu gadać.

A: Może niech inni ocenią, a nie ty.

Zbliża się sezon Parad, więc jak mam okazję, to zapytam stylistę – co w tym roku założyć na Paradę? Jakaś golizna wchodzi w grę?

A: Pióra w dupę i do przodu! (śmiech) A tak na serio, okres Pride to w końcu czas dumy i pokazania światu, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, niż się wszystkim wydaje, jest przede wszystkim bardziej różnorodna. Dlatego nie widzę przeszkód, aby zaznaczyć swoją odrębność strojem odbiegającym od obowiązujących standardów i norm. Oczywiście jeśli ktoś ma na to ochotę i czuje taką potrzebę wyrazu. Jeżeli u kogoś widok faceta w ćwiekach i piórach bądź kobiety z nagimi sutkami wywołuje obrzydzenie lub źle się kojarzy, to trudno. Nie jesteśmy po to, aby spełniać czyjeś oczekiwania estetyczne. Zresztą normalizacja różnorodności jest bolesnym procesem. To ma boleć! Zabawne, że golizna w wydaniu hetero na karnawale w Rio nikomu nie przeszkadza, ale golizna LGBT+ podczas naszego święta jest dla niektórych zamachem na porządek świata.  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.