Ian McKellen

Największy aktywista LGBT wśród aktorów

 

Na Paradzie Równości w Manchesterze (2010)

 

Tekst: Mariusz Kurc

Gdy dorastałem, nie było jawnych gejów w parlamencie ani talk show Grahama Nortona (jawnego geja – przyp. MK). Zewsząd słyszałem, że bycie gejem to zło, więc odciąłem tę część siebie ze świadomości. Nauczyłem się udawać heteryka. To było jak aktorska szkoła! Potem zrozumiałem, że coming out jest kluczowy dla poczucia własnej wartości. Zdałem sobie też sprawę, że osoby publiczne, mówiąc o sobie publicznie, mogą pomoc innym. Wyjście z szafy zmieniło całe moje życie na lepsze. Żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej – powiedział Ian McKellen na spotkaniu z uczniami w londyńskiej szkole w październiku br.

Aktor wyoutował się w 1988 r. Miał 49 lat. Konserwatywny brytyjski rząd debatował właśnie nad projektem ustawy o zakazie propagandy homoseksualnej – coming outem na falach stacji BBC McKellen wyraził swój sprzeciw (ustawę uchwalono, po kilkunastu latach zniesiono, a niedawno konserwatyści za nią przeprosili).

Magneto i Gandalf

McKellen miał już wtedy wysoką pozycję aktorską w teatrze, ale dopiero później, po pięćdziesiątce, jego fi lmowa kariera rozkwitła w pełni. Jego najsłynniejsze role to Magneto w „X-Men” i Gandalf we „Władcy pierścieni”. W tej drugiej zobaczymy go znów już w grudniu: na premierę czeka „Hobbit. Niezwykła podroż” Petera Jacksona.

Z perspektywy LGBT najważniejszy film McKellena to biograficzny „Gods and Monisters” (1998) Billa Condona. Aktor zagrał homoseksualnego reżysera Jamesa Whale’a, autora słynnego „Frankensteina”, zafascynowanego młodym pięknym ogrodnikiem. Otrzymał nominację do Oscara.

Ian urodził się w 1939 r. Do aktorstwa zachęciła go inscenizacja „Piotrusia Pana”, którą zobaczył, gdy miał 12 lat. W szkole aktorskiej zakochał się w Dereku Jacobim (znanym z serialu „Ja, Klaudiusz”), ale była to miłość nieodwzajemniona i niezadeklarowana. Lata później Jacobi, dziś również wyoutowany gej, wyznał, że… kochał się skrycie w McKellenie (w latach 80., już nie skrycie i z wzajemnością, kochał się w McKellenie Rupert Everett, o czym pisze bez ogródek w swej autobiografii).

W 1965 r. McKellen trafi ł pod skrzydła Laurence’a Oliviera, a reszta jest już częścią historii teatru brytyjskiego – aktor zagrał praktycznie wszystkie najważniejsze role, szekspirowskie i nie tylko. Obecnie zaś pracuje nad sitcomem „Vicious old queens”, w którym gra starą, złośliwą ciotę. Partneruje mu… Derek Jacobi.

Fuck off, I’m gay”

W 1991 r. McKellen otrzymał od królowej tytuł szlachecki, a w 2008 r. – medal honorowy za osiągnięcia w sztuce i za działania na rzecz równości. Bardzo chętnie wypowiada się na tematy LGBT. Działa w brytyjskich organizacjach LGBT (jest współzałożycielem jednej z nich – „Stonewall”), często pojawia się na Paradach Równości w Londynie, Manchesterze, San Francisco czy Johannesburgu. Prawna i społeczna równość osób homoseksualnych na całym świecie to dla mnie najważniejsza sprawa – pisze na swej stronie internetowej.

Słynie z ciętego języka. W jednym z wywiadów wspominał debatę z lat 80. o zakazie „propagandy homoseksualnej”, w której brał udział wraz z Michaelem Howardem, ministrem środowiska. Howard nie zmienił stanowiska pod wpływem argumentów aktora, ale na koniec spotkania poprosił go o autograf. Fuck off, I’m gay – napisał McKellen.

W 2007 r. w Singapurze podczas wywiadu TV na żywo dziennikarz zapytał go, jakie miejsca planuje zwiedzić. Może poleciłbyś mi jakiś gejowski klub? – wyparował McKellen.

Najbardziej irytuje go rozpowszechniony pogląd, że aktorowi trudno się wyoutować, bo jawny gej grający heteryka nie będzie wiarygodny: Co za bzdury! Ludzie doskonale zdają sobie sprawę, że na ekranie są aktorzy, którzy udają. Widzą mnie we „Władcy pierścieni” i co? Myślą, że naprawdę jestem czarodziejem?

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Susan Sontag

W pierwszym tomie dzienników „Odrodzona” wielka intelektualistka opisuje m.in. drogę do akceptacji homoseksualizmu i swe pierwsze związki lesbijskie

 

fot. mat. pras
nastoletnia Susan Sontag

 

Tekst: Roger Weichert

Wiesz, gdzie są dzienniki – powiedziała synowi Davidowi Rieffowi, gdy była już bardzo chora. Zostawiła go z tą lakoniczną informacją i decyzją: publikować czy nie? Dziesiątki zeszytów, które zapisywała od 15. roku życia, stały poukładane na półkach sypialnianej garderoby.

Pierwszy tom dzienników Susan Sontag „Odrodzona”, obejmujący lata 1947-1963, ukazał się właśnie, prawie osiem lat po jej śmierci, nakładem wydawnictwa Karakter. W „Przedmowie” Rieff twierdzi, że opublikowane zapiski nie mogą być traktowane jako „cała prawda o mojej matce”, choć z pewnością dają przestrzeń do jej osądzania, czyli do tego, co sama uwielbiała robić wobec innych. Syn przyznaje również, że ocenzurował niektóre wpisy dotyczące życia seksualnego Sontag. Ale sporo na szczęście pozostawił.

Matka kampu

Z perspektywy LGBT jej najważniejszym dziełem jest esej „Notatki o kampie” z 1964 r. To Sontag nazwała i opisała zjawisko mające swe źródła w kulturze LGBT. Kamp, czyli zamierzony kicz, świadoma przesada, okazał się pojęciem nośnym i stosowanym do dziś – kampowe są drag queens, kampowy jest Almodovar, kampowa jest, oczywiście, Lady Gaga.

Sontag jest także autorką słynnego eseju „O fotografii” oraz innych – m.in. „Przeciw interpretacji” czy „Choroba jako metafora”. Pisała również powieści – np. „W Ameryce” – fabularyzowaną historię aktorki Heleny Modrzejewskiej.

Szturm na kanon

Z historią swojego życia zadebiutowała 16 stycznia 1933 r. w Nowym Jorku. Przyszła na świat pod nazwiskiem Susan Rosenblatt. Jej ojciec zmarł, gdy miała pięć lat. W 1945 r. przyjęła nazwisko ojczyma – Sontag. Wychowywana przez nianię, spoglądała na niezbyt oczytaną matkę z coraz większym znudzeniem oraz pogardą. Pragnęła być jej przeciwieństwem, tę opozycję zapewnić jej miała przestrzeń intelektualna. Jako piętnastolatka szturmowała więc Sontag kanon klasycznej literatury, sięgała po Arystotelesa, Dostojewskiego, Gide`a, Manna czy Rilkego. Studia rozpoczęła na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley w wieku 16 lat.

W listopadzie 1947 r., w pierwszym zdaniu „Dzienników” zapisała: Wierzę, że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci, a rok później: O ile dawniej byłam okropnie, neurotycznie wręcz religijna i myślałam o tym, by pewnego dnia zostać katoliczką, o tyle teraz czuję, że mam skłonności lesbijskie (z jakim wahaniem piszę te słowa).

Niezbyt piękna, ale mimo to atrakcyjna

Niezbyt piękna, ale mimo to atrakcyjna – tak opisała Harriet Sohmers Zwerling, która została jej dziewczyną i która wprowadziła ją w meandry środowiska homoseksualnego San Francisco. Obie odwiedziły gejowskie i lesbijskie kluby z występami drag queens i drag kings. W 1949 roku!

Harriet odpowiada również za inicjację seksualną Susan, a tym samym za jej wyzwolenie i zredefiniowanie pojęcia seksualności. 16-letnia Sontag uznała, że biseksualizm wyraża pełnię człowieczeństwa i stanowi otwarte potępienie zboczenia, jakim jest ograniczanie doświadczeń seksualnych. (…) Wiem teraz, co chcę robić w życiu. Dziś to, co dawniej było mi tak trudno pojąć, jest całkowicie oczywiste! Chcę sypiać z jak największą liczbą osób – zapisała, dodając: Jeśli mam błądzić, wolę nurzać się w brutalności i nie znać umiaru, niż przeżywać życie na poł gwizdka. Eksplorowała więc seksualność: Po tym, jak dla H. byłam „femme”, a dla K. – „butch”, odkryłam, że większą satysfakcję cielesną czerpię z bycia „bierną”, chociaż emocjonalnie jestem zdecydowanie typem kochanki, a nie ukochanej… (Boże, jakie to wszystko niedorzeczne!!).

Nowym etapem w życiu nastolatki miała być edukacja w Chicago. Wszystko zaczyna się teraz – jestem odrodzona.

Nagły odwrót

Tymczasem Chicago przyniosło jej ślub z wykładowcą socjologii Philipem Rieffem. Stosunkowo szybko zaczęła zauważać opresyjny charakter małżeństwa. W małżeństwie utraciłam pewną część własnej osobowości – początkowo ta utrata była przyjemna, łatwa; teraz sprawia mi bol i z nową siłą nieustannie podsyca moją tendencję do niezadowolenia. Dostrzegała w mężu emocjonalnego dyktatora, który ortodoksyjnie odnosił się do kategorii rodziny i traktował ją jako swego rodzaju misterium. W 1952 r. przyszedł na świat syn David, lecz jego pojawienie się nie zahamowało degradacji stosunków między Susan i Philipem, z którym nie było ani prywatności, ani namiętności. Zmęczenie wojnami małżeńskimi i otępieniem, jakie przygniatało pisarkę, pchnęło ją do realizacji pomysłu o wyjeździe do Oksfordu, a później Paryża. Choć czuła silną więź z synem, postanowiła zostawić go z ojcem, z którym po ośmiu latach wzięła rozwód. Odsiedziałam trzy wyroki: dzieciństwo, małżeństwo, dzieciństwo dziecka. W sposób arbitralny udzieliła sobie amnestii, aby za pośrednictwem kolejnego raptownego zwrotu powrócić na ścieżkę odrodzenia.

Reanimacja zahibernowanej natury

Kochankowie walczą na noże i bicze (…). Kłótnie małżeńskie zaś pełne są wyrafinowania, zaopatrzone w białe rękawiczki stosownych pozorów. Nie wiadomo, co dla Susan było właściwie gorsze. Ostatnie miesiące 1957 r. zetknęły ją na powrót z Harriet Sohmers Zwerling (znów toczy się gra w seks, miłość, przyjaźń, przekomarzanki i melancholijne gesty). W ciągu następnego roku doświadczana była kryminałem miłości, żonglowaniem bliskością, używaniem ciała i namiętności, poniewierana sadystyczną obojętnością partnerki: Ten zakłamany i niebezpieczny związek. Bardziej zakłamany i niebezpieczny dla mnie niż dla H. Ja traktuję go poważnie. Ona – jako męczący pozór, który musi od niechcenia podtrzymywać, opłakując swoją Irene. Musiała się zmagać z krytyką ze strony Harriet, która podważała i deprecjonowała wszystko, co konstytuowało osobę pisarki. Susan Sontag zamiast odrodzenia znalazła w ramionach swej kochanki jedynie rozczarowanie. Było ono tak głębokie, że doszła w końcu do wniosku, iż da radę żyć bez H.

Zdecydowała się powrócić do Nowego Jorku i w 1959 r. rozpoczęła pracę w czasopiśmie „Commentary” w roli redaktorki, autorki artykułów i recenzji. Zmiana miejsca zamieszkania przyniosła związek z pisarką Marią Irene Fornes. Tym razem miało być inaczej, Sontag postawiła wysokie wymagania nowej partnerce, nie kryła się z zazdrością i zaborczością. Chciała, aby tym razem relacja odbywała się na jej warunkach. Dla I. kochać kogoś to go obnażyć. Dla mnie kochać to wspomagać, wspierać nawet wtedy, gdy kłamie. Niemniej ponownie poniosła klęskę, nie mogła czuć się pewna miłości Irene, wciąż pozostawała w swoich oczach na gorszej pozycji, uważała, że jest słabsza od partnerki. Trwała przy jej boku na pasku uzależnienia od złudzenia miłości. Przestała mnie kochać. Nie jest zwrócona ku mnie, spojrzenie ma puste, przestało jej zależeć.

X-factor

Idąc przez życie, Susan Sontag nie mogła pozbyć się swych dwóch drażniących cech: braku taktu oraz chęci krytykowania innych. Skłonność do potępiania być może nie byłaby niczym strasznym, gdyby nie inklinacje pisarki do zdradzania „przy okazji” intymnych szczegółów z cudzego życia. Tendencja do przekraczania granic wiązała się z przesadną szczerością połączoną z silną potrzebą akceptacji. Zjawisko to nazwała „X”. Jego źródła upatrywała w nieznajomości swoich uczuć, ale również w przekonaniu, że (…) każda osoba, z którą przebywam, musi być moim numerem 1. A to oznaczało kompulsywne dążenie do tego, aby być taką, jaką oczekuje od niej druga osoba. Miała świadomość tej niedoskonałości, ale nie mogła nic zrobić z faktem, iż była w stanie poświęcić uwagę tylko jednej osobie, tym samym „zdradzając” pozostałe przebywające wówczas w jej towarzystwie.

To przez „X” nawykowo kłamię, mówiąc to, co druga osoba pragnie usłyszeć. Próby ciągłego imponowania, szokowania, pretendowania do cudzej uwagi stawiały Sontag w destrukcyjnym położeniu.

Dziennik pełen jest tego typu analiz. Zawiera też mnóstwo przeróżnych list (ulubionych filmów, książek do przeczytania itd.), a także impresje z dzieciństwa.

W styczniu 1958 r. zapisała: Ikony kobiecej niezależności, żywe obrazy feminizmu, są homoseksualistkami – Garbo, Hepburn, de Beauvoir. (…) Czy to podkopuje feministyczną sprawę? A pod koniec 1959 r.: Dopiero teraz zaczynam rozumieć, jak wielkie poczucie winy wywołuje we mnie homoseksualizm. (…) Bycie lesbijką sprawia, że czuję się bardziej podatna na atak.

Susan i Annie

Żądza pisania łączy się u mnie z homoseksualizmem. Potrzebna jest mi jakaś tożsamość, której mogę używać jako broni, broni równie skutecznej jak ta, którą wymierzyło we mnie społeczeństwo – pisała w 1959 r. Wartość dziennika oceniła sama: Prezentuję się w nim jako osoba emocjonalnie i duchowo niezależna.

Taką lata później pokochała ją fotografka Annie Leibovitz. Były razem kilkanaście lat. Leibowitz urodziła syna, którego biologicznym ojcem był syn Sontag.

Annie była przy Susan, gdy ta, po raz kolejny, zapadła na raka. Pokonał ją 28 grudnia 2004 roku.

Dwa pozostałe tomy dzienników mają ukazać się wkrótce.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dalida

Wielki talent, wielka uroda i życie naznaczone tragedią. W tym roku minęło 25 lat od jej śmierci

 

 

Tekst: Marcin Dąbrowski

O chłopakach, którzy biorą śluby z chłopakami i o dziewczynach, które kochają dziewczyny, śpiewała już w 1972 r. w piosence „Pour ne pas vivre seul” („Aby nie żyć samotnie”). Ale divą gejowską była praktycznie od początku kariery, czyli od połowy lat 50.

Aby nie żyć samotnie”

Jej kult nie słabnie. Nawet młodzi fani, którzy nie mogą pamiętać Dalidy, geje i niegeje, znają dobrze „Paroles, paroles”, „Gigi l’Amoroso“ czy „Laissez-moi danser”.

Była klasą sama dla siebie, jej ponad trzydziestoletnia kariera to imponujące pasmo sukcesów, ale w życiu prywatnym zupełnie jej się nie wiodło. Wszystkie moje romanse były porażkami. Jestem samotną kobietą. Całe życie szukam prawdziwej miłości i do tej pory jej nie znalazłam – mówiła. Była też autoironiczna: Dwa razy w tygodniu wychodzę na służbową kolację i za każdym razem wracam zaręczona.

Aż trzech jej partnerów popełniło samobójstwa. 25 lat temu pogrążona w depresji piosenkarka, chronicznie nieszczęśliwa, odebrała sobie życie.

Gdyby żyła, niebawem obchodziłaby 80. urodziny. Przyszła na świat 17 stycznia 1933 r. jako Yolanda Gigliotti w Kairze, w rodzinie emigrantów – jej matka pochodziła z Francji, ojciec był włoskim skrzypkiem. Obdarzona nieprzeciętną urodą, w 1954 r. została finalistką konkursu Miss Egiptu. W grudniu tego samego roku wyjechała do Francji z nadzieją na karierę aktorską, ale pierwsze filmy przeszły bez echa. Zaczęła także występować na małych estradach i w kabaretach, gdzie została dostrzeżona przez szefa wytworni płytowej Eddiego Barclaya i dyrektora legendarnej paryskiej Olympii, Bruno Coquatrixa.

Oto dlaczego śpiewam”

W 1956 r. zaśpiewała swój pierwszy hit „Bambino” już pod pseudonimem Dalida. Piosenkę pomógł jej wylansować Lucien Morisse, dyrektor radia Europe 1, w którym Dalida się zakochała. To była trudna miłość – Morisse miał żonę i dzieci. W 1961 r. udaje się im sformalizować związek, ale małżeństwo przetrwa tylko kilka miesięcy. Kilka lat później Morisse popełnia samobójstwo.

Na życiowej drodze artystki pojawia się na chwilę malarz Jean Sobieski, a potem piosenkarz Luigi Tenco. W 1967 r. na festiwalu w San Remo Dalida wykonuje napisaną przez Tenco piosenkę „Ciao amore, ciao“. Utwór nie zostaje zakwalifikowany do finału. Tenco z tego powodu… odbiera sobie życie w hotelowym pokoju. Załamana piosenkarka wpada w rozpacz i również podejmuje samobójczą próbę, na szczęście nieudaną.

Na początku lat siedemdziesiątych poznaje Richarda Chanfraya. Przez kilka lat oboje nie mogą bez siebie żyć, ale w końcu Dalida nie wytrzymuje chorobliwej zazdrości Richarda (nie o innych mężczyzn, ale o sukcesy!). Rozstają się w 1981 r., a dwa lata później Richard popełnia samobójstwo.

W 1985 roku poznaje lekarza Francoisa Naudy’ego – ostatniego towarzysza życia.

Mimo ogromnych sukcesów płytowych i estradowych, piosenkarka od wielu lat cierpi na depresję. W nocy z 2 na 3 maja 1987 roku, w jej domu w paryskiej dzielnicy Montmartre, zasłania ostatecznie kurtynę: przedawkowuje środki nasenne (Najlepszy środek na sen to mężczyzna, ale ja zwykle sypiam sama).

Pozostawia dwa listy – jeden do brata, drugi do Naudy’ego, a także pożegnanie skierowane do fanów: Moje życie stało się nie do zniesienia… Wybaczcie mi.

Historia pewnej miłości”

Nagrała około tysiąca piosenek w ośmiu językach (Nie jestem po prostu kobietą, jestem fabryką piosenek). Do jej wielkich przebojów, obok już wymienionych, należą także m.in. „Gondolier“, „Romantica“, „Il venait d’avoir 18 ans“, „J’attendrai” czy tytuły, które mogą być ilustracją jej pogmatwanego życia, cytowane na początku „Pour ne pas vivre seul“ („Aby nie żyć samotnie”), „Je suis malade“ („Jestem chora”). Koncertowała w ponad 30 krajach świata, w tym również kilkakrotnie w Polsce.

Jedynym oddanym jej całkowicie mężczyzną, który dodawał jej sił i wiary w siebie był brat Bruno (później przyjął imię Orlando). Był powiernikiem, przyjacielem i menadżerem, a teraz wciąż dba, by pamięć o niej była żywa.

W Europie nadal drag queens często biorą na warsztat numery Dalidy (Długowłosi faceci, którzy mnie naśladują, pochlebiają mi. Można być dziewczyną-Dalidą i chłopcem-Dalidą). W 2001 r. poczta francuska wyemitowała znaczek z jej podobizną, w 2007 r. wystawa poświęcona Dalidzie w paryskim ratuszu przyciągnęła ponad 300 tysięcy zwiedzających.

A gejowskie przewodniki po Montmartrze informują dokładnie, jak znaleźć plac jej imienia, tablicę pamiątkową oraz grób na cmentarzu. Zdobi go tonąca w zawsze świeżych kwiatach rzeźba piosenkarki naturalnych rozmiarów.

Dziękuję Panu Thierry Savona za udostępnienie zdjęcia i Annie Wolskiej za przygotowanie go do publikacji.

 

Tekst z nr 40/11-12 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tove Jansson

Któż nie zna Muminków?

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Agnieszka Weseli

Okazję do napisania tego artykułu dała biografia Tove Jansson „Mama Muminków” pióra Boel Westin, która w końcu zeszłego roku ukazała się u nas nakładem wydawnictwa Marginesy. Choć nie chciałabym zaczynać od słów: „Każda/y z nas zna Muminki”, to niełatwo zacząć inaczej. Przynajmniej wśród znanych mi osób muminkowy cykl pełni rolę ukochanych lektur z dzieciństwa i życiowego punktu odniesienia. „Która postać z ≪Muminków≫ jest twoją ulubioną? A która część?” Po odpowiedziach na te pytania próbujemy się rozpoznać. Dlaczego można tak robić z „Muminkami”, a o wiele trudniej z innymi, nawet doskonałym książkami dla dzieci?

Ponieważ Tove Jansson nie pisała tylko „dla dzieci” ani tylko o Muminkach. Biorąc książkę Boel Westin w ręce, już wiedziałam, że zostałam wprowadzona w błąd przez polski tytuł – oryginalny brzmi: „Tove Jansson. Słowo, obraz, życie”, przez polską okładkę i okruszki, jakie wydawca rzucał na zachętę. Nie jestem pewna, czy Tove Jansson byłaby zadowolona, że sprowadzono ją do roli muminkowej Mamy, przedstawiono jako samotną w otoczeniu trolli, a jej życie streszczono (na okładce) następująco: Wymarzyła sobie cudowny świat, do niego weszła i w nim się spełniła.

Spełniona

Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście czuła się spełniona, ale na pewno nie dzięki Muminkom, które stały się ostatecznie nielubianym obowiązkiem, jak dzieci, które zbyt długo nie dorastają. Były wciąż przy niej, ponieważ osiągnęły międzynarodowy sukces i stały się rozpoznawanym międzynarodowo znakiem handlowym, i coś trzeba było zrobić z tą sławą i tymi marketingowymi okazjami. A Tove Jansson wcale nie chciała robić właśnie tego: chciała pracować, tworzyć i znajdować dla siebie wciąż nowe środki wyrazu.

Urodziła się w 1913 r. jako córka cenionego rzeźbiarza i pracowitej eksskautki-graficzki-ilustratorki, w rodzinie należącej do mniejszości szwedzkiej w Finlandii. W atmosferze lekceważenia dla konwencji i jednocześnie wytężonej pracy, w ciągłym przepływie twórczej energii, wśród sztuki traktowanej jako życiowy priorytet wrodzone talenty Tove rozwinęły się doskonale. Zadebiutowała jako nastolatka rysunkami i komiksami w pismach. Malowała: pierwszą indywidualną wystawę miała w 1943 r. Tworząc, nie myśli się o innych! Człowiek stara się wyrazić siebie samego (…) doprowadzić do syntezy, wyjaśnić, uwolnić – taka właśnie była motywacja jej ciągłej pracy, nieustannego samodoskonalenia i podejmowania kolejnych wyzwań. Rzeźba. Grafika użytkowa. Karykatury polityczne. Freski. Dramaty i libretta operowe. Powieści. Nowele. Malarstwo abstrakcyjne. Tworzyła i mieszkała na wieży w Helsinkach, na samotnej szkierze i podróżowała po świecie, wciąż głodna inspiracji. „Muminki” są tylko częścią tej długiej historii rozwoju, którą zamknęła dopiero śmierć Tove w 2001 r.

Tootiki to Tuulikki

A co z drugim tematem, który podczas promocji książki podkreślał wydawca, czyli z homoseksualizmem Tove? O jej życiu seksualnym niewiele się dowiemy. Nie poznamy jej również jako osoby zabiegającej o społeczne równouprawnienie swoich związków z kobietami (w Finlandii aż do 1971 r. stosunki homoseksualne były prawnie zakazane; potem nastąpiła emancypacja, związki partnerskie zalegalizowano w 2002 r.).

Przekonamy się za to, że naprawdę obok pracy najważniejsza była dla niej miłość (te dwa priorytety i życiowe cele wymieniła na swym pierwszym ekslibrisie). Wybierała osoby, z którymi będzie się mogła rozwijać: czy to mężczyzn (byli tacy w jej życiu), czy kobiety (nie było tylko jednej). Najdłuższa i najbardziej twórcza miłość łączyła ją, od 1955 r. aż do końca, z Tuulikki Pietila, bardzo znaną fińską graficzką (1917-2009). Tootiki to jej portret. Tak się składa, że jedna z moich ulubionych postaci z „Muminków”.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na homofobię reaguję kategorycznie

O spektaklu „Matki i synowie”, o Mironie Białoszewskim, o byciu ikoną polskich gejów i lesbijek i o swych przyjaciołach LGBT z Krystyną Jandą rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Kasia Chmura-Cegiełkowska

 

W nowym spektaklu „Matki i synowie” gra pani Catherine Gerard, matkę zmarłego na AIDS, homoseksualnego syna, która po latach przyjeżdża na spotkanie z jego partnerem, który ma teraz męża i dziecko. Sztuka miała premierę na Broadwayu w 2014 r. w sytuacji kompletnie innej niż w Polsce: w stanie Nowy Jork małżeństwa jednopłciowe są legalne od 2011 r., obecnie już zresztą na całym terenie USA, u nas nie ma wciąż nawet związków partnerskich. Dlaczego, mimo tych różnic, postanowiła pani nie tylko zagrać w „Matkach i synach”, ale również wyreżyserować spektakl?

Po pierwsze spodobał mi się tekst, zobaczyłam w nim potencjał, temat jest aktualny, „gorący” w Polsce, argumentacja i dramaturgia znacząca, świetne role. Teatr Polonia od początku działania zabiera głos w sprawach społecznych. A różnice nie mają żadnego znaczenia, problem jest aktualny i bliski ludziom także w Polsce.

Czy, stojąc na scenie, słyszy pani tę kompletną ciszę na widowni, gdy Michael mówi: „Will to mój mąż? Co „mówi” ta cisza?

Ta cisza potwierdza tylko aktualność i obecność problemu. Ta cisza kamienna, zapadająca kilka razy, w kilku momentach, znaczy tylko i aż to, że problem jest ważny i aktualny.

Jedna z naszych czytelniczek napisała po premierze, że fajnie byłoby, gdyby po tych słowach ludzie na widowni zaczęli klaskać.

Chyba jeszcze poczekamy na takie reakcje, ale nasz spektakl jest małym kamyczkiem do tej budowy.

Na ile rozumie pani graną przez siebie postać, a na ile jej postawa jest pani obca? Mówi się często, że miłość rodzicielska jest bezwarunkowa – ale znam wiele przykładów przeczących tej tezie. Wielu rodziców zachowuje się haniebnie na wieść o homoseksualności syna/córki. Czasem, jak Catherine, nie potrafi ą tego zaakceptować nawet po wielu latach.

Wydaje mi się, że rozumiem moją postać i staram się, bo to mój obowiązek aktorki, bronić jej racji, a bronię ich przez emocje bardziej niż racjonalnie. Miłość rodzicielska na pewno nie jest bezwarunkowa, to oczywiste, ale chcę powiedzieć, że rodzice mają prawo do własnego zdania, szczególnie kiedy dzieci są dorosłe i są osobami zupełnie samodzielnymi. Znam wiele rodzin, które są podzielone katastrofalnie, z powodu odmiennych poglądów politycznych choćby. Ale trzeba się szanować i to jest oczywiste.

Terence McNally, autor „Matek i synów”, jawny gej, będący w związku małżeńskim, to również autor „Master Class”, w którym gra pani jedną z div wszechczasów – Marię Callas. Śledzi pani drogę tego dramaturga? Planuje może przeniesienie innych jego sztuk?

Nie, na razie nie mam takich planów, zresztą nie ma tych tekstów wiele. „Matki i synowie” to był tekst interwencyjny, jak mówi sam autor.

Ale skoro już jesteśmy przy divach – gejowskich/ lesbijskich ikonach, była pani na scenie również Marleną Dietrich. Na pewno zauważyła pani, że silne kobiety, często artystki, często z rysem tragicznym, ale prące pod prąd, zajmują szczególne miejsce w gejowskiej subkulturze. Pani w ten opis również się wpisuje – zarówno doborem ról, jak i poza sceną. Silnych, bezkompromisowych kobiet ma pani mnóstwo w repertuarze i filmowym („Człowiek z marmuru”, „Kochankowie mojej mamy”, „Przesłuchanie”, Rewers” i wiele innych), i teatralnym („Biała bluzka”, „Danuta W”, „Ucho, gardło, nóż). Nawet kura domowa Shirley Valentine przecież wyzwala się! Jaki ma pani stosunek do tego, że jest pani ikoną polskich gejów i lesbijek?

No wie pan! Pierwsze słyszę!

No, nie. Naprawdę?

Ale jest mi bardzo miło. Serdecznie państwa pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego. Ale „Matki i synowie” to sztuka teatralna dedykowana raczej tym „opornym”. To także tekst w dużym stopniu edukacyjny, tu, w Polsce, w odróżnieniu od Ameryki, dlatego ważny. Mamy już pierwsze szkoły kupujące bilety. Bardzo się z tego ucieszyłam.

W filmie „Parę osób, mały czas” zagrała pani Jadwigę Stańczakową, przyjaciółkę Mirona Białoszewskiego. Czy ma pani wśród swych przyjaciół gejów/lesbijki? Czy te przyjaźnie wpłynęły na postrzeganie homoseksualności przez panią?

Mam i miałam wielu przyjaciół gejów i przyjaciółki lesbijki, zawsze patrzyłam przyjaźnie na ich seksualność , a raczej zupełnie naturalnie to przyjmowałam. To był tylko drobny element naszej przyjaźni i w zasadzie bez znaczenia. Niewidoma Jadwiga Stańczakowa byłą postacią niesamowitą, a jej przyjaźń z Mironem Białoszewskim to szkoła czy elementarz pokonywania problemów przez ludzi „wykluczanych”, samotnych ze swoimi problemami. Miałam szczęście znać Mirona Białoszewskiego, byłam kilka razy u niego w domu, na spotkaniach literackich. Zaprzyjaźnił go z nami, wtedy studentami Akademii Teatralnej, Wojciech Siemion. Niezapomniane dyskusje o poezji i zagadnieniach jej interpretowania.

W 1993 r. w Teatrze Telewizji zagrała pani główną rolę lesbijki w „Gorzkich łzach Petry von Kant” na podstawie Fassbindera. Było to wtedy ryzyko zawodowe?

Ryzyko? No nie, bywają większe. Świetny tekst, świetna rola do zagrania. Świeży temat, bulwersujący wtedy. Moje przyjaźnie z tymi tematami i „problemami” istnieją odkąd pamiętam, zawsze były mi bliskie i dla mnie ważne.

Wśród polskich aktorek nie ma ani jednej jawnej lesbijki czy kobiety biseksualnej. Świadczy to o skali homofobii w aktorskim środowisku? Z aktorami jest trochę lepiej – jest Jacek Poniedziałek, Michał Opaliński, Michał Sieczkowski, Piotr Trojan, Adam Pater, Tomasz Tyndyk Jak pani sądzi, czemu jednak trudno o publiczny coming out w środowisku, które uchodzi przecież za otwarte?

Ależ wielu ludziom coming out jest niepotrzebny, obcy. Żyją sobie jak chcą i nie widzą w tym problemu, ale też nie widzą powodu, aby o tym zawiadamiać wszystkich. Ja znam w moim środowisku i lesbijki, i innych niż pan wymienił gejów, i nie ukrywają tego. Ogłaszanie takich spraw jest potrzebą bardzo indywidualną. Co nie znaczy, że homofobia nie istnieje. Tyle że chyba w naszym środowisku nie jest z tolerancją i akceptacją tak źle.

Jeden z odcinków serialu „Męskie żeńskie” poświęciła pani właśnie problemowi ukrywania homoseksualności i ujawnienia się. Zakładam, że zetknęła się pani z tym problemem równieżżyciu?

Tak, rzeczywiście miałam przyjaciela, który bał się pojechać ze swoim partnerem do rodziców na święta. Szczególnie bali się ojca, wysoko postawionego oficera wojska polskiego, faceta apodyktycznego, kategorycznego, nietolerancyjnego w żadnej sprawie, a co dopiero w tej. Scenariusz napisałam po opowieściach „z życia”. Bardzo się cieszę, że udało mi się to wtedy nakręcić, bo to nie było takie ewidentne, że telewizja zaakceptuje ten scenariusz.

A nie sądzi pani, że w „Tataraku” pani postać to w dużej mierze alter ego samego Iwaszkiewicza – geja w pewnym wieku”, którego porywa uroda pięknego dwudziestoparolatka?

To oczywiste. Teraz, kiedy wydrukowano wstrzymywane pamiętniki Iwaszkiewicza, wiemy wszystko. Czy coś się zmieniło? Chyba nie? Tak, jak kiedy czytamy Prousta, nie przeszkadza nam wiedza, że Albertyna to chłopiec. Nigdy nam nie przeszkadzało.

Zdarza się pani być świadkiem homofobicznych zachowań czy docinków? Jak pani na nie reaguje? „I nie zapomnę, jak wreszcie zrozumiałam, że krzyczy odrzucony, pogardzony, wykluczony, gorszy. Że to krzyk lęku i rozpaczy” – pisała pani w felietonie o Klausie, homoseksualnym charakteryzatorze, z którym się pani zaprzyjaźniła.

Reaguję zawsze i kategorycznie. Ale u mnie to wygląda zupełnie inaczej, mam naprawdę wielu przyjaciół homoseksualnych i to oni raczej narzucają ton. Śmiejemy się z żartów homofobicznych, to oni je opowiadają, kolekcjonują prawie. Ale żarty się kończą i kiedy dochodzi do sytuacji żenujących, przykrych, wrogich czy nawet lekceważących, reaguję.

W repertuarze Teatru Polonia i Och-Teatru jest/ było co najmniej kilka spektakli ważnych dla społeczności LGBT. Oprócz „Matek i synów” obecnie, jeszcze m.in. „Darkroom”, „Alicja i Alicja”, Weekend z R.”, musical „Rocky Horror Picture Show”. Czy dobierając repertuar szuka pani sztuk, którymi może pani zabrać głos w publicznej debacie na temat gejów, lesbijek, społecznej akceptacji, tolerancji?

Tak, szukam repertuaru, dzięki któremu możemy sobie z publicznością „porozmawiać”. Mieliśmy cały rok w Teatrze Polonia pod hasłem „samotni-wykluczeni-zapomniani”. Wspaniały sezon. A przypominam także, że postaci gejów z „Weekend z R.”, „Mayday 2” czy „Happy now?” budują sympatię od dawna i skutecznie.

Społeczność LGBT wspiera pani od lat – w 2007 r. otrzymała pani nagrodę Hiacynt od Fundacji Równości, właśnie za działalność na rzecz LGBT. Jak z pani perspektywy na przestrzeni lat zmienia się stosunek naszego społeczeństwa do osób LGBT?

Moim zdaniem, przede wszystkim: zmienia się. W sztuce temat był obecny i akcentowany od zawsze, ale na co dzień zaczyna żyć od kilku lat i oswaja wszystko i wszystkich. No, może przesadzam, bo znam kilku homofobów, ale zrywam znajomość, jeśli zbytnio to demonstrują. Uważam, że każdy ma prawo do własnego zdania, poglądów i wprowadzania osobistych „ograniczeń”, ale tylko do momentu, w którym przekracza to jego prywatność.

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edie Windsor

Kobieta, która obaliła tradycyjną definicję małżeństwa w USA

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Mariusz Kurc

84-letnia Edie Windsor przeszła do historii amerykańskiego ruchu LGBT 26 czerwca 2013 r., gdy wygrała proces, który wytoczyła trzy lata wcześniej Stanom Zjednoczonym. Ze swoją sprawą dotarła aż do Sądu Najwyższego, który stwierdził, że ustawa definiująca małżeństwo na poziomie federalnym jako związek kobiety i mężczyzny (DOMA – Defense of Marriage Act) jest niekonstytucyjna. Nie oznacza to automatycznej legalizacji małżeństw jednopłciowych na całym terytorium USA, ale zapewnia prawa małżeńskie na poziomie krajowym parom z tych stanów, w których małżeństwa te są legalne.

Thea byłaby ze mnie dumna

Związek małżeński nakłada na małżonków szereg obowiązków, ale też daje im ponad tysiąc (!) rożnych praw. Część z nich obowiązuje na poziomie stanowym, a część – na federalnym.

Zgodnie z Defense of Marriage Act, małżeństwom jednopłciowym (zawartym w tych stanach, w których są one legalne, czyli obecnie w trzynastu) przysługiwały wyłącznie prawa obowiązujące na poziomie stanowym. Na poziomie federalnym małżeństwa jednopłciowe były nieuznawane. Implikacje tej sytuacji miały dla Edie konkretny wymiar finansowy.

Edie wzięła ślub ze swoją partnerką, Theą Spyer, w 2007 r. w Kanadzie. Dwa lata później Thea zmarła. Kobiety mieszkały we wspólnym mieszkaniu w Nowym Jorku – stanie, w który małżeństwa jednopłciowe są legalne dopiero od 2011 r. Edie otrzymała, zgodnie z testamentem, spadek po Thei (czyli m.in. połowę domu), ale musiała od niego zapłacić podatek na takich zasadach, jdk gdyby była dla Thei obcą osobą. Gdyby moim małżonkiem był jakiś Theo, a nie Thea, nie zapłaciłabym nic – mówiła na konferencji praso- 363 tysiące dolarów – taką konkretnie w jej przypadku skalę miała dyskryminacja par homoseksualnych względem par heteroseksualnych.

Gdy po porażkach we wszystkich niższych instancjach, w końcu 2012 r. Sąd Najwyższy zgodził się rozpatrzeć moją sprawę, byłam wniebowzięta. Gdy usłyszałam wyrok, zdałam sobie sprawę, jak długą drogę przeszliśmy – ja i wszyscy geje i lesbijki, całe społeczeństwo. Czuję się spełniona. Thea byłaby ze mnie dumna. Pomyślałam też: muszę pójść pod Stonewall (nowojorski klub LGBT, gdzie w czerwcu 1969 r. doszło do starć z policją, które uznaje się za symboliczny początek emancypacji osób LGBT – przyp. red.). Bo jeszcze nie skończyliśmy, wiele jeszcze mamy do zrobienia.

Gdzie spotykają się lesbijki?

Edie Schlain miała 23 lata, gdy w 1952 r. wyszła za mąż za Saula Windsora. Byli małżeństwem niecały rok. Powiedziałam mu prawdę. Powiedziałam: kochanie, ty zasługujesz na więcej, a ja potrzebuję czegoś innego. O tym, że jest lesbijką wiedziała „od zawsze”. Już w dzieciństwie, gdy oglądałam filmy, identyfikowałam się zawsze z facetami, którzy podrywali dziewczyny, a nie z tymi dziewczynami. Nie znała kobiet takich jak ona. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mogłabym żyć jako lesbijka. Jako lesbijka, czyli jak? Nie wiedziałam. Nawet to, że mogłabym sama się utrzymywać, nie przychodziło mi do głowy. Wyjście za mąż za mężczyznę, który mnie utrzymuje – to była jedyna, naturalna, oczywista opcja.

Po rozwodzie Edie przeniosła się do Nowego Jorku, znalazła pracę jako sekretarka i zaczęła studia – matematykę. Po ich ukończeniu dostała nową posadę – w IBM. Czasem widywałam kobiety razem i zastanawiałam się, czy są parą. Sama nie miałam jednak odwagi na żaden krok. W końcu miałam już tego dość. Zadzwoniła do zaufanej koleżanki. Wiesz może, gdzie w Nowym Jorku spotykają się lesbijki? Poszłabyś ze mną? Był rok 1962 r.

Klub w dzielnicy Greenwich Village nazywał się „Portofino”. Od razu podczas tej pierwszej wizyty Edie poznała dziewczynę. Theę. Zaczęłyśmy tańczyć i nie mogłyśmy skończyć, aż porobiły mi się dziury w rajstopach. Odtąd chodziły razem na tańce. W 1967 r. Thea oświadczyła się Edie. Nie marzyłyśmy nawet o ślubie, ale zrobiłyśmy sobie zaręczyny. Dostałam od Thei broszkę. Nie pierścionek, bo pierścionek sprowokowałby pytania moich współpracowników, kim jest mój wybranek.

Bardzo długie zaręczyny

Zakochałyśmy się w sobie bez pamięci i po prostu nie mogłyśmy przestać. Nawet umierając, Thea wciąż się dziwiła: Jezu, a my wciąż jesteśmy zakochane! – wspomina Edie.

Razem kupiły mieszkanie na Manhattanie, później również domek w Southampton. Edie awansowała na kierownicze stanowisko w IBM, a Thea, lekarka, przyjmowała pacjentów w domu.

Od początku, czyli od 1970 r. brały udział w nowojorskich Paradach Równości.

W 1977 r. u Thei zdiagnozowano stwardnienie rozsiane. W pierwszych latach jeszcze mogłyśmy tańczyć. Thea rzucała kule w kąt i prowadziła mnie zdrową nogą. Potem było gorzej, Thea usiadła na wózku, a Edie rzuciła pracę, by moc się nią opiekować na pełny etat.

Gdy w 2007 r. lekarze powiedzieli Thei, że został jej rok życia, zwróciła się do Edie: Wciąż chcesz się ze mną ożenić? Bo ja z tobą tak. Pojechały do Toronto (w Kanadzie małżeństwa jednopłciowe zalegalizowano w 2005 r.) z sześciorgiem przyjaciół. Edie wystąpiła w białej kreacji, Thea – w czarnej. Wiele znajomych par homoseksualnych pytało mnie, po co? Po co po 40 latach ładowałyśmy się do samolotu, leciałyśmy do Kanady. Co ten ślub zmienia? Otóż, okazało się, że zmienia. Gdy potem przedstawiałyśmy się jako małżeńska para, byłyśmy traktowane zupełnie inaczej. Poważniej.

Po śmierci Thei Edie miała atak serca. Miesiąc później dostała dokumenty i wezwanie do zapłaty podatku od spadku po Thei. Okazało się, że muszę sprzedać mnóstwo naszych rzeczy, by się wypłacić. Uznałam to za bardzo niesprawiedliwe i postanowiłam zawalczyć.

Miała rację.

Cztery dni po wyroku Sądu Najwyższego Edie Windsor poprowadziła czterdziestą czwartą nowojorską Paradę Równości jako jej Wielka Marszałkini.

 

***

Radość z wyroku

Sąd Najwyższy nie tylko uznał definicję małżeństwa na poziomie federalnym jako związku kobiety i mężczyzny za niekonstytucyjną, ale również, delegalizując tzw. Proposition 8, przywrócił legalność małżeństw jednopłciowych w Kalifornii, największym stanie USA. Wyrok Sądu natychmiast przełożył się na opinię publiczną: poparcie dla małżeństw jednopłciowych w USA wyniosło na początku lipca 55% (w grupie wiekowej 18-30 lat – 80%). Radość z wyroku wyrażali celebryci, m.in. Ben Afleck, Nick Carter, Cher, Ellen DeGeneres, Leonardo DiCaprio, Lena Dunham, Melissa Etheridge, Mia Farrow, Jesse Tyler Fergusson, Neil Patrick Harris, Lady Gaga, Adam Lambert, Madonna, Ricky Martin, Martina Navratilova, Marc Ruffalo oraz wielkie firmy, m.in. Apple, Citi, Ernst and Young, Facebook, GAP, Goldman Sachs, Johnson & Johnson, Marriott, Mastercard, Microsoft, Levi’s, Smirnoff, Starbucks.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kalina

reż. M. Głuchowska, wyk. K. Figura. Teatr Polonia, premiera: 28 czerwca 2013 r.

 

foto: Teatr Polonia

 

Wielkie divy, mimo że nie muszą być, „technicznie” rzecz biorąc, ani L, ani G, ani B, ani T – to stanowią nieodłączny element kultury LGBT. Bez Judy Garland, Marleny Dietrich, Lizy Minnelli, Cher, Madonny czy Lady Gagi tęczowa flaga nie byłaby tak tęczowa.

Dlatego w „Replice” musimy odnotować spektakl „Kalina”, w którym wątków LGBT nie ma, ale potencjału „divowskiego” nie brakuje. Mamy tu w istocie aż trzy wspaniałe polskie divy gejowskie. Pierwsza z nich to oczywiście bohaterka – Kalina Jędrusik, największa seks bomba PRL-u. Druga – to odtwarzająca jej postać Katarzyna Figura, zresztą bezpośrednia spadkobierczyni Kaliny, gdy chodzi o seksbombowość. A trzecia to Krystyna Janda, miłościwie nam panująca Żelazna Dama polskiego teatru – właśnie jej Teatr Polonia wystawił spektakl.

Zmarła w 1991 r. Kalina Jędrusik była, jak na divę przystało, większa niż życie. Wyrazista, egzaltowana, kontrowersyjna, wyrastała ponad epokę, ponad politykę i ponad obyczajowość okresu „średniego” PRLu, kiedy odnosiła największe sukcesy. W siermiężnych czasach wykreowała magnetyczny typ kobiecości i na ekranie, i na scenie, i w telewizji. Czarowała nastrojem w piosenkach nie tylko z „Kabaretu Starszych Panow”. A dla męża Stanisława Dygata, z którym żyła w otwartym związku (opowiadali sobie nawzajem o swych kochankach), była polską Marylin Monroe. O sobie mówiła, że jest boleśnie zwyczajną kobietą.

Figura sprostała legendzie. Reżyserowana przez Małgorzatę Głuchowską, chwyta widza za serce (gdy mówi o utracie dziecka i o histerotomii) i bawi (telefoniczny „dialog” z Andrzejem Wajdą). Wykonuje też piosenki Kaliny, świetnie wypadając wokalnie. Jej mąż pojawia się w spektaklu tylko głosem (Piotra Fronczewskiego). Na scenie króluje Kalina – kobieta, która idzie własną drogą, za swe wybory płacąc nierzadko wygórowaną cenę. Teatr Polonia ma nadkomplety, a Figura – owacje na stojąco. (Arek Michalski)

Gdybym zakochała się w geju…

O nowej płycie, starych przebojach, berlińskich Paradach Równości, fanach gejach i fankach lesbijkach z Izabelą Trojanowską rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Sebastian Skalski, www.sebastianskalski.com

Impreza z okazji 10-lecia Kampanii Przeciw Homofobii w gejowskim klubie Toro w Warszawie, 12 września br. Na dobry początek – występ drag queen Żakliny. Wie pani, jaką piosenkę wykonała?

Nie wiem, ale skoro pan o tym mówi, to już się domyślam. Zgadnąć?

Proszę.

„Wszystko, czego dziś chcę”?

Jasne. Cały klub tańczył. Bardzo się cieszę i pozdrawiam Żaklinę.

Tekst „Wszystko, czego dziś chcę” jest odważny nawet jak na dzisiejsze czasy, a przecież powstał ponad 30 lat temu.

Od miłości wszystko się zaczyna i na niej się kończy, a jednym z niezbędników miłości jest, co tu dużo gadać, seks.

Ale w tej piosence nie ma romantycznej miłości, niewinnego marzenia o tym przysłowiowym księciu z bajki…

Jest marzenie o seksie z księciem z bajki! Wiem, o co panu chodzi. Mężczyzna może wprost mówić o swych marzeniach erotycznych, a kobiecie nie przystoi. Kobieta może na ten temat tylko milczeć i spuszczać oczęta. I bławatami trzepotać.

A tymczasem Trojanowska śpiewa w 1980 r., że nie chce tzw. małej stabilizacji – „adresu w bloku” czy „małego fiata”, bo „wszystko hurtem możesz dać mi teraz” i „chcę dolecieć z ramion twych wprost do nieba”.

No, tak. Podejście do seksu na szczęście się zmienia i pożądanie kobiety jest dziś mniejszym tabu. Niedawno w jednym z seriali widziałam scenę: młoda dziewczyna mówi do przyjaciela, z którym od czasu do czasu miewa seks: „Rozbieraj się, bo chcę się rozluźnić”. Aż mnie wbiło w fotel. Dziś już tak można, ale wtedy…

Do tego dochodził image. Na festiwalu w Opolu wykonywała pani „Wszystko, czego dziś chcę” w krótkiej fryzurze, ubrana w garnitur z kamizelką.

To był okres mojego buntu przeciw temu, że nie jestem facetem. Kiedyś kobiety miały dużo gorzej w pracy i zresztą nie tylko w pracy. Dziś nadal nie jest tak, jak by się chciało, ale już dużo lepiej. Wtedy kobieta była niemal „przypisana” do dziecka i do domu. Mnie to bardzo nie odpowiadało, stąd ta postawa: chcę być facetem i proszę dać mi te same prawa.

Dziś można by powiedzieć, że pani była prekursorką polskich drag kingów.

Są drag kingi w Polsce?

 Tak. Na przykład zespół Da Boyz.

Muszę zobaczyć.

Wróciła pani właśnie na rynek muzyczny płytą „Życia zawsze mało”, pierwszą po długiej, 15-letniej przerwie.

Żeby pogodzić dom – a mieszkam „stereo”, w Warszawie i w Berlinie – i wychowywanie dziecka, musiałam z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałam z teatru i z muzyki, a zdecydowałam się tylko na jedną rzecz – rolę w serialu „Klan”. A przede wszystkim – na rolę mamy. Moja córa Roxanna jest dla mnie najważniejsza.

Teraz jest już dużą dziewczynką.

Tak. Ma 20 lat. Studiuje antropologię kulturową w Wiedniu.

I dlatego fani mogą „odzyskać” Izabelę Trojanowską – piosenkarkę?

Dokładnie. Chciałam, by ta nowa płyta była w pewnym sensie kontynuacją moich pierwszych nagrań. Gdy Wojtek Byrski, który pisze znakomite, nietuzinkowe teksty – współpracował m.in. z Maleńczukiem, z Irą, De Mono, Kombii – zgodził się pisać i dla mnie, stwierdziłam „Tak, nadszedł moment na wydanie nowej płyty”.

Koleżanki aktorki, które ostatnio były na moich koncertach, mówiły mi, że te stare utwory przetrwały próbę czasu, a nowe – bronią się w ich „towarzystwie”. Zależało mi, by moja nowa propozycja była spójna z tym, co nagrałam wcześniej.

To jest nadal elegancki pop rock. Na przykład pierwszy singiel z płyty – „Nie od razu”.

Tak jest.

Występuje pani z zespołem Mafia.

Gramy razem od jakichś 2 lat. Dopisują starzy fani, ale widzę też sporo bardzo młodych ludzi. Przy okazji płyty zagram wiele koncertów i już się na nie cieszę.

Świetny był warszawski koncert z okazji premiery płyty w październiku. Wiernych fanów gejów nie zabrakło. Pani jest divą gejowską.

Na początku nie miałam o tym zielonego pojęcia. Gdzieś tam nagle odkryłam, że wśród moich fanów jest wielu gejów. Schlebia mi to. Chociaż oczywiście nie jest tak, że jak ktoś jest gejem, to od razu bardziej go lubię.

Zastanawiała się pani, co przyciąga fanów gejów?

Zastanawiałam się, ale nie wiem. Może pan redaktor mi powie?

Wyrazisty image, wyzwolona seksualność, bunt przeciw rolom płciowym, liberalne poglądy. W „Klanie” pani jest polską Alexis, która należy do gejowskich ikon.

Dzięki, porównanie do Joan Collins to dla mnie komplement.

I jeszcze dość niski głos, niekonieczna, ale częsta cecha div – można wymienić Amandę Lear, Grace Jones czy Cher. Diva gejowska to jest też przeważnie „kobieta z przeszłością”. Pani ma za sobą wielki sukces na początku lat 80., a potem nagłą emigrację.

Słyszał pan te plotki, że wyjechałam, by robić karierę w pornobiznesie?

Nie!

Takie krążyły. Prawda jest taka, że byłam inwigilowana. Pewnego razu po prostu nie wróciłam z koncertów w Holandii. Postanowiłam zostać na Zachodzie.

Zamieszkała pani w Berlinie Zachodnim.

Na początku to był dla mnie szok. Szok materialny – okazało się, że rzeczy nie do zdobycia w Polsce – nawet, jeśli się miało pieniądze – tam można było kupić bez problemu. I szok obyczajowy. W Berlinie Zachodnim widziałam pierwsze Parady Równości, które wtedy były gwałtowne – zniszczenia, wybite szyby, ofiary. Ledwo mogłam uwierzyć, że te demonstracje w ogóle mają miejsce! Zachodni Niemcy lubili drażnić tych wschodnich. Na przykład wielki dom handlowy Ka De We postawili tuż przy murze. Koncerty znanych zachodnich wykonawców też odbywały się blisko muru, żeby było słychać po wschodniej stronie. Żeby pokazać, jak fajnie jest na Zachodzie. I myślałam, że te Parady to nie są prawdziwe demonstracje, tylko taki medialny element drażnienia wschodnich Niemiec. Ale nie, one były naprawdę. Ten indywidualizm był dla mnie niemal nie do uwierzenia, ale podobał mi się. Nie ma przecież jednego rodzaju miłości: kobiety do mężczyzny czy odwrotnie.

Ostatnio widziałam w telewizji program o ludziach zakochanych w przedmiotach. Na przykład facet ubóstwiający swój samochód. Nawet go całował, traktował ten przedmiot erotycznie, praktycznie uprawiał z nim seks. I ponoć oni mają swoje portale, znają się. No i dobrze, dopóki innym tym nie wyrządzają krzywdy, niech sobie będą i tacy.

Pamięta pani moment, w którym zdała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie są hetero?

Byłam wkurzona. Okazało się, że facet, który mi się podobał, jest gejem. No więc co? Nie ma się z czego cieszyć, bo raczej nie mam szans. Na szczęście znałam go tylko z ekranu TV.

Ale wie pan… Gdybym się autentycznie zakochała w geju i gdyby było nam ze sobą dobrze, w sensie: wspólne tematy, zainteresowania, a przede wszystkim partnerstwo, bo nie znoszę, jak facet coś kobiecie każe tylko dlatego, że jest facetem – to może (nie wiem, bo jeszcze w takiej sytuacji nie byłam), gdybym bardzo chciała z nim być – zdecydowałabym się na taki związek. Bez zakłamania.

Zdarzyło się, że któryś z przyjaciół zrobił pani coming out?

Nie. Albo są tacy, o których wiem już od początku znajomości, albo tacy, którzy nie chcą o tym mówić. Kryją się. Czasem chyba nawet i przed sobą. Odpowiadają wymijająco na pytania o uczucia, o seksualność, czują się wtedy niezręcznie. Jest lęk. Powiedziałabym nawet, że taka jest chyba większość gejów.

A ja delikatnie daję do zrozumienia, że nie mam z tym problemu.

Na Zachodzie homoseksualni piosenkarze coraz częściej się ujawniają…

Ricky Martin – uwielbiam go!

 …a w Polsce jeszcze nie. Dlaczego?

Presja menadżerska. Oni nie należą do siebie, tylko do biznesu. Ale pierwsze coming outy w polskim show biznesie już były. Niektórzy twierdzą, że to niesmaczne, takie „obnoszenie się”. Nie zgadzam się z tym. Gwiazdy heteroseksualne mogą mówić o swych mężach czy żonach, to dlaczego geje czy lesbijki mieliby milczeć na temat swoich partnerów czy partnerek?

Rozmawialiśmy o fanach gejach… Ma pani fanki lesbijki?

Och, tak! Bardzo je lubię. Sama nie jestem lesbijką, ale jestem przez nie hołubiona. Cudownie mnie adorują, cudownie! I mam na to dowody.

Piszą listy?

Ba! Czasem nawet przysyłają paczki. Jedna z nich jest moją przyjaciółką i kocham ją mentalnie. A inna cały czas czeka, aż zrozumiem swój „błąd” i odkryję moją „właściwą” orientację (uśmiech). Działają na mnie faceci i co ja na to poradzę?

To chyba dobre zdanie na koniec wywiadu. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Ja również dziękuję. I uciekam. Dziś jeszcze czekają mnie zakupy. Zamierzam sobie sprawić iPada.

To jeden z tych przedmiotów, w których można się zakochać.

Tak? Ale seksu z iPadem sobie nie wyobrażam.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Freddie Mercury

Show trwa, choć już od dwudziestu lat bez niego

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Wojciech Kowalik

„Show Must Go On” („Show musi trwać”) – śpiewał Freddie Mercury w piosence wydanej sześć tygodni przed jego śmiercią. Show wprawdzie trwa, ale od dwudziestu lat bez niego. Mercury pozostaje wielką gwiazdą rocka, a także symbolem walki z AIDS i ikoną kultury gejowskiej.

Gaga

Jako lider zespołu Queen święcił triumfy w latach 70. i 80. XX wieku. „Somebody to love”, „Bohemian Rhapsody”, „We Will Rock You”, „I Want It All”, „A Kind of Magic”, „Innuendo” – lista przebojów tej supergrupy jest długa. „We Are The Champions” stał się hymnem sportowym i hymnem ruchu homoseksualnej emancypacji (Freddie na scenie prężył się w białym body). „I Want To Break Free” oszałamiało crossdressingowym clipem, „Bicycle Race” puszczało oczko do biseksów, a „I’m Going Slightly Mad” bawiło kampowym stylem. No, i „Radio Gaga” – hit, bez którego pewna dzisiejsza Lady, też zresztą już ikona LGBT, nie miałaby swego scenicznego imienia.

Żonkil

Freddie nigdy nie zrobił spektakularnego coming outu, ale i nie zaprzeczał swej homoseksualności. Zachowywał się jak przegięta królowa, ale kropki nad „i” nie stawiał. W wywiadzie z 1974 r. sugerował, że miał doświadczenia homoseksualne. Innym razem naciskającemu dzienikarzowi powiedział: Kochanie, jestem tak gejowski, jak żonkil (I am as gay as daffodil, my dear). Utrzymywał też, że jest bi. W latach 70. był żonaty z Mary Austin, z którą przyjaźnił się do końca życia. Niemniej, „wszyscy” wiedzieli o jego romansach z mężczyznami: i tymi na dłużej, i tymi na jedną noc. A były ich setki w czasach nocnych rajdów Freddiego po gejowskich barach Londynu czy Nowego Jorku. Wyznawał zasadę trzech F: find them, fuck them, forget them (znajdź ich, przeleć ich, zapomnij ich) – mówił jego osobisty asystent Peter Freestone w dokumencie „Freddie’s Loves”. Kochankowie wspominali, że pociągały ich pewność siebie, image macho, wąsik (gejowski znak rozpoznawczy lat 70.), owłosiony tors i… duży penis Freddiego, o którym on sam mówił. Nie wkładam gumowego węża. Mam własnego. Nie mam tam żadnej butelki po Coca-Coli, niczym nie wypycham sobie spodni. Przyjaciółka Barbara Valentin opowiadała zaś w biografii Mercury’ego pióra Lesley- Ann Jones: Innym razem zastałam Freddie’ego nagiego na balkonie, jak śpiewał „We are the champions” do grupy robotników budowlanych i krzyczał „Kto ma największego fiuta, niech wejdzie na górę”. (…) To było urocze.

Jim

Ostatnią miłość – fryzjera Jima Huttona – poznał w 1983 r. Zostali parą dwa lata później, gdy Freddie zaczął nazywać Jima „mężem”. Byli razem sześć lat. Jim czuwał przy łóżku ukochanego do końca.

Facetom swojego życia Freddie kupował drogie prezenty, każdemu nadawał przezwisko („Stokrotka”, „Malutka”, „Zośka”, „Czarna dziwka”), śpiewał o nich piosenki. W testamencie zapisał po pół miliona funtów Huttonowi, asystentowi, kucharzowi i kierowcy (wszyscy mieszkali razem w luksusowym domu w Londynie). Kochankowie przychodzili i odchodzili. My, przyjaciele, zostaliśmy z nim do końca – wspominał jeden z nich.

HIV

Pogłoski o tym, że Freddie ma AIDS, pojawiały się od połowy lat 80. (brytyjski „The Sun” w 1986 r. pisał: AIDS zabija dwóch kochanków Freddiego). U schyłku dekady wokalista nie występował już publicznie. W ostatnich clipach, np. „These Are The Days Of Our Lives”, pojawiał się z grubą warstwą makijażu na twarzy. Brian May, gitarzysta Queen, wspominał po latach, że gdy Freddie nagrywał „Show Must Go On”, był już tak słaby, że nie mógł chodzić. Ale zaśpiewał głosem mocnym jak dzwon.

O chorobie Mercury napisał w specjalnym oświadczeniu dopiero na dzień przed śmiercią: W związku z licznymi doniesieniami prasowymi w ciągu ostatnich dwóch tygodni pragnę poinformować, że test na HIV był pozytywny i jestem chory na AIDS. Uważałem za właściwe utrzymać tę informację w tajemnicy, aby chronić swą prywatność. Jednak teraz nadszedł czas, aby powiedzieć prawdę. Zmarł 24 listopada 1991 r. Jim Hutton, również nosiciel HIV, opublikował później książkę „Freddie Mercury i ja”, rak płuc dopadł go 1 stycznia 2010 r.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Colette

„Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę” Colette

 

Tekst: Magdalena Zajkowska

Colette w Reve d’Egypte, 1907

 

Sidonie-Gabrielle Colette – pisarka, aktorka, skandalistka, feministka, biseksualistka, lesbijska ikona – przychodzi na świat 28 stycznia 1873 roku. Jest dziewczyną z prowincji, która podbije literackie salony Paryża pierwszej połowy XX wieku. Matka od wczesnych lat wpaja jej obraz silnej, wyemancypowanej kobiety, dla której posiadanie męża niekoniecznie jest ostatecznym sukcesem życiowym.

Pantomima z markizą

Niemniej, mając 20 lat, Colette poślubia dużo od siebie starszego mężczyznę. Później stwierdzi: młoda dziewczyna potrzebuje trochę czasu, by znaleźć mężczyznę na całe życie. To jej nie przeszkadza wychodzić tymczasem za mąż. Jej wybrankiem jest Henry Gauthier- Villars, znany jako Willy, paryski bawidamek i literat o wątpliwej reputacji; podobnie jak żona biseksualny. Plotka głosi, że gdy tylko odkrył pisarskie zdolności Colette, zamykał ją na całe dnie w pokoju, aby tworzyła. A ona tworzyła – i to jak! Pierwsze wydanie kultowego dziś (patrz: strona obok) cyklu o Klaudynie ukazało się właśnie pod jego nazwiskiem (zjawisko dość częste w tamtych, mocno patriarchalnych czasach). Dzieło Colette wywołało skandal bezpruderyjnym podejściem do romansów i flirtów lesbijskich i… odniosło ogromny sukces komercyjny.

W 1906 r. Colette porzuciła męża i rozwinęła skrzydła zarówno jako pisarka, jak i aktorka – występowała w rewiach, pantomimach, wodewilach i musicalach Paryża pod czujną opieką swej kochanki – markizy de Morny. Panie żyły razem jawnie, jak na owe czasy. Obie chadzały w męskich strojach, a ich pocałunek na scenie w jednej z pantomim stał się sensacją Paryża.

Mężowie i narzeczone

Pisarka była również związana ze słynną amerykańską aktorką Josephine Baker, a w 1912 r. wyszła ponownie za mąż – za dziennikarza Henriego de Jouvenela. Rok później urodziła córkę. Swój ponoć najgorętszy romans przeżyła z Natalie Clifford Barney, emigrantką z USA, otwartą lesbijką, która prowadziła słynny salon literacki Paryża. To właśnie do niej napisała w post scriptum do liściku: Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę. W 1924 r. do historii przeszło drugie małżeństwo Colette, gdy pisarka wdała się w romans z własnym pasierbem (wywołując oczywiście towarzyski skandal). W 1935 r., mając 62 lata, wyszła za mąż po raz trzeci i ostatni – za 35-letniego Maurice’a Gaudeketa. Przeżyli razem prawie 20 lat.

Najsłynniejszym dziełem Colette jest powieść „Gigi” o dziewczynie szykowanej na kurtyzanę, w której zakochuje się kulturalny dżentelmen Gaston (adaptacja filmowa z Audrey Hepburn). Niedawno kinowej wersji z Michelle Pfeiffer doczekała się również powieść „Cheri” o młodzieńcu zauroczonym znacznie starszą od siebie kobietą.

Sex, drugs & Belle Epoque

Colette sięgała po tematy kontrowersyjne, budziła zgorszenie opinii publicznej, co rusz oskarżana byla o obrazę morlaności. Jednocześnie stworzyła podwaliny śmiałej literatury kobiecej. To w jej książkach po raz pierwszy pojawiają się wulgarne kobiety, które piją, palą, narkotyzują się i uprawiają wolną miłość, również biseksualną czy lesbijską. Kobiety silne, twarde, bez zahamowań związanych ze sferą obyczajową. A także mężczyźni nieodpowiadający wzór com męskości.

Była jedną z tych dam, które pojawiły się po pierwszej wojnie światowej i – jak pisze Maria Janion – ścięły włosy i rujnowały się, kupując męskie koszule (dostępny jest u nas szkic Colette o seksualności „Czyste, nieczyste” z przedmową Janion). Również bohaterki Colette dążą do zatarcia różnic między płciami. Sama pisarka mówiła: Uwodzicielska moc, która emanuje z osób o nieokreślonej płci czy ukrywanej seksualności jest naprawdę potężna.

Colette nie żyje od ponad pół wieku, ale pozostaje symbolem Belle Epoque. Jej utwory wciąż są wydawane i czytane, a niezłomna, niezależna postawa oraz barwne koleje losu są inspiracją dla kobiet marzących o karierze pisarek, czy lesbijek obawiających się swej seksualności.

Niedługo przed śmiercią ta ikona skandalu wyznała: Och, jakie wspaniałe życie miałam! Gdybym tylko uświadomiła to sobie wcześniej!

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.