Jakub Janiszewski „Kto w Polsce ma HIV?”

Krytyka Polityczna 2013

 

 

„Jestem homoseksualnym mężczyzną. Czasem wydaje mi się, że to moje pierwsze i najbardziej podstawowe obywatelstwo. A skoro tak, to odruch stadny nakazuje mi dbać o moich ludzi, zważywszy, że HIV jak był, tak pozostał jednym z głównych gejowskich problemów. Toteż gdy myślę, dla kogo napisałem tę książkę (poza oczywistym stwierdzeniem, że dla siebie samego), skojarzenia prowadzą mnie właśnie w stronę mężczyzn reprezentujących tę samą, co ja, mniejszość. Do nich najbardziej chciałem dotrzeć, bo od nich się zaczęło – tak moje pisanie, jak i sama epidemia” – pisze Jakub Janiszewski we wstępie.

„Kto w Polsce ma HIV?” nie skupia się jednak tylko na gejach. Autorowi udało się uchwycić całą wielowymiarowość epidemii HIV/AIDS. Są tu historie samych chorych, są amerykańskie zmagania z ignorancją i homofobią w latach 80., są polskie przepychanki w ośrodkach Monaru sprzed 20 lat. Są tu pedały, ćpuny i „zwykli” heterycy i heteryczki I seks przedstawiany jako czynność życiowa.

Polska zieloną wyspą epidemii? Janiszewski pokazuje, że administracja państwowa i służba zdrowia nawet nie są w stanie określić zasięgu epidemii. „Dżuma – jak pisze Michela Marzano – od dawna jest wzorcowym obrazem zamętu i paniki”. Literatura zna wiele porażających przedstawień epidemii niszczącej wszystko – od pierwszej, opisanej przez Tukidydesa po „Dżumę” Camusa. Lęk powoduje samotność, która odgradza zarażonych od zdrowych. Panika się rozlewa – każdy zostaje sam. Takie też były reakcje polskiego społeczeństwa na informacje o HIV. Zakażeni tracili pracę, dom, rodzinę. O tej samotności – wobec choroby i śmierci, wobec nieudolnych struktur państwa, wobec „chłopskiego” w swych reakcjach otoczenia pisze Janiszewski. Książka o HIV robi się książką o Polsce ostatnich lat „w ogóle”.

„Kto w Polsce ma HIV” jest napisana z unikalnej, na tle innych pozycji non-fiction, perspektywy: dla Janiszewskiego HIV nie jest tylko „tematem” czy „przedmiotem badań”, ale osobistym doświadczeniem, z który musiał się zmierzyć. Nie dlatego, że jest plusem (bo nie jest), ale dlatego, że HIV wywołuje w nim lęk, z który musiał się skonfrontować, gdy żył z seropozytywnymi facetami. Osobisty ton dominuje. Język Janiszewskiego daleki jest od eksperckiego języka lekarzy czy socjologów, pozbawionego empatii, racjonalizującego epidemię w kategoriach jednostek chorobowych, grup społecznych, czy też form wykluczenia.

Janiszewski rozważa też subkulturę gejowskiego barebackingu i zabezpieczenia, rolę HIV w kształtowaniu kultury i aktywności gejowskiej zarówno na Zachodzie, jak i w Polsce. Ani nie idzie tropem, który nakazuje łączyć HIV z homoseksualizmem, ani nie banalizuje znaczenia choroby w życiu współczesnych gejów.

HIV nie jest tu ani mityczną plagą, ani abstrakcyjną kategorią. Jest chorobą, z którą zmagają się dobrze znani nam ludzie. Czytając tę niezwykłą w formie i po prostu wciągającą książkę, mamy okazję sami zmierzyć się ze sprawą, która dotyczy tak naprawdę każdego. Lektura nie jest łatwa, ale warto. (Witold Politowicz)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Odmieniec musi umrzeć (na AIDS)

Dwuznaczny i pełen uników stosunek Hollywood do „gejowskiego raka”

 

fot. mat. pras.
M. McConaughey w „Witaj w klubie” – pierwszy w mainstreamowym kinie heteryk chorujący na AIDS

 

Tegoroczne sukcesy filmów Witaj w klubie” (3 Oscary) i Odruch serca” (2 nagrody Emmy) przypomniały nam heroiczne lata 80. XX wieku, czasy walki z epidemią AIDS. W historii ruchu LGBTQ epoka ta, z wielu powodów, ma znaczenie przełomowe. Czy kino amerykańskie umiało oddać jej dramatyczny wymiar i ukazać polityczną rangę?

Najpierw była telewizja

Pierwsze przypadki „gejowskiego raka” (jak początkowo określano AIDS) pojawiły się w środowiskach homoseksualnych dużych amerykańskich miast już na początku lat 80. Odkrycie, że śmiertelny wirus przenosi się drogą kontaktów płciowych położyło kres nieskrępowanej wolności seksualnej poprzedniej dekady (seks zaczął być czymś, czego należy się bać) i sprawiło, że homoseksualiści ponownie stali się grupą napiętnowaną. Zarazem jednak, bodaj po raz pierwszy w historii, geje stanęli w centrum zainteresowania opinii publicznej. Badacze naszych dziejów dowodzą, że, koniec końców, wyszli z tego piekła obronną ręką. Dzięki działaniom amerykańskich aktywistów nagonkę udało się zamienić we współczucie dla ofiar AIDS. To także czas, w którym rośnie samoświadomość osób spod znaku LGBTQ. Muszą one bowiem walczyć nie tylko o przetrwanie, nie tylko o godność, lecz również o fundusze na walkę z chorobą, których rząd pod przewodnictwem konserwatysty Reagana, nie chce im dać. Są więc lata 80. okresem konsolidowania się środowiska, wspólnego działania we własnej sprawie.

Tym niemniej, homoseksualiści na dziesięciolecia zostali automatycznie przypisani do AIDS, stali się „grupą wysokiego ryzyka”. Nieprzypadkowo „Witaj w klubie” („Dallas Buyers Club”) to pierwszy (!) duży amerykański film, w którym zarażony HIV-em główny bohater jest mężczyzną heteroseksualnym. Kino hollywoodzkie przez lata zresztą obchodziło temat AIDS z daleka, bało się go tknąć – wpisało się tym milczeniem w powszechne lęki i psychozy, jakie towarzyszyły tej chorobie.

Pierwsza zareagowała telewizja. W roku 1985 miała premierę produkcja NBC – An Early Frost” („Wczesny przymrozek”) w reżyserii Johna Ermana. Film został dobrze przyjęty, otrzymał Złote Globy i nagrody Emmy. Sześć lat później Erman „popełnił” kolejne telewizyjne dzieło o AIDS, a zatytułowane Our Sons” („Nasi synowie”). W obu filmach zagrali renomowani wykonawcy: w „Przymrozku” aktorzy guru kina niezależnego, Johna Cassavatesa – Gena Rowlands i Bez Gazzara oraz Aidan Quinn w roli ich syna zarażonego HIV-em, w „Our Sons” natomiast Julia Andrews, Ann-Margret i Hugh Grant jeszcze przed swymi największymi komercyjnymi sukcesami. Obie produkcje mają podobny wydźwięk. Są apelem o tolerancję i współczucie, ograniczonym jednak do obszaru rodziny. W obu rodzice nie mogą pogodzić się nie tylko z chorobą syna, ale także z jego homoseksualizmem. W filmie drugim dochodzi do tego aspekt klasowy – Julie Andrews gra wykształconą i dobrze sytuowaną matkę Hugh Granta, który prosi ją, by pośredniczyła w pojednaniu jego umierającego partnera z własną matką, prostą kobietą. Wygnała go ona z domu, gdy odkryła, że jest gejem. Filmy te próbują także balansować między nieprzyjemną prawdą o fizycznych i psychicznych konsekwencjach zarażenia wirusem a łagodną opowieścią, w której jest miejsce na sens, pocieszenie i morał. Zgodnie z tym, co napisała Susan Sontag w słynnym eseju „AIDS i jego metafory”, nie mamy tutaj do czynienia po prostu z kolejną chorobą, jedną z wielu, ktore mogą się każdemu przytrafi ć. AIDS to wielka próba, test, któremu poddaje nas los albo Bóg, sprawdzian, który muszą zdać i zakażeni, i ich najbliżsi.

Homoseksualny film dla heteroseksualistów

Ten wzniosły ton mówienia o AIDS utrzymuje się w kinie amerykańskim właściwie do dzisiaj. Mamy z nim także do czynienia w Filadelfii” (1993) Jonathana Demme’a – pierwszym „mainstreamowym” filmie, powstałym dopiero dekadę po wybuchu epidemii i nagrodzonym dwoma Oscarami, w tym dla Toma Hanksa za rolę Andrew, chorego prawnika. Jest to lekcja tolerancji, jaką odbiera heteroseksualny adwokat głównego bohatera, grany przez Denzela Washingtona i reprezentujący „większościową” widownię. Gregg Araki nazwał wręcz „Filadelfię” – „homoseksualnym filmem dla heteroseksualistów”. Bo stanowi ona swoisty przewodnik dla ciekawskich po gejowskim świecie. I choć wynika z niego, że „gej też człowiek”, to jednak najlepszy jest gej martwy – ofiara, nad którą można uronić łzę, ale która sama zgotowała sobie ten los swym trybem życia.

Wyżej cenię więc nieco wcześniejszego Długoletniego przyjaciela” („Longtime Companion”, 1989) Normana Rene – pierwszy amerykański fi lm kinowy o AIDS, który doczekał się szerokiej dystrybucji. Z dokumentalnym rygorem opisuje on złożone postawy nowojorskich gejów. Nie ma jednego głównego bohatera, jest portretem środowiska. Pokazuje też, jak kryzys wpływa na tworzenie się wspólnoty, już nie tylko towarzyskiej, ale także społecznej i politycznej. To również motyw przewodni kilku głośnych dokumentów, w których żałoba i gniew stają się bodźcami do działania. Nagrodzona Oscarem Wspólna sprawa” („Common Threat”, 1989) Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana opowiada o życiu ofiar AIDS upamiętnionych w wielkiej Kołdrze Pamięci wykonanej przez ich krewnych, ukochanych i znajomych. Byliśmy tutaj” („We Were Here”, 2011) Davida Weissmana i Billa Webera traktuje o latach 80. w gejowskim środowisku San Francisco. Natomiast nominowane do Oscara Jak przetrwać zarazę („How to Survive a Plague”, 2012) Davida France’a przywołuje postacie działaczy dwóch organizacji – ACT UP i TAG – walczących o to, by politycy i urzędnicy dostrzegli rozmiary tragedii i przyznali środki na walkę z AIDS, a koncerny farmaceutyczne nie żerowały na ludzkim nieszczęściu.

W kinie fabularnym najpełniejszym obrazem wspomnianej dekady jest mini-serial Mike’a Nicholsa Anioły w Ameryce” (2003) według dyptyku Tony’ego Kushnera. Twórcy i tu potraktowali AIDS jako metaforę, ale metaforę Ameryki, w której rządzą pełni hipokryzji i cynizmu politycy, panuje atmosfera terroru moralnego i religijnego. Jednym z bohaterów jest Roy Cohn, autentyczna postać, wpływowy prawnik i kryptogej. Zmarł na AIDS w 1986 roku. Do końca jednak powtarzał, że nie jest homoseksualistą, gdyż homoseksualiści to ludzie pozbawieni politycznego znaczenia, którzy nie potrafi ą przepchnąć w Senacie żadnej ustawy. Telewizyjne „Anioły w Ameryce” okazały się wielkim sukcesem, zdobyły 5 Złotych Globów i 11 nagród Emmy.

 Bezkompromisowe gejostwo

Emmy dla najlepszego filmu telewizyjnego otrzymał także, w tym roku, „Odruch serca” („The Normal Heart”) Ryana Murphy’ego według sztuki Larry’ego Kramera, która na gorąco zarejestrowała reakcje nowojorskich gejów na pojawienie się HIV i spustoszenia, jakie czynił wirus w ich otoczeniu. Premiera dramatu odbyła się w roku 1985. Tym, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się najciekawsze w adaptacji Murphy’ego, nie jest opis kataklizmu (znamy go z innych filmów), lecz ukazanie różnic w łonie samych aktywistów. Mark Ruffalo gra Neda Weeksa, radykalnego, wściekłego wręcz działacza, który nie ma oporów, by outować polityków w mediach, oskarżać rząd o mordowanie homoseksualistów, zarzucać swym kolegom opieszałość, brak odwagi i oportunizm.

Zapewne to właśnie bezkompromisowe gejostwo „Odruchu serca” sprawiło, że adaptacja możliwa była jedynie w telewizji HBO, choć plany, by przenieść dramat Kramera na duży ekran pojawiły się już po jego teatralnej premierze. Podobnie zresztą rzecz wyglądała z „Aniołami w Ameryce”, które chciał wyreżyserować m.in. Robert Altman. Natomiast w roku 1993, także w HBO, powstał fi lm A orkiestra grała dalej” („And the Band Played On”) Rogera Donaldsona opowiadający o wykryciu wirusa i pracach nad lekami przeciwko niemu. Miało to dzieło takie szczęście, że w niektórych krajach trafiło do kin.

Stosunek Hollywoodu do AIDS jest więc tak naprawdę dwuznaczny i pełen uników. Można nawet powiedzieć, że większość amerykańskich filmów na ten temat powiela starą kliszę, zgodnie z którą „odmieńcowi seksualnemu” wolno pojawić się na ekranie tylko pod warunkiem, że zostanie przykładnie ukarany śmiercią. Od tej tendencji odcina się skromne, niezależne dzieło z roku 1986 Parting Glances” Billa Sherwooda (który cztery lat później, niestety, zmarł na AIDS). Z humorem pokazuje ono 24 godziny z życia gejowskiej pary z Nowego Jorku i ich zarażonego HIV-em przyjaciela, ekscentrycznego Nicka (wczesna rola Steve’a Buscemiego). To jeden z bardzo niewielu filmów traktujących AIDS bez ekscytacji i dydaktyzmu.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Anioły w Ameryce

Peter Eotvos – „Anioły w Ameryce”, Opera Wrocławska, premiera 3.10.2014

 

 

„Anioły w Ameryce”, opera Petera Eotvosa wg sztuki Tony’ego Kushnera (osiem lat temu adaptacji teatralnej dokonał Krzysztof Warlikowski, patrz: „Replika” nr 7), przywołują początki lat 80., czasy pierwszych przypadków AIDS. Choroba dotyka homoseksualnego Priora (bohaterski baryton David Adam Moore), którego partner Louis (węgierski tenor liryczny Gyula Rab) tej próby nie wytrzymuje i odchodzi. Z drugiej strony mamy Roya Cohna, zapiekłego konserwatywnego polityka i prawnika, homofoba i homoseksualistę zarazem, również cierpiącego na AIDS. Cohn przedstawiony jest jako gorączkowo rozmawiający przez telefon intrygant, co zilustrowane jest onomatopeicznymi efektami wokalnymi i instrumentami dętymi. \

Bohaterowie są pochodzenia żydowskiego, stąd na wstępie przywołany zostaje rabin Chemelwitz (świetna Dorota Dutkowska, lekki sopran koloraturowy) i wygłaszany przezeń kadisz, modlitwa za zmarłych, jeden z najefektowniejszych ustępów opery.

Do tego jest Joe, mormon i kryptogej, tkwiący w małżeństwie z Harper. Będzie starał się ujawnić wobec żony i matki, a szukając przygodnego seksu w Central Parku, natknie się na Louisa.

Niektórzy śpiewacy wykonują po kilka ról, np. Małgorzata Godlewska (mezzosopran o głębokim zabarwieniu) pojawia się jako Harper oraz duch Ethel Rosenberg, który nawiedza Cohna. Zjawiskowy jest kontratenor Łukasz Dulewicz, który odtwarza role posłańców: agenta biura turystycznego oraz pielęgniarza przeprowadzającego chorych „na drugą stronę”.

„Anioły…” łączą warstwę obyczajową z metafizyczną, przywołaną przy pomocy środków halucynogennych. Wiele scen rozgrywa się na kilku planach i na pograniczu jawy i snu. Wrocławska inscenizacja przybiera postać rozświetlonych stopni music-hallu, jednak generalnie jest powściągliwa. Opowieść wymaga drapieżności, ale po prawdzie nawet i sama muzyka nie uzasadnia większej śmiałości, pozostając nijaką. Tworczość Eotvosa cechuje polistylistyczność, niestety, pozbawiona pierwiastka dramatycznego.

Na koniec należy jednak wyrazić satysfakcję, że dzięki Operze Wrocławskiej polska publiczność mogła zapoznać się z dziełem znanego kompozytora zaledwie dziesięć lat od jego powstania, a homoseksualna tematyka pojawiła się na klasycznej scenie dla szerszej widowni. (Piotr Marek Stański)

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie dramatyzuj, nie bagatelizuj

O tym, jak się nie zakazić wirusem HIV i jak z nim żyć, gdy do zakażenia dojdzie z dr Jadwigą Gizińską, z warszawskiej Poradni Profilaktyczno-Leczniczej dla osób żyjących z HIV/AIDS, rozmawia Wojciech Kowalik

 

fot. arch. pryw.

 

Śledzi pani statystyki dotyczące zakażeń HIV?

Tak. W ciągu ostatnich czterech, pięciu lat liczba wykrytych zakażeń, przynajmniej z perspektywy naszej poradni, jest mniej więcej stała – zwykle około 300 rocznie. W ponad 80 procentach do zakażenia dochodzi na drodze kontaktów seksualnych. A spośród tej grupy większość to MSM – mężczyźni utrzymujący kontakty seksualne z mężczyznami. Miałam nadzieję, że ta liczba będzie się zmniejszała – niestety, nie zmniejsza się.

Z czego to wynika?

Grupa MSM jest niewątpliwie najbardziej świadomą grupą; taką, która najczęściej poddaje się badaniom, czy to po ryzykownym kontakcie, czy po spotkaniu z kolegą, u którego stwierdzono zakażenie. Są i tacy w tej grupie, którzy po prostu dla zasady badają się regularnie, na przykład co pół roku. To dlatego wykrywalność w tej grupie jest największa. Przychodzą do nas osoby, które nie ukrywają, że mają liczne kontakty seksualne z często nieznajomymi partnerami. Ale przeraża mnie raczej to, że trafiają do nas coraz młodsi pacjenci, już tacy od 18 roku życia. Przeraża mnie też to, że w tej chwili u sporej ilości pacjentów zakażenie przestało budzić jakikolwiek lęk. Ja nie mówię, że trzeba się bardzo bać, bo istnieje wiele cięższych chorób, niemniej jest to stan mocno obciążający organizm.

Trafiają do pani pacjenci, którzy kilka dni wcześniej dowiedzieli się, że są zakażeni. W jakim oni są stanie psychicznym?

No, właśnie to zależy od wieku. Bardzo młodzi, do 22-23. roku życia, często zakażenie bagatelizują. Nie w każdym pacjencie umiem wyczuć ten wewnętrzny lęk, bo czasem jest to po prostu kozaczenie. Są oczytani w temacie, mają znajomych na Zachodzie, którzy też są zakażeni i normalnie z tym żyją. Inaczej z trzydziestoparolatkami. Ten lęk chyba wiąże się z perspektywą zmiany stylu życia. Ja to tak odbieram, że pewna furtka się zamyka – jest się w miarę odpowiedzialnym, nie chciałoby się nikogo skrzywdzić, ale chciałoby się poznać partnera i nie wiadomo, jak i kiedy mu o tym powiedzieć.

Na forach internetowych dla osób żyjących z HIV lęk przed samotnością jest bardzo wyraźny.

Mam dużo pacjentów, którzy już po dowiedzeniu się o zakażeniu znaleźli sobie partnerów, niekoniecznie też zakażonych. I te związki trwają – znam pary, które od kilku czy nawet kilkunastu lat są razem. Drugi rodzaj lęku to ten przed ujawnieniem: w pracy, w rodzinie, czy choćby w środowisku kolegów gejów. HIV nadal, niestety, stygmatyzuje. Przynajmniej w pokoleniu osób w średnim wieku. Nie wiem, jak to wygląda w towarzystwie gejów, czy kolega może powiedzieć koledze, że jest zakażony. Ale jak pacjenci świeżo zakażeni czekają w poradni, to często mają jakiś duży kaptur na głowę naciągnięty albo chcą się spotkać ze mną po godzinach pracy.

Nie ma możliwości, żeby jakiekolwiek dane pacjentów wydostały się poza przychodnię.

Widoczne zakażenie HIV często zaczyna się od ostrej choroby retrowirusowej. Ma ona objawy podobne do grypy – wysoka gorączka, bóle głowy i mięśni, powiększenie węzłów chłonnych. Zawsze to tak wygląda?

Nie. Ostra choroba retrowirusowa występuje u mniej więcej 60 procent pacjentów, reszta nie przypomina sobie wystąpienia jej objawów. Ostra retrowiroza, poza klasycznym obrazem znanym z literatury, może objawiać się w różny sposób: zapaleniem wątroby, opon mózgowych, biegunkami, objawami przeziębienia bez powiększenia węzłów chłonnych. Później ten stan przechodzi w stan bezobjawowego zakażenia. Ale w tym czasie wirus cały czas działa i krzywdzi organizm.  

I może dać o sobie znać?

Może, zwłaszcza, gdy jest jeszcze obniżona liczba limfocytów CD4 – stan po ostrej retrowirozie, a układ immunologiczny jest jeszcze mocno zdruzgotany. Wtedy może być łatwiejsze uleganie infekcjom, częściej dochodzi do reaktywacji opryszczek, występowania półpaśca – to są takie przypadłości, które u pacjentów niezakażonych mogą również występować, ale u zakażonych – znacznie częściej. Ale układ odpornościowy później się odbudowuje i stara się walczyć z wirusem.

I co się dzieje później?

Jeśli nie wiemy o zakażeniu i nie leczymy się, nasze mechanizmy obronne, mówiąc kolokwialnie, wymiękają. Nie dają rady, nie są w stanie sprostać wirusowi. Wtedy zaczyna spadać liczba limfocytów CD4 i namnaża się wirus. Jeśli ta liczba spadnie poniżej granicy 200, możemy spodziewać się wystąpienia wielu chorób związanych z niedoborem odporności. I jeśli jedna z tych ściśle określonych chorób, jest ich około 30, wystąpi, rozpoznajemy zespół niedoboru odporności, czyli pełnoobjawowy AIDS.

Można temu zapobiec.

Tak jest. Większość odpowiednio wcześniej zdiagnozowanych pacjentów, którzy są pod naszą opieką, nigdy do takiego stanu nie dojdzie. Jeśli będą się poddawać zaproponowanej terapii.

Jak wygląda terapia? Czego może spodziewać się człowiek, który przyjdzie do pani z pozytywnym wynikiem testu?

Przede wszystkim, będzie przyjęty w miły sposób. Najpierw trafia do internisty o specjalności chorób zakaźnych, który ustali, co pacjent wie na temat HIV. Przeprowadzi typowy wywiad: dlaczego pacjent wykonywał badania, czy znał osobę, z którą miał ryzykowne zachowanie itp. Dla nas niezwykle ważna jest wiedza o źródle zakażenia, czy był nim człowiek leczony, a jeśli tak, to jakimi lekami. Ma to wpływ na terapię pacjenta. Musimy też wiedzieć, czy pacjent był leczony na inne choroby przenoszone drogą płciową, czy w rodzinie występowały nowotwory, cukrzyca, kłopoty z układem sercowo- naczyniowym. To wszystko ma znaczenie w dalszej terapii. Równie ważne dla nas są przyjmowane używki, alkohol, papierosy. Oczywiście najlepiej, żeby pacjent nie palił. Pierwsze badania pokazują, na jakim etapie zakażenia pacjenta odnaleźliśmy. Poza oznaczeniem parametrów immunologicznych – liczby limfocytów CD4, wiremii HIV, wykonujemy też badanie określające typ wirusa HIV i jego lekowrażliwość, żebyśmy mogli w odpowiednim momencie zastosować odpowiednią terapię. Robimy też wszystkie badania podstawowe krwi, badamy w kierunku kiły, wirusowego zapalenia wątroby typu B. Jeśli pacjent nie był szczepiony, zostanie zaszczepiony u nas.

Jak często trzeba się potem zjawiać w przychodni?

Jeśli pacjent ma dobre wyniki, czyli nie planujemy jeszcze terapii, to przychodzi co 4-5 miesięcy, czasami co pół roku. Oczywiście, jeśli coś mu dolega, może przyjść w każdej chwili. Poza stałą opieką, zapewniamy również opiekę psychiatry, jeśli pacjent nie może poradzić sobie psychicznie z zakażeniem. Mamy chirurga wykonującego drobne zabiegi chirurgiczne, dermatologa, neurologa, reumatologa. A jeśli pacjent wymaga terapii, to rozpoczynamy ją według zaleceń Polskiego Towarzystwa Naukowego AIDS, wzorujemy się na rozwiązaniach europejskich. Możemy zaproponować taką samą terapię, jak w krajach Unii Europejskiej – i wtedy zgłasza się po leki co miesiąc.

Te leki są skuteczne?

Są bardzo skuteczne, o ile są regularnie przyjmowane. Terapia daje bardzo dobre efekty i pozwala utrzymać pacjenta w dobrym zdrowiu i dobrej jakości życia. Są to leki, które nie uniemożliwiają ani podróżowania, ani rozwijania zainteresowań, ciekawej pracy, hobby. Niektórzy pacjenci pytają, czy mogą brać kredyt na mieszkanie, czy dożyją spłaty. Ależ oczywiście tak! Byle tylko mieli pracę.

Stosowane kilka lat temu leki miały wiele skutków ubocznych. Te nowszej generacji mają ich mniej?

Niestety, nie można powiedzieć, że pozbawione są działań niepożądanych. Nie są to już jednak tak drastyczne działania, które miałyby wpływ na wygląd pacjenta – co też ma przecież znaczenie. Te leki natomiast zaburzają metabolizm organizmu i zwiększają ryzyko chorób: mogą powodować nadciśnienie tętnicze, zawały, udary, cukrzycę, osteoporozę. Za nimi idą więc leki obniżające cholesterol, leki nasercowe – nasz pacjent jest szybciej narażony na choroby cywilizacyjne niż człowiek niezakażony. I choć leki antyretrowirusowe to nasilają, to sam nieleczony wirus robi to dużo szybciej i, niestety, skuteczniej. Dlatego podkreślam, że owszem, zakażenie nie jest wielkim dramatem, ale nie można tego bagatelizować i nie można w życiu seksualnym nie zabezpieczać się odpowiednio – to jest tego niewarte. HIV to wirus, który bardzo łatwo ginie poza organizmem człowieka. Kontakt seksualny, a zwłaszcza wśród gejów – kontakt analny bez zabezpieczenia – jest najbardziej ryzykowny. A wystarczy użyć prezerwatywy, żeby to ryzyko znacznie zmniejszyć. Kontakty oralne również nie są do końca bezpieczne – można przecież mieć ranki czy uszkodzenia w jamie ustnej. Uwaga na kontakty oralne po wypiciu alkoholu! Dochodzi wówczas do przekrwienia błony śluzowej jamy ustnej i wirus może łatwiej wniknąć do organizmu. Mamy kilku mężczyzn, którzy zakazili się w ten sposób.

Ale niezabezpieczony seks to przecież nie tylko ryzyko HIV.

Zdecydowanie. Od kilku lat w całej Europie odnotowuje się olbrzymi wzrost zachorowań na kiłę. Wynika to chyba z braku lęku przed tą chorobą – jest ona wyleczalna, ale leczenie trwa długo, jest trudne. Kiłą można zarazić się dużo łatwiej niż HIV.

Mówimy o gejach, ale czy problem HIV dotyczy też lesbijek?

Sporadycznie. Pod naszą opieką są zakażone lesbijki, ale u nich do zakażenia doszło drogą dożylnego przyjmowania narkotyków. Owszem, istnieje ryzyko zakażenia w czasie kontaktu seksualnego kobiety z kobietą, ale jest ono zdecydowanie mniejsze.

Co powiedziałaby pani komuś, kto boi się wykonać test na HIV?

Lepiej się zbadać i poznać swój status serologiczny. Jeśli wynik byłby pozytywny, jesteśmy w stanie uchronić życie i zdrowie takiego człowieka przed niedoborem odporności. O ile wiele lat temu, na początku lat 90., rozumiałam lęk przed wykonaniem badania – wynik pozytywny był wyrokiem śmierci – o tyle przy obecnym stanie wiedzy, nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś może się bać testu na HIV.

Czego życzyłaby pani doktor wszystkim zakażonym przy okazji 1 grudnia – Światowego Dnia Walki z AIDS?

Przede wszystkim cierpliwości w oczekiwaniu na lek na HIV – doczekają się na pewno. Życzyłabym systematyczności w przyjmowaniu leków, pogody ducha i dużo, dużo zdrowia. Sobie natomiast życzyłabym więcej pieniędzy na leki i profilaktykę.

Więcej zakażeń w tym roku

Według danych Państwowego Zakładu Higieny z początku listopada br., od 1 stycznia do 31 lipca br. stwierdzono 817 nowych zakażeń (w analogicznym okresie 2010 r. było ich 378, w całym 2010 r. – 649), w tym – 147 w grupie MSM (mężczyźni utrzymujący kontakty seksualne z mężczyznami). W grupie MSM w tym czasie stwierdzono 34 zachorowania na AIDS, 7 osób zmarło. Od początku istnienia epidemii, czyli od 30 lat, stwierdzono w Polsce 14725 przypadków HIV, 2623 osoby zachorowały na AIDS, 1103 zmarły. Według różnych szacunków, zakażonych osób może być nawet trzy razy więcej.

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wyśpiewaj mi AIDS!

Patrząc na historię kina, można dojść do wniosku, że AIDS jest głównie chorobą amerykańską i, ewentualnie, także francuską. Bowiem tylko w kinematografiach tych dwóch krajów znalazł on liczną reprezentację. W poprzednim numerze „Repliki” omówiłem filmy amerykańskie, które de facto stworzyły wokół AIDS całą mitologię. Teraz przyjrzymy się dziełom powstałym poza USA

 

Cyrill Collard, „Dzikie noce” (1992); mat. pras.

 

Na początku lat 90. wielkie zainteresowanie i sporą dyskusję, nie tylko w rodzimej Francji, wzbudził quasiautobiograficzny film Cyrila Collarda „Dzikie noce” (1992). Opowiada on o losach biseksualnego Jeana (w tej roli sam reżyser), zarażonego wirusem HIV i uwikłanego w intymne relacje z dziewczyną o imieniu Laura (Romane Bohringer) i chłopakiem, Samym (Carlos Lopez). Relacje często gwałtowne, niemalże histeryczne, pełne zazdrości, pretensji i namiętnego seksu. Jean nie został tutaj przedstawiony jako wymagająca współczucia ofiara, lecz egoista uciekający przed odpowiedzialnością, aktywny uczestnik pikiet pod mostami Sekwany, osoba w ciągłym ruchu, nigdzie niezakorzeniona i nieustabilizowana. Prawdziwość tego portretu poświadczył Collard swoim życiem. Zmarł na AIDS 5 marca 1993 r. w wieku zaledwie 35 lat. Trzy dni później „Dzikie noce” otrzymały cztery Cezary, nagrody Francuskiej Akademii Filmowej, w tym dla najlepszego filmu.

HIV wyzwaniem… formalnym

Także w 1993 r. pojawiła się w kinach kolejna przejmująca autobiograficzna opowieść o życiu z AIDS. Jej twórcą był wybitny artysta brytyjski i zarazem działacz ruchu LGBT, Derek Jarman. W „Blue” zdecydował się on na ekstremalny zabieg. Przez cały czas trwania seansu obraz to wyłącznie niebieski prostokąt, „akcja” zaś rozgrywa się wyłącznie na ścieżce dźwiękowej. Jarman, głosem własnym i przyjaciół, dzieli się wspomnieniami, opowiada o wizytach w szpitalach, o kolejnych chorobach i dolegliwościach (w tym także o traceniu wzroku, czego metaforą jest ów błękitny ekran). Zwierza się ze swoich miłości, czyta fragmenty swoich wierszy. Elegijny „Blue” był ostatnim pełnometrażowym filmem Dereka Jarmana, który zmarł kilka miesięcy po premierze, w lutym 1994 r.

Dla twórców spoza USA, wirus HIV – poza tym, że często dotykał ich osobiście – bywał również wyzwaniem… formalnym. Jak opisać to doświadczenie, by nie wpaść w pułapkę sentymentalnego moralitetu, w jaki zazwyczaj przeradzają się hollywoodzkie narracje? Jest więc np. znacząca grupa filmów… muzycznych o AIDS. Pierwszy czarną komedię z musicalem połączył znany niemiecki artysta i prowokator, Rosa von Praunheim. Już w 1985 r. nakręcił on film „Wirus nie zna moralności”, w którym grupa bohaterów w fantazyjnych przebraniach wyśpiewywała piosenki na temat HIV. W tamtym ponurym czasie, w apogeum śmierci spowodowanych AIDS, taka forma była dla wielu widzów nazbyt szokująca. Z dzisiejszej perspektywy możemy docenić odwagę Rosy – tak brechtowski charakter filmu, jak i zawarte już w tytule szyderstwo z tych, którzy w AIDS widzieli karę bożą za niemoralne zachowania homoseksualistów.

W 1998 r. gejowska para francuskich reżyserów, Olivier Ducastel i Jacques Martineau, zrealizowała musical „Jeanne i jej wspaniały chłopak”. Opowiada on o jak najbardziej heteroseksualnej miłości tytułowej dziewczyny do Oliviera, który zaraził się wirusem podczas przyjmowania heroiny. W pozornie niefrasobliwej formie śpiewanej udało się zawrzeć sporo istotnych kwestii tyczących chociażby podziałów społecznych we Francji (bohaterka jest z „wyżyn”, jej chłopak z „nizin”), bólu po stracie bliskiej osoby, aktywizmu, uchybień we francuskiej służbie zdrowia etc.

Śpiewające odbyty

Największą jednak fantazją wykazał się kanadyjski twórca John Greyson w musicalu „Pacjent Zero” (1993). Inspiracją do powstania filmu była czarna legenda tytułowego „pacjenta”, także Kanadyjczyka i geja, Gaetana Dugasa, który rzekomo przywlókł HIV z Afryki do Ameryki Północnej. W dziele Greysona mamy romans ducha „Zero” ze… 170-letnim pracownikiem Muzeum Historii Naturalnej, który chce zorganizować wystawę potwierdzającą ową teorię początków wirusa w Ameryce. Wszystko zaś w muzycznym, campowym entourage’u. To tutaj pojawia się słynna, zabawna scena ze śpiewającymi odbytami.

Wiele lat później Greyson zrealizował także wizyjną, dokumentalną… operę zatytułowaną „Drzewo figowe” (2009), której bohaterem jest aktywista południowoafrykański, Zackie Achmat. Mimo iż zarażony wirusem HIV, odmówił przyjmowania leków, dopóki nie staną się one powszechnie i łatwo dostępne w RPA. Jego historia splata się z historią kanadyjskiego działacza, Tima McCaskella i losami tamtejszych organizacji LGBT w walce z epidemią AIDS, z bezdusznością rządu i koncernów farmaceutycznych. Ujęte to jednak zostało w wyrafinowaną, pełną erudycyjnych odniesień formę wizualną i dźwiękową.

Wracając zaś do kinematografii francuskiej, która, jako się rzekło, wszechstronnie potraktowała temat AIDS, wymieńmy jeszcze przynajmniej dwa filmy. Nagrodzony w Cannes „Pamiętaj, że umrzesz” (1995) Xaviera Beuavoisa ma za bohatera heteroseksualnego mężczyznę, który dowiaduje się, że ma HIV (to dowód na to, że kino europejskie nie przypisywało HIV/AIDS wyłącznie gejom, jak to się przez długi czas działo w kinie amerykańskim). Wpędza go to w głęboki kryzys egzystencjalny. Natomiast w bardzo ciekawych „Świadkach” (2007) wyreżyserowanych przez Andre Techinego początki AIDS we Francji, w pierwszej połowie lat 80., wpisane zostały w uczuciowe perypetie pięciorga postaci, wśród których są lekarz w średnim wieku, młody chłopak szukający w Paryżu pracy i policjant ukrywający przed żoną swój biseksualizm.

Wątek AIDS pojawia się w wielu europejskich produkcjach, w tym tak znanych jak „Wszystko o mojej matce” (1999) Pedro Almodovara, „On, ona i on” (2001) Ferzana Ozpetka czy, niedawno, „Tajemnica Filomeny” (2013) Stephena Frearsa. Mamy też jego wschodnioeuropejską odmianę. Zmarła niedawno świetna czeska reżyserka, Vera Chytilova nakręciła w 1989 r. film „Szybko tu, szybko tam”, którego bohaterami są dwaj (heteroseksualni) playboye. Podczas badań krwi okazuje się, że jeden z nich ma HIV. Z kolei w polskiej produkcji „Pora na czarownice” (1993) Piotra Łazarkiewicza narkomanka Jola (Jolanta Fraszyńska) i bezdomny gej Andrzej (Andrzej Masztalerz) – oboje zarażeni – muszą stawić czoła naszej rodzimej nietolerancji. Generalnie jednak polskie kino omija ten temat z daleka, jak zresztą wiele innych niepopularnych kwestii. Zamykając zaś europejski rozdział filmów o AIDS, przypomnijmy jeszcze, że na portalu outfilm.pl dużą popularnością cieszy się (cokolwiek kiczowate) dzieło „Dom chłopców” (2009) Jeana-Claude’a Schlima, wyprodukowane w Luksemburgu i również wracające do lat 80. XX wieku.

Człowiek zamiast choroby

W tym, siłą rzeczy, krótkim podsumowaniu musimy także wspomnieć o twórcach i filmach spoza Europy. Przede wszystkim o reżyserze Amosie Guttmanie, który jako pierwszy podjął w kinie izraelskim tematykę gejowską. Zrealizował zaledwie cztery pełne metraże, zmarł na AIDS w 1993 r. w wieku 38 lat. W swym ostatnim dziele, „Hessed Mufla” („Cudowna łaska”, 1992) opowiedział o związku między Jonathanem a Thomasem, który wrócił do Izraela z Nowego Jorku po nieudanej próbie zrobienia kariery muzycznej, za to z wirusem w organizmie.

Innym ciekawym filmem jest argentyński „Rok bez miłości” (2005) Anahi Berneri, nagrodzony Teddym na festiwalu w Berlinie. Zrobiony on został w konwencji dziennika młodego nosiciela HIV, pisarza, który szuka intensywnych doznań, w tym także tytułowej miłości, na portalach randkowych, w darkroomach i klubach S/M.

Szorstki, nieupiększony, pozbawiony ckliwości portret osób seropozytywnych, jaki oglądamy w „Dzikich nocach” czy „Roku bez miłości”, to coś, czego raczej próżno wyglądać w produkcjach okołohollywoodzkich. Twórcy mierzący się z tematem HIV/AIDS w kinie niezależnym eksperymentują z językiem filmowym, który pozwoli im pokazać różnorodne i nie zawsze miłe dla widza doświadczenia bohaterów. To ludzie są podmiotem tych opowieści, a nie choroba i jej metafory. Dlatego znacznie mniej w nieamerykańskich filmach obłudy, morałów i fałszywych słów pocieszenia.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Polskie ofiary AIDS

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Wokół AIDS panowała zmowa milczenia, ale jednak na Zachodzie głośno opłakiwano jej ofiary. W Polsce znamy tylko kilka nazwisk, do dziś trwa ogłuszająca cisza. Chcielibyśmy to zmienić – odzyskać pamięć o polskich ofiarach AIDS

 

Jak to jest właściwie z tym AIDS w Polsce? Czy to wciąż temat tabu? Czy też po prostu przestaliśmy sobie nim zaprzątać głowę, odkąd zakażenie się wirusem HIV przestało być równoznaczne z wyrokiem śmierci? Brytyjski serial „Bo to grzech”, który można od niedawna obejrzeć na HBO, a który wskrzesza atmosferę pierwszych lat epidemii w Londynie, zmusił nas do postawienia pytania – jak by wyglądała polska opowieść o AIDS? I gdzie podziała się pamięć o polskich ofiarach tej choroby – tych sławnych i tych prywatnych? „Replika” wielokrotnie poruszała na swoich łamach temat HIV/AIDS. W numerze 28 z roku 2010 zamieściliśmy wywiad z Karolem El Kashifem, pierwszym człowiekiem w Polsce, który wyznał publicznie – nie zakrywając wstydliwie twarzy i nie zatajając swojego nazwiska – że ma HIV. W kolejnym numerze Andrzej Jędrzejczak opowiedział o swoim chłopaku, Krzysztofie Wodzyńskim, który zmarł na AIDS w 1996 r. Drukowaliśmy też wiersze (nr 59) Doroty Jaworskiej poświęcone Adamowi, 23-letniemu synowi jej przyjaciółki, którym autorka opiekowała się w ostatnim miesiącu jego życia. Wreszcie, poniekąd jako swoisty happy end dopisany do tego raczej ponurego tematu, przeprowadziliśmy szereg rozmów z ludźmi żyjącymi z HIV – z rysownikiem Bartkiem „Arobalem” Kociembą (nr 72), z aktywistą Tomkiem Siarą (nr 77), z kucharzem Mattem Freemanem (nr 80), z polskim gwiazdorem gejowskiego porno oraz aktywistą Kaydenem Grayem (nr 83), z parą modeli Piotrem Jörem Grabowskim i Danielem Uzdowskim (nr 88) czy wreszcie z Wojciechem Tomczyńskim (nr 82), który od ponad 30 lat żyje z wirusem HIV i ma się dobrze. Wywiady z Jędrzejczakiem, Tomczyńskim i Grayem znajdziecie także w naszej książce „Ludzie, nie ideologia”.

Egzotyczna choroba

W latach 80., gdy AIDS dziesiątkował środowiska gejowskie w USA czy Wlk. Brytanii, u nas był traktowany jako choroba „egzotyczna”. Także przez samych gejów. Jeden z moich znajomych na pytanie: „Czy baliście się wówczas AIDS?”, odparł ze śmiechem: „Kiły się baliśmy!”. Granice były pozamykane, niewielu Polaków wyjeżdżało za granicę, co sprzyjało ograniczonej cyrkulacji wirusa w naszym kraju. Nadto AIDS uważany był za chorobę przeklętą, wstydliwą, na swój sposób wręcz nierealną, dotykającą bowiem – w powszechnym mniemaniu – wyłącznie osoby z „marginesu społecznego”, czyli homoseksualistów i narkomanów, którzy nurzają się w zgniliźnie moralnej, kojarzonej właśnie z zakazaną zachodnią rozpustą, a już niekoniecznie z rodzimymi realiami. Jednak pierwsze ofiary AIDS pojawiły się u nas całkiem wcześnie. Jedną z nich był najprawdopodobniej Bogusław Wit, poeta i dziennikarz, sekretarz pisarza i członka Rady Państwa, Jerzego Zawieyskiego. Po śmierci Zawieyskiego w roku 1969 Wit nadal mieszkał w jego wilii w Konstancinie i sprawował pieczę nad twórczością pisarza. Zmarł nagle w roku 1984 w wieku zaledwie 38 lat. O tym, że mógł zabić go AIDS, który „przywlókł” ze Stanów Zjednoczonych, mówiło się pokątnie, a więc w sposób, który przez bardzo długi czas będzie obowiązywał w Polsce, gdy pojawi się temat „szokującej” choroby. O ostatnim okresie jego życia tak napisał Krzysztof Tomasik w „Homobiografiach”: Cierpiał na tajemnicze dolegliwości, przede wszystkim liczne pęcherze, które pękały, goiły się, by znów pojawić się za jakiś czas. Sławomir Gründberg, operator i reżyser filmowy, przyjaciel Wita od początku lat 70., który często go fotografował, uważa dziś, że były to typowe objawy AIDS, których wówczas nie potrafi ono zdiagnozować.

Kochaj, nie zabijaj

Przełom lat 80. i 90., czas zmiany ustrojowej, likwidacji cenzury, jest też momentem, w którym o HIV/AIDS zaczyna się wreszcie mówić więcej i bardziej otwarcie. Popularny wówczas zespół Balkan Electrique poświęca mu nawet swój największy przebój, „Kochaj, nie zabijaj”. W niektórych miejscowościach powstają specjalne domy dla zakażonych, co spotyka się z wrogą reakcją miejscowej ludności, lękającej się, że „pedalska zaraza” rozniesie się po okolicy. Wydarzenia te stają się inspiracją dla reżysera Piotra Łazarkiewicza, którego film „Pora na czarownice” (1993) jako pierwszy w polskim kinie ma za bohaterów osoby z HIV. W grudniu 1990 roku umiera w Poznaniu reżyser teatralny, Janusz Nyczak, pierwsza w Polsce osoba publiczna, o której wiadomo na pewno, że zmarła na AIDS. „Na pewno” nie znaczy jednak, że fakt ten był szeroko nagłaśniany. AIDS to wciąż choroba, „która nie śmie wypowiedzieć swojego imienia”. Nyczak największe sukcesy odnosił w poznańskim Teatrze Nowym (tu zrealizował m.in. głośne spektakle: „A jak królem, a jak katem będziesz”, „Awantura w Chioggi”, „Letnicy”, „Dom otwarty”, „Damy i huzary”) za dyrekcji Izabelli Cywińskiej. W wydanej w 1992 roku książce „Nagłe zastępstwo”, która jest dziennikiem z czasów pełnienia przez nią funkcji ministra kultury (1989-91), Cywińska notuje pod datą 20.IV.1990: Otrzymałam list od Janusza Nyczaka. To już trzeci rok mija. Jeszcze nikt z nas nie odważył się głośno wymienić nazwy choroby. Piętnaście lat później w swojej autobiografii „Dziewczyna z kamienia”, Cywińska nie ma już oporów, by głośno wymienić nazwę choroby. Rysuje także w swojej książce poruszający portret Nyczaka. Nie tylko pisze, że był gejem, ale też wspomina, że truchlała, gdy „opowiadał mi o miłosnych homoseksualnych rytuałach, jakim oddawał się w Brazylii. (…) Pamiętam opowieść o »krzaku gorejącym«. Janusz i inni amatorzy ryzykownych doznań półnadzy wypinali pupy w gęste zarośla, a ukryci tam miłośnicy robili z nimi, co tylko chcieli”. Przypomnijmy, że na łamach „Repliki” o swojej przyjaźni z Nyczakiem opowiadali Maria Peszek (nr 61) i jej ojciec Jan Peszek (nr 89). Natomiast w roku 1987 umiera w Paryżu Konstanty „Kot” Jeleński, emigracyjny publicysta i eseista, związany z „Kulturą” Jerzego Giedroycia, zagorzały orędownik twórczości Witolda Gombrowicza, który Jeleńskiemu w dużej mierze zawdzięcza swą światową karierę. Jeleński od lat 50. pozostawał w otwartym związku z malarką Leonor Fini i jej partnerem, także malarzem, Stanislao Leprim. Anna Arno w wydanej niedawno biografii Kota przywołuje jeden z jego listów z wiosny 1986. Jeleński, zapewne jeszcze nieświadomy swojej choroby, pisze, że AIDS nie jest już „amerykańskim mitem”, lecz groźną rzeczywistością, gdyż umierają bliscy mu ludzie.

Znani i niesławni

Kolejną postacią, którą możemy powiązać z AIDS, jest popularny na początku lat 90. prezenter telewizyjny Sławomir Siejka. Odszedł nagle, w roku 1994 w wieku zaledwie 35 lat. Jako oficjalną przyczynę śmierci podano zapalenie opon mózgowych, jednak, jak czytamy w necie: „W gmachu TVP na Woronicza aż huczało od plotek, że zmarł na AIDS”. Oficjalnie nikt tego do tej pory nie potwierdził, podobnie jak „podejrzeń”, że Siejka był gejem. On sam nie stronił od opowiadania w kolorowych czasopismach, jaki jest jego ideał kobiety. W latach 90. straciliśmy z powodu AIDS następną po Jeleńskim ważną postać, która zmarła poza granicami kraju. Mowa o charyzmatycznym Gerardzie Wilku, popularnym w latach 60. – między innymi dzięki występom w telewizji – tancerzu, soliście Teatru Wielkiego w Warszawie. W 1970 roku Wilk dostał angaż w Balecie XX wieku Maurice’a Béjarta i wyjechał na stałe z Polski. Dwa lata temu wyszła u nas biografia tancerza, napisana przez jego dobrą znajomą, Zofię Rudnicką. Rudnicka pisze w niej także o ostatnich latach życia przyjaciela i o chorobie, która zaczęła się w 1987 roku od „dziwnej ranki”. Wilk zmarł w sierpniu roku 1995, podobnie jak Jeleński w Paryżu. Kilka miesięcy później, w listopadzie, także z powodu AIDS umiera inny znany polski tancerz o światowej renomie, Wojciech Wiesiołłowski, występujący na zachodzie pod pseudonimem Voytek Lowski. W wieku XXI śmiertelnych ofiar AIDS jest coraz mniej, gdyż stopniowo wprowadzane są leki, które pozwalają zahamować rozwój wirusa HIV. Z chorobą wiążą się jednak dwa nazwiska, które niekoniecznie chlubnie zapisały się w polskiej historii. W 2013 roku na AIDS umiera Wojciech Krolopp, znany dyrygent i szef chóru „Polskie Słowiki”, w 2004 skazany za wykorzystywanie seksualne trzech nieletnich chłopców. Trzy lata później głośna staje się sprawa Simona Mola, kameruńskiego pisarza i dziennikarza, od roku 2000 przebywającego w Polsce. Mol zostaje oskarżony o to, że świadomie zaraził wirusem HIV 16 kobiet. Staje przed sądem, wyrok jednak nie zapada, gdyż oskarżony umiera w październiku roku 2008.

Nie tylko Freddie

To krótki przegląd tylko tych najbardziej znanych polskich ofiar AIDS. Do tej listy możemy jeszcze dopisać młodego polskiego kompozytora, geja zakażonego HIV, Adama Falkiewicza, który w 2007 roku popełnił samobójstwo w wieku zaledwie 27 lat. Jego songi można usłyszeć w „Aniołach w Ameryce” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Pozostałe ofiary AIDS, a są to, jak przypuszczamy, tysiące ludzi, pozostają bezimienne, zapomniane i przemilczane. W krajach zachodnich, zwłaszcza w USA, epidemia AIDS była nie tylko wielką traumą. Przyczyniła się również do emancypacji środowisk LGBT+. Raz, że skonsolidowała te środowiska we wspólnej żałobie oraz w walce z koncernami i instytucjami rządowymi o prawo do leczenia i dostęp do leków (opowiadają o tym chociażby takie filmy jak amerykański dokument „Jak przetrwać zarazę” Davida France’a i francuska fabuła „120 uderzeń serca” Robina Campillo). Dwa, że groza, jaką najpierw napawała opinię publiczną „pedalska dżuma”, zmieniła się we współczucie dla jej ofiar. O tym, jak w szwedzkiej społeczności gejowskiej przebiegała epidemia, napisał Jonas Gardell w trylogii „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek”, na podstawie której powstał serial (2012). Hekatomba AIDS ma na Zachodzie twarz nie tylko rockmana Freddiego Mercury’ego, aktora Rocka Hudsona czy reżysera Dereka Jarmana – ma wiele twarzy. The AIDS Memorial (@theaidsmemorial) to konto na Instagramie, prowadzone od 2016 roku i obserwowane przez ponad 180 tys. osób. Publikowane są na nim zdjęcia ofiar AIDS. Każde zdjęcie opisane jest imieniem i nazwiskiem zmarłej osoby, miejscem zamieszkania oraz wspomnieniami pisanymi przez nadal żyjących bliskich, z których część sama jest „ocaleńcami” z epidemii HIV/AIDS. Publikowane zdjęcia i historie tworzą wyjątkowy pomnik ofiar HIV/AIDS, odrzucający poczucie wstydu, anonimowość i zmowę milczenia, które jedynie przedłużały epidemię, a jednocześnie pokazujący, że wśród ofiar AIDS byli nasi partnerzy, kochankowie, bracia, wujkowie, ojcowie, synowie, nauczyciele, prawnicy, kelnerzy, fryzjerzy, sąsiedzi… W Polsce natomiast nigdy tak naprawdę nie zmierzyliśmy się z problemem HIV/ AIDS, ze wszystkimi jego implikacjami zdrowotnymi, społecznymi, kulturowymi, obyczajowymi… Nieprzypadkowo najważniejszym głosem na temat AIDS jest u nas spektakl Krzysztofa Warlikowskiego „Anioły w Ameryce”, oparty przecież na amerykańskiej sztuce Tony’ego Kushnera.

Opowiedzcie nam swoje historie

Niniejszy tekst ma na celu nie tylko przypomnienie polskich ofiar AIDS, ale także przerwanie milczenia wokół tej choroby. Jak ogłuszające jest to milczenie, pokazuje również trwająca od półtora roku pandemia koronawirusa – nikomu nie przychodzi do głowy zatajać nazwiska tych, których pochłonęła. Czasopisma, takie jak choćby „Newsweek”, publikują całe bloki wspomnień o ludziach zmarłych w wyniku zakażenia covid-19. Sami na łamach „Repliki” opublikowaliśmy wywiad z Remkiem Szelągiem, partnerem zmarłej na koronawirusa drag queen Kim Lee. Wirus, taki czy inny, nie ma moralności, a jednak śmierć w wyniku HIV/AIDS była tak wstydliwa, że w latach 80. czy 90., gdy zbierała największe żniwo, o żadnych wspomnieniach konkretnych ofiar nie mogło być mowy. Chcielibyśmy to zmienić i odzyskać pamięć o polskich ofiarach AIDS. To część naszej historii. Jeśli macie jakieś doświadczenia z AIDS związane, jeśli chcielibyście opłakać kogoś bliskiego, kto na AIDS zmarł, napiszcie do nas. Opowiedzcie nam historię – swoją lub kogoś wam bliskiego – czyjegoś partnera, kochanka, przyjaciela, brata czy syna. Piszcie na adres: [email protected]

Tekst z nr 91 / 5-6 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie chciałbym nie mieć HIV

KAYDEN GRAY to jedna z największych na świecie gwiazd gejowskiego porno – znają go niemal wszyscy pasjonaci tej gałęzi przemysłu erotycznego. Ale niewiele osób wie, że Kayden jest Polakiem. Dlaczego wyjechał z rodzinnego Jarocina? Jak dostał się do porno? Z jakimi reakcjami spotkał się, gdy ujawnił, że ma HIV? Jak to się w ogóle stało, że dziś jest najgłośniejszym aktywistą HIV/AIDS wśród gwiazdorów porno? Dlaczego HIV-coming out jest tak trudny? Z Kaydenem Grayem rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Ioana Birdu

 

Aktor gejowskiego porno, eskort i aktywista HIV/AIDS – tak się przedstawiasz na swoim kanale na YouTube. Dwa lata temu w specjalnym nagraniu ujawniłeś, że żyjesz z HIV. A do tego wszystkiego – jesteś Polakiem.

Tak, wszystko się zgadza. Wychowałem się w Polsce. Ale od kilkunastu lat moje życie jest tu, w Anglii. Mam dużo miejsca w sercu na Polskę, choć nie zawsze tak było, i bywam regularnie, ale nie łudzę się: mógłbym być w Polsce tym, kim jestem? Raczej no way. Chyba dlatego, najpierw podświadomie, a potem już bardzo świadomie podejmowałem decyzje, które asymilowały mnie z Anglią. Najlepszym przykładem tego jest oczywiście „Kayden Gray”. Na początku był to tylko pseudonim porno. Teraz jest moim publicznym nazwiskiem, którym posługuję się na co dzień. Formalnie moje nazwisko jest wciąż polskie.

„Przyjazd do rodzinnego miasta zawsze jest pełen emocji” – napisałeś niedawno na Instagramie.

Tak. Pochodzę z małego miasteczka w Wielkopolsce – Jarocina.

Znanego z festiwalu rockowego.

Oczywiście! Pamiętam jak przez mgłę, że w dzieciństwie, jako grzeczny chłopiec, nieinteresujący się jeszcze muzyką lub… używkami, patrzyłem z dużą rezerwą na tę doroczną „inwazję” na Jarocin – mnóstwo młodych ludzi śpiących na ulicy, bójki pod sklepami, powybijane okna. A jak dorosłem – w lato przed wyjazdem – pracowałem za barem na festiwalu przez kilka dni.

Wyjechałeś z Polski w wieku 22 lat, przerywając studia.

Tak, w 2007 r., przerywając studia na anglistyce i po roku pracy jako nauczyciel angielskiego w szkołach w Chociczy i w Prusach.

Rozwód

Londyn to było wyzwolenie? Masz taką historię, że w Polsce siedziałeś w szafie, a w Wielkiej Brytanii wyoutowałeś się i zacząłeś być sobą?

Zdecydowanie. Nawet w Bedford, gdzie mieszkałem przez pierwsze sześć lat, mogłem odetchnąć. Z Polski wyjechałem trzy miesiące po rozwodzie. Ponad rok wcześniej ożeniłem się po przekonaniu siebie samego, że jestem bi. Może i zresztą jestem, ale strona homoseksualna zdecydowanie przeważa. Żeniąc się, chciałem zrobić to, co uważałem wtedy za słuszne i konieczne. Przypłaciłem to załamaniem nerwowym parę miesięcy po ślubie. W końcu musiałem powiedzieć żonie. To był jeden z najtrudniejszych, najbardziej bolesnych momentów mojego życia. Oczywiście nie tylko ja poniosłem konsekwencje. Nigdy nie zapomnę tamtych łez.

A inne coming outy? Przed rodzicami?

Z rodziny powiedziałem tylko babci. Reszta wiedziała, bo wcześniej znaleźli u mnie pornosy gejowskie. Ale to było tabu. Wiedzieli, ja wiedziałem, że wiedzieli – ale nie poruszaliśmy tematu, udawaliśmy, że sprawa nie istnieje. Kiedy moje małżeństwo się rozpadło, moja „szafa” stanęła w płomieniach i trudniej było to zignorować. Nie będę wchodził w szczegóły, ale nie było wesoło. Reakcja mojej rodziny bardzo mnie zraniła. Miałem wielki żal, ale dzisiaj nawet ich nie winię – winię całą naszą kulturę, w której dorastałem, w której do dziś każdy, kto nie jest hetero, traktowany jest tak, jakby miał jakąś wadę. Kulturę, w której o homoseksualności albo się nie mówi nic, albo mówi się szeptem, z przekąsem, z szyderstwem, albo z obrzydzeniem. Gdybyśmy nie żyli w społeczeństwie pełnym hipokryzji spowodowanej m.in. wpływem kościoła katolickiego, gdyby homoseksualność była traktowana jak norma, tak jak powinno być; i gdybyśmy nie traktowali seksu jak grzechu, to po odkryciu u mnie gejowskiego – albo jakiegokolwiek – porno odbyłaby się rozmowa, której celem byłoby upewnienie się, że dzieciak jest wyedukowany i wie, że może na rodziców liczyć, gdy będzie potrzebował porady. Miałem konto na MySpace.com, to była jedna malutka przestrzeń, gdzie odważałem się być sobą. Stamtąd zdecydowanie można było wywnioskować, że jestem gejem. Pewnie właśnie z MySpace.com dowiedzieli się rodzice uczniów z jednej szkoły, w której uczyłem – już po moim wyjeździe usłyszałem, że wystosowali petycję, by mnie zwolnić. By zwolnić „pedała”, rozumiesz. Dziś mój tata nie żyje, a z mamą od jakiegoś czasu mam dobre porozumienie, ale potrzebowaliśmy kilku lat i chęci z obu stron, by naprawić relację. Ubiegając pytanie – tak, mama wie, czym się zajmuję. Trudno było jej to ogarnąć, a ja też kiedyś nie wiedziałem, jak o tym rozmawiać. Wiem, że wciąż się z tym boryka, ale teraz, jak mijają lata, widzi, że jestem szczęśliwy, zdrowy i że nie musi się o mnie martwić. Wiem, że pomimo wątpliwości, jest ze mnie dumna. To bardzo dużo dla mnie znaczy.

W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Ciągle mocuję się z moją homoseksualnością”. Ujęło mnie to. Wyoutowani geje lubią mówić, że „nigdy nie mieli z tym problemu”, w co raczej trudno uwierzyć – tymczasem gwiazdor porno uprawiający gejowski seks przed kamerą mówi, że ma problem.

Mamy wspaniałą kulturę gejowską, którą doceniam również za to, że przetrwała mimo ogromnej opresji społecznej, ale nie czarujmy się: nie jest łatwo być LGBTQ+ w świecie pełnym homofobii i transfobii. Jak jesteś jednym z nas, to prawdopodobnie ciągle przyłapujesz się na tym, że się boisz albo wstydzisz być sobą. Wielu z nas trudno znaleźć swoje miejsce, swoją tożsamość, grono przyjaciół, jakiś azyl, gdzie czujesz się bezpiecznie. Dużo wysiłku włożyłem, by pozbyć się tego wstydu i strachu i zmienić swój własny stosunek do siebie – tym bardziej jestem świadomy, że systemowa homofobia, która niejako „wisi w powietrzu”, powoduje uwewnętrznioną homofobię w bardzo wielu z nas. Na pewno będziemy o tym jeszcze mówić.

Porno

OK. A więc po kolei. Wylądowałeś w Anglii w 2007 r. Co dalej?

Jeśli chodzi o bycie gejem, to podejście w UK jest uderzające. Wtedy nie było jeszcze równości małżeńskiej, ale były już związki partnerskie, których w Polsce do tej pory nie ma – i już same związki robiły dużą różnicę. To nie jest tylko kwestia prawnicza czy polityczna, że nabywamy prawa i obowiązki – to ma też przełożenie na codzienność. „Nagle” w każdym, nawet małym mieście, pojawiają się pary LGBTQ+, które te związki zawierają, organizują wesela, ludzie to widzą, przyzwyczajają się. W efekcie masz mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaniesz pobity za bycie gejem albo że powstanie jakaś petycja, by zwolnić cię z pracy. (W Polsce i w Anglii obowiązuje zakaz dyskryminacji ze względu na orientację seksualną w miejscu pracy – przyp. „Replika”) Co nie znaczy, że było mi różowo od początku. Było ciężko, ale w większości przypadków – nie ze względu na homoseksualność. Przez pierwsze sześć lat to, jak wspomniałem, nie był Londyn, tylko Bedford, miasto około 90-tysięczne. Wszystko nowe, obcy kraj, mnóstwo Polaków (niejeden mnie wyzywał od „pedałów”, groził pobiciem), stres, lęk o przyszłość. Jedna gówniana praca za drugą. W pewnym momencie pracowałem w trzech miejscach: na fermie kurczaków, w fabryce czekolady i w piekarni… Bladym świtem ładowali mnie i innych pracowników do vana i wywozili na obrzeża Bedford do roboty. Traktowali nas nie jak ludzi, tylko jak numery. Potem zaczepiłem się w kasynie, gdzie przełożona mnie okradała. Tęskniłem za domem, wpadłem w depresję. Na szczęście po angielsku mówiłem doskonale, więc szybko udało mi się znaleźć pracę w barze, w którym po raz pierwszy traktowano mnie z szacunkiem. Po jakimś czasie zacząłem dorywczo robić tłumaczenia. W końcu znalazłem lepszą pracę w firmie telekomunikacyjnej. Właśnie wtedy pojawiła się propozycja pracy w filmach porno.

Jak?

Latem 2012 r. zostałem zaczepiony w sieci i zapytany, czy bym nie chciał.

Zaczepiony przez kogo?

To był ktoś związany ze studiem Men At Play.

I co odpowiedziałeś?

Pytanie padło na podatny grunt, bo uwielbiam seks i lubiłem się nagrywać. Z drugiej strony – wstydziłem się wciąż tego, że jestem gejem, miałem też kompleksy na punkcie ciała. Ciągle ten wstyd… Zmaganie się ze wstydem, wydaje mi się, jest dużą częścią tego naszego gejowskiego życia… Dziś absolutnie nie wstydzę się tego, co robię – jestem pracownikiem seksualnym: aktorem porno i eskortem. Myślę, ze moja praca w dużym stopniu jest wynikiem mojej walki o tożsamość i wolność ekspresji. Wtedy biłem się z myślami. Pamiętam rozmowę z jednym kumplem. „Ale czego ty się tak naprawdę boisz?”. Odpowiedziałem, że nawet jeśli zwalczę mój wstyd i zacznę robić to, co chcę, to boję się, że mama będzie się za mnie wstydziła, że znajomi będą się za mnie wstydzili. W końcu on zapytał mnie: „A mama odpowiedzialna jest za ciebie i twoje szczęście?”, „A znajomi płacą twoje rachunki?”. Miał rację. Byłem samodzielnym, niezależnym, dorosłym człowiekiem, ale ciągle wstyd i wstyd. Ludziom z Men At Play odpowiedziałem, że się zgadzam pod trzema warunkami – że nie będę nikomu robił loda, nie będę nikomu lizał tyłka i nie będę nikomu dawał tyłka. Na to oni: „Aha, nam to nie pasuje, a ty się może jeszcze zastanów”.

(śmiech) Chyba się zastanowiłeś, bo wszystko to robiłeś zaraz w pierwszych scenach.

(śmiech) Ale minęło dobrych kilka miesięcy.

Jaki był ten pierwszy raz na planie?

Pierwsza moja scena była z filmu „Hooking Up”. Wielki stres, ale mimo to podobało mi się. Wykończył mnie tamten dzień (uśmiech). Nie miałem pojęcia, jak z tego, co nakręciliśmy, miałaby wyjść podniecająca scena, a potem, gdy oglądałem materiał – zobaczyłem, że jest dużo lepiej, niż myślałem. Moim pierwszym partnerem był Hans Berlin – wspaniały, serdeczny facet, dzięki któremu moje pierwsze doświadczenie w branży wspominam dobrze.

Jak to się w ogóle odbywa?

Przychodzisz, rozbierasz się, bierzesz viagrę, na początku zwykle pozujesz do zdjęć w pozach według scenariusza. Są studia – np. Himeros czy Tim Tales – które pozwalają na dużo swobody i naturalności, pozujesz tak, jak lubisz, robisz to, co lubisz – ale w większości jest scenariusz i idziesz po prostu według niego, a potem seks też ściśle według planu.

Nie ma nic złego w byciu posuwanym

Powiedziałeś, że wykończył cię tamten dzień – bo to trwa wiele godzin i na koniec byłeś zwyczajnie wyczerpany?

Czasem dwie godziny, czasem cały dzień, ale nie o to chodziło. W pierwszych kilkunastu scenach, które nakręciłem, byłem pasywny. Nie pasowało mi to, nie czułem się komfortowo. Komunikowałem to, ale jednak godziłem się. Tu otwieramy cały nowy obszar związany – znów – ze wstydem. Ja jestem uniwersalny, bardziej akt niż pas z kilku powodów, ale w porno nie chciałem być pas w ogóle. Bycie pasywnym łączy się dla mnie z większą intymnością, z większym odsłonięciem się, większym przekroczeniem barier. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dużą rolę w tym moim postrzeganiu odegrała kultura, w jakiej żyjemy: seks gejowski jako taki jest często widziany jako coś nieprzyzwoitego i złego. Ale dodatkowo, ludzie mają większy problem z mężczyznami, którzy w seksie są pasywni. Bycie penetrowanym przez drugiego mężczyznę jest częściej uważane za „degradację” niż penetrowanie mężczyzny; w skrócie: pasyw jest gorszy niż aktyw, bo to „prawdziwy pedał”.

„Nie ma nic złego w byciu posuwanym” – to znów cytat z ciebie.

 Absolutnie. W tym nie ma NIC złego. Mówię tu o własnych traumach, które – mam wrażenie – są doświadczeniem wielu gejów. Jesteśmy wszyscy jakby mentalnie trenowani do tego, by być maczo. Więc ci z nas, którzy po prostu lubią w pupę, muszą się niestety borykać z dodatkową, mówiąc delikatnie, dezaprobatą. W pierwszym roku mojej pracy w porno godziłem się na bycie pas wbrew sobie. Nie wiedziałem, że zdobędę w tym interesie jakąś pozycję, nie umiałem negocjować.

Ta pierwsza scena z Hansem Berlinem była dla Lucas Entertainment.

Tak. Men At Play preferuje facetów trochę starszych – lub dojrzalszych. Ja miałem 28 lat, a wyglądałem na 22. Byłem bardzo szczupły, taki trochę jeszcze twinkowaty… i nie miałem czarodziejskiej różdżki, która nagle na życzenie powiększyłaby mi mięśnie. Koleś, z którym gadałem, wysłał moje fotki do Lucasa. Miałem z Michaelem Lucasem rozmowę przez Skype i tak tam trafiłem, a potem zresztą przez tych pierwszych ludzi dostałem się do studia Men.com, gdzie też nakręciłem kilka scen. Nie rozumiałem, dlaczego ciągle w tym pierwszym roku proponowano mi role pasywów, przecież mam dużego kutasa. Oczywiście nie to, że tylko ci z dużymi kutasami powinni być aktywni, ale w porno zdecydowanie jest taki trend. Po dziewięciu miesiącach i kilkunastu nakręconych scenach stwierdziłem, że zbyt dużo mnie to kosztuje mentalnie: naprawdę wolę być w porno aktywny. Nadszedł koniec tego rozdziału.

Rzeczywiście przestałeś kręcić pasywne sceny.

Tak. Jedna sytuacja szczególnie pomogła mi podjąć tę decyzję. Właśnie w tym czasie złapałem HIV. Tydzień później, nie wiedząc jeszcze o tym, grałem w scenie, która okazała się moją ostatnią pasywną sceną. Nie dość, że trudno było znieść mojego partnera, to jeszcze dostałem poważnego rozwolnienia – nie przypuszczałem nawet, że była to reakcja organizmu na HIV. Nie mogłem się doczyścić mimo wielu prób, to był koszmar. Ale trzeba było wykonać zadanie. Na koniec leciała mi krew z tyłka. Po tym powiedziałem sobie „Nigdy więcej!”. To była moja ostatnia „bottom scene”. Czasem zastanawiam się, że może by jednak wrócić do tego – dla widzów. Ale wtedy przypomina mi się, że widzowie nie zdają sobie sprawy z ceny, jaką za to płaciłem. A skoro już mówimy o cenie – większość widzów w ogóle nie płaci za filmy porno i nie docenia tego, co robimy. Ludzie często gardzą aktorami porno, mimo że ich chętnie oglądają. Gardzą pracownikami seksualnymi, mimo że korzystają z ich usług. Konsekwencje uprawiania tego zawodu są spore – szczególnie, jeśli jesteś pasywem. Jak chcesz kogoś zranić, to wyzywasz jak? Od „kurew”. My, sex-workerzy i sex-workerki, ucieleśniamy „ciemne” zakamarki seksualności, o których ludzie najchętniej by nie mówili, ale które są naturalne i drzemią w każdym – dlatego jesteśmy tak atrakcyjni, a jednocześnie tak nienawidzeni i degradowani. Ja z tym walczę, nie godzę się na to – dlatego właściwie zgodziłem się na ten wywiad. Chcę pomóc zdjąć tabu z tego zawodu i z seksu w ogóle też. Społeczeństwo ma mega problem z mężczyznami, którzy są wrażliwi, którzy okazują słabość, którzy płaczą, którzy mówią o uczuciach, którzy kochają innych mężczyzn, którzy są „zniewieściali”, którzy lubią oddawać się innym mężczyznom, albo nosić make-up lub obcasy. Jeśli nie odpowiadasz założeniom maczo, społeczeństwo nie wie, w jaką szufladkę cię włożyć. Bycie pasywem w seksie często interpretowane jest jako zrzeczenie się męskości lub oddawanie kontroli. Duży błąd. „Dawanie dupy” nie tylko zostawia miejsce na negocjacje w sprawie kontroli, ale tez dla mnie jest jednym z najpiękniejszych sposobów, w jaki możesz połączyć się seksualnie z drugim człowiekiem. Jeśli doszedłeś z tym do ładu, pozbyłeś się wstydu i wszelkich innych uprzedzeń z tym związanych – moje gratulacje.

Masz taką pasywną scenę z Paddy’m O’Brianem, gdzie prosisz go, „by ci włożył”. Jest w tych słowach nie tylko coś erotycznego, ale też właśnie to odsłonięcie się, ta niezgoda na bycie maczo.

(Kayden się uśmiecha) Mówię tam jeszcze: „Nikt nie posuwał mnie tak jak ty” – ale, tak przy okazji, to nie był mój pomysł, to było w scenariuszu (śmiech).

Wstyd – mój wróg numer 1

Nie miałeś żadnego problemu z nagością i z seksem przed kamerą?

Seks przed kamerą nie był dla mnie nowością – wcześniej już filmowałem siebie wiele razy prywatnie i uprawiałem też seks grupowy. Bardziej problematyczne w porno było dla mnie to, że nie masz swobody, robisz to, co ci każą. A co do nagości – jasne, że też miałem problem! Najczęstszą reakcją na nagość jest oczywiście wstyd – mój wróg numer 1. Ale moje pragnienie, by czuć się dobrze w swojej skórze było silniejsze. Chciałem czuć się piękny i wolny, gdy jestem nagi.

Zrobiliśmy w „Replice” nagi kalendarz z kilkunastoma polskimi gejami. Zależało nam, by nagość była pełna – bez zasłaniania, bez zaciemnień. Zauważyłem, że często artyści fotograficy, nawet jeśli robią akty, to tak, by penisa czy tyłka nie było widać – jakby tylko pod tymi warunkami akt stawał się „artystyczny”.

To brzmi tak jakby penis sam w sobie był „w złym guście”. Nie chodzi zresztą tylko o artystyczną fotografię, ale „zwykłą” też. Ciało niekoniecznie jest obiektem sztuki, czasem nim bywa, ale generalnie jest ciałem po prostu. Panuje jednak przekonanie, wynikające, zdaje się, z religii, w której zostaliśmy wychowani, że ciało jest „brudne”, „grzeszne”, jest siedliskiem zła, niecnych przyjemności, więc trzeba je chować, zasłaniać. Penis nie jest grzeszny, penis jest penisem.

Zacząłeś grać w porno, spodobało ci się. Polubiłeś siebie bardziej?

(cisza) To jest trudne pytanie. Bo wpadłem w inną pułapkę. Zacząłem robić to, co mnie ekscytowało, zmierzyłem się z własnym strachem i wstydem, poczułem się wolny i jakiś czas trwała euforia, ale potem zauważyłem, że uzależniłem się od ocen innych, od pozytywnych komentarzy internautów. I w pewnym momencie, w wyniku brania leków na depresję, przybrałem 10kg – ważyłem ponad 90kg po raz pierwszy w życiu – i gdy wtedy wrzuciłem na Instagram fotkę bez koszulki, to pojawiły się komentarze, że jestem „odważny”. A to były te bardziej przyjazne – niektórzy po prostu pisali: „gruby”.

Ile masz wzrostu?

187 cm. I, wiesz, od czasu, kiedy przestałem brać te tabletki, schudłem. Ale zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczne jest pozwalanie na to, by ktokolwiek poza tobą, szczególnie ludzie, którzy cię nie znają, zapewniali ci twoje poczucie wartości. I chcę coś dodać tutaj. Antydepresanty mogą wydawać się łatwym i niegroźnym sposobem na radzenie sobie z problemem. Moje na początku działały, ale w końcu doprowadziły mnie do takiego stanu, że miałem apatię, nie mogłem pracować, nie miałem erekcji, nie mogłem mieć wytrysku. A do tego wciąż miałem depresję, nawet myśli samobójcze. Warto się doinformować poza źródłami medycznymi.

HIV

Porozmawiajmy o HIV.

Jasne. Dawaj, dawaj.

W końcu 2017 r., trzy i pół roku po zakażeniu, wrzuciłeś do sieci filmik, na którym outujesz się z HIV. On robi wrażenie. Mówisz, że poszedłeś na imprezę i miałeś seks bez zabezpieczeń z wieloma partnerami. I że było super – i że wtedy się zakaziłeś.

Krąży wiele historii, jak to partner w monogamicznym związku zdradził swego partnera i w ten sposób zakaził siebie, a potem też i jego. I ten drugi, biedny, zaczyna o tym mówić, wszyscy go żałują. Ja też współczuję, ale chciałbym, by w obiegu były też inne narracje. Nie zostałem przez nikogo zdradzony – poszedłem się bzykać i to był ekstra wieczór. I tu znów często jest to moralizowanie, więc chcę podkreślić, że moim planem była zabawa i seks, przyjemności, łączenie się z innymi ludźmi, NIE ryzykowanie życia, NIE głupota. Taka zbitka myślowa jest bardziej niebezpieczna niż HIV. Wcale nie zmniejsza liczby zakażeń, natomiast zwiększa poczucie winy u ludzi, którzy żyją z wirusem HIV i w związku z tym zmniejsza prawdopodobieństwo, że ta osoba będzie brała leki na HIV – na czym tracimy wszyscy. Poza tym, zawstydzanie ludzi powoduje strach, a ludzie, którzy się boją, unikają tematu i nie chodzą się badać. Wstyd nie jest tylko moim wrogiem. Mam prawo do seksu, a jeśli coś złapię, to mam prawo do opieki, bo płacę podatki, jak inni, którzy też korzystają z ochrony zdrowia. Jednocześnie muszę zrobić zastrzeżenie. Termin „seks bez zabezpieczeń” nie jest już tożsamy z „seksem bez prezerwatywy”. Dziś możesz mieć seks bez prezerwatywy, który nie jest „seksem bez zabezpieczeń”, bo np. PrEP może być twoim zabezpieczeniem. Mamy też testy (tu warto pamiętać, że HIV zwykle pokazuje się na testach dopiero po 3-4 tygodniach), mamy PEP (terapia stosowana w ciągu 72 godzin po potencjalnym zakażeniu – przyp. „Replika”). No i znamy zasadę „Niewykrywalny = Niezakażający” (moim zdaniem, lepsze byłoby słowo „nieprzekazujący”), czyli, że od kogoś, kto ma wirusa na niewykrywalnym poziomie, nie można złapać HIV. Prezerwatywa nie jest jedynym zabezpieczeniem. Na dodatek, co też znaczące – prezerwatywy były przez lata promowane w społeczności gejowskiej na zasadzie gróźb: załóż prezerwatywę, bo inaczej umrzesz na AIDS – zaczęły się więc kojarzyć z niebezpieczeństwem, z chorobami, ze śmiercią. Nic dziwnego, że ludzie już na to nie reagują.

Na filmiku opowiadasz o swej reakcji na diagnozę. Czułeś wstręt do siebie, myślałeś, że twoje życie jest skończone, chciałeś się schować przed całym światem. Do tego w 2016 r. nagrałeś filmik na YouTube o uzależnieniu od metamfetaminy. Czy to uzależnienie pojawiło się po otrzymaniu diagnozy?

Nie od razu. Moja historia z narkotykami nie skończyła się zupełnie po tym klipie, ale zdecydowanie najgorsze były lata 2014-2016, czyli tuż po diagnozie. Nowy w Londynie, gej, sex-worker. Do tego z HIV. Czułem się bezwartościowy. Narkotyki były skutecznym sposobem, by poczuć się lepiej i schować się. Zacząłem oczywiście brać leki na HIV, ale zacząłem też brać metamfetaminę, która powodowała, że moja odporność (już obniżona przez HIV) wzrastała bardzo wolno i osiągnięcie niewykrywalności wirusa trwało u mnie dziewięć miesięcy – bo miałem nieregularny tryb życia, bo zapominałem brać leki itd. W końcu się udało. Ale myślę, że jednym z najważniejszych wydarzeń tego czasu było to, że jeszcze zanim mój poziom wirusa spadł do niewykrywalnego, mój lekarz powiedział mi, że mogę po prostu wracać do pracy w filmach porno i wcale nie muszę mówić partnerom, że mam HIV – bo nie stanowię dla nich żadnego ryzyka, jeśli używam kondomów. Parę miesięcy później osiągnąłem poziom niewykrywalny, co znaczy jeszcze więcej, przynajmniej tutaj w Anglii. (Kayden wstaje, zaczyna chodzić po pokoju) W wielu krajach – np. w Polsce, a także w 19 stanach USA – niepowiedzenie partnerowi przed seksem, że się ma HIV, jest przestępstwem. Absolutnie nie powinno tak być. W Wielkiej Brytanii nie muszę mówić, gdy nie stanowię dla partnera ryzyka. Wielu osobom się to nie podoba, ale ma to sens – jeśli powiem komuś i ten ktoś jest ignorantem, to swymi uprzedzeniami i niewiedzą może zrobić krzywdę mi – a nie ja jemu. On nie ryzykuje nic. Ale ja i tak czułem jakiś „moralny” obowiązek, że powinienem się wyoutować z HIV, czułem, jakbym oszukiwał ludzi, z którymi miałem seks – mimo że nie stanowiłem dla nikogo ryzyka. A poza tym okazało się, że byłem w kolejnej „szafie”, i to po tylu latach walki z własnym wstydem. Bałem się, że ktoś się dowie, że mam HIV i będę skończony. I w tym strasznym okresie poznałem wspaniałych aktywistów, którzy zmienili moje życie. Więcej; dzięki którym znalazłem mój życiowy cel. Przede wszystkim mam na myśli Davida Stuarta, niesamowitego działacza, który żyje z HIV od wielu lat, przeżył wczesną epidemię AIDS w latach 80. Wie dużo o HIV/AIDS, jest jednym z największych ekspertów od chemseksu na świecie, zna to z autopsji. David połączył mnie z Impulse London, organizacją działającą na rzecz walki z HIV/AIDS. Stopniowo zacząłem przekierowywać uwagę z siebie na innych ludzi, którzy potrzebują pomocy i wsparcia bardziej niż ja, szczególnie młodych. Dziś jestem szefem działu rzecznictwa w Impulse. Działanie na rzecz eliminacji stygmy związanej z HIV/AIDS stało się celem mojego życia. To właśnie Impulse dał mi siłę, żeby powiedzieć światu, że mam HIV. Jestem bardzo wdzięczny.

Lady Gaga

Z jakimi reakcjami spotkałeś się po opublikowaniu comingoutowego filmu? Jak zareagowała branża?

Reakcje były różne. Dużo osób okazało mi wsparcie. Niektóre próbowały mnie przekonać, że to był zły pomysł. Rozumiem dlaczego, na początku to był koszmar, ale z czasem zacząłem czuć silę, którą ta decyzja mi przyniosła. Moja relacja z samym sobą się polepszyła, pogłębiła. Zacząłem chodzić na psychoterapię, która bardzo mi pomogła – jedna z najlepszych decyzji mojego dorosłego życia. I cały czas pomaga. Któregoś dnia moja najlepsza przyjaciółka wysłała mi link do TED talk „Everything you think you know about addiciton is wrong” („Myślisz, że wiesz coś o uzależnieniach, ale jesteś w błędzie” – przyp. „Replika”), który zmienił moje życie. To był Johan Hari, autor książek m.in. o tym, że wojna z narkotykami stała się wojną z ludźmi, którzy je biorą, a to tylko zwiększa liczbę uzależnionych. Polecam jeszcze jedną jego TED talk: „Th is could be why you’re depressed or anxious” („Oto dlaczego możesz mieć depresję” – przyp. „Replika”) o tym, jak okłamuje się nas, że na wszystko można po prostu wziąć tabletkę. Dzięki jego książkom i wystąpieniom zacząłem odzyskiwać chęć do życia, zacząłem kochać samego siebie, czego mi zawsze brakowało. Mniej więcej wtedy wyszła też piosenka Lady Gagi „Th e Cure”, gdzie ona śpiewa: „If… (Kayden milknie, widzę, że powstrzymuje łzy… długa cisza) Ona śpiewa: If I can’t find the cure, I’ll fix you with my love. (Jeśli nie znajdę lekarstwa, uleczę cię miłością – przyp. „Replika”) (cisza) Pamiętam, jakie wrażenie te słowa na mnie zrobiły. Przeszyły mnie na wylot. Miłość i życzliwość. Usłyszałem w tym instrukcję dla mnie. Obiecałem sobie, że choć nie jestem w stanie znaleźć lekarstwa na to gówno, zrobię wszystko, co mogę, by uśmierzyć cierpienie ludzi, nie tylko tych, którzy mają HIV, ale tych, którzy cierpią z powodu opresji. Będę walczył z uprzedzeniami wokół HIV/AIDS całą moją siłą, bo to uprzedzenia są podstawą tej epidemii. Gdy czytałem o historii AIDS z lat 80., nie mogłem uwierzyć, jak tragicznie zajmowano się tym problemem.

Nie tylko wirus okazał się zabójczy, prawda? Homofobia zabijała. Zestaw leków, który sprawił, że HIV przestał być wirusem śmiertelnym, można byłoby wynaleźć dużo wcześniej, gdyby przeznaczano więcej pieniędzy na badania od samego początku, gdyby poświęcono więcej uwagi „gejowskiej zarazie”. Widać to np. na filmie dokumentalnym „Jak przerwać zarazę”.

Dokładnie.

Widzę, jaką pasję wzbudza u ciebie temat HIV/AIDS. (Kayden cały czas chodzi po pokoju)

Czy wiesz, że w USA aż połowa ludzi żyjących z HIV nie ma dostępu do leczenia? W Wielkiej Brytanii tylko niecałe 3% osób zdiagnozowanych nie jest objętych leczeniem i to są ludzie, którzy nie leczą się nie z przyczyn systemowych, bo system ich obejmuje – tylko z przyczyn kulturowych, religijnych, bariery językowej czy innych. W Londynie są świetne kliniki, jak 56 Dean Street i Bloomsbury, ale w małych miasteczkach służba zdrowia pozostawia wiele do życzenia. A wśród młodych ludzi LGBTQ+ w Londynie liczba zakażeń ostatnio niestety wzrasta. A rzecznictwo też jest niewystarczające, choć pewnie jest lepsze niż w Polsce. Słyszałem historię na przykład taką: mój znajomy miał seks z jednym kolesiem i ten koleś zapytał go o HIV po seksie (to jest zresztą osobny temat: jeśli pytać, to chyba należałoby przed seksem, a nie po?). Znajomy odpowiedział, że ma HIV, ale na niewykrywalnym poziomie, więc luz – ale tamten i tak wpadł w panikę. Więc znajomy powiedział: „Chodź, zabiorę cię na pogotowie, tam ci wyjaśnią, zobaczysz, że mówię prawdę, nie masz się czym martwić”. I co? Pojechali, a na pogotowiu powiedziano temu kolesiowi, że to było nieodpowiedzialne ze strony mojego znajomego i że ryzyko zakażenia występuje. BZDURA! Nie występuje, to jest fakt! Gdyby to zdarzyło się mnie, rozważyłbym kroki prawne wobec tego pogotowia.

Jest sporo uprzedzeń i niewiedzy również właśnie wśród samych gejów. Łukasz Sabat, Mister Gay Poland 2018, ujawnił w naszym wywiadzie, że jest na PrEPie (Kayden zaczyna bić brawo) i że żyje w otwartym związku. Ile negatywnych komentarzy dostał, ile hejtu – nawet nie możesz sobie wyobrazić.

Oj, uwierz mi, mogę, mogę. Łukasz, pozdrowienia dla ciebie. Robisz dobrą robotę dla naszych braci, sióstr i niebinarnych ludzi LGBTQ+.

No, OK, może i możesz (śmiech). Jeszcze raz to powiem: Kayden, widzę, z jaką pasją mówisz o HIV/AIDS. (Kayden siada)

Bo jestem WKURWIONY!!! (śmiech) I tak się hamuję. Wiesz, ile pracy włożyłem w to, by być cierpliwym i nie wrzeszczeć na ludzi, jeśli nie przyjmują tych informacji? (śmiech) Dawno byśmy mieli załatwiony cały problem HIV/ AIDS, gdyby nie uprzedzenia, gdyby nie fobia na seks, gdyby nie homofobia. Mózg mi się lasuje, gdy wspominam, jak sam się czułem sześć lat temu zaraz po diagnozie. Gdy wreszcie poczułem się gotowy, by ujawnić wszystkim, że mam HIV – a wierz mi, było to trudne – miałem już wsparcie Impulse i innych. Ale zaraz potem zacząłem się zastanawiać: „Halo, a gdzie są inne gwiazdy porno? Jest mnóóóóóstwo gwiazdorów porno z HIV. A mówi o tym ich mały promil. I wiedziałem o tym, że istnieją. Nie rozumiałem, dlaczego żadnego z nich nie widziałem i nie słyszałem, gdy było mi to najbardziej potrzebne – tuż po diagnozie. Wtedy czułem, jakbym był sam. Zupełnie sam. Dlatego teraz jestem taki głośny. Prawdopodobnie najgłośniejszy. „Th at pornstar with HIV!”. I nie przeszkadza mi to już. I dziś już wiem, jak wielu ludzi żyje z HIV, jacy to są wspaniali ludzie. Nie mówię tylko o aktorach porno, jak François Sagat lub Boomer Banks, czy też innych aktywistach, jak David Stuart, Jose Ramos, Greg Owen, Bruce Richman, Rebecca Tallon-De Havilland, Winnie Sseruma, Shamal Waraich, Alex Schneider, którzy sami mają HIV, ale też o ludziach jak Mr Pam, Phil Samba, Aeden J. Wolton lub Jason Domino, czyli nieustraszonych działaczach, którzy nie mają HIV i walczą po naszej stronie, wielu z nich bierze PrEP. Polecam obejrzeć projekt „Porn 4 PrEP” i zerknąć na organizację Impulse, Prepster i poczytać na temat kampanii „U equals U” (Prevention Access) („Niewykrywalny = Niezakażający” – przyp. „Replika”). Polecam też kanał Davida Stuarta na YouTube. Wielu młodych ludzi, i zresztą nie tylko młodych, gdy dostają diagnozę, czują, że świat im się zawala – nie musi tak być. Tych psychicznych załamań możemy uniknąć. Można żyć pełnią życia, mając HIV, można też mieć wspaniałe życie seksualne i dzieci bez HIV. Natomiast prawda jest taka, że coming out z HIV w pierwszym okresie niekoniecznie pomógł mojej popularności w biznesie porno. Tyle, że mnie już się zmieniły priorytety.

I nadal grasz.

W 2017 r. o mało tego nie rzuciłem, ale nie chciałem być tym „pornoaktorem z HIV, który odszedł”. O nie! A potem forma wróciła, i jestem! (śmiech) I dziś, kiedy wszyscy wiedzą albo przynajmniej mają dostęp do tej informacji o mnie, mam więcej fanów niż kiedykolwiek.

Single as fuck!

Kayden, jak fakt, że jesteś eskortem i gwiazdorem porno, wpływa na twoje życie seksualne i życie miłosne, związki?

Niełatwy temat. Miałem problem z jednym i z drugim. Generalnie uważam, że ludzie, a przynajmniej spora część, nie zostali zaprojektowani do życia w monogamicznych związkach – a są wtłaczani w te normy. Ja w każdym razie na pewno nie nadaję się do monogamii. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie ciągle dążę do tego, by mieć chłopaka. Kultura nam podpowiada, że jeśli jesteś sam, to zawodzisz jako człowiek – nikt cię nie chce, jesteś nic nie wart. Kupowałem to – a jednocześnie w związkach zwykle czułem się niepewnie. Nie funkcjonowałem dobrze jako połowa jakiejś niby-całości; nigdy, będąc w związku, nie czułem się naprawdę silny. Dziś, gdy pada pytanie, czy mam chłopaka, to wręcz samoistnie robi mi się skrzywiona mina: „Nieeeee! Nie mam chłopaka, co za pomysł!” To nie znaczy, że nie mam systemu wsparcia – mam przyjaciół, mam fuck-buddies, mam ludzi, których kocham i o których dbam, gdy tego potrzebują i którzy się mną opiekują, gdy ja tego potrzebuję. Ale chłopak? Nie. Nie chcę być nikomu „przypisany”. Jeśli ty masz potrzebę mieć chłopaka, to miej. Tylko może czasem bądź też sam, byś nie zapomniał, kim sam dla siebie jesteś. Ja nie chcę. Nie zarzekam się, może kiedyś to się zmieni. Ale na razie I am single as fuck! A co do samego seksu w życiu prywatnym – nie, żebym narzekał, ale nieraz ludziom się wydaje, że skoro jestem eskortem, to znaczy, że mam ochotę na seks bez przerwy i że można mnie ot tak dotykać, łapać za tyłek, bo mi się to po prostu musi podobać. Nie cierpię być łapany za tyłek czy w ogóle dotykany bez pozwolenia, znienacka, bez kontekstu. Albo traktują mnie jak „zdobycz”, nie chcą tak naprawdę uprawiać seksu ze mną, tylko zrealizować swą fantazję o seksie z „tym gwiazdorem porno”. Albo zakładają z góry, że jako eskort na pewno mam nie tylko HIV, ale też mnóstwo innych chorób przenoszonych drogą płciową. Tymczasem eskorci, jeśli tylko mają dostęp do badań, to badają się dużo częściej niż inni, to sprawa nie tylko zdrowotna, ale zawodowa.

Jest świetny filmik na YouTube, gdzie mówisz o tym, że masz chlamydiozę.

I że nie będę tego ani ukrywał, ani się wstydził. Tak, miałem. Wiele razy. Edukacja dotycząca chorób przenoszonych drogą płciową jest często beznadziejna – uczy się tylko, jak straszne są objawy oraz co robić, by się nie zakazić – przeważnie abstynencja lub prezerwatywy. A jeśli już się człowiek zakazi, to co? Nic, tylko samobójstwo popełnić z poczucia winy? (śmiech) Infekcje przenoszone drogą płciową są normalną ludzką sprawą, polecam TED Talk „STIs aren’t consequences. They’re inevitable” („Choroby przenoszone drogą płciową nie są rezultatem czegoś – są nie do uniknięcia” – przy. „Replika”).  

Uderzające jest, jak ludzie nie mają problemu z mówieniem o chorobach pod warunkiem, że one nie dotyczą płciowości.

Po raz kolejny wchodzi tu wstyd przed seksem jako takim.

Jak bardzo seks przed kamerą rożni się od tego, który masz prywatnie?

Może się bardzo różnić, a może nie bardzo. W seksie przed kamerą nie ma intymności, ale tylko, jeśli założysz, że intymność może pojawić się wyłącznie w seksie między dwoma osobami. A to jest złe założenie, przynajmniej w moim przypadku. Miałem wiele pięknych, intymnych chwil z więcej niż dwoma ludźmi i z kamerą wokół nas. Są gwiazdorzy, z którymi kompletnie nie „klika”, ale dobrze robią swą robotę, a są tacy, którzy zakochują się na planie w partnerze. I są tacy, których nie chciałbyś więcej spotkać i tacy, z którymi chciałbyś mieć seks poza kamerą. Teraz portale jak OnlyFans, JustForFans (gdzie aktorzy mogą wrzucać własne filmy „domowej” roboty i mieć kontakt z fanami bez pośrednictwa tradycyjnych studiów filmowych – przyp. „Replika”) dają nowe możliwości i jestem tym podekscytowany – jestem moim własnym szefem, sam decyduję, co filmować, co wrzucać do sieci, z kim, gdzie i kiedy. W wytwórniach czasem nawet nie płacą ci, jeśli nie masz wytrysku. W OnlyFans sam widzę, co moi fani lubią. Sam promuję własne materiały, sam wchodzę w kontakt z fanami.

Po prostu lubisz uprawiać seks przed kamerą.

O, tak. Uwielbiam. Uwielbiam naprawdę.

Moje czerwone szpilki

Mówiłeś, że w przyszłości chciałbyś też reżyserować porno.

Nie tylko. W tej chwili pracuję nad projektem nie-porno „How 2 Stay Positive When U Test Positive” – to jest serial, który już jest na moim YouTube i ostatni odcinek właśnie kręcę. Do tego też będzie filmik z wywiadami z niesamowitymi ludźmi zajmującymi się sprawami HIV/AIDS i żyjącymi z HIV – taki poradnik dla nowo zdiagnozowanych. Poza tym, w tym roku nakręcę dwie sceny porno, które napisałem i zaplanowałem, i które mają na celu podniesienie świadomości dotyczącej HIV/AIDS – jedna z nich będzie moją pierwszą sceną bez prezerwatywy. Obie są finansowane przez Impulse. Nie mogę się doczekać.

Właśnie. W porno od wielu lat seks bez prezerwatyw jest normą, a ty zawsze prezerwatywę miałeś. Dlaczego?

Na początku dlatego, że bałem się, że jej brak sprowokuje pytania o HIV, na które nie byłem gotowy. Od paru lat powód jest inny. Nie boję się żadnych pytań, nie boję się o żadne ryzyko przekazania HIV innym. Mam szczęście – mam dostęp do darmowej opieki i lekarstwa, które powodują, że nie będę miał AIDS, ale połowa moich widzów, którzy żyją z HIV, nie ma dostępu do tych leków, nawet w Stanach! Epidemia wciąż trwa i promowanie kondomów może wielu ludziom ocalić życie. Nie wydaje mi się, że byłoby sprawiedliwe, gdybym wykorzystywał swój przywilej na koszt tych, którzy go nie mają.

Z okazji World AIDS Day biegłeś w maratonie w Londynie, z którego dochód szedł na walkę z HIV/AIDS.

To nie był maraton – tylko 10 km, a i tak myślałem, że zejdę! (śmiech)

Widziałem też jedną twoją reklamę, w której masz na sobie szpilki i damską perukę.

Nie miałem fantazji bycia drag queen, ale noszenia szpilek – tak! W dzieciństwie, jak mamy nie było w domu, to podkradałem jej szpilki i biżuterię i nosiłem. Byłem naprawdę przegiętym chłopcem. Gdy miałem 11 lat, zakochałem się w koledze i ja byłem jego „dziewczyną”. Tak, tak, nie bądź taki zdziwiony! To kolejny przykład, jak kultura wymusza na nas, mężczyznach, tzw. męską postawę. A w dorosłym życiu to przegięcie jakoś mi się ulotniło… chyba (Kayden śmieje się i robi przegięte pozy). Mężczyzna musi być all blue – no pink. Fuck that! Na tamtym filmiku to są moje własne szpilki, kupiłem je dla siebie, są czerwone i wysokie, tzw. hooker heels, no bo w końcu jestem sex-workerem, nie? Niezbyt dobrze jeszcze mi idzie chodzenie w nich, ale zamierzam się nauczyć! (śmiech)

A jak bywasz w Polsce, to jesteś rozpoznawany?

Czasem. Natomiast jak pójdę do gejowskiego klubu, to zawsze. I powiem ci, że w ciągu ostatnich dwóch lat coś się zmieniło – jest inna rozmowa, ludzie podchodzą i zwykle dziękują i za porno, i za moją pracę jako aktywisty, co ma dla mnie ogromne znaczenie.

Co byś dodał na koniec?

Dwie rzeczy. Wiesz, gdybym mógł cofnąć czas, to może niektóre rzeczy zrobiłbym inaczej, ale nie chciałbym nie mieć HIV. HIV nadał nowe znaczenie mojemu życiu. Jestem szczęśliwszy i zdrowszy, niż kiedykolwiek, również mentalnie. Chcę, by każdy, kto ma HIV, to usłyszał: Moi drodzy, jeśli chodzi o waszą wartość jako ludzi, ten wirus nie ma ŻADNEGO znaczenia. Zasługujecie na taki sam szacunek i miłość, bez względu na status. Jesteście piękni. I nie jesteście sami. A druga rzecz: epidemia HIV/AIDS nie skończyła się w latach 90. Wciąż trwa. Jestem jednym z 38 milionów ludzi, którzy żyją z tym wirusem. Naprawdę warto się doedukować i pamiętać, że to dotyczy nas wszystkich, bo jesteśmy jednym organizmem. A życzliwość w stosunku do drugiego człowieka waży więcej niż złoto. Jest pewnie nawet cenniejsza niż powstrzymanie HIV.

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Minus z plusem

O tym, jak to jest być w związku z facetem, który żyje z HIV, o kampanii „Niewykrywalni”, o tym, dlaczego wciąż wielu ludzi reaguje na HIVowy coming out zerwaniem znajomości a także o tym, jakie miśki kręcą go najbardziej, z ADAMEM MIKUSZEWSKIM (na zdjęciu z lewej) rozmawia OSKAR MAJDA

 

Foto: materiał kampanii „Niewykrywalni”

Przez pięć lat byłeś partnerem Tomka Siary, społecznika HIV/LGBTQ, który niedawno wyoutował się publicznie jako osoba żyjąca z HIV, a obecnie jest twarzą kampanii społeczno-edukacyjnej „Niewykrywalni” (patrz: wywiad w „Replice” nr 77). Jak się poznaliście?

Na portalu randkowym Planet Romeo w 2012 r. Miałem wtedy 32 lata. Mieszkałem w Warszawie a Tomek we Wrocławiu. Na początku był więc to kontakt całkowicie wirtualny. Na tyle jednak nam się dobrze rozmawiało, że zdecydowałem się odwiedzić Tomka. Nasza pierwsza randka była niewinna i romantyczna. Pięć godzin włóczyliśmy się po mieście, rozmawialiśmy. Na drugą randkę w realu przyszło nam czekać kolejny miesiąc.

Czemu?

Praca plus odległość między Warszawą a Wrocławiem zrobiły swoje. Ale dużo przez ten miesiąc rozmawialiśmy – tak, by randki numer dwa nie przeznaczyć tylko na rozmowy… (śmiech)

Jak się dowiedziałeś, że Tomek jest seropozytywny?

Powiedział mi przez telefon między pierwszą a drugą randką. Wiem, że ta rozmowa kosztowała go wiele nerwów i długo się do niej przygotowywał.

Jak zareagowałeś?

Dobrze to pamiętam. Spytałem go: „No i?”.

Tylko tyle? Wiesz pewnie, że dla wielu facetów, niestety, taka informacja zmienia wszystko.

Tylko i wyłącznie z powodu podstawowych braków edukacji dotyczących tego, czym są HIV i AIDS. Od wielu lat osoby żyjące z HIV, które znajdują się pod stałą opieką lekarską i są skutecznie leczone terapią antyretrowirusową (ARV), nie są jakimkolwiek zagrożeniem dla siebie i najbliższych. Kampania „Niewykrywalni”, w której organizacji współuczestniczę, ma na celu przekazanie tej wiedzy jak największej liczbie odbiorców.

A Ty gdzie tę wiedzę posiadłeś?

Dzięki pracy poznałem bardzo dużo osób żyjących z wirusem HIV.

Czym się zajmowałeś?

Byłem streetworkerem.

Czyli?

Pracowałem jako wolontariusz w ramach projektu Lambdy Warszawa. Chodziliśmy w parach po warszawskich klubach, rozdawaliśmy ulotki na temat wirusa HIV, prezerwatywy, namawialiśmy do badań i udzielaliśmy podstawowych informacji dotyczących tego jak uniknąć zakażenia.

Czemu zdecydowałeś się na taką działalność?

Miałem bodajże 16 lat, gdy okazało się, że mój bardzo dobry znajomy, fantastyczny człowiek, żyje z HIV. To były lata 90. Informacja o tym, że ktoś jest seropozytywny, praktycznie oznaczała śmierć towarzyską. Takie osoby żyły w poczuciu odrzucenia, ciągłym strachu, że ktoś pozna i rozgłosi ich „wstydliwy sekret”. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Chciałem edukować i walczyć ze stygmatyzacją, wykluczeniem oraz przekłamaniami dotyczącymi osób żyjących z HIV. Dzięki temu, że byłem otwarty i tolerancyjny, kilkoro ludzi, których znałem, wyoutowało się przede mną jako osoby seropozytywne, zwierzyło ze swoich obaw, lęków, dramatów. Bardzo chciałem je wesprzeć nie tylko dobrym słowem, ale też czynem.

Miałeś jakieś kontakty seksualne z osobami seropozytywnymi przed Tomkiem?

Tak. Kiedy osoba seropozytywna przyjmuje regularnie leki antyretrowirusowe (ARV) i ma niewykrywalny poziom wiremii, nie można się od niej zakazić HIV.

Tomek mówił w naszym wywiadzie, że zdecydowaliście się zrezygnować z prezerwatyw.

Owszem. To był mój pomysł. Tomek był w stałym kontakcie z lekarzem, miał od lat niewykrywalną wiremię. Żyliśmy w monogamicznym związku. Z mojej perspektywy prezerwatywa po prostu nie była potrzebna.

A z perspektywy Tomka?

On miał więcej oporów. Udało mi się je przełamać, choć nie do końca. Przez cały czas trwania naszego związku, a byliśmy razem do zeszłego roku, Tomek namawiał mnie do bardzo częstych badań. Przypominał, że w każdej chwili możemy wrócić do używania prezerwatyw. Ale ja sobie wcześniej przemyślałem: „za” i „przeciw” takiej sytