Gdybym zakochała się w geju…

O nowej płycie, starych przebojach, berlińskich Paradach Równości, fanach gejach i fankach lesbijkach z Izabelą Trojanowską rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Sebastian Skalski, www.sebastianskalski.com

Impreza z okazji 10-lecia Kampanii Przeciw Homofobii w gejowskim klubie Toro w Warszawie, 12 września br. Na dobry początek – występ drag queen Żakliny. Wie pani, jaką piosenkę wykonała?

Nie wiem, ale skoro pan o tym mówi, to już się domyślam. Zgadnąć?

Proszę.

„Wszystko, czego dziś chcę”?

Jasne. Cały klub tańczył. Bardzo się cieszę i pozdrawiam Żaklinę.

Tekst „Wszystko, czego dziś chcę” jest odważny nawet jak na dzisiejsze czasy, a przecież powstał ponad 30 lat temu.

Od miłości wszystko się zaczyna i na niej się kończy, a jednym z niezbędników miłości jest, co tu dużo gadać, seks.

Ale w tej piosence nie ma romantycznej miłości, niewinnego marzenia o tym przysłowiowym księciu z bajki…

Jest marzenie o seksie z księciem z bajki! Wiem, o co panu chodzi. Mężczyzna może wprost mówić o swych marzeniach erotycznych, a kobiecie nie przystoi. Kobieta może na ten temat tylko milczeć i spuszczać oczęta. I bławatami trzepotać.

A tymczasem Trojanowska śpiewa w 1980 r., że nie chce tzw. małej stabilizacji – „adresu w bloku” czy „małego fiata”, bo „wszystko hurtem możesz dać mi teraz” i „chcę dolecieć z ramion twych wprost do nieba”.

No, tak. Podejście do seksu na szczęście się zmienia i pożądanie kobiety jest dziś mniejszym tabu. Niedawno w jednym z seriali widziałam scenę: młoda dziewczyna mówi do przyjaciela, z którym od czasu do czasu miewa seks: „Rozbieraj się, bo chcę się rozluźnić”. Aż mnie wbiło w fotel. Dziś już tak można, ale wtedy…

Do tego dochodził image. Na festiwalu w Opolu wykonywała pani „Wszystko, czego dziś chcę” w krótkiej fryzurze, ubrana w garnitur z kamizelką.

To był okres mojego buntu przeciw temu, że nie jestem facetem. Kiedyś kobiety miały dużo gorzej w pracy i zresztą nie tylko w pracy. Dziś nadal nie jest tak, jak by się chciało, ale już dużo lepiej. Wtedy kobieta była niemal „przypisana” do dziecka i do domu. Mnie to bardzo nie odpowiadało, stąd ta postawa: chcę być facetem i proszę dać mi te same prawa.

Dziś można by powiedzieć, że pani była prekursorką polskich drag kingów.

Są drag kingi w Polsce?

 Tak. Na przykład zespół Da Boyz.

Muszę zobaczyć.

Wróciła pani właśnie na rynek muzyczny płytą „Życia zawsze mało”, pierwszą po długiej, 15-letniej przerwie.

Żeby pogodzić dom – a mieszkam „stereo”, w Warszawie i w Berlinie – i wychowywanie dziecka, musiałam z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałam z teatru i z muzyki, a zdecydowałam się tylko na jedną rzecz – rolę w serialu „Klan”. A przede wszystkim – na rolę mamy. Moja córa Roxanna jest dla mnie najważniejsza.

Teraz jest już dużą dziewczynką.

Tak. Ma 20 lat. Studiuje antropologię kulturową w Wiedniu.

I dlatego fani mogą „odzyskać” Izabelę Trojanowską – piosenkarkę?

Dokładnie. Chciałam, by ta nowa płyta była w pewnym sensie kontynuacją moich pierwszych nagrań. Gdy Wojtek Byrski, który pisze znakomite, nietuzinkowe teksty – współpracował m.in. z Maleńczukiem, z Irą, De Mono, Kombii – zgodził się pisać i dla mnie, stwierdziłam „Tak, nadszedł moment na wydanie nowej płyty”.

Koleżanki aktorki, które ostatnio były na moich koncertach, mówiły mi, że te stare utwory przetrwały próbę czasu, a nowe – bronią się w ich „towarzystwie”. Zależało mi, by moja nowa propozycja była spójna z tym, co nagrałam wcześniej.

To jest nadal elegancki pop rock. Na przykład pierwszy singiel z płyty – „Nie od razu”.

Tak jest.

Występuje pani z zespołem Mafia.

Gramy razem od jakichś 2 lat. Dopisują starzy fani, ale widzę też sporo bardzo młodych ludzi. Przy okazji płyty zagram wiele koncertów i już się na nie cieszę.

Świetny był warszawski koncert z okazji premiery płyty w październiku. Wiernych fanów gejów nie zabrakło. Pani jest divą gejowską.

Na początku nie miałam o tym zielonego pojęcia. Gdzieś tam nagle odkryłam, że wśród moich fanów jest wielu gejów. Schlebia mi to. Chociaż oczywiście nie jest tak, że jak ktoś jest gejem, to od razu bardziej go lubię.

Zastanawiała się pani, co przyciąga fanów gejów?

Zastanawiałam się, ale nie wiem. Może pan redaktor mi powie?

Wyrazisty image, wyzwolona seksualność, bunt przeciw rolom płciowym, liberalne poglądy. W „Klanie” pani jest polską Alexis, która należy do gejowskich ikon.

Dzięki, porównanie do Joan Collins to dla mnie komplement.

I jeszcze dość niski głos, niekonieczna, ale częsta cecha div – można wymienić Amandę Lear, Grace Jones czy Cher. Diva gejowska to jest też przeważnie „kobieta z przeszłością”. Pani ma za sobą wielki sukces na początku lat 80., a potem nagłą emigrację.

Słyszał pan te plotki, że wyjechałam, by robić karierę w pornobiznesie?

Nie!

Takie krążyły. Prawda jest taka, że byłam inwigilowana. Pewnego razu po prostu nie wróciłam z koncertów w Holandii. Postanowiłam zostać na Zachodzie.

Zamieszkała pani w Berlinie Zachodnim.

Na początku to był dla mnie szok. Szok materialny – okazało się, że rzeczy nie do zdobycia w Polsce – nawet, jeśli się miało pieniądze – tam można było kupić bez problemu. I szok obyczajowy. W Berlinie Zachodnim widziałam pierwsze Parady Równości, które wtedy były gwałtowne – zniszczenia, wybite szyby, ofiary. Ledwo mogłam uwierzyć, że te demonstracje w ogóle mają miejsce! Zachodni Niemcy lubili drażnić tych wschodnich. Na przykład wielki dom handlowy Ka De We postawili tuż przy murze. Koncerty znanych zachodnich wykonawców też odbywały się blisko muru, żeby było słychać po wschodniej stronie. Żeby pokazać, jak fajnie jest na Zachodzie. I myślałam, że te Parady to nie są prawdziwe demonstracje, tylko taki medialny element drażnienia wschodnich Niemiec. Ale nie, one były naprawdę. Ten indywidualizm był dla mnie niemal nie do uwierzenia, ale podobał mi się. Nie ma przecież jednego rodzaju miłości: kobiety do mężczyzny czy odwrotnie.

Ostatnio widziałam w telewizji program o ludziach zakochanych w przedmiotach. Na przykład facet ubóstwiający swój samochód. Nawet go całował, traktował ten przedmiot erotycznie, praktycznie uprawiał z nim seks. I ponoć oni mają swoje portale, znają się. No i dobrze, dopóki innym tym nie wyrządzają krzywdy, niech sobie będą i tacy.

Pamięta pani moment, w którym zdała sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie są hetero?

Byłam wkurzona. Okazało się, że facet, który mi się podobał, jest gejem. No więc co? Nie ma się z czego cieszyć, bo raczej nie mam szans. Na szczęście znałam go tylko z ekranu TV.

Ale wie pan… Gdybym się autentycznie zakochała w geju i gdyby było nam ze sobą dobrze, w sensie: wspólne tematy, zainteresowania, a przede wszystkim partnerstwo, bo nie znoszę, jak facet coś kobiecie każe tylko dlatego, że jest facetem – to może (nie wiem, bo jeszcze w takiej sytuacji nie byłam), gdybym bardzo chciała z nim być – zdecydowałabym się na taki związek. Bez zakłamania.

Zdarzyło się, że któryś z przyjaciół zrobił pani coming out?

Nie. Albo są tacy, o których wiem już od początku znajomości, albo tacy, którzy nie chcą o tym mówić. Kryją się. Czasem chyba nawet i przed sobą. Odpowiadają wymijająco na pytania o uczucia, o seksualność, czują się wtedy niezręcznie. Jest lęk. Powiedziałabym nawet, że taka jest chyba większość gejów.

A ja delikatnie daję do zrozumienia, że nie mam z tym problemu.

Na Zachodzie homoseksualni piosenkarze coraz częściej się ujawniają…

Ricky Martin – uwielbiam go!

 …a w Polsce jeszcze nie. Dlaczego?

Presja menadżerska. Oni nie należą do siebie, tylko do biznesu. Ale pierwsze coming outy w polskim show biznesie już były. Niektórzy twierdzą, że to niesmaczne, takie „obnoszenie się”. Nie zgadzam się z tym. Gwiazdy heteroseksualne mogą mówić o swych mężach czy żonach, to dlaczego geje czy lesbijki mieliby milczeć na temat swoich partnerów czy partnerek?

Rozmawialiśmy o fanach gejach… Ma pani fanki lesbijki?

Och, tak! Bardzo je lubię. Sama nie jestem lesbijką, ale jestem przez nie hołubiona. Cudownie mnie adorują, cudownie! I mam na to dowody.

Piszą listy?

Ba! Czasem nawet przysyłają paczki. Jedna z nich jest moją przyjaciółką i kocham ją mentalnie. A inna cały czas czeka, aż zrozumiem swój „błąd” i odkryję moją „właściwą” orientację (uśmiech). Działają na mnie faceci i co ja na to poradzę?

To chyba dobre zdanie na koniec wywiadu. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Ja również dziękuję. I uciekam. Dziś jeszcze czekają mnie zakupy. Zamierzam sobie sprawić iPada.

To jeden z tych przedmiotów, w których można się zakochać.

Tak? Ale seksu z iPadem sobie nie wyobrażam.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lady Day, Lady Night

Billie Holiday – najjaśniejsza i zarazem najciemniejsza gwiazda w panteonie diw uwielbianych przez społeczności LGBT

 

 

W jednym refrenie potrafiła wyrazić więcej niż większość aktorek w trzech aktach. To zdanie wypowiedziane przez wielką gwiazdę francuskiego kina i teatru, Jeanne Moreau, widnieje na okładce polskiego wydania napisanej przez Julię Blackburn biografii Billie Holiday. A w środku książki można znaleźć i taką wypowiedź Bobby Tuckera, pianisty Holiday: Kiedy Ella Fitzgerald śpiewa „My man he’s left me” („Mój mężczyzna mnie opuścił”) wyobrażasz sobie, że wyszedł z domu, żeby kupić chleb. Ale kiedy śpiewa Lady, po prostu widzisz tego faceta, jak odchodzi ulicą. Spakował walizki i nigdy już nie wróci.

Córka nastolatków

Lady Day – tak nazwał Billie Holiday jej przyjaciel i współpracownik, saksofonista Lester Young. Ale Billie była raczej Lady Night. Królową nocnych klubów, bywalczynią podejrzanych spelun, rezydentką burdeli, narkomanką i alkoholiczką (podobno zresztą nie zasypiała przed piątą rano). Śpiewała głównie o miłościach złych, smutnych i beznadziejnych, o mężczyznach, którzy biją, oszukują, poniżają, zdradzają, ale których kocha się masochistycznie i rozpaczliwie. Ją samą ciągnęło do kombinatorów i alfonsów. Wikłała się w pełne przemocy – fizycznej i psychicznej – związki z facetami, których jej przyjaciele określali krótko mianem łajdaków i kretynów. Owe typy spod ciemnej gwiazdy pełniły także często rolę menadżerów Billie – żerowały na jej talencie, żyły z pieniędzy, które zarabiała śpiewaniem, ale też donosiły na nią do władz ścigających z całą surowością osoby zażywające narkotyki.

Niedawno ukazała się wreszcie w polskim tłumaczeniu, ponad 60 lat od pierwszego amerykańskiego wydania, autobiografia Billie Holiday „Lady Sings the Blues” („Lady Day śpiewa bluesa”). Autorem książki był de facto ghostwriter, William Dufty, który skompilował ją na podstawie rozmów z artystką. Gdy „Lady…” ukazała się w 1956 r., krytyka pisała jednak, że jest klarowna i szczera. Dufty’emu udało się bowiem zachować prosty, surowy sposób mówienia Billie. W 1972 r. na ekranach ukazała się filmowa adaptacja tych wspomnień, nominowana potem do pięciu Oscarów. W rolę Holiday wcieliła się słynna piosenkarka, Diana Ross, która własnym głosem zaśpiewała najsłynniejsze standardy swej bohaterki.

Inna sprawa, że nie wszystko, co znalazło się na kartach autobiografii, jest zgodne z faktami. Sama Holiday po ukazaniu się książki chwaliła się ponoć znajomym, że wcisnęła Dufty’emu różne bujdy. W wypowiedziach tych, którzy osobiście znali Billie, przewija się nawet opinia, że była patologiczną kłamczuchą. Nieścisłości znaleźć można już w pierwszym rozdziale – Billie, a właściwie Eleanora Fagan, urodziła się nie w Baltimore, lecz w Filadelfii. Jej matka, Sadie Fagan miała w momencie wydania na świat córki lat 19 (a nie 13), natomiast ojciec – muzyk Clarence Haliday (od którego przejęła potem jego sceniczny pseudonim, Holiday) niecałe 17 (nie zaś 15, jak możemy wyczytać w autobiografii). Niewątpliwie jednak jej rodzice byli jeszcze nastolatkami, nigdy zresztą nie sformalizowali związku i szybko się ze sobą rozstali.

Ponieważ Sadie Fagan, by zarobić na życie, podejmowała się dorywczych prac w różnych miastach Wschodniego Wybrzeża USA, przyszła Lady Day wychowywała się u krewnych matki, których wspomina bez sentymentu. W wieku 11 lat przeżyła próbę gwałtu i, choć była przecież ofiarą przestępstwa, oddano ją na kilka miesięcy do katolickiego domu poprawczego. Później zamieszkała z matką w Nowym Jorku, gdzie poznała świat czarnego Harlemu. Obie gnieździły się kątem w domu publicznym niejakiej Florence Williams i zajmowały się prostytucją. Po nalocie policji, w maju 1929 r., trafiły do więzienia.

Dziwny owoc

W drugiej połowie lat 20. XX w. zaczęła się jednak również kariera piosenkarska Eleanory Fagan, która wzięła imię Billy od swojej ulubionej aktorki, zapomnianej już dzisiaj Billie Dove. Śpiewała w nowojorskich klubach, a jej sława stopniowo rosła. Występowała i nagrywała z najlepszymi muzykami jazzowymi i bluesowymi swoich czasów, w tym ze wspomnianym już Lesterem Youngiem, Countem Basie czy Louisem Armstrongiem. Scenicznym znakiem rozpoznawczym Billie stały się białe gardenie, które przed koncertami wpinała we włosy.

Najważniejszym utworem w karierze Holiday okazał się, nagrany w 1939 r., „Strange Fruit”, napisany przez żydowskiego poetę, kompozytora i nauczyciela, Abela Meeropola pod pseudonimem Lewis Allan. Zainspirowały go zdjęcia przedstawiające ofiary linczów, jakich biała ludność Południa USA dokonywała na czarnoskórych mieszkańcach.

Dziwne owoce Południe ma na swoich drzewach

Krew cieknie im po liściach i wsiąka w korzenie

Czarne trupy tam bryza znad morza owiewa,

Dziwne owoce z topól zwisają nad ziemią.

Wytwórnia Columbia, z którą Holiday była w latach 30. i 40. związana kontraktem, uznała song za zbyt kontrowersyjny, ale pozwoliła go nagrać pod marką Commodore. Singiel z utworem trafił natychmiast na listy przebojów, w sumie sprzedano go w liczbie ponad miliona egzemplarzy. Według niektórych, „Strange Fruit” stało się też początkiem końca Billie, która z wokalistki śpiewającej melodyjne piosenki o miłości przeobraziła się w artystkę zaangażowaną. To właśnie z powodu tej pieśni i często wyrażanego, także na kartach autobiografii, sprzeciwu wobec segregacji rasowej służby miały tak zaciekle prześladować Holiday, która od początku lat 40. regularnie zażywała dragi.

Aresztowana

Ówczesny komisarz Federalnego Biura do spraw Narkotyków, Harry Anslinger, uważał, że narkoman jest psychopatą, zanim stanie się nałogowcem, trzeba go więc przykładnie ukarać. Billie Holiday, ze względu na swą sławę, była dla niego łakomym kąskiem. W maju 1947 r. stanęła przed sądem pod zarzutem posiadania „nielegalnych substancji” i została skazana na więzienie. Wyszła z niego w marcu 1948 r., a kilka dni później dała koncert w Carnegie Hall, który okazał się wielkim sukcesem. Tym niemniej, z powodu wyroku odebrano jej tzw. kartę kabaretową – bez niej nie mogła występować w klubach Nowego Jorku. By przeżyć (i spłacać długi swych facetów), musiała więc cały czas jeździć po Stanach i dawać koncerty często w mało reprezentacyjnych miejscach.

Potem jeszcze kilkakrotnie była oskarżana, przesłuchiwana i aresztowana pod zarzutem posiadania narkotyków. Ostatnie z tych aresztowań miało miejsce na… miesiąc przed śmiercią, 11 czerwca 1959 r., gdy pod szpitalnym łóżkiem Billie znaleziono torebkę z białym proszkiem.

Biografka Holiday, Julia Blackburn zarzuca Williamowi Dufty’emu, rzeczywistemu autorowi „Lady Day śpiewa bluesa”, że dla sensacyjnego efektu zanadto uwypuklił w książce narkotykowe problemy swej bohaterki. Billie niewątpliwie pochłaniała duże ilości dragów, ale niekoniecznie musiała być od nich uzależniona. To raczej alkohol, zwłaszcza pod koniec niedługiego życia (gdy zmarła, miała 44 lata), stał się jej nieodłącznym towarzyszem.

Niewątpliwie z autobiografii Holiday wyłania się potworny obraz Ameryki lat 30-50 ubiegłego wieku. Kraju, w którym świetnie miewa się rasizm. Billie często nie mogła, jako czarna, spać w hotelach, gdzie występowała, podczas występów na Południu nie wolno jej było korzystać z publicznych toalet, nie chciano jej i muzyków obsługiwać w restauracjach itd. Kraju, w którym służby specjalne inwigilują i prześladują swych obywateli, a osoby mające kontakt z „nielegalnymi substancjami” stają się wrogami publicznymi. To Ameryka zniszczyła Billie – powtarza w książce Blackburn kilku współpracowników pieśniarki. Co ciekawe, w „Lady Day śpiewa bluesa” z ponurym obrazem USA kontrastują ciepłe wspomnienia Holiday z tournée po Europie, gdzie narkomanów traktuje się w sposób cywilizowany i gdzie, przede wszystkim, jazz uważa się za sztukę, a jego wykonawców za artystów, a nie, jak w Stanach, za jarmarcznych dostarczycieli taniej rozrywki.

Lady les

W „Lady Day śpiewa bluesa” Holiday ujawnia również swe lesbijskie doświadczenia – już w wieku nastu lat, podczas pierwszego pobytu w więzieniu zaskarbiła sobie względy pewnej strażniczki, która lubiła panienki. Pojawia się też w książce mało, z dzisiejszej perspektywy, „poprawny” akapit: Jak dla mnie najważniejsza różnica między bogaczami ze śródmieścia, a tymi z biedniejszych dzielnic polega na tym, że ci drudzy są bardziej szczerzy. (…) Dla nich dziwka to dziwka, alfons to alfons, złodziej to złodziej, pedał to pedał, lesba to lesba, a zboczeniec to zboczeniec. Trzeba tylko pamiętać o tym, że były to czasy zdecydowanie przedemancypacyjne, a Billie słynęła z niewyparzonego języka. W innym miejscu książki wspomina jednak z czułością swego asystenta, którego nazywała Miss Freddy i który czasem chodził w jej sukniach.

Czy Billie Holiday była biseksualna? Nie powiem, że nie eksperymentowała, ale przecież jeśli ułożę podjazd przed domem, nie znaczy to, że jestem brukarzem – mówi w książce Blackburn Bobby Tucker. Z kolei pianistkę Memry Midgett fascynowała zdeformowana heteroseksualność Billie. Na pewno, przez jakiś czas Holiday przyjaźniła się z ekscentryczną, biseksualną aktorką, Tallulah Bankhead. Być może miały też romans.

Jakkolwiek wyglądało życie intymne naszej bohaterki, jedno pozostaje pewne – Billie Holiday to zarazem najjaśniejsza i najciemniejsza gwiazda w panteonie diw uwielbianych przez społeczności LGBT. No i nie zapominajmy, że w piosence „You Better Go Now” śpiewa tak:

You better go now/Because I like you much, too much/(…)/The night was gay with you

Słowo „gay” wydaje się tu użyte w znaczeniu „wesoły”, ale przecież czytelnikom i czytelniczkom „Repliki” nie będę tłumaczył, jaki sens ma „gay night”.

 

Julia Blackburn „Billie Holiday. Biografia”. Przełożyła Hanna Jankowska Wyd. W.A.B. Warszawa 2007

Billie Holiday, William Dufty „Lady Day śpiewa bluesa”. Przełożył Marcin Wróbel Wyd. Czarne. Wołowiec 2017

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jestem lesbą

Z LILIANĄ ZEIC, artystką wizualną, rozmawia Anna Maria Łozińska

 

Fragment pracy Liliany Zeic „Jest mi z tym dziwnie” (2019). Foto: Liliana Zeic

 

Twoja sztuka od zawsze była napęczniała od wątków lesbijskich. Przykładów jest wiele: „Suki. Autoportret z kochanką był instalacją z ciał dwóch kochanek, broszka „Heteryczki to kolaborantki” odwoływała się do lesbijskiego odłamu ruchu z lat 70., a maskujące stroje myśliwskie, które zaprojektowałaś, miały ukazywać niewidoczność lesbijek w przestrzeni publicznej. Do tego dochodzi wielokrotne przywoływanie przez ciebie queerowych bohaterek z historii. Czy każda twoja praca to kolejne outowanie się? Jak wyglądał twój pierwszy coming out?

Pamiętam dokładnie, jak wyoutowałam się przed moją mamą. Zbierała porzeczki w ogrodzie, a ja podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem lesbijką. Odpowiedziała mi po prostu: „Nie, nie jesteś”. Potem nie rozmawiałyśmy o tym przez wiele lat. W przestrzeni sztuki wyoutowałam się z kolei swoim dyplomem magisterskim. Zaprosiłam swoją partnerkę do projektu, w ramach którego zrobiłam z naszych ciał instalację o nazwie „Suki. Autoportret z kochanką”.

Nie pozostawiłaś wątpliwości.

Nadal lubię ten tytuł. Jest konkretnym komentarzem. To były pierwsze momenty, gdy zaczęłam świadomie doświadczać mikroagresji na tle queerofobicznym. Zaczęłam sprawdzać, jak się z tym czuję, co mi to robi. Mój promotor w trakcie prelekcji o tej pracy podkreślał wszystkie jej aspekty, a więc jakąś zwierzęcość, wątek formalny, wszystkie rzeczy, które były obok, ale wątek autobiograficzny, homoseksualny konsekwentnie pomijał. Wtedy mnie to bolało, dziś uważam, że jest to po prostu obrzydliwe.

W 2013 r. pojechałaś z dziewczyną w lesbijską podroż poślubną po Polsce. Odwiedziłyście osiem polskich miast, w których robiłyście sobie sesje zdjęciowe w białych sukniach weselnych, rejestrując tym samym społeczną reakcję na widok ślubnej pary lesbijskiej. Odważyłabyś się zrobić to dziś, w Polsce 2022?

Dziś nie zrobiłabym takiej pracy. Jednak to nie kwestia strachu, tylko decyzji, że dziś zależy mi na innej, bardziej queerowej, płynnej perspektywie. Tamten projekt był raczej homoerotyczny, ale przyznaję, że jego realizacja sprawiła mi dużo przyjemności. Zrobiłam go ze swoją ówczesną partnerką i współautorką tego projektu Martyną Tokarską. Byłam wtedy bardzo zakochana, bardzo szczęśliwa w relacji z Martyną. To był przede wszystkim piękny, przyjemny czas. Nie zaczynałam ze strachem, on przyszedł dopiero w trakcie projektu. W mediach pojawiły się nagłówki o naszym projekcie. Moja siostra wysłała do mnie nawet maila z pytaniem, jak mogę to robić mamie. Jeden moment był naprawdę stresujący: doszło do ataku na galerię, w której miałyśmy mieć ostatnie spotkanie. Osoby w kominiarkach rozbiły szyby, grożono nawet podpaleniem. Ze względu na ten incydent galeria zakończyła współpracę z grupą artystyczną, do której należałam.

Jak to jest być w Polsce lesbą i artystką, która w swojej sztuce eksploruje rożne zakamarki queerowości?

Robi się coraz trudniej, szczególnie w ostatnich latach: przejmowanie instytucji przez ludzi związanych z obecnymi władzami, zmiany dyrektorów, zakręcanie kurka publicznego finansowania wystaw o tematyce związanej z queerowością, polityką. Dla mnie wiele drzwi już jest zamkniętych i wiem, że zamykają się kolejne. Dotyczy to wszystkich osób wypowiadających się z queerowej perspektywy – mamy nikłe szanse na ministerialne pieniądze. Boję się bardziej niż kiedyś. Zdaję sobie sprawę z wydłużającej się listy instytucji, które bojkotują mnie lub które bojkotuję ja ze względu na ich działania. Najgroźniejsza jest jednak cenzura „na wszelki wypadek”. Instytucje się boją, nie chcą ryzykować, tracić finansowania, ten strach jest odczuwalny. Cenzurę można nagłośnić, zrobić z tego sprawę, najgorzej, gdy się to dzieje w białych rękawiczkach. Robi się trudniej, ciaśniej. Nadal mam co robić w życiu, ale obserwowanie tej sytuacji jest bardzo przykre.

W poprzednim pytaniu celowo użyłam słowa „lesba”. Jesteś lesbą?

Zdecydowanie tak. Ten skrót sprawia mi szczególną przyjemność.

Mam wrażenie, żśrodowisko niehetero kobiet jest w tym względzie bardzo podzielone: jedna grupa stara się odzyskać to słowo, nazywać siebie lesbami z dumą, czego dowodem jest choćby zeszłoroczny projekt Katarzyny Szenajch i Aleksandry Kamińskiej „100 lesb”. Słychać jednak też głos dziewczyn, ktore uważają, że słowo „lesba” jest wulgarne, i chciałyby szukać wręcz innego, nowego słowa/pojęcia.

Słowa „lesbijka” i „lesba” są absolutnie polityczne. Jeszcze kilka lat temu, gdy mówiło się głośno o swojej orientacji, było to jak krzyk, każde słowo w tym kontekście stawało się krzykiem. Używałam słów „lesbijka” i „lesba” na uczelni, w pracy, w kontekście rodzinnym i swojej codzienności. Kiedy studiowałam na Akademii Sztuk Pięknych w Toruniu, byłam uznawana za jedyną lesbijkę w murach akademickich. (śmiech) Dla mnie słowo „queer” nie jest wystarczające.

Dlaczego?

W przestrzeniach queerowych w prosty sposób można umniejszyć perspektywę feministyczną, której według mnie queer bardzo potrzebuje. Mam na myśli perspektywę wrażliwą na wszelkie formy wykluczeń (także rasową, klasową, osób z niepełnosprawnościami), uwzględniającą także wykluczenia krzyżowe. Feminizm podejmuje tematy wszystkich tych rodzajów wykluczeń, jest szerszą kategorią niż queer.

Cieszy mnie odzyskiwanie słowa „lesba” i cały ten ładunek polityczny, który się z tym słowem wiąże. Wszystkie i wszyscy tego potrzebujemy. Tak samo jak potrzebujemy feminizmu. Wydaje mi się, że feminizm jest uważany za mniej seksi niż queer, a przecież tak bardzo ważne jest przypominanie o uprzywilejowaniu i o systemowych i społecznych wykluczeniach.

W 2019, w jednej ze swoich prac, mówisz, że „jest ci z tym dziwnie”, z byciem jednocześnie aktywistką i artystką. Mogłabyś opowiedzieć o tych dwóch zazębiających się tożsamościach?

Zawsze było mi z tym trochę dziwnie, ciężko to łączyć. Miałam i mam wrażenie, że środowiska artystyczne i aktywistyczne nie ufają sobie wzajemnie. Na przykład mają inne definicje queeru: aktywizm traktuje go bardziej
jako wspólnotowość danej grupy, natomiast sztuka nastawia się mocniej na indywidualne przeżycie. Od lat studenckich cały czas szłam tymi dwiema drogami. Myślę, że one się ze sobą nie połączyły, tylko biegły obok siebie. Formującym doświadczeniem była dla mnie praca grupowa, co pokazał mi właśnie aktywizm. To mnie absolutnie ukształtowało i pokazywało możliwości tego, jak na różne sposoby możemy ze sobą być, wspierać się. Sztuka mi tego nie dała, jest bardzo indywidualistyczna, to raczej granie do własnych bramek. Obecnie się to zmienia, coraz większą rolę odgrywają wrażliwość i troska o siebie nawzajem. To, co niezwykle cenię w aktywizmie, to queerowość rozumiana nie jako produkt kapitalistyczny, ale jako wszystko, co jest pomiędzy: proces, troska, empatia, a więc aspekty znikające, unikatowe, ciężkie do skapitalizowania. W przestrzeni sztuki konieczne jest robienie ze wszystkiego obiektu, formy, wizualizowanie. Świat sztuki jest bliżej kapitalizmu, w związku z czym jest niebezpieczniejszy, bardziej hierarchiczny. Jednak gdy myślę o całości świata, to sztuka jest również siecią osób koleżeńskich, dziwaczek i dziwaków, które bardzo się wspierają w swoich prekaryjnych zawodach, w swoich codziennościach i trudnościach.

Czy w takim razie dla ciebie aktywizm i sztuka gdzieś się spotykają?

Staram się łączyć to procesem, co może być właściwie niedostrzegalne w produkcie końcowym. Chodzi mi o codzienne bycie w porządku, o wzajemną troskę. Bycie wrażliwą na warunki produkcji, na płacenie właściwego honorarium na czas, na swoje przywileje. Przy projektach artystycznych często pracują również osoby, których nazwiska nie istnieją w świecie sztuki. Musimy doceniać każdą pracę, traktować się w sposób koleżeński, zerwać ze stereotypowymi toposami artysty, który jest wielkim wizjonerem, i publiki, która ma próbować to przyjąć.

Ważna jest także empatia. Cieszę z możliwości bycia w drodze twórczej z moimi koleżankami artystkami: bycie ze sobą w swojej twórczości, w ekonomii codzienności, wzajemne uczestniczenie w procesach związanych ze sztuką. Strasznie się cieszę z sukcesów moich koleżanek. Chcę iść razem. Po prostu. Moje koleżanki są dla mnie inspiracją.

A czym jest dla ciebie queer?

Queer jest dla i o osobach: jest feministyczny, wrażliwy, antykapitalistyczny, wspólnotowy, radykalny, cielesny, czyli integralny z ciałami, ale też zabawny, polityczny, czuły, seksowny.

Kategoryzowanie sztuki jako lesbijskiej jest w ogóle sensowne? Czym jest sztuka lesbijska?

Potrzebujemy słów. Dlatego ja często mówię o perspektywie queerowo-feministycznej w kontekście miejsca, z którego się wypowiadam. Soczewka, przez którą patrzymy na świat, nasze doświadczenie, to jest szalenie istotne. Wciąż potrzebujemy się uwidaczniać. Uważam, że jeśli nie używamy pewnych słów, to one po prostu znikają. I potem nagle okazuje się, że wszystko jest sztuką i że znaczenie ma ta sztuka, która się najlepiej sprzedaje, czyli sztuka robiona przez cis hetero mężczyzn. Właśnie dlatego nie możemy sobie pozwolić, żeby tych słów nie używać.

Czyli operowanie pojęciami „lesbijska” i „queerowa” nie robi źle sztuce?

Słowo „queerowa” na pewno nie, bo queer jest modny w lewicowym świecie. A słowa „lesba”, „lesbijska”? Jestem bardzo uparta, jeśli chodzi o performowanie języka, o cieszenie się jego politycznością, o nazywanie. O powtarzanie – niektóre słowa trzeba często powtarzać, bo one uparcie znikają. Uważam, że sztuce robi dobrze ciągle podważanie tego, co jest w jej centrum, tego, co już się stało normą, i zastanawianie się cały czas nad przestrzeniami, które są na jej obrzeżach. Ciągła praca nad kwestionowaniem norm i ciągłe włączanie kolejnych głosów, tożsamości, dawanie przestrzeni kolejnym dziwaczkom i dziwakom.

Pamiętałam, że miałam ciarki na ciele, gdy pierwszy raz widziałam twoją pracę „Silne siostry powiedziały braciom”, czyli manifest pokazujący heteroseksualne uprzywilejowanie. Miałam wrażenie, że udało ci się zrobić sztukę wizualną z mojej „prywatnej” lesbijskiej złości na wykluczenie, a jednocześnie czułam niesamowitą wspólnotowość.

To jedna z prac, które często pokazuję w przestrzeniach galeryjnych. Wybrałam trzy lesbijskie manifesty („The Woman Identified Woman”,, 1970; „Dyke Manifesto”, 1992; „Th e Queer Nation Manifesto”, 1990) i bardzo prostym gestem przełożyłam je na język polski. Powstał z tego poetycki fi lm, który ma być wezwaniem do współodczuwania, solidarności i uważności na inne osoby. Reakcje są skrajne. Zauważyłam, że publiczność mówi mi dwie właściwie sprzeczne rzeczy: osoby hetero przyznają, że oglądanie było dla nich trudne, często wspominają o dyskomforcie, natomiast osoby queerowe uważają, że czuły się zaopiekowane. Nie ukrywam, że bardzo mnie cieszy ten feedback, dokładnie o to mi chodziło. Chciałam powiedzieć głośno i bezpośrednio o naszej złości, przemocy, a także o tym, co by się stało, gdyby osoby, które doświadczają przemocy, zaczęły ją oddawać.

Wybrane przeze mnie manifesty pochodzą z USA. Są nadal aktualne i odpowiednio rezonują z polską rzeczywistością polityczną, jednak od czasu zrobienia tego projektu stwierdziłam, że nie będę się więcej odwoływać do innych krajów. Postanowiłam, że zajmę się kopaniem tutaj, pod podłogą naszego polskiego domu.

Stąd takie zainteresowanie polską herstorią? Queerowymi postaciami kobiecymi?

Trzy lata temu zaczęłam robić projekt „Sourcebook” / „Książka źródeł”, w ramach którego przekształcam wizualnie polską herstorię, uwidaczniam bohaterki niehetero, wizualizuję ich życiorysy. Rzeczy mają tendencję do znikania. Trzeba je łapać, uwidaczniać, zapamiętywać, pokazywać, przypominać. Praca herstoryczna jest obecnie wykonywana przez wiele osób, co mnie ogromnie cieszy. Czekam na premierę książki o Narcyzie Żmichowskiej, która, z tego, co wiem, powstaje (queerową biografi ę Narcyzy Żmichowskiej przygotowuje Anna Dżabagina, bohaterka wywiadu „Repliki” nr 95, styczeń/luty 2022 – przyp. red.). Kolejne postaci, wydarzenia, sytuacje są wydobywane z naszej historii. Ja się tym zajmuję z perspektywy wizualnej. Ta praca daje mi możliwości kontaktu z innymi ludźmi. Wizualizuję momenty osób, które żyły w innych czasach. Nie jesteśmy wyrwani z kontekstu, mamy swoją wspólnotowość. Myślenie o lesbijskim, queerowym kontinuum jest przyjemne i ważne – to również poczucie wspólnoty doświadczeń z naszymi przodkiniami. Mnie interesują nie tylko fakty, ale też fantazjowanie na ich temat. Ostatnią parą, którą researchowałam, są Dąbrowska i Kowalska.

O tym powstała praca (seria intarsji, czyli prac w drewnie wykonywanych metodą zdobienia) „Czerwona mgła straszliwego pragnienia pieszczot z Tobą znów na chwilę przysłania wszystko”? Ten tytuł jest bardzo gęsty, wręcz erotyczny.

Prawda? Kocham słowa. Musiała je też kochać Anna Kowalska, ponieważ ten tytuł to zdanie napisane przez nią w liście do Marii Dąbrowskiej w 1955 r.

Liliana, czy środowisko związane ze sztuką w Polsce jest tolerancyjne?

Jest raczej lewicowe, nie jest mocno związane z przestrzenią prawicy. Sztuka wymaga bardzo analitycznego myślenia, więc przestaje się myśleć szablonowo czy propagandowo. Robiąc sztukę, przetwarzamy świat za pomocą skomplikowanych struktur myślowych. Uważam, że mamy bardzo mało konserwatywnych osób w przestrzeni sztuki. W środowisku artystycznym czuć dużą solidarność w kontekście różnych kryzysów. Trzeba przyznać, że obecnie tych kryzysów jest bardzo dużo i sytuacja geopolityczna jest naprawdę trudna. W powtarzających się kryzysach lub właściwie dzięki nim widać, że los wszystkich mniejszości jest ze sobą związany na zawsze. Trzymamy się więc razem, nawet jeśli nasz głos (środowiska artystycznego) jest słaby w kontekście siły politycznej. Obecnie mam większy stres mniejszościowy, nawet w kontekście czucia się bezpiecznie na ulicy.

Wspominałaś jednak wcześniej, że czułaś w tym środowisku wykluczenie podczas studiów.

Na uczelni, na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, atmosfera była inna. Profesorom, i tu używam świadomie formy męskiej, nie podobały się moje prace. Szablonowe projekty były doceniane, a te zaangażowane politycznie czy społecznie już nie. Z ogromną radością wyszłam z systemu edukacji.

A nad czym obecnie pracujesz?

Zajmuję się cyklem intarsji, które mają być wizualnym przetwarzaniem różnych traum, jakich doświadczamy w życiu, szukaniem wspólnotowości ludzko-roślinnej. Praca z intarsją jest dla mnie niezwykle ciekawa: w moim domu pracowało się z drewnem, a teraz ja się tym zajmuję. Kontynuuję także prace związane z archiwum herstorycznym, chcę nadal uwidaczniać herstorię queerowo-lesbijską. Mam nadzieję, że kolejny rozdział będzie pokazany już w nowo powstającym Queer Muzeum w Warszawie. Osoby z Lambdy Warszawa mają w tym roku dostać klucze i tym samym otworzyć pierwsze w Polsce fizyczne miejsce poświęcone queerowym archiwom.

Co jest dla ciebie najważniejsze w twojej pracy?

Bardzo lubię w sztuce to, że umożliwia mówienie o świecie w sposób skomplikowany. Nie porządkuje świata, a wręcz rozszerza znaczenia, daje możliwość ciągłego eksperymentowania. Złość może być momentem wyjściowym, ale potem idzie za tym dużo namysłu. Sztuka daje mi możliwość wyobrażenia sobie innego świata. Coraz bardziej kręcą mnie też zagadnienia związane z cielesnością, myślę o cielesnym byciu w świecie, rozszerzaniu seksualności. Ja po prostu lubię robić sztukę. Lubię eksperymentować. Lubię pracę w pracowni, długą, powtarzalną pracę rąk, która daje mi ogromne pokłady przyjemności. Lubię też robić rzeczy po raz pierwszy.

***

Liliana Zeic – artystka wizualna i doktora sztuk pięknych, której prace pokazywane były na ponad 130 wystawach indywidualnych i grupowych, a także znajdują się w kolekcjach publicznych, m.in. w warszawskiej Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki, w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, w Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Jest queerową feministką. Ważny jest dla niej koncept radykalnej troski. W pracach porusza wątki feministyczne, lesbijskie, queerowe. Przetwarza wizualnie archiwum poświęcone nieheteronormatywnym kobietom.  

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Queerowa wolność

Z AGATĄ SŁOWAK, laureatką tegorocznego Paszportu „Polityki” w kategorii „Sztuki wizualne”, rozmawia Anna Maria Łozińska

 

Foto: arch. pryw.

 

Na początku chciałabym w imieniu całego zespołu „Repliki” pogratulować ci Paszportu „Polityki”. Czy emocje już trochę opadły? Jak się czujesz po tej nagrodzie? Czy ona coś dla ciebie zmienia w kontekście pracy?

Dziękuję bardzo. Tak, ciut już się uspokoiło. Przyznam, że był to dosyć intensywny moment. Zarówno ten dookoła gali rozdania Paszportów, jak i u mnie w pracy i w życiu osobistym. Akurat wszystko mi się powywracało i pozmieniało w jednym czasie: od miejsca zamieszkania, przez osobę partnerską, aż po tryb pracy. Po samej gali przez kilka dni było trochę funu z wiadomości od osób zniesmaczonych moimi pracami. Jeśli chodzi o zawodowe konsekwencje, to pojawiło się kilka wywiadów i wyjazdów, które odciągają mnie od tej właściwej mi twórczej pracy, ale powoli odzyskuję balans.

Odbierając Paszport, powiedziałaś ze sceny, że życzysz wszystkim, żeby byli tak wolni, jak queery na twoich obrazach. Czym dla ciebie jest ta queerowa wolność?

Queerowa wolność to po prostu wolność, która powinna obejmować wszystkich. Queery na moich pracach mają przestrzeń do życia, do miłości. Każdy kocha tego, kogo chce, bez ograniczeń, jakiejkolwiek stygmatyzacji. Chciałabym, żeby wszystkie środowiska dawały sobie wzajemnie taką akceptację, jaką większość osób z queerowego środowiska daje zewnętrznemu światu.

A czym w takim razie jest dla ciebie sam queer?

Dla mnie bycie queer to niewpisywanie się w ustanowione w danym miejscu i czasie schematy, możliwość kochania dowolnej osoby chociażby za to, że jest dobra, bez ograniczania sobie wyboru np. do połowy świata. Bycie queer to też bycie w zgodzie ze sobą, kiedy nasz wybór nie wpisuje się w ramy czyjegoś światopoglądu, otwartość na innych i akceptowanie ich lub własnej inności.

„Na moich obrazach spotykają się dzikie zwierzęce instynkty, mroczne pragnienia i cielesne popędy. Do podjęcia tej tematyki w malarstwie skłaniają mnie opresyjne postawy patriarchalne oraz obserwacja statusu kobiet w środowiskach artystycznych na przestrzeni wieków. Obrazy mają wyrażać sprzeciw wobec tego, że nagość, seks, symbole LGBT, krytyka Kościoła i gender nadal wywołują zgorszenie” – to fragment tekstu, którym opisujesz swoją pracę dyplomową. Składała się z obrazów malarskich, przywołujących stylistyką minione epoki, a do renesansowych kobiecych ciał doczepiłaś męskie członki. Żonglujesz też różnymi symbolami religijnymi, pogańskimi, pokazujesz zwierzęce instynkty i mnóstwo erotyki. Jak na to wszystko zareagowano na twojej uczelni – warszawskiej akademii sztuk pięknych, znanej z patriarchalnych struktur?

Nie myślałam wówczas o wpisywaniu się w gusta pracowników wydziału, który faktycznie był totalnie konserwatywny. Z jednej strony chciałam po prostu opowiedzieć swoje historie za pomocą konkretnej estetyki, a z drugiej konfrontowanie się w taki sposób z niektórymi dziadami z wydziału malarstwa ostatecznie było dość zabawnym doświadczeniem.

Całe szczęście, że ostatecznie zabawnym. Czy doświadczyłaś jednak jako nieheteronormatywna kobieta dyskryminacji na ASP?

ASP to dziwne miejsce dla osób niehetero. Z jednej strony większość profesorów u władzy jest cis konserwatywna, z drugiej zajmowanie się sztuką przez studentów uznawane jest za niemęskie, nazywa się studentki żonami dla malarzy itd. Ja ze strony studentów na pewno nigdy nie odczułam tego typu hejtu, a kontakt z profesorami miałam właściwie ograniczony.

Pokazując pracę dyplomową, byłaś już wyoutowana? Jak wyglądał twój coming out?

To wszystko jest płynne. Bardziej zależy mi na opowiadaniu o doświadczeniach niż szukaniu definicji. Nie było jakiegoś jednego wystąpienia na scenie, z której wszyscy otaczający mnie ludzie usłyszeliby nagle: „Hejka, od lat bujam się w starszej ode mnie lasce”. W życiu chyba rzadko dzieje się to tak filmowo. Raczej w wyniku tego zabujania nastąpił ciąg wydarzeń, które mniej lub bardziej identyfikowały mnie w świadomości ludzi jako reprezentantkę nieheteronormatywnej społeczności. Myślę, że bliscy osób LGBTQ zwykle coś po prostu czują, ale nie zawsze dana jest im możliwość bezpośredniej konfrontacji z takim faktem. Wypierają to, oddalają w nieświadomość, często pomimo wyraźnych sygnałów. U mnie takich znaczących sygnałów było kilka i one wręcz zmusiły moich bliskich do ustosunkowania się do sytuacji.

Jakie to były sygnały? Opowiedz właśnie o tych doświadczeniach.

Przede wszystkim pamiętam pocałunki z koleżankami z podstawówki – one „trenowały” przed pierwszymi randkami, a ja po prostu chciałam doświadczyć tych pocałunków właśnie z nimi. Potem był wielki skok: od razu po podstawówce wyjechałam z małego miasteczka do takiego ciut większego i rozpoczęłam naukę w szkole z internatem. Jako jedyna gimnazjalistka mieszkałam z licealistami_ tkami i niemal od razu popadłam w głębokie zakochanie w „D”, czyli najpiękniejszej i najbardziej „klimatycznej” maturzystce kieleckiego plastyka. Na dowód tego uczucia, mając niespełna 12 lat (!), wyryłam sobie na dolnej części lewego uda tatuaż, który symbolizował jej imię. Po roku „D” zniknęła, stając się studentką, a ja niestety utknęłam w tymże plastyku na kolejne 6 lat, które upłynęły pod znakiem miłości do niej. Bardzo wówczas cierpiałam z powodu niespełnienia uczuć. Tę miłość uznawałam za największą, jakiej ludzkość w ogóle mogła doświadczyć.

Dużo emocji do przeżywania, zwłaszcza jak na nastolatkę, która dopiero wyjechała z rodzinnego domu. Co się wydarzyło później? To doświadczenie było w jakiś sposób formacyjne?

W tych tęsknotach wydarzały się różne sytuacje. Trochę sama performowałam „D”, w jakiś sposób naśladowałam jej sposób bycia, przez co niechcący stawałam się dla innych dziewczyn tym, czym ona była dla mnie. Przy okazji kilka koleżanek się we mnie zauroczyło. Pamiętam, że najtrudniejszym momentem była sytuacja, gdy wkurzony chłopak koleżanki z liceum napisał do mojego ojca coś w stylu: „Pańska córka przespała się z moją narzeczoną”. Była też łapanka zorganizowana przez rodziców tejże koleżanki, kiedy krzycząc na nas, kazali nam wsiadać do auta i tłumaczyć się z naszej relacji.

Jak reagowali na to twoi rodzice?

Trochę później moja mama musiała już zareagować bezpośrednio. Po latach mojej miłości do „D”, będąc już na studiach (swoją drogą pojechałam na te studia za „D” i jak zwykle zostałam zlekceważona), zaczęłam nieporadnie wchodzić w relację z pewnym chłopcem. Zwierzyłam się mamie z różnych skomplikowanych spraw w tej relacji, a jako źródło problemów podałam wieloletnią, niespełnioną miłość do starszej ode mnie kobiety. Usłyszałam: „Po co mi o tym mówisz?”. To było przykre i wtedy dosyć mocno mnie zraniło, ale wiem, że mama musiała przejść pewien proces dojrzewania. Dla niej, świętej w swoim katolicyzmie, to było po prostu za dużo. Za to teraz jest naprawdę fajnie. Podam taki przykład. Busko, z którego pochodzę, to raczej małe miasto. Obecnie, ciesząc się z mojego Paszportu „Polityki”, lokalny dom kultury eksponuje moją starą rzeźbę. Dostałam wiadomość od dziewczyny niehetero stamtąd, która poczuła, że jej to jakoś pomogło i ją wsparło. Mega.

Podzielisz się z „Repliką” jakimś queerowym tekstem kultury, który zrobił na tobie duże wrażenie?

Pamiętam, że jako dojrzewająca dziewczynka uwielbiałam filmy o miłości kobiet, szczególnie te, które pomagały mi w zrozumieniu mojej ówczesnej sytuacji. Na początku miałam bardzo ograniczony dostęp do internetu, a w nim niewiele jeszcze było stron zbierających takie informacje. Pamiętam jednak listę lesbijskich filmów na stronie „Kobiety kobietom” – silnie działały na mnie takie obrazy kina jak „Mulholland Drive”, „Fucking Amal” czy „Gdyby ściany mogły mówić 2”.

Czy da się oddzielić twoje doświadczenie queerowej kobiety żyjącej w wykluczającym kraju od sztuki, którą robisz?

Jedno trochę wynika z drugiego. Dwa mocne fi lary mojej sztuki to queerowość i feminizm, więc moja sztuka, filtrowana przez sytuację w kraju, na pewno nabiera mocniejszego i spornego wydźwięku. Trudno jest to oddzielać.

Czy mimo władzy, która ma wielki wpływ na różne instytucje kultury, czujesz się wolna jako artystka? Czy to się zmienia? Czy zmienia się to, jak się czujesz w instytucjach kultury?

Jako artystka czuję wolność niezależnie od władzy – czasami reagowałam na nią w swoich pracach, ale ostatecznie te prace nigdy nie trafiały blisko takich osób. Oczywiście zauważamy przejęcie ważnych instytucji przez tragicznych kolesi wydelegowanych przez rząd, ale na całe szczęście funkcjonują też prywatne galerie i instytucje, które stanowią bezpieczne schronienie przed osobami konserwatywnymi, faszyzującymi czy dyskryminującymi.

Gdzie można zobaczyć twoje prace?

Na stałe są rozsypane po różnych kolekcjach w kraju i za granicą, ale na szczęście dosyć systematycznie bywają udostępniane, głównie na zbiorowe wystawy kobiece. Teraz pracuję nad indywidualną ekspozycją, którą planujemy wiosną otworzyć na Brooklynie. Cieszy mnie, że dostęp do większości reprodukcji jest w sieci przy artykułach poświęconych sztuce czy choćby na moim IG (@agata_slowak_).  

***

Agata Słowak (ur. 1994) – malarka, autorka obiektów i instalacji. Wielkie uznanie środowiska krytycznego przyniosła jej zeszłoroczna wystawa „Tylko nasze stany” w Fundacji Galerii Foksal w Warszawie. Brała także udział w licznych wystawach zbiorowych, jak „Niepokój przychodzi o zmierzchu” (Zachęta), „Kto napisze historię łez” (MSN w Warszawie), „Siedem etapów życia kobiety” (Miejska Galeria Sztuki w Łodzi) czy „Złe relacje” (Galeria Salon Akademii w Warszawie). Otrzymała tegoroczny Paszport „Polityki” za „odważne podejmowanie w malarstwie tematyki kobiecej, której nadaje osobisty i pełen emocjonalnego zaangażowania wyraz. Za opowiadanie o teraźniejszości i o sobie za pomocą oryginalnie wykorzystanych wzorców dawnego malarstwa”.