Billie Holiday – najjaśniejsza i zarazem najciemniejsza gwiazda w panteonie diw uwielbianych przez społeczności LGBT
W jednym refrenie potrafiła wyrazić więcej niż większość aktorek w trzech aktach. To zdanie wypowiedziane przez wielką gwiazdę francuskiego kina i teatru, Jeanne Moreau, widnieje na okładce polskiego wydania napisanej przez Julię Blackburn biografii Billie Holiday. A w środku książki można znaleźć i taką wypowiedź Bobby Tuckera, pianisty Holiday: Kiedy Ella Fitzgerald śpiewa „My man he’s left me” („Mój mężczyzna mnie opuścił”) wyobrażasz sobie, że wyszedł z domu, żeby kupić chleb. Ale kiedy śpiewa Lady, po prostu widzisz tego faceta, jak odchodzi ulicą. Spakował walizki i nigdy już nie wróci.
Córka nastolatków
Lady Day – tak nazwał Billie Holiday jej przyjaciel i współpracownik, saksofonista Lester Young. Ale Billie była raczej Lady Night. Królową nocnych klubów, bywalczynią podejrzanych spelun, rezydentką burdeli, narkomanką i alkoholiczką (podobno zresztą nie zasypiała przed piątą rano). Śpiewała głównie o miłościach złych, smutnych i beznadziejnych, o mężczyznach, którzy biją, oszukują, poniżają, zdradzają, ale których kocha się masochistycznie i rozpaczliwie. Ją samą ciągnęło do kombinatorów i alfonsów. Wikłała się w pełne przemocy – fizycznej i psychicznej – związki z facetami, których jej przyjaciele określali krótko mianem łajdaków i kretynów. Owe typy spod ciemnej gwiazdy pełniły także często rolę menadżerów Billie – żerowały na jej talencie, żyły z pieniędzy, które zarabiała śpiewaniem, ale też donosiły na nią do władz ścigających z całą surowością osoby zażywające narkotyki.
Niedawno ukazała się wreszcie w polskim tłumaczeniu, ponad 60 lat od pierwszego amerykańskiego wydania, autobiografia Billie Holiday „Lady Sings the Blues” („Lady Day śpiewa bluesa”). Autorem książki był de facto ghostwriter, William Dufty, który skompilował ją na podstawie rozmów z artystką. Gdy „Lady…” ukazała się w 1956 r., krytyka pisała jednak, że jest klarowna i szczera. Dufty’emu udało się bowiem zachować prosty, surowy sposób mówienia Billie. W 1972 r. na ekranach ukazała się filmowa adaptacja tych wspomnień, nominowana potem do pięciu Oscarów. W rolę Holiday wcieliła się słynna piosenkarka, Diana Ross, która własnym głosem zaśpiewała najsłynniejsze standardy swej bohaterki.
Inna sprawa, że nie wszystko, co znalazło się na kartach autobiografii, jest zgodne z faktami. Sama Holiday po ukazaniu się książki chwaliła się ponoć znajomym, że wcisnęła Dufty’emu różne bujdy. W wypowiedziach tych, którzy osobiście znali Billie, przewija się nawet opinia, że była patologiczną kłamczuchą. Nieścisłości znaleźć można już w pierwszym rozdziale – Billie, a właściwie Eleanora Fagan, urodziła się nie w Baltimore, lecz w Filadelfii. Jej matka, Sadie Fagan miała w momencie wydania na świat córki lat 19 (a nie 13), natomiast ojciec – muzyk Clarence Haliday (od którego przejęła potem jego sceniczny pseudonim, Holiday) niecałe 17 (nie zaś 15, jak możemy wyczytać w autobiografii). Niewątpliwie jednak jej rodzice byli jeszcze nastolatkami, nigdy zresztą nie sformalizowali związku i szybko się ze sobą rozstali.
Ponieważ Sadie Fagan, by zarobić na życie, podejmowała się dorywczych prac w różnych miastach Wschodniego Wybrzeża USA, przyszła Lady Day wychowywała się u krewnych matki, których wspomina bez sentymentu. W wieku 11 lat przeżyła próbę gwałtu i, choć była przecież ofiarą przestępstwa, oddano ją na kilka miesięcy do katolickiego domu poprawczego. Później zamieszkała z matką w Nowym Jorku, gdzie poznała świat czarnego Harlemu. Obie gnieździły się kątem w domu publicznym niejakiej Florence Williams i zajmowały się prostytucją. Po nalocie policji, w maju 1929 r., trafiły do więzienia.
Dziwny owoc
W drugiej połowie lat 20. XX w. zaczęła się jednak również kariera piosenkarska Eleanory Fagan, która wzięła imię Billy od swojej ulubionej aktorki, zapomnianej już dzisiaj Billie Dove. Śpiewała w nowojorskich klubach, a jej sława stopniowo rosła. Występowała i nagrywała z najlepszymi muzykami jazzowymi i bluesowymi swoich czasów, w tym ze wspomnianym już Lesterem Youngiem, Countem Basie czy Louisem Armstrongiem. Scenicznym znakiem rozpoznawczym Billie stały się białe gardenie, które przed koncertami wpinała we włosy.
Najważniejszym utworem w karierze Holiday okazał się, nagrany w 1939 r., „Strange Fruit”, napisany przez żydowskiego poetę, kompozytora i nauczyciela, Abela Meeropola pod pseudonimem Lewis Allan. Zainspirowały go zdjęcia przedstawiające ofiary linczów, jakich biała ludność Południa USA dokonywała na czarnoskórych mieszkańcach.
Dziwne owoce Południe ma na swoich drzewach
Krew cieknie im po liściach i wsiąka w korzenie
Czarne trupy tam bryza znad morza owiewa,
Dziwne owoce z topól zwisają nad ziemią.
Wytwórnia Columbia, z którą Holiday była w latach 30. i 40. związana kontraktem, uznała song za zbyt kontrowersyjny, ale pozwoliła go nagrać pod marką Commodore. Singiel z utworem trafił natychmiast na listy przebojów, w sumie sprzedano go w liczbie ponad miliona egzemplarzy. Według niektórych, „Strange Fruit” stało się też początkiem końca Billie, która z wokalistki śpiewającej melodyjne piosenki o miłości przeobraziła się w artystkę zaangażowaną. To właśnie z powodu tej pieśni i często wyrażanego, także na kartach autobiografii, sprzeciwu wobec segregacji rasowej służby miały tak zaciekle prześladować Holiday, która od początku lat 40. regularnie zażywała dragi.
Aresztowana
Ówczesny komisarz Federalnego Biura do spraw Narkotyków, Harry Anslinger, uważał, że narkoman jest psychopatą, zanim stanie się nałogowcem, trzeba go więc przykładnie ukarać. Billie Holiday, ze względu na swą sławę, była dla niego łakomym kąskiem. W maju 1947 r. stanęła przed sądem pod zarzutem posiadania „nielegalnych substancji” i została skazana na więzienie. Wyszła z niego w marcu 1948 r., a kilka dni później dała koncert w Carnegie Hall, który okazał się wielkim sukcesem. Tym niemniej, z powodu wyroku odebrano jej tzw. kartę kabaretową – bez niej nie mogła występować w klubach Nowego Jorku. By przeżyć (i spłacać długi swych facetów), musiała więc cały czas jeździć po Stanach i dawać koncerty często w mało reprezentacyjnych miejscach.
Potem jeszcze kilkakrotnie była oskarżana, przesłuchiwana i aresztowana pod zarzutem posiadania narkotyków. Ostatnie z tych aresztowań miało miejsce na… miesiąc przed śmiercią, 11 czerwca 1959 r., gdy pod szpitalnym łóżkiem Billie znaleziono torebkę z białym proszkiem.
Biografka Holiday, Julia Blackburn zarzuca Williamowi Dufty’emu, rzeczywistemu autorowi „Lady Day śpiewa bluesa”, że dla sensacyjnego efektu zanadto uwypuklił w książce narkotykowe problemy swej bohaterki. Billie niewątpliwie pochłaniała duże ilości dragów, ale niekoniecznie musiała być od nich uzależniona. To raczej alkohol, zwłaszcza pod koniec niedługiego życia (gdy zmarła, miała 44 lata), stał się jej nieodłącznym towarzyszem.
Niewątpliwie z autobiografii Holiday wyłania się potworny obraz Ameryki lat 30-50 ubiegłego wieku. Kraju, w którym świetnie miewa się rasizm. Billie często nie mogła, jako czarna, spać w hotelach, gdzie występowała, podczas występów na Południu nie wolno jej było korzystać z publicznych toalet, nie chciano jej i muzyków obsługiwać w restauracjach itd. Kraju, w którym służby specjalne inwigilują i prześladują swych obywateli, a osoby mające kontakt z „nielegalnymi substancjami” stają się wrogami publicznymi. To Ameryka zniszczyła Billie – powtarza w książce Blackburn kilku współpracowników pieśniarki. Co ciekawe, w „Lady Day śpiewa bluesa” z ponurym obrazem USA kontrastują ciepłe wspomnienia Holiday z tournée po Europie, gdzie narkomanów traktuje się w sposób cywilizowany i gdzie, przede wszystkim, jazz uważa się za sztukę, a jego wykonawców za artystów, a nie, jak w Stanach, za jarmarcznych dostarczycieli taniej rozrywki.
Lady les
W „Lady Day śpiewa bluesa” Holiday ujawnia również swe lesbijskie doświadczenia – już w wieku nastu lat, podczas pierwszego pobytu w więzieniu zaskarbiła sobie względy pewnej strażniczki, która lubiła panienki. Pojawia się też w książce mało, z dzisiejszej perspektywy, „poprawny” akapit: Jak dla mnie najważniejsza różnica między bogaczami ze śródmieścia, a tymi z biedniejszych dzielnic polega na tym, że ci drudzy są bardziej szczerzy. (…) Dla nich dziwka to dziwka, alfons to alfons, złodziej to złodziej, pedał to pedał, lesba to lesba, a zboczeniec to zboczeniec. Trzeba tylko pamiętać o tym, że były to czasy zdecydowanie przedemancypacyjne, a Billie słynęła z niewyparzonego języka. W innym miejscu książki wspomina jednak z czułością swego asystenta, którego nazywała Miss Freddy i który czasem chodził w jej sukniach.
Czy Billie Holiday była biseksualna? Nie powiem, że nie eksperymentowała, ale przecież jeśli ułożę podjazd przed domem, nie znaczy to, że jestem brukarzem – mówi w książce Blackburn Bobby Tucker. Z kolei pianistkę Memry Midgett fascynowała zdeformowana heteroseksualność Billie. Na pewno, przez jakiś czas Holiday przyjaźniła się z ekscentryczną, biseksualną aktorką, Tallulah Bankhead. Być może miały też romans.
Jakkolwiek wyglądało życie intymne naszej bohaterki, jedno pozostaje pewne – Billie Holiday to zarazem najjaśniejsza i najciemniejsza gwiazda w panteonie diw uwielbianych przez społeczności LGBT. No i nie zapominajmy, że w piosence „You Better Go Now” śpiewa tak:
You better go now/Because I like you much, too much/(…)/The night was gay with you
Słowo „gay” wydaje się tu użyte w znaczeniu „wesoły”, ale przecież czytelnikom i czytelniczkom „Repliki” nie będę tłumaczył, jaki sens ma „gay night”.
Julia Blackburn „Billie Holiday. Biografia”. Przełożyła Hanna Jankowska Wyd. W.A.B. Warszawa 2007
Billie Holiday, William Dufty „Lady Day śpiewa bluesa”. Przełożył Marcin Wróbel Wyd. Czarne. Wołowiec 2017
Tekst z nr 66/3-4 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.