Margaret Mazzantini „Blask”

wyd. Sonia Draga, 2016

 

 

Żyją w jednej rzymskiej kamienicy, ale w dwóch różnych światach. Guido (narrator) na górze, samotny i nieszczęśliwy. Costantino, syn biednego dozorcy – w suterenie. Obserwują się, ale nie potrafią się zbliżyć. Jedna namiętna noc podczas wycieczki szkolnej do Grecji da początek trudnemu budowaniu tożsamości. Guido i Costantino będą się przyciągać i odpychać, kochać i nienawidzić. Ta miłość przetrwa całe dekady – nawet gdy ich drogi się rozejdą. Costantino spyta: „Guido, czy kiedykolwiek będzie nam wolno być sobą, nikim innym, tylko sobą?”. Chciałoby się, żeby im się udało. To smutna historia, pełna dramatyzmu, beznadziei, pożądania, przed którym nie ma ucieczki, bo nie sposób uciec przed sobą. A przecież bohaterowie rozpaczliwie pragną szczęścia. Guido stwierdza: „Gdyby ktoś nas widział, wykpiłby nas, uznał za śmiesznych, patetycznych, za pedałów. Ale nikt nie znał prawdy, tylko my wiedzieliśmy, czym jest ta potworna tęsknota za miłością, tęsknota za sobą samym, za prawdziwą duszą”. Dwóch mężczyzn się kocha, ale nie może być ze sobą, bo strach przed ludzką nienawiścią, społecznym ostracyzmem i własną tożsamością jest silniejszy. Oczywiście, że znamy to z innych książek czy filmów, a jednak powieść Margaret Mazzantini wciąga, porusza, zachwyca psychologiczną głębią, nie pozwala na obojętność. (Michał Paweł Urbaniak)

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Patricia Highsmith

Desperacko poszukując Carol

 

Fot. mat. pras.

 

Tekst: Katarzyna Wajda

Bez kobiet nie ma odpoczynku, wytchnienia, piękna życia, ale związki ranią czasem śmiertelnie – notuje dwudziestoparoletnia Pat. W dziennikach często łączy Erosa z Tanatosem: Morderstwo to rodzaj aktu miłosnego, rodzaj całkowitego zawłaszczenia. Przez kolejne dekady Patricia Highsmith (1921-1995), „mistrzyni psychothrillera” w swoich książkach umiera z miłości i dla niej zabija. W każdej zostawia cząstkę własnego życia, w tym tęsknotę za kobiecym ideałem. Marzenie najbliższe spełnienia w „The Price of Salt” (1952), potwierdzającej, że kochała paradoksy z wzajemnością: ta lesbijska love story nie powstałaby, gdyby Pat nie chciała wyleczyć się z homoseksualizmu. Powieść wyjątkowa: jedyna wydana pod pseudonimem (Claire Morgan), z kobiecym porte parole i namiastką happy endu (film „Carol” na jej podstawie, w reżyserii Todda Haynesa i z Cate Blanchett, Rooney Mara oraz Sarah Paulson w rolach głównych – na naszych ekranach od 4 marca br. – przyp. „Replika”). Wpisana w Nowy York lat 50. historia Kopciuszka (prawie) zdobywającego swą Księżniczkę, to jasne (bo bez śmierci) miejsce na mapie mrocznego Highsmith Country, jak biografka pisarki, Joan Schenkar, nazywa jej twórczość. I nieprzypadkowo powstałe na początku, tuż po debiutanckich „Znajomych z pociągu” (1950), bo z czasem Pat pozbywa się złudzeń, że Carol może znaleźć. Choć szukać nie przestaje.

Szlak nieposłanych łóżek

Na dobre zaczyna jako studentka nowojorskiego Barnard College, inicjując swój „szlak nieposłanych łóżek”: to czas erotycznego rozbudzenia, romansów z kilkoma dziewczynami na raz. Swą inność odkrywa jednak znacznie wcześniej, pogłębiając traumę dzieciństwa. Rośnie z piętnem dziecka niechcianego, urodzonego po rozwodzie rodziców, z ojczymem (jego nazwisko nosi) i matką tworzy – pierwszy z wielu – emocjonalny trójkąt. Mary Highsmith to najważniejsza kobieta w życiu Pat: równie mocno kochana, co potem nienawidzona, winiona przez córkę za jej emocjonalny chłód, niepowodzenia w związkach, bo podświadomie wybiera partnerki, które też ją skrzywdzą. Obie, niczym bohaterowie prozy Highsmith (będący jak ona, sierotą z rodzicami) nigdy, mimo mieszkania na rożnych kontynentach, nie uwolnią się od siebie.

Dla nastolatki odkrycie homoseksualnej tożsamości to szok. W jej ulubionym „The Human Mind” Menningera, katalogu dewiacji, lesbijki są bliskie pedofilom i satanistom. Poważne czasopisma dają jednak szansę na normalność: wystarczy usunąć nadnercza… 16-latka zaczyna pierwsze próby „normalizacji”, ale seks z kolegą nie daje żadnej przyjemności. Podobnie jak późniejsze, bo będzie sypiać z mężczyznami, zazwyczaj co najmniej biseksualnymi, jak fotograf Rolf Tietgens – który nie sprawdzi się w roli kochanka, za to zrobi jej serię pięknych aktów. Dla pisarza Marca Brandela, pod koniec lat 40. zdecyduje się nawet poddać terapii i by ją opłacić, bierze dorywczą pracę w dziale zabawek Bloomingdale’a. Przelotne spotkanie z klientką (ulubiony typ: posągowa blondynka) da impuls do napisania „The Price of Salt”. Mimo półrocznej terapii od dawna wie, że naprawdę kocha kobiety.

Jej hejterska lista

Ta wiedza bywa kłopotliwa, stąd częste, podszyte mizoginią, (auto)analizy. Jako nastolatka traktuje siebie niczym mężczyznę w ciele kobiety, tym tłumacząc m.in. zamiłowanie do zajęć ze stolarki. Jako dorosła kobieta powtarza, że ma męski mozg, uważa facetów za kreatywniejszych, z większym poczuciem humoru. Zazdrości gejom, że mogą znaleźć równego intelektem partnera, na co jako lesbijka ma małe szanse, choć większość jej kochanek to artystki i intelektualistki. Świat kobiet bywa dla niej niezrozumiały, bo Pat funkcjonuje poza życiem rodzinnym i normalnym rynkiem pracy: jeszcze na studiach decyduje o zarabianiu piórem. W feministkach widzi głownie sfrustrowane gospodynie domowe, a mimo to napisze… feministyczną powieść „Edith’s Diary” (1977), opisującą horror banału domowego życia. Wstrząsający też portret rodzinny w „Those Awful Dawns” z tomu „Slowly, Slowly in the Wind” (1979): on, irlandzki katolik, to nieodpowiedzialny dzieciorób, ona przed ciężarem macierzyństwa ucieka w szaleństwo. Tekst wymierzony głownie w Watykan, jeden z wielu celów (m.in. obok Żydów, Afroamerykanów, korporacji czy Ronalda Reagana) na – stale się powiększającej, zwłaszcza po 50-tce – jej hejterskiej liście.

Miłość to choroba

Identyfikuje się ze swoimi męskimi bohaterami, uwięzionymi w związkach z partnerkami jednocześnie kochanymi i nienawidzonymi. Jak oni, nie znosi kobiet, ich (rzekoma) głupota ją odrzuca, ale ciało wciąż pociąga. Wie, jakich kobiet powinna unikać, a jednak powtarza błędy. W nowe związki wchodzi z – krótkotrwałą – nadzieją na zmianę schematu „szczęśliwy początek i nieuniknione piekło końca”. Ma, jak jej bohaterowie, skłonność do idealizowania partnerek, robienia z nich bogiń do wielbienia, a nie kobiet do wspólnego życia. Gdy wyobrażenia nie pokrywają się z rzeczywistością – problemy nieuniknione. Miłość to nie namiętność, miłość to choroba – powtarza nie raz. Sama leczy ją pisaniem, książki są terapią po rozpadzie związków, które też prowokuje, bo, jak mawia, czuję się nędznie, gdy nie mogę pisać. A szczęśliwa pisać za bardzo nie umie. Stąd silny autobiograficzny podtekst twórczości, układającą się w kryminalną kronikę wypadków miłosnych Patricii Highsmith. Czasem sygnalizowanych tylko przez dedykację, np. otwierającą „Znajomych z pociągu”: Wszystkim Virginiom, hołd złożony dotychczasowym muzom, w tym Virginii Kent Catherwood, stanowiącej jedną z inspiracji Carol. Ginnie – choć ich burzliwy związek wpędził pisarkę w depresję – pozostanie jedną z tych najważniejszych, a jej literackim wcieleniem m.in. Lotte w „Drżącej ręce fałszerza” (1969), powieści dedykowanej innej bogini, Rosalind Constable. Niektóre miłości inspirują fabułę, np. w mizoginicznym „Niedołędze” (1954) echa 4-letniego, toksycznego związku z socjolożką Ellen Hill, której znienawidzonego pudla tu zabija. Podobnie odreaguje poźniejszy, też burzliwy, romans z pisarką Marijane Meaker, uśmiercając ją jako Nicky w „Krzyku sowy” (1962). Ta, w rewanżu, w swoim kryminale zabije postać noszącą prawdziwe nazwisko Pat – Plangman. Niektóre powieści to zapis tęsknoty pisarki za utraconymi (i idealizowanymi) ukochanymi, jak „Słodka choroba” (1960), inspirowana związkiem z graficzką Mary Ronin, znakomite studium szaleństwa z miłości, pokazujące, jak niebezpieczna wiara we własne fantazje. Główny bohater to porte parole Pat, często zafiksowanej na punkcie nieosiągalnych bogiń (nie bez powodu nazywana „piewczynią stalkingu”) i krzywdzącej sympatyczne dziewczyny gotowe znosić jej trudny charakter, dziwactwa (np. fascynacja ślimakami) i wzrastającą mizantropię. Wśród nich m.in. Monique Buffet, której dedykuje 4. część Ripliady, czyli „Ucznia Ripleya” (1980). Niemiecka część powieści inspirowana jest pobytem Pat w Berlinie, zwłaszcza tym undergroundowym, poznanym dzięki Tabei Blumenschein, ówczesnej muzie reżyserki Ulrike Ottinger. I, oczywiście, kolejnej blond bogini pisarki. Inna wcześniej, w latach 60., przesądza o przeprowadzce Pat do Europy: oficjalnie tam cenią ją bardziej, w istocie chce być bliżej londyńskiej ukochanej.

Wbrew homofobicznym schematom

Dla znajomych jej orientacja nie jest tajemnicą. Dla nieznajomych czasami też: w trakcie przyjęcia jakiś mężczyzna zagaduje ją i Marijane: Wy dwie młode, samotne dziewczyny mieszkacie razem? Na co Pat: Nie – my dwie, młode dziewczyny żyjemy razem. Nie robi oficjalnego coming outu, partnerki przedstawia jako asystentki. Rzadko udziela wywiadów, o życiu prywatnym nigdy, za to, z detalami, opisuje w osobistych dziennikach, więc wie, że po jej śmierci prawda wyjdzie na jaw. Trochę wychodzi za życia, bo w 1990 r. reedycja jej lesbijskiej love story: już jako „Carol”, pod nazwiskiem i ze wstępem. Propozycje były wcześniej, ale odmawiała, bojąc się, że nazbyt się w niej odsłoniła. Jest świadoma wyjątkowego statusu książki, która dając, wbrew homofobicznym schematom, Therese i Carol szansę na wspólne życie, wywołała (homo) seksualną rewolucję, w epoce mccarthyzmu szczególnie potrzebną społeczności LGBT. W jej późniejszych thrillerach, np. „Utalentowanym panu Ripleyu” (1955), męskie relacje bywają podszyte homoerotyzmem, kobiece nader rzadko, na dodatek w tle, jak lesbijski (i morderczy) trójkąt w „Found In the Street” (1986). Pat na początku lat 60. planuje sequel „The Price of Salt”, ale brak jej dobrego pomysłu. Inny lesbijski projekt, „Girls’ Book”, ewoluuje, ale jako „First Person Novel”, nie wychodzi poza szkic: bohaterka 50+ opowiada mężowi siedem, zaczerpniętych z biografii Pat, historii rozstań i miłości.

Ostatnia powieść to „Small g: a Summer Idyll” (1995). Jej bohaterowie, bywalcy (częściowo gejowskiego) klubu, powiązani są skomplikowanymi, homo i heteroseksualnymi relacjami. Highsmith, dotąd pokazująca destrukcyjną siłę umysłu, fałszywych wyobrażeń o sobie i innych – tu wykonuje woltę, pozwalając im żyć (ze) swymi fantazjami, potencjalnie nieszkodliwymi. Może to próba (po)godzenia się ze światem umierającej na białaczkę Pat albo ostatni sygnał autobiograficzności: wszak jej te przelewane na papier fantazje – w tym o Carol – pozwalały (prze)żyć. Odchodzi tak, jak chce – sama, w szpitalu. Pochowana na cmentarzu w szwajcarskiej Tegnie, gdzie spędziła ostatnie lata. Na pogrzebie nie ma żadnej eks.

***

Artykuł w ramach projektu realizowanego przy wsparciu Ambasady U.S.A. w Polsce.

This article was funded in part by a grant from the United States Department of State. The opinions, fi ndings and conclusions stated herein are those of the author and do not necessarily refl ect those of the United States Department of State.

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Colette

„Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę” Colette

 

Tekst: Magdalena Zajkowska

Colette w Reve d’Egypte, 1907

 

Sidonie-Gabrielle Colette – pisarka, aktorka, skandalistka, feministka, biseksualistka, lesbijska ikona – przychodzi na świat 28 stycznia 1873 roku. Jest dziewczyną z prowincji, która podbije literackie salony Paryża pierwszej połowy XX wieku. Matka od wczesnych lat wpaja jej obraz silnej, wyemancypowanej kobiety, dla której posiadanie męża niekoniecznie jest ostatecznym sukcesem życiowym.

Pantomima z markizą

Niemniej, mając 20 lat, Colette poślubia dużo od siebie starszego mężczyznę. Później stwierdzi: młoda dziewczyna potrzebuje trochę czasu, by znaleźć mężczyznę na całe życie. To jej nie przeszkadza wychodzić tymczasem za mąż. Jej wybrankiem jest Henry Gauthier- Villars, znany jako Willy, paryski bawidamek i literat o wątpliwej reputacji; podobnie jak żona biseksualny. Plotka głosi, że gdy tylko odkrył pisarskie zdolności Colette, zamykał ją na całe dnie w pokoju, aby tworzyła. A ona tworzyła – i to jak! Pierwsze wydanie kultowego dziś (patrz: strona obok) cyklu o Klaudynie ukazało się właśnie pod jego nazwiskiem (zjawisko dość częste w tamtych, mocno patriarchalnych czasach). Dzieło Colette wywołało skandal bezpruderyjnym podejściem do romansów i flirtów lesbijskich i… odniosło ogromny sukces komercyjny.

W 1906 r. Colette porzuciła męża i rozwinęła skrzydła zarówno jako pisarka, jak i aktorka – występowała w rewiach, pantomimach, wodewilach i musicalach Paryża pod czujną opieką swej kochanki – markizy de Morny. Panie żyły razem jawnie, jak na owe czasy. Obie chadzały w męskich strojach, a ich pocałunek na scenie w jednej z pantomim stał się sensacją Paryża.

Mężowie i narzeczone

Pisarka była również związana ze słynną amerykańską aktorką Josephine Baker, a w 1912 r. wyszła ponownie za mąż – za dziennikarza Henriego de Jouvenela. Rok później urodziła córkę. Swój ponoć najgorętszy romans przeżyła z Natalie Clifford Barney, emigrantką z USA, otwartą lesbijką, która prowadziła słynny salon literacki Paryża. To właśnie do niej napisała w post scriptum do liściku: Natalie, mój mąż całuje Twoje ręce, a ja całą resztę. W 1924 r. do historii przeszło drugie małżeństwo Colette, gdy pisarka wdała się w romans z własnym pasierbem (wywołując oczywiście towarzyski skandal). W 1935 r., mając 62 lata, wyszła za mąż po raz trzeci i ostatni – za 35-letniego Maurice’a Gaudeketa. Przeżyli razem prawie 20 lat.

Najsłynniejszym dziełem Colette jest powieść „Gigi” o dziewczynie szykowanej na kurtyzanę, w której zakochuje się kulturalny dżentelmen Gaston (adaptacja filmowa z Audrey Hepburn). Niedawno kinowej wersji z Michelle Pfeiffer doczekała się również powieść „Cheri” o młodzieńcu zauroczonym znacznie starszą od siebie kobietą.

Sex, drugs & Belle Epoque

Colette sięgała po tematy kontrowersyjne, budziła zgorszenie opinii publicznej, co rusz oskarżana byla o obrazę morlaności. Jednocześnie stworzyła podwaliny śmiałej literatury kobiecej. To w jej książkach po raz pierwszy pojawiają się wulgarne kobiety, które piją, palą, narkotyzują się i uprawiają wolną miłość, również biseksualną czy lesbijską. Kobiety silne, twarde, bez zahamowań związanych ze sferą obyczajową. A także mężczyźni nieodpowiadający wzór com męskości.

Była jedną z tych dam, które pojawiły się po pierwszej wojnie światowej i – jak pisze Maria Janion – ścięły włosy i rujnowały się, kupując męskie koszule (dostępny jest u nas szkic Colette o seksualności „Czyste, nieczyste” z przedmową Janion). Również bohaterki Colette dążą do zatarcia różnic między płciami. Sama pisarka mówiła: Uwodzicielska moc, która emanuje z osób o nieokreślonej płci czy ukrywanej seksualności jest naprawdę potężna.

Colette nie żyje od ponad pół wieku, ale pozostaje symbolem Belle Epoque. Jej utwory wciąż są wydawane i czytane, a niezłomna, niezależna postawa oraz barwne koleje losu są inspiracją dla kobiet marzących o karierze pisarek, czy lesbijek obawiających się swej seksualności.

Niedługo przed śmiercią ta ikona skandalu wyznała: Och, jakie wspaniałe życie miałam! Gdybym tylko uświadomiła to sobie wcześniej!

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Out loud!

Z pisarką REBECCĄ MAKKAI, autorką powieści „Wierzyliśmy jak nikt” o kryzysie AIDS w gejowskiej społeczności Chicago lat 80. XX w., rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Credit: Greg Chow/ Shutterstock

 

Rebecca Makkai (ur. 1978) – amerykańska prozaiczka. Autorka wielokrotnie przedrukowywanych i tłumaczonych opowiadań oraz trzech powieści: „The Borrower”, „The Hundred-Year House” i „Wierzyliśmy jak nikt” („The Great Believers”, 2018), wydanej po polsku w 2020 r., której akcja rozgrywa się w latach 80. XX w., w apogeum kryzysu AIDS w środowisku młodych gejów z Chicago. Za tę powieść Makkai została nominowana do prestiżowych amerykańskich nagród literackich: „Wierzyliśmy jak nikt” znalazła się też w finale National Book Award i Nagrody Pulitzera. Jej najnowsza powieść „I Have Some Questions For You” została nazwana przez „Time” najbardziej oczekiwaną książką 2023 r. (premiera już w lutym). Jesienią 2022 r. Rebecca gościła w Polsce, spotkała się z czytelnikami_czkami w Poznaniu i Warszawie i przy tej okazji udzieliła wywiadu „Replice”.

Twoja powieść „Wierzyliśmy jak nikt” rozgrywa się w kilku planach czasowych, ale wątkiem przewodnim jest kryzys AIDS w gejowskiej społeczności Chicago w latach 80. XX w. Skąd pomysł na osadzenie akcji powieści w takich realiach?

Moja książka początkowo nie miała dotyczyć AIDS, tylko rynku sztuki w latach 20. XX w. i historii osób zajmujących się tą sztuką żyjących w latach 80. XX tego stulecia. Wątek kryzysu AIDS pojawiał się w niej pobocznie, jednak w miarę jak pisałam i zagłębiałam się w ten temat, całkowicie zagarnął fabułę. Problematyka AIDS interesowała mnie od zawsze, więc w sposób naturalny musiała w pewnym momencie przeniknąć do mojego pisarstwa. W szczególności zainteresował mnie wątek AIDS w Chicago, skąd pochodzę. W USA o historii epidemii wirusa HIV mówi się niemal wyłącznie w kontekście wielkich miast: Nowego Jorku i San Francisco, czasem Los Angeles, tak jakby kryzys nie dotknął innych części kraju.

Chyba najbardziej znane teksty kultury na ten temat – dramat Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, sztuka Larry’ego Kramera „Odruch serca” czy musical „Rent” – dotyczą Nowego Jorku.

Tak! Sama, żyjąc w Chicago, wiedziałam na początku więcej o historii kryzysu AIDS w Nowym Jorku niż we własnym mieście.

Z czego wynikało wspomniane przez ciebie osobiste zainteresowanie?

Urodziłam się w Chicago w 1978 r., kilka lat przed tym, jak epidemia się rozszalała. Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, świadomość istnienia wirusa HIV była już powszechna. Jako dziecko byłam go bardzo świadoma – myślę, że wszyscy dorastający w tym czasie byliśmy. Dorośli w moim otoczeniu bagatelizowali problem i się od niego dystansowali, ale dzieci nie mają takiego filtra. Z dziecięcej perspektywy wydawało się, że kryzys dotyczy nas bezpośrednio. I dzieci miały rację. Moi rodzice byli wykładowcami i ich środowisko zawodowe również zostało dotknięte chorobą. W latach 80. i 90. widać było na ulicach Chicago coraz więcej ludzi z objawami obecności wirusa w ciele. W szkole średniej miałam w otoczeniu bezpośrednio zagrożonych nim gejów. Jednocześnie media skupiały się na AIDS jako zjawisku ogólnokrajowym, pomijając lokalny kontekst. Historia aktywizmu w Chicago, szpitali i polityki zdrowotnej – o tym wszystkim nie miałam pojęcia, bo nie było o tym mowy w telewizji. Musiałam się tego dowiedzieć.

Podjęcie tego tematu w powieści pomogło ci zrozumieć atmosferę paniki moralnej z dzieciństwa?

Myślę, że jak najbardziej można tak powiedzieć. Dla pisarza czy pisarki to dość typowe – nadawanie sensu własnej biografii, czy to indywidualnej, czy to widzianej przez pryzmat wielkiej historii czy zjawisk kulturowych. Dzieci są jak gąbki, chłoną wszystko wokół, chociaż nie zawsze to rozumieją. Mnie interesuje odkrywanie ówczesnej kultury.

W „Wierzyliśmy jak nikt” wiernie opisujesz duszną atmosferę lat 80. z perspektywy grupy reprezentantów społeczności gejowskiej. Jak wyglądało jej literackie konstruowanie?

Zaczęłam od stworzenia opowieści i bohaterów, dzięki czemu przystępując do badania źródeł, wiedziałam, na jakie pytania potrzebuję odpowiedzi. W trakcie przygotowywania książki rozmawiałam z wieloma świadkami ówczesnych wydarzeń. Wychodziłam od prawie gotowej fabuły, więc nawiązując z nimi kontakt, mogłam ich uspokoić, że nie tropię chwytliwych wątków fabularnych, tylko próbuję zrozumieć psychologię ówczesnych ludzi i poznać szczegóły dotyczące historii Chicago. Ponieważ pisałam powieść dotyczącą czasów, których świadkowie jeszcze żyją, bardzo zależało mi na historycznej wiarygodności. Jeśli pisałam o gejowskim barze, to chciałam wiedzieć, jak wtedy wyglądał. Spędziłam absurdalnie długie godziny, dopracowując szczegóły typu „jak wyglądała toaleta na pierwszym piętrze”, i dopiero kiedy nie udawało mi się uzyskać satysfakcjonującej odpowiedzi, zmyślałam. (śmiech) Pisząc samą powieść, poruszałam się w tę i we w tę – pisałam, czytałam źródła, rozmawiałam z ludźmi, wracałam do pisania, szłam się rozejrzeć po barze, który chciałam opisać, rozmawiałam z ludźmi, i tak w kółko.

W Polsce problemem w pisaniu queerowej historii lat 80. jest brak źródeł lub brak dostępu do nich. Na przykład archiwa dotyczące akcji „Hiacynt” są rozproszone i niedostępne dla badaczy_czek. Na jakie trudności natrafiałaś w trakcie swoich badań źródłowych?

Najtrudniejszą część stanowił brak informacji dotyczących kryzysu AIDS w Chicago – nie z powodu braku dostępu do źródeł, ale braku źródeł w ogóle. Przeczytałam np. wszystkie numery „Chicago Tribune” – największej lokalnej gazety – z czasów apogeum epidemii i natrafi łam tam może na pięć artykułów na ten temat, w dodatku… niezbyt rzetelnych. Zaskoczyło mnie to, bo na początku myślałam, że po prostu znajdę na ten temat książki w bibliotece – w końcu Chicago to trzecie co do wielkości miasto w USA.

Jeden z twoich bohaterów, Charlie Keene – partner głównego bohatera Yale’a Tishmana – jest wydawcą gejowskiego czasopisma „Out Loud”. Czytałaś też prasę gejowską?

W Chicago funkcjonowała prasa gejowska, m.in. tygodnik „Gay Chicago”. Przeglądałam jego numery z interesującego mnie okresu tydzień po tygodniu, ale nie znalazłam tam wielu informacji. Uzupełnili je świadkowie.

W jaki sposób do nich docierałaś?

Nawiązywanie kontaktów przebiegało nieoficjalnie, pocztą pantoflową. Kiedy już raz mnie wciągnięto, uzyskałam dostęp do szerokiej sieci kontaktów i ludzie zaczęli mi ufać, chociaż wciąż niektórzy mi odmawiali, bo nie chcieli rozmawiać z jakąś przypadkową kobietą. (śmiech) Ale ponad połowa osób się zgodziła. Ci rozmówcy szczodrze dzielili się swoimi opowieściami. Tak jak wspomniałam, materiały na temat kryzysu AIDS w Chicago nie są objęte cenzurą, ale niewątpliwie otacza go milczenie – czy to dlatego, że większe gazety uznawały go za nieistotny lub „niesmaczny”, czy to dlatego, że ludzie ze społeczności LGBT+ nie mieli możliwości lub chęci zabrać na ten temat głosu. Zwłaszcza w latach 90. w społeczności LGBT+ zapanowało milczenie na temat AIDS, ponieważ nie chciano, by ruch był kojarzony tylko ze śmiertelnym zagrożeniem. Chciano iść dalej. Ludzie woleli o tym nie mówić. Teraz widać więcej takiej woli – świadkowie mają po 60–70 i lat i wiedzą, że jeśli nie opowiedzą o tym teraz, to nie zrobią tego nigdy. Wielu ludzi mówiło mi więc, że wcześniej nie czuło się komfortowo lub miało już dosyć tego tematu, ale teraz są gotowi o nim mówić.

Jak wywiady ze świadkami wpłynęły na ostateczny kształt tekstu?

Ostatecznie powstała powieść o pamięci, o szczególnej jej odmianie. Początkowo akcja miała się dziać tylko w latach 80. i nie planowałam jej rozszerzać do roku 2015. W miarę przeprowadzania wywiadów ze świadkami zaczęły mnie jednak fascynować mechanizmy działania ich pamięci. Mówili o czymś i nagle zdawali sobie sprawę: „O Boże, nie mówiłem o tym od 30 lat!”. Oczywiście, wszyscy z biegiem czasu wiele rzeczy zapominamy, ale te wspomnienia zostały przez nich wyparte, bo były zbyt bolesne lub długo lepiej było o nich nie mówić. Inny rodzaj pamięci to ten wynikający z poczucia winy, że się przeżyło. Geje, z którymi rozmawiałam, mieli w latach 80. i 90. po 25 lat i dostali wyrok śmierci, a teraz dobiegają sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki i wciąż nie mogą uwierzyć, że żyją. Jako jedyni mogą zaświadczyć o tych, którzy odeszli. Wszystko to bardzo szczególne ścieżki pamięci, charakterystyczne dla wydarzeń takich jak ta właśnie epidemia lub wojna. Zresztą sam tytuł książki – „Wierzyliśmy jak nikt” – został zaczerpnięty z eseju Francisa Scotta Fitzgeralda, który dotyczy doświadczenia pokoleniowego wojny.

Czy wśród tych indywidualnych rozmówców znaleźli się też aktywiści lub przedstawiciele oficjalnych instytucji?

Wiele osób, z którymi rozmawiałam, nadal działa – w rozproszeniu – w ruchu na rzecz osób LGBT+. Nie ma jednej instytucji zajmującej się pamięcią o kryzysie AIDS. Jednak niektóre miejsca były dla mnie szczególnie pomocne – np. wspaniała biblioteka LGBT+ w Chicago, która dysponuje archiwum prac z lat 80. i 90. dokumentujących kryzys. Widziałam tam m.in. archiwalny fi lm dokumentalny „Short Fuse” o życiu jednego z założycieli Act Up w Chicago, Daniela Sotomayora. To jednak nisza – na seansie było pięć osób i wszystkie je znałam. (śmiech)

Czy władze lokalne angażują się w zachowanie pamięci o kryzysie AIDS?

I tak, i nie. Pojedyncze osoby robią wspaniałe rzeczy, ale miasta nie finansują inicjatyw takich jak muzea czy archiwa. Jednak np. w Chicago miasto współpracuje przy corocznie organizowanej „Chicago LGBT Hall of Fame” – ceremonii wręczenia nagród połączonej z wystawą organizowaną w głównej bibliotece miejskiej. Pojawiają się na niej nazwiska takich postaci historycznych jak Oscar Wilde, ale też „zwykłych” mieszkańców i mieszkanek Chicago zaangażowanych w działania na rzecz społeczności LGBTQ+, w tym w czasie kryzysu AIDS.

Jak wygląda powszechna świadomość na temat AIDS i jego historii w USA?

Należy tu rozdzielić dwie kwestie: kwestię pamiętania kryzysu AIDS w latach 80. i 90. i kwestię świadomości tego, co dzieje się w temacie AIDS teraz, nie tylko w kraju, ale też na świecie. Oba te zagadnienia są oczywiście połączone – jeśli pamiętamy przeszłość, uważniej patrzymy na teraźniejszość – jednak wiele osób nadal uważa kryzys AIDS za dzieje minione. Wielokrotnie podczas rozmów z czytelnikami_czkami słyszałam głosy ulgi: „Jak dobrze, że te czasy już minęły!”. Tymczasem współcześnie nowe zakażenia AIDS nadal dotykają grupy mniejszościowe, takie jak sexworkerzy_ rki czy społeczność trans. W przeszłości z AIDS wiązała się homofobia – od nienawiści i uprzedzeń wobec gejów, które często prowadziły do stwierdzenia, że „sobie na to zasłużyli”, po konstatację, że „to nas nie dotyczy”. Wiele z tego lekceważenia powraca współcześnie, często ramię w ramię z rasizmem i transfobią. Ludzie nadal uważają, że to nie ich sprawa. Oczywiście mam na myśli ludzi w pozycji władzy – zamożnych, z silną reprezentacją polityczną.

Twoja powieść uświadamia, że wszystko to już było. Wiele wątków pojawiających się w książce – kryzys publicznej służby zdrowia, walka o prawa osób LGBT+, homofobia, rasizm, nierówności klasowe – nadal ma aktualny wydźwięk.

Książka z pewnością ma przesłanie polityczne, ale jest przede wszystkim opowieścią. Moja praca jako pisarki polega raczej na zadawaniu pytań niż dawaniu odpowiedzi. Dzielę włos na czworo, komplikuję wątki, ale wyczytanie sensu z tych działań jest zadaniem czytelników.

Jaką radę dałabyś polskim pisarzom i pisarkom, którzy zmagają się z niedostatkiem źródeł na temat lokalnych historii LGBT+?

W takich przypadkach jak wasz fikcja okazuje się zbawienna – w sytuacji gdy nie mamy dostępu, z jakiegokolwiek powodu, do szczegółów na temat tego, co się wydarzyło w przeszłości, wciąż możemy szukać opowieści świadków tego czasu. Oczywiście dużo zależy od tego, czy będą chcieli się nimi z nami podzielić. Poza tym literatura ma tę nieporównywalną zaletę, że daje nam możliwość kreowania światów. Inną wielką jej zaletą jest to, że przyciąga ludzi, którzy inaczej nie zainteresowaliby się danym tematem. Wielu moich czytelników za nic w świecie nie sięgnęłoby po książkę reporterską zatytułowaną „Epidemia AIDS w Chicago”. A zetknęli się z moją powieścią tylko dlatego, że poprosili w księgarni o coś smutnego lub zaproponował im ją dyskusyjny klub książki. Literatura, pokazując historie bohaterów, pobudza zaangażowanie i empatię. Moja rada dla osób piszących jest więc taka: jeśli czujesz, że masz do opowiedzenia ważną historię, to teraz jest właściwy czas, żeby to zrobić. Moja powieść w żadnym razie nie przedstawia przecież jedynej słusznej wersji wydarzeń spowodowanych przez kryzys AIDS. To tylko jedna z wielu opowieści. Jednak co zaskakujące, po jej publikacji wielu czytelników, gejów z mniejszych miast, zaczęło się dzielić własnymi doświadczeniami z tego okresu i odkrywać historię własnej społeczności. Właśnie dlatego tak ważne jest, by opowiadać takich historii jak najwięcej.   

 

Dziękujemy Wydawnictwu Poznańskiemu za pomoc w zorganizowaniu wywiadu.

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

50 twarzy Marii

Z EMILIĄ PADOŁ, autorką biografii Marii Rodziewiczówny, nieheteronormatywnej ziemianki, jednej z najpoczytniejszych pisarek wszech czasów w Polsce, rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Rodziewiczówna to postać pełna sprzeczności. Z jednej strony „pani na Hruszowej”, jak zatytułowała o niej wspomnienia jej partnerka życiowa Jadwiga Skirmunttówna, odwołując się do nazwy wsi na terenie dzisiejszej Białorusi, gdzie pisarka mieszkała przez całe dorosłe życie. Z drugiej – butch polskiej literatury, jak pisał o niej Krzysztof Tomasik w „Homobiografiach”. Z jakimi napięciami w biografii Rodziewiczówny musiałaś się mierzyć, pisząc o niej książkę?

Już to, od czego wyszłaś, generowało napięcie. Bo z jednej strony mamy postać silnie zakorzenioną w etosie ziemiańskim, sklejoną ze swoją pańskością. Wszystkie trudne sprawy, które pojawiają się w jej życiorysie – klasowość, nacjonalizm, patriotyzm oparty na konserwatywnych wartościach – są stricte związane z warstwą ziemiańską, z której Rodziewicz wyrosła, a także z tym, że uważała się za przedstawicielkę swojej klasy. No a z drugiej strony – przecież zdefiniowała bycie ziemianką na własną modłę. Po pierwsze, była kobietą, która wzięła na swoje barki zarządzanie wielkim majątkiem, po drugie, postanowiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż, a u jej boku pojawiły się kobiety. Ponadto założyła strój, który ewidentnie budził kontrowersje – jego męskość była powszechnie podkreślana, musiał wyraźnie odbiegać od dominujących wyobrażeń.

Innym rozdźwiękiem w biografii Marii Rodziewicz jest kwestia feministyczna: trudno o pisarce nie myśleć jak o feministce, chociaż dystansowała się od tego określenia, pisała np. „feministką zresztą nie jestem”. Kreśliła te słowa w liście do studentki, która pisała pracę magisterską o kobietach i miłości w książkach Rodziewiczówny. Ta wypowiedź nie dotyczy jednak samej postawy feministycznej, wręcz przeciwnie, pisarka dalej wykładała, że równouprawnienie nie wystarczy, że kobiety same muszą się wyemancypować, zdobyć na niezależność i wypracować własną podmiotowość. Warto też pamiętać, że lata 30. to trudny moment w życiu już 70-letniej Marii. Gorzknieje, zbliża się do endecji, ale jej queerowość jest też wyśmiewana przez oponentów politycznych. Zastanawiam się, na ile jej konserwatywna radykalizacja jest związana z koniecznością kamufl owania się. Trudno patrzeć na życie Marii Rodziewicz bez kontekstu homofobicznego i świadomości, że przecież musiała ukrywać ogromną część siebie. Choć równocześnie nie mam wątpliwości, że Rodziewiczówna była do szczętu konserwatywna w swoim przywiązaniu do etosu ziemiańskiego – zresztą przejawem tego są m.in. elementy antysemickie w jej powieściach.

Ale wracając do samego konserwatyzmu: w końcu osoby LGBTQ+ mają przeróżne poglądy i sposoby myślenia, jak wszyscy ludzie. O tym też warto pamiętać. Dla nas dzisiaj Maria ma w sobie liczne pęknięcia, dostrzegamy wiele paradoksów w jej biografii. Ale może to, co nas tak dziwi, więcej mówi o naszych sposobach myślenia? I o tym, jak bardzo świat się zmienił przez ostatnie sto lat?

O samej Rodziewiczównie powstało już kilka książek, choć chyba jak na tak poczytną pisarkę – zaskakująco niewiele. Jedną z nich jest wspomniana „Pani na Hruszowej” autorstwa jej partnerki życiowej Jadwigi.

Wspomnienia Jadwigi Skirmunttówny, od których zaczęłyśmy rozmowę, do lat 90. funkcjonowały jako maszynopisy. Jadwiga opisuje w nich 25 lat ich wspólnego życia, aż do śmierci Rodziewiczówny w 1944 r. Co ciekawe, maszynopisy i wersje drukowane różnią się od siebie w niektórych miejscach – podczas pracy rzuciło mi się w oczy kilka rzeczy, które zostały źle rozczytane we wspomnieniach Skirmunttówny, zwłaszcza tych wydawanych od 2012 r., w tym jedna bardzo ciekawa, związana z relacją Marii i Jadwigi.

Opowiesz?

W czasie powstania warszawskiego, które przetrwały razem, w jednym z najbardziej niebezpiecznych momentów, Rodziewicz mówi do Skirmunttówny: „Zostaw mnie, sama łatwiej się uratujesz”, na co ta odpowiada: „Bóg nas złączył po to, byśmy razem były do końca”. Tymczasem w wydaniu z 2012 r. ta wypowiedź pojawia się jako: „Bóg nas złączy! Po to, byśmy…”. No i ciekawe: czy ktoś źle rozczytał maszynopis? To zdanie nie miało dla mnie sensu, więc sprawdziłam je we wspomnieniach drukowanych w latach 90. i w maszynopisach przechowywanych w IBL PAN i w Bibliotece Jagiellońskiej – i okazało się, że rzeczywiście brzmi inaczej.

Ten drobny szczegół potraktowałam jako kolejną oznakę tego, że Maria i Jadwiga być może miały zawarty między sobą jakiś rodzaj przysięgi małżeńskiej. Język katolickiej liturgii sakramentu małżeństwa przy opisie ich relacji pojawia się też w biografi i Rodziewiczówny autorstwa jej chrześniaka Hieronima Tukalskiego-Nielubowicza. On zresztą pokazuje w swojej książce siłę tej relacji, pisze o Marii i Jadwidze, że „żyją jedną duszą i sercem”. To bardzo ciekawe, bo przy wnikliwej lekturze widać wyraźnie, że autor jednocześnie pokazuje relację Rodziewicz i Skirmunttówny jako poważniejszą niż tylko przyjacielska, a z drugiej strony nie pisze o niej całkiem wprost.

Jest też biografia Rodziewiczówny autorstwa Jana Głuszeni z okładką, na którą zwrócił uwagę Krzysztof Tomasik: Rodziewiczównę „przebrano” na niej w strój bardziej cisheteronormatywny. Zamiast typowej dla niej koszuli z krawatem dorysowano jej suknię.

Ten gest zatarcia całej wyjątkowości Marii był bardzo okrutny. Książka Jana Głuszeni – o tytule „Strażniczka kresowych stanic” – utrwaliła patriotyczny mit Rodziewiczówny. Relacje z Jadwigą i Heleną są w niej jakoś pokazane, ale w pewnym miejscu pojawia się też heteroseksualizowanie Rodziewiczówny. Opisana jest scena, w której nagle na twarz Marii wychodzi rumieniec, a oczy wilgotnieją, bo wspomina swojego sąsiada, który dzieli z nią zajawkę ornitologiczną. Oczywiście taki sąsiad był, ale w żadnych wspomnieniach nie pojawia się nawet cień romansowego wymiaru relacji z nim. Zresztą cała ta biografia jest fabularyzowana, czyli są tam tworzone sceny, które nie miały miejsca – to rodzi kłopoty na poziomie ustalania faktów.

A jak postrzegano queerowość Marii za jej życia?

Życie Marii i jej kobiet nie było, bo też nie mogło być, w pełni otwarte – w takim sensie, w jakim dzisiaj postrzegamy wyoutowane relacje jednopłciowe. Jeden z moich rozmówców, prof. Jan Widacki, którego przodkowie mieszkali niedaleko Hruszowy, powiedział to strasznie ważne zdanie: „W starszym pokoleniu mojej rodziny lesbijstwo Rodziewiczówny było oczywiste”. Ale wcale nie jestem pewna, czy to lesbijstwo Rodziewiczówny było czymś równie oczywistym dla wszystkich. O tym na ogół się nie mówiło, nie komentowało. Maria i Jadwiga funkcjonowały więc w dziwnym niedopowiedzeniu. Sama się z tym mierzyłam, próbując ich relację zrozumieć i nazwać, bo nie chciałam naciągać jej do żadnych ram. Myślałam sobie, jeszcze przed kontaktem z prof. Widackim: „A może tu w ogóle nie ma żadnej lesbijskiej historii i to jest opowieść o aseksualności? Albo o potężnej samotności, w której ktoś izoluje się od życia, nakłada kostium?”. Oczywiście w miarę odkrywania biografi i Marii coraz bardziej jasne stawało się dla mnie, że w jej relacji z Jadwigą chodziło o coś więcej niż przyjaźń. Nie wiemy dokładnie, co między nimi było – na pewno silny związek, wspólne życie, ale relacji z alkowy brak. Chociaż wiadomo, że sypialnia była wspólna. Moim zdaniem jednak nie ma to w tej historii znaczenia – liczy się więź, to, jak razem żyły i co przeżyły.

Ludzie, którzy znali Rodziewiczównę, nieustannie podkreślali, że była osobą niezwykle charyzmatyczną. Potwierdzają to zarówno relacje obcych osób, jak i ważnych kobiet w jej życiu: wspomnianej Jadwigi Skirmunttówny, ale też np. Marii Konopnickiej.

Ludzie w kontakcie z nią faktycznie często byli oczarowani. Przebijało się to już z relacji kobiet, dziennikarek, które przyjeżdżały do Hruszowy na przełomie XIX/XX w., żeby zrobić z pisarką wywiady. W tekstach prasowych Maria nierzadko roztacza czar, emanuje wdziękiem, uwagę przyjezdnych zwracają jej oczy i rozumne spojrzenie. Te relacje są ogromnie cenne, bo Rodziewicz nie lubiła stawać przed obiektywem, przeganiała fotografów. Na zachowanych zdjęciach nie wygląda najsympatyczniej, bo rzadko się uśmiecha, przez co wielu wydaje się groźną postacią.

Chociaż mieszkała w majątku na Polesiu, zawsze kręciły się wokół niej kobiety. A w pewnych momentach nawet dzieliła swój czas między kilka z nich: Helenę Weychert, Jadwigę, a w tle była jeszcze młoda szlachcianka Maria Jastrzębska, z którą Rodziewiczówna… obserwowała ptaki.

Rzeczywiście, jest taki moment przed pierwszą wojną, w którym tych dziewczyn wokół Rodziewiczówny widzimy dużo. Wiąże się to przede wszystkim z kobiecym organizowaniem się – bo wspominane kobiety albo u niej pracowały, albo były zaangażowane w ruch ziemianek, czyli konserwatywnych emancypantek. Rodziewiczówna była szefową działu ekonomicznego ogromnej organizacji, więc np. zakładała sklepy, rozwijała przedsiębiorczość i cały czas miała wokół siebie kobiety, z którymi współpracowała. Była twarzą ziemianek i, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, szychą. Znowu: oczywiście nie możemy wykluczać relacji osobistych z innymi kobietami niż Helena i Jadwiga, zresztą co mogłam o tych potencjalnych więziach powiedzieć, to napisałam w książce – ale trzeba też uczciwie założyć, że w przypadku większości z nich być może nie chodziło o nic innego niż o wspólną pracę, działanie i satysfakcję z tego. Wysyłamy produkty do sklepów, działamy społecznie, a w wolnych chwilach obserwujemy wspólnie ptaki… Jakkolwiek to brzmi. (śmiech)

Albo, jak w przypadku Marii i Jadwigi, budujemy sobie chatkę w środku lasu, gdzie nikt poza nami nie ma wstępu, wliczając w to służbę.

To już inna historia, bo mamy wspomnienia Jadwigi, która nakreśliła nam okoliczności powstania chatki – dzięki temu obraz jest pełniejszy. Leśna chata została zbudowana na prośbę Skirmunttówny, poniekąd stając się symbolem zawiązania ich relacji. Ciekawe, że chociaż to się wydarzyło w 1911 r., Jadwiga wspólne życie z Marią zaczęła liczyć dopiero od roku 1919, od czasu wojny polsko-bolszewickiej. No i pytanie: dlaczego od wtedy, skoro opisywała już kilka swoich wcześniejszych lat z Marią? Czy nie chodzi więc o to, że przed 1919 r. różnie bywało: zbliżały się do siebie i oddalały, a Rodziewicz wciąż była życiowo blisko związana z Heleną Weychert?

Relacje na linii Maria–Helena–Jadwiga to w ogóle fascynujący temat.

Wyraźny jest we wspomnieniach wokół pisarki wątek rywalizacji między tymi dwiema kobietami. Zresztą kiedy ktoś pisze o kimś, że jest „dawną przyjaciółką”, jak Jadwiga o Helenie – a przecież widzimy, że w tym samym momencie Helena wciąż jest aktualną, a nie żadną „dawną” przyjaciółką Marii Rodziewicz – to znaczy, że tutaj być może chodzi o coś zupełnie innego. Może o podział na pierwszą i drugą żonę?

Ta „druga żona” – Jadwiga – opisuje swoją relację z Marią, posługując się dość skomplikowanym niemieckim wyrażeniem Wahlverwandtschaft, które oznacza „powinowactwo z wyboru”.

Jadwiga przywołuje to ciekawe określenie z Goethego, tłumaczone na polski jako „powinowactwo z wyboru”, żeby nazwać relację łączącą ją z Marią. Obie były biegłe w niemieckim i oczytane w niemieckiej literaturze. Kiedy Jadwiga opisuje we wspomnieniach koniec życia Marii, bardzo odsłania się ze swoimi uczuciami. Jest zupełnie odrętwiała, bo jej „druh kochany” odchodzi i w dalszą drogę życia musi iść sama, „bez opromienienia tej drogi przez jasną duszę” Marii. Opis ostatnich scen ich wspólnego życia jest ogromnie poruszający. Jeśli ktoś ma queerową wrażliwość i rozumie, że istnieją na świecie związki nieheteronormatywne, czytając „Panią na Hruszowej”, dostrzeże momenty rozwoju relacji uczuciowej, począwszy od zakochania. Trudno być na to głuchym i obojętnym.

Podoba mi się w twojej książce to, jak nieustannie bierzesz na warsztat relacje Marii i ponawiasz, w różnych kontekstach, pytanie o to, jak je opisywać. W momencie kiedy zastanawiasz się nad tożsamością płciową Rodziewiczówny, przywołujesz też opinię lekarki. Skąd pomysł na oddanie głosu ekspertce?

Ten pomysł wziął się z „męskiego” wizerunku Rodziewicz. Podczas pracy nad książką nieustannie natrafiałam w opisach pisarstwa i fi zyczności Marii na ową męskość: kroku, ubioru, sposobu bycia, nawet umysłu. Stwierdziłam, że muszę do tego podejść możliwie kompleksowo, i napisałam do dr Anny Kępczyńskiej-Nyk, seksuolożki i endokrynolożki, przez wiele lat związanej z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym, która m.in. zajmuje się terapią hormonalną osób transpłciowych. Byłam bardzo ciekawa tego, co powie o Marii Rodziewicz w kontekście medycznym. Czy rzeczywiście w przypadku pisarki możemy mówić o zaburzeniach hormonalnych, które często jej przypisywano?

Napotkałam informację, że pod koniec życia ktoś dostrzegł u niej… zarost.

Tak, ta informacja krąży i rozrasta się do teorii niemal spiskowych, w których Rodziewiczówna to dwupłciowe monstrum. Tymczasem z nadmiernym owłosieniem na twarzy mierzy się wiele kobiet, ma to różne podłoże. Więc w przypadku tożsamości płciowej Marii to idiotyczny argument, który nic nam nie mówi. Wysłałam dr Kępczyńskiej-Nyk wszystkie opisy fizyczności Rodziewiczówny, włącznie z tym zarostem, i wszystkie zdjęcia, jakie miałam. Ważne było dla nas rozdzielenie kwestii tożsamości płciowej i orientacji seksualnej – i na tym się w książce przede wszystkim skupiam, przywołując ekspercki głos pani doktor.

Sama długo mierzyłam się z fizycznością Marii, analizowałam pod wieloma kątami. Czy to kostium, który wkłada, strategia funkcjonowania w świecie? A może strojem chce wyrazić swoją, mówiąc dzisiejszymi kategoriami, niebinarność? Uderzające jest dla mnie to jej nieustanne balansowanie, łączenie tego, co stereotypowo postrzegamy jako kobiece lub męskie, swoista ponadpłciowość.

W tym kontekście nie podważam, ale poszerzam spojrzenie na nią jako na „butch polskiej literatury” o naszą współczesną wiedzę o transpłciowości czy niebinarności. Niestety, żeby rozstrzygnąć tę kwestię, Maria sama musiałaby nam powiedzieć, kim się czuła.

A jak Rodziewiczówna radziła sobie z homoi queerfobią swojej epoki?

Ataki na Rodziewiczównę nasiliły się pod koniec życia, w latach 30., w związku z jej uwikłaniem politycznym. Wtedy pojawiają się m.in. docinki o jej „fizycznej dwupłciowości”. Jak sobie z tym radziła, pozostaje dla mnie tajemnicą, bo nie pisała o tym wprost, ale zwracam uwagę w książce na kilka rzeczy, które mogą przynieść odpowiedzi na to pytanie. W 1936 r. ukazuje się duży tekst Ireny Krzywickiej w „Wiadomościach Literackich”, w którym de facto dokonuje ona outingu Marii jako lesbijki. Potem postać Rodziewiczówny pojawia się w szopce politycznej jako „Rodziewica”. Żart miał polegać na tym, że pisarka została „odsądzona od płci i wiary”. Więc to znowu uderzenie w jej „dwupłciowość” czy – wartościowaną pejoratywnie – domniemaną aseksualność. Znaczące, że kiedy w kolejnym roku przypada jej wielki jubileusz pięćdziesięciolecia pracy twórczej, ona już nie chce brać udziału w warszawskich obchodach, świętuje na Polesiu. Wycofuje się. Ten czas w życiu przynosi jej też nasilenie problemów zdrowotnych. Męczy ją astma, rozedma płuc, przechodzi operację usunięcia zaćmy.

Pisarka umiera krótko po powstaniu warszawskim. W zakończeniu widzimy zdjęcie jej trumny opuszczanej do grobu, a nad nim pochyloną Jadwigę i jak spekulujesz, Helenę, dwie kobiety jej życia.

To niezwykłe, że one wszystkie – Maria, Jadwiga i Helena – jako niemłode już, schorowane kobiety wyszły z powstania warszawskiego i trafiły do Żelaznej niedaleko Skierniewic. W zbiorach Muzeum Literatury są trzy zdjęcia pokazujące scenę, o której wspominasz. Jadwiga została na nich podpisana, ale druga pogrążona w bólu postać – już nie. Długo analizowałam te zdjęcia, porównywałam z innymi przedstawiającymi Helenę Weychert. Myślę, że to ona, ale nie mając pewności, postawiłam przy jej nazwisku znak zapytania.

Na końcu książki dziękujesz swojej partnerce za wsparcie w czasie pracy. Czy twoje własne queerowe doświadczenia pomogły ci lepiej zrozumieć Rodziewiczównę?

Te podziękowania dla Marysi są dla mnie bardzo ważne. Przekonałam się, że obcowanie z cudzym życiem podczas pisania biografii jest czymś niezwykle trudnym – w pewnym sensie trzeba wciągnąć tę postać pod swoją skórę, co w naturalny sposób oddziałuje na całe życie rodzinne. Dużo podróżowałyśmy razem śladami Marii Rodziewicz, naturalnie wiele też o niej rozmawiałyśmy. Ta książka nie powstałaby, gdybym nie miała silnego intelektualnego i emocjonalnego wsparcia w domu.

Co do pytania o moje queerowe doświadczenie – to ciekawa kwestia. Nie chciałam, żeby ono przesłoniło mi świat. Bo przecież moja bohaterka nie jest mną i ja nią nie jestem. Więc starałam się patrzeć na jej życie i relacje z kobietami w różny sposób, możliwie wielowymiarowo. I jeśli teraz mówię, że nie były z Jadwigą tylko przyjaciółkami czy „współlokatorkami”, to dlatego, że długo to weryfikowałam.

Czy teraz, po skończeniu książki, będziesz czytać Rodziewiczównę dla przyjemności?

Chciałabym jeszcze raz sięgnąć po „Lato leśnych ludzi”. Kwiecień to idealny miesiąc, bo to czas powrotu ptaków, wtedy też rwą się ku przygodzie leśni ludzie. Dobrze byłoby przeczytać tę książkę bez szukania odniesień do życia Rodziewicz, ale pewnie się to nie uda. Bo mam świadomość, że ono już ze mną zostanie – kiedy się pisze taką biografię, odpowiedzialność za postać chyba już zostaje z człowiekiem na zawsze.

***

Książka „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza” ukazała się w lutym nakładem Wydawnictwa Literackiego.

***

Emilia Padoł – dziennikarka i pisarka, laureatka Nagrody Dziennikarzy Małopolski i finalistka Nagrody Grand Press 2020 w kategorii „Wywiad”, autorka książki „Rodziewicz-ówna. Gorąca dusza”, pierwszej pełnej biografii Marii Rodziewiczówny (1864–1944) – nieheteronormatywnej ziemianki, działaczki społecznej i jednej z najpoczytniejszych pisarek wszech czasów w Polsce, wymienianej na pierwszych miejscach rankingów popularności obok Adama Mickiewicza i Henryka Sienkiewicza.  

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

Trzepnęło mnie po pięćdziesiątce

Z pisarką RENATĄ LIS o jej najnowszej książce „Moja ukochana i ja” rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Marek Zimakiewicz

 

Twoja poprzednia książka, „Lesbos”, (2017), była zbiorem esejów na temat ważnych lesbijskich pisarek i miłości kobiet w literaturze. Najnowsza, „Moja ukochana i ja”, jest zupełnie inna – to powieść otwarcie autobiograficzna, w której opisujesz swoje życie przez pryzmat niemal już 30-letniego związku ze swoją starszą partnerką, Elżbietą. Piszesz: „Utarło się mówić o naszej miłości (za Oscarem Wilde’em), że »nie śmie wymawiać swojego imienia«. To już od dawna nie jest prawda, na szczęście, a tą książką przerywam milczenie dodatkowo, w imieniu nas obu”. Jak doszłaś do tego, że trzeba napisać książkę, która będzie wypowiedzią wprost?

Po pierwsze, mam poczucie – chociaż może to perspektywa Warszawy – że przez te 6 lat dokonała się ogromna zmiana kulturowa i społeczna. Przybyło jawności, akceptacji i reprezentacji symbolicznej. O LGBTQ mówią media mainstreamowe, mamy mnóstwo książek, całą „modę” na queer – ryzykowne, ale chyba można tak powiedzieć. Życzliwe zainteresowanie w naszej „bańce” zachęca do otwartości. To nie jest już czas na przemawianie zza zasłony: przyszedł czas mówienia wprost. To obecnie najskuteczniejszy sposób, żeby popchnąć tęczowe sprawy do przodu, dotrzeć z nimi do ludzi. Po drugie, ewoluuję też pisarsko, od dawna zmierzam w stronę pisania bardziej bezpośredniego. Coraz bardziej odchodzę od mojego backgroundu historycznoliterackiego. Po trzecie, rzecz najbardziej osobista: jednak trzepnęło mnie po pięćdziesiątce. Zobaczyłam, że nic, na co liczyłam mniej więcej od 25. roku życia – te zmiany, których tak bardzo pragnęłyśmy i którym starałyśmy się sprzyjać – nic z tego nie zostało załatwione. Żyję w związku z Elżbietą tyle czasu bez żadnych społecznych zabezpieczeń, bez wsparcia dla naszej relacji, a pewne sprawy już zaczynają być dla mnie istotne. Bo jak masz 30 lat, to jest ci łatwiej: na ogół nie myślisz wtedy o takich rzeczach jak choroba, śmierć, pogrzeb, zasady dziedziczenia i podatek od spadku. Ale kiedy masz lat 50, zaczynają dotyczyć cię bezpośrednio. Moja partnerka w trakcie pisania tej książki zachorowała neurologicznie i choć te chorobowe objawy okazały się później lekopochodne i możliwe do odwrócenia, to przez pewien czas liczyłam się z tym, że w ciągu miesiąca czy dwóch może jej po prostu nie być. Zrozumiałam wtedy, że jesteśmy w Polsce totalnie udupione w tych praktyczno-życiowych kwestiach. Nie w tym sensie, że wcześniej o tym nie wiedziałam. Chodzi mi o różnicę między teorią i praktyką.

W czasie dzielącym „Lesbos” i „Moją ukochaną i mnie” rozpędziła się też nagonka polityczna na osoby LGBT+: „strefy anty- -LGBT”, kampania prezydencka Andrzeja Dudy, marsz w Białymstoku, pacyfikacje manifestacji przez policję. To też miało znaczenie?

Jasne, tak. To, co tu mówię o zmianie na lepsze, dotyczy kręgów liberalno-lewicowych. Natomiast obecna narodowo-katolicka, populistyczna władza to jest gigantyczny problem, podobnie jak Kościół. Ja ich wszystkich biorę w nawias w tym sensie, że moim zdaniem to nie są ludzie, którym dałoby się coś wytłumaczyć, wyperswadować im te haniebne bzdury, jakie głoszą na nasz temat, albo do czegoś ich przekonać. Był czas, że próbowałam, ale to nie działa: dyskusje z faszystami są z góry skazane na niepowodzenie. Należy ich pokonać: odsunąć od władzy, pozbawić wpływu, a nie dialogować z nimi, bo to ich tylko wzmacnia. Jestem w uprzywilejowanej sytuacji, że nie pracuję w państwowej instytucji, państwo mi nie płaci, w ogóle nie mam nigdzie etatu, więc jestem swobodna – inaczej niż moi znajomi pracujący np. w Polskim Radiu, zakładając, że chcieliby o sobie opowiedzieć. Więc pomyślałam, że skoro do tego dojrzałam i w dodatku nie będzie to dla mnie aktem samospalenia, to opowiem o naszym życiu również w imieniu tych, którzy nie mogą zrobić tego samego ze względu na cenę.

Pamiętam twoją recenzję antologii pamiętników osób LGBT+ „Cała siła, jaką czerpię na życie”. Napisałaś o niej, że to zbiorowy akt oskarżenia przeciwko Polsce. Czy to samo można powiedzieć o twojej książce?

Na pewno jest jakąś formą oskarżenia. Ktoś mi powiedział, że „Moja ukochana i ja” pokazuje dobitnie jedną podstawową prawdę: że prawica i Kościół zajebali nam życie. Nie wiem, czy w „Replice” używa się takich wyrazów? (śmiech) Powiem może ładniej: obrabowali nas z życia. Nie wiem oczywiście, czy moje życie na pewno byłoby inne, gdyby nie dyskryminacja i nierówność wobec prawa, nigdy już tego nie sprawdzę. Bo jeżeli startujesz z ograniczonymi możliwościami, to nigdy się nie dowiesz, co by było, gdybyś miała je wszystkie. My z Elżbietą nigdy nie byłyśmy całkiem zamknięte w szafie, ale też nie byłyśmy całkiem poza nią. Teraz mam poczucie, że wychodzimy z niej już całkiem. Książka ukazuje się w dużym wydawnictwie (Wydawnictwie Literackim – przyp. red.), będzie miała dobrą promocję, więc głośniej nie mogłam tego zrobić w ramach swoich możliwości. To naprawdę ogromnie dużo zmienia, ten tzw. coming out – i wewnątrz związku, i na zewnątrz. Ale przede wszystkim wewnątrz. Ludzie zmuszeni w homofobicznym społeczeństwie takim jak nasze do życia w ukryciu są przez to społeczeństwo krzywdzeni. I nawet nie zdają sobie sprawy z tego, w jak wielkim zakresie, dopóki nie przekroczą w sobie tego progu milczenia. Nie wiedzą, jak bardzo to wpływa na ich relację. Wydaje im się, że żyją sobie bezpiecznie we dwójkę, schowani przed złym światem, poza jego zasięgiem. A to nieprawda. Życie w ukryciu jest niszczące, jest krzywdą.

Przykładem takiego progu milczenia jest w waszym przypadku temat macierzyństwa. Przejmująco piszesz o tym, jak porzuciłyście te plany.

W pewnym momencie przymierzałyśmy się do dziecka. Pomijam, czy z przekonaniem – moja partnerka z przekonaniem, ja nie za bardzo, ale byłam jakoś skłonna wyjść jej naprzeciw. Dosyć niezdarnie próbowałyśmy znaleźć na to jakiś sposób, w końcu nie znalazłyśmy, ale to naprawdę jest nieważne – bo zaraz ktoś mi powie, że „gdybyście bardziej się postarały, to znalazłybyście sposób”. Jasne, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że startujesz z punktu, że czegoś ci nie wolno. Na przykład, jak napisała mi wtedy klinika in vitro w odpowiedzi na mój e-mail: nie możemy pomóc, jeżeli nie ma męskiego partnera.

Powstaje pytanie, na ile jest to decyzja podejmowana świadomie, a na ile w pozycji szantażu.

Ale też, z drugiej strony, przeciwko całemu światu. Mnie bardzo hamowało to, że każdy krok życia tutaj byłby dla dziecka trudny – nie wyobrażałam sobie, że można zrobić dziecku coś takiego. Gdybyśmy je miały, pewnie musiałybyśmy wyjechać z Polski, pewnie by już nas tutaj nie było.

W „Mojej ukochanej i mnie” jest więcej takich przełomów. Opisujesz całe swoje życie, książka jest podzielona na części: archiwum rodzinne, dorastanie na warszawskich Szmulkach, życie z Elżbietą, twoja choroba. Tematem przewodnim pozostaje wykluczenie. Na ile przy tym wszystkim piszesz instrukcję dla osób, które nie zdają sobie sprawy z tego, jakie są realne konsekwencje niewidoczności osób LGBT+ w świetle polskiego prawa?

To był jeden z moich celów. Nawet w dyskusjach, gdzie wszyscy są za równymi prawami dla nas, nie wybrzmiewa do końca ten praktyczny wymiar. Mówi się o prawie do godności, do miłości, ale nie o tym, czym konkretnie różni się sytuacja małżeństwa zawartego formalnie od tej słynnej umowy notarialnej. Czym się różni posiadanie mieszkania po 50% od małżeńskiej wspólności majątkowej? Jakie to ma konsekwencje dla dziedziczenia? Opisuję sytuacje naprawdę zwykłe: wpadają do was znajomi twojej partnerki, a wy nie jesteście wyoutowane i w dodatku macie to nieomówione między sobą, i co się dzieje? Czym to się różni od sytuacji heteroseksualnych par? Nie ma u mnie hardcore’u: rodzice nie wyrzucili mnie z domu, nie podejmowałam prób samobójczych. Pokazuję na drobnych przykładach z codziennego życia, na ilu poziomach dokonuje się dyskryminacja i na czym jeszcze może polegać.

Szukasz analogii dla mikroagresji w życiu osób LGBT+ wśród sytuacji z życia cisheteronormatywnej większości. Piszesz np. o sile zwykłego „dzień dobry”, które przysługuje większości par ze strony sąsiadów, ale w przypadku par LGBT+ jego brak może być narzędziem opresji. Takie opisy pomagają lepiej zrozumieć naszą społeczność, ale mają drugą stronę: pozwalają nam, osobom LGBT+, jeszcze raz zobaczyć okrucieństwo tego, czego na co dzień doświadczamy, a do czego często jesteśmy przyzwyczajeni_one.

Jeszcze raz albo przeciwnie: po raz pierwszy. Najbardziej zdumiewają mnie te osoby queerowe, które mówią: „Ale po co w ogóle ta polityka, my tu sobie po prostu żyjemy. Nie planujemy kupować mieszkania, więc problem dziedziczenia nas nie dotyczy. Mamy swoich znajomych, bezpieczną przestrzeń, są kluby, jest Berlin, niczego więcej nie potrzebujemy. Po diabła nam prawa, równość, uznanie?”. Mam nadzieję, że w kilku miejscach mojej książki udało mi się to przekonanie podważyć. Pokazać, że jednak ma to na nas o wiele większy wpływ, niż się myśli.

Szczególnie w pierwszej części mocno wybrzmiewa w twojej opowieści wątek klasy. Dorastasz pod koniec PRL-u na Szmulkach, w części Pragi, z dala od centrum Warszawy. Wprost piszesz o inspiracjach francuską literaturą spod znaku Didiera Eribona i Annie Ernaux, którzy opisują doświadczenie społecznego wstydu ludzi z klasy robotniczej. Jak to się wiąże z homofobią?

Postanowiłam, że może warto też opowiedzieć parę rzeczy z mojego dzieciństwa na Pradze, bo wydaje mi się to bardzo słabo opisane, również dlatego, że osoby stamtąd pochodzące zwykle nie uzyskują takiej pozycji w życiu, żeby móc z niej coś opowiadać. Chciałam parę rzeczy zapamiętanych przeze mnie jednak do tej książki przemycić i pokazać nie tyle socjologiczne aspekty życia w „złej” dzielnicy, ile wspomnienia, które krystalizują się wokół dwóch tematów: patriarchatu i homofobii. Chciałam pokazać na przykładzie swojej rodziny i swojego dorastania, jak przejawiał się patriarchat w PRL-u i co działo się z tematem nieheteronormatywności – oczywiście wtedy mówiło się na to inaczej – i czy w ogóle istniał on w horyzoncie mojego życia. Zresztą czasem to się przecina – temat klasowości i nieheteronormatywności – czasem się to splata, i to są chyba najciekawsze momenty, jak w tym fragmencie o mojej nauczycielce historii. Więc tak, inspirowali mnie Eribon i Ernaux, co nie znaczy, że napisałam auto-socjo-biografię w ich stylu. Moja książka jest mało „socjolo”, w tym sensie, że nie dążyłam tak bardzo do obiektywizacji mojego życia i wpisania go w szerokie procesy społeczne. Mój punkt widzenia jest znacznie bardziej indywidualny.

To chyba dobry moment, żeby zapytać o tytuł książki, który jest jakby uhonorowaniem tej prywatności. Jest genialny w swojej prostocie.

Prawda? (śmiech) Strasznie byłam z niego zadowolona. Elżbieta nie wierzyła, że wydawnictwo się na niego zgodzi. A ono się zgodziło.

Jest też przewrotny, biorąc pod uwagę treść książki. Sugeruje coś bardzo prostego, tymczasem ty pokazujesz, jak dwie osoby, które chcą być razem i się kochają, mierzą się z całym światem i zostają zmuszone do przyjęcia kolejnych strategii przetrwania.

Moja książka zaczyna się od pokazania, jak system oddziela od siebie kobiety, jak ludzie w szpitalach i urzędach oddzielają najpierw córkę od matki, ciało od ciała, i jak symbolicznie przypisują ją do ojca. Miłość między kobietami, ale też inne rodzaje bliskich relacji między nimi (nami) to udane próby przezwyciężenia tej pierwotnej, systemowej separacji. Ja to widzę w kontekście lesbijskiego kontinuum Adrienne Rich. Mój związek z Elżbietą jest też takim właśnie odzyskiwaniem pierwotnej łączności kobiet ze sobą. Ale w przeważającej części „Moja ukochana…” jest książką po prostu o miłości: o naszej codzienności, przygodach, podróżach. Nie chciałam, żeby to była książka cierpiętnicza, i nie jest taka. Momentami jest nawet zabawna. Bo nasza miłość, choć od początku była maksymalnie utrudniona, to przecież przetrwała, istnieje. Dlatego jestem zadowolona z tytułu, bo uważam, że on wyraża dokładnie to, na czym mi zależało: że jest to prosta historia o miłości.

Renata z książki jest osobą, która czuje się, jak pisała Maggie Nelson, autorka powieści „Argonauci”, „mniej więcej kobietą”. Książka jest o odnajdywaniu się w matrylinearnej tradycji, ale też jest o poszukiwaniu swojej tożsamości poza kobiecością zdefiniowaną przez patriarchat.

To jest mój pogląd nie naukowy, a życiowy, że określone tożsamości seksualne i płciowe są jednak w dużym stopniu rodzajem wmówienia. U niektórych ludzi jest to wmówione w większym stopniu, a u niektórych w mniejszym, istnieją i wiadomo, że – poza pokoleniem Z – w społeczeństwie przeważają osoby, które bez żadnych zastrzeżeń określają się jako kobiety albo mężczyźni. Ja do nich nie należę. W moim dorastaniu i później stale obecny był motyw niepełnej identyfikacji z tożsamością, którą wyznacza moje ciało, jego anatomia. Nie mam z tym jakiegoś wielkiego problemu – wyglądam, jak widzisz, dosyć tradycyjnie, i jakoś tam jestem kobietą. Ale np. nigdy nie zidentyfikowałam się ze swoją rozrodczością. Kompletnie. To było dla mnie coś obcego, co się działo w moim ciele, nie znosiłam tego i zawsze mi przeszkadzało. Nie na tyle, żeby przeżywać męki związane z dysforią czy dążyć do uzgodnienia płci, ale jednak bardzo wyraźnie. Dlatego tożsamość płciowa jest w mojej książce niejednoznaczna, celowo rozhuśtana, bo rzeczywiście tak się czułam od dzieciństwa.

A jak jest z byciem lesbijką?

Przez 6 lat pogodziłam się z tym, że można o mnie mówić, że jestem lesbijką, proszę bardzo, tak. Nadal się nią nie czuję, ale nie w tym sensie, że wypieram się wspólnoty z innymi lesbijkami, bo nie jest tak, absolutnie nie: każdemu wrogowi lesbijek natychmiast oświadczę, że jestem jedną z nich. Natomiast miałam i mam problem z takimi zdaniami. Czy jestem Polką? Nie jestem w stanie wypowiedzieć takiego zdania twierdzącego, ponieważ mam tu przeróżne zastrzeżenia, bo dziadek był Ukraińcem, a babcia urodziła się na Uralu, a w ogóle to nie wiem i przeważnie czuję się jak ludność napływowa. Ale z drugiej strony przecież jestem tą cholerną Polką. Więc trochę jest podobnie z byciem lesbijką.

Lesbijską tożsamość wywołują nie tylko wrogowie. Są też działania w obrębie naszego środowiska, które queerują i dynamizują sztywną, cispłciową lesbijską tożsamość, takie jak wystawa „100 lesb” czy działania kolektywu Girls* to the Front. Widać też dystans do tego rodzaju rozumienia tożsamości w queerowych biografiach (np. Marii Rodziewiczówny) czy w antologii „Dezorientacje”, gdzie znalazł się fragment twojego „Lesbos”. Odnajdujesz się w tych poszukiwaniach?

Tak, zdecydowanie. To są podejścia ciekawe, otwierające.

Piszesz, że gdyby w urzędowych formularzach przy wyborze płci była możliwość zaznaczenia opcji „Inna”, tobyś ją wybierała.

Zauważyłam, że często tak robię, zwłaszcza w zagranicznych, bo tam te dodatkowe opcje już często są. Ewentualnie w formie: „Nie chcę powiedzieć”, „Nie dotyczy mnie to pytanie”.

W książce pojawia się pytanie, jak opisać lesbijski seks, i próba jego rozwikłania. Jak mogłoby wyglądać pisanie poza tymi kategoriami? Czy przez kategorię przepływów, której używasz, kiedy opisujesz swój studencki czworokąt, używając dzisiejszej kategorii poliamoryczności? Albo kiedy piszesz o tym, w jaki sposób dokonują się przepływy tożsamości płciowych w waszym związku? Byłam zachwycona, że ktoś to wreszcie opisał.

…To super, cieszę się, że nie jestem w tym sama. (śmiech)

Dla mnie to jest czymś zupełnie powszednim i esencją bycia queer.

Był niedawno festiwal filmów LGBT+ w Warszawie i wybrałyśmy się z Elżbietą m.in. na secik filmów „Lesbian love shorts”. Te filmy były dla nas obu w pewien sposób rozczarowujące, właśnie przez stabilność tożsamości. Nam tam czegoś brakowało, wydawało nam się, że one są wymyślone, sztuczne, wykoncypowane właśnie jako „lesbijskie”. Potem oglądałyśmy zestaw ukraińskich filmów queerowych, „Ukraine is queer”, i nasza reakcja na nie była znacznie bardziej entuzjastyczna. Spontanicznie czułyśmy, że to jest to, że to coś więcej mówi o nas niż filmy, które były stricte lesbijskie. Tak jest z nami.

A jak o tym pisać?

Wydaje mi się, że nie ma tutaj jednej metody dla wszystkich. Wydaje mi się, że trzeba mówić prawdę. Oczywiście mówienie prawdy jest najtrudniejszą rzeczą w literaturze, ale trzeba starać się wypowiedzieć własne doświadczenie. Jeśli ono jest kobiece, lesbijskie, to tak piszmy. Ja mogę opisać własne i ono na pewno będzie bardziej queerowe.

W książce też opisujesz wasz seks. Jak ci się to pisało?

Czy się wstydziłam?

Raczej czy to było trudne, czy od razu znajdowałaś w sobie język, żeby go opisać?

Znajdowałam go w sobie od razu. Ale też to nie zawsze są opisy, i nie zawsze opisy literackie. Myślę, że udała mi się scena, której szczegółów nie będziemy tutaj zdradzać – scena pod prysznicem, która ostatecznie okazuje się czymś innym, niż się na początku wydaje. Opisuję też prawdziwą sytuację: znajoma zwróciła się do mnie z pytaniem, jak opisać scenę lesbijskiego seksu w powieści, bo ona nie jest lesbijką, a chciała zrobić to przekonująco, więc starałam się jej na to pytanie odpowiedzieć, i wydaje mi się, że te moje wskazówki są całkiem dobre. Może kiedyś jeszcze do tego wrócę, to jest wyzwanie.

Powracasz też do wątków z „Lesbos” w rozważaniach na temat miłości kobiet w ogóle. Na przykład powołując się na kanadyjską poetkę i eseistkę, niezwykle oryginalną filolożkę klasyczną Anne Carson, przypominasz, że ta miłość odegrała fundamentalną rolę w naszej kulturze.

Książka Carson „Słodko-gorzki Eros” przeszła u nas bez wielkiego echa – pewnie tak musiało być, bo tam jest tyle cytatów z poezji starożytnej, że nikt tego nie wytrzyma (śmiech) – a szkoda, bo to jest napisane bardzo dobrym językiem, wcale nie drętwym, jest to niezwykle piękna książka. Carson rekonstruuje w niej grecką teorię pragnienia i udowadnia, że u źródeł erotycznego języka w Europie, u źródeł zachodniej wyobraźni erotycznej leży safizm. Bo to Safona pierwsza zdefiniowała pragnienie erotyczne jako słodko- gorzkie i przedstawiła w swoich pieśniach jego strukturę, jego sposób działania – paradoksalny, wewnętrznie sprzeczny, ale też pobudzający wyobraźnię twórczą. Bez lesbijek, bez lesbijskiego doświadczenia erotycznego nie dałoby się mówić w Europie o żadnym pragnieniu. Nie byłoby niczego: żadnych trubadurów, żadnych romantycznych kochanków, żadnych późniejszych języków miłości. Lesbijki są fundamentem Europy. I to jest piękne.

Jednym z najważniejszych wątków książki jest kwestia wieku, długości życia i choroby. Queerowa miłość kobiet 50+ to ciągle nieopracowany temat.

Chciałam tę lukę uzupełnić. Myślę, że warto to robić. My z Elżbietą nie mamy zbyt wielu znajomych kobiet w naszym wieku, które byłyby lesbijkami, ale wyobrażam sobie, że być może są to osoby, które tak bardzo przywykły do życia w ukryciu, że nawet nie myślą, że mogłyby o tym opowiedzieć, a może też nie wiedzą jak. Pomyślałam, że taka książka jak ta moja może je poruszyć i ośmielić. Że jeżeli przeczytają, że ktoś w podobnym wieku opowiada w ten sposób, to może one też zapragną wyjść z szafy i podzielić się swoim doświadczeniem, po prostu o tym pogadać i w ten sposób pomóc następnym. Wydaje mi się, ze jest to bardzo potrzebne również dlatego, że w kinie, w literaturze najczęściej oglądamy historie młodości: pierwsza miłość, szukanie siebie. To się ostatnio trochę zmienia, mamy takie fi lmy jak choćby „My dwie” Filippa Meneghettiego, ale do niedawna tak właśnie było. Jakby nieheteronormatywność była tylko przygodą wieku młodzieńczego. Oczywiście tak nie jest. Potrzeba takich świadectw, więc swoje dałam.

Czy po napisaniu „Mojej ukochanej i mnie” czujesz, że powiedziałaś wszystko? Wypisałaś się?

Wypisałam się w jakimś zakresie, to znaczy myślę, że ten temat nie jest dla mnie jeszcze zamknięty – myślę, że może jeszcze będę opowiadać o naszym życiu. Chciałybyśmy wyjechać na jakiś czas na wyspę Lesbos, którą dobrze znamy. Na południowo-zachodnim krańcu tej wyspy istnieje rodzaj międzynarodowej kolonii kobieco-lesbijsko-queerowej. Kiedyś myślałyśmy o tym, żeby kupić tam dom, ale jednak świat się trochę… spieprzył, nie wiadomo, co będzie, więc ostatecznie osiedlać się tam nie będziemy, ale chciałybyśmy tam pomieszkać. Myślę, że to miejsce, osoby, które je tworzą, i nasze życie tam to byłaby fajna rzecz do opisania.

Myślisz, że książka trafi do szerokiego grona czytających?

Nie spodziewam się, żeby trafiła do osób spoza liberalno-lewicowej bańki, chociaż wciąż mam nadzieję, że się mylę. Ale wydaje mi się, że nawet w lewicowo-liberalnym środowisku jest jeszcze sporo osób, które można i trzeba by przekonać – nie do tego, żeby nas akceptowały, bo tak jak mówię, mam poczucie, że większość spośród takich ludzi nas w tej chwili akceptuje, zresztą potwierdzają to badania, ale że mogłyby z tej sprawy zrobić swój priorytet wyborczy. Bo tęczowe równouprawnienie to jest temat, który schodzi na dalszy plan, kiedy przychodzi do głosowania w wyborach. Na zasadzie: elgiebety są OK, lubię ich i popieram, ale kiedy głosuję, ważniejsze są dla mnie inne kryteria. Chodzi o to, żeby takie osoby – sprzyjające, ale nie dość czynnie – zobaczyły, że bez ich zaangażowania, bez tego, że one też potraktują tę sprawę jako priorytet czy jeden z kilku swoich priorytetów, że bez tego zmiana nigdy się nie dokona. Bo my jesteśmy mniejszością, a mniejszość z natury rzeczy nie będzie mieć większości, wiadomo. Potrzebujemy bardziej zdeterminowanych sojuszników, żeby załatwić swoje sprawy z państwem, i mam nadzieję, że dzięki „Mojej ukochanej…” wszyscy nasi sojusznicy zrozumieją, dlaczego równość wobec prawa jest dla nas kwestią życia i śmierci.  

***

Książka Renaty Lis „Moja ukochana i ja” ukazała się w maju nakładem Wydawnictwa Literackiego.  

 

Tekst z nr 103/5-6 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.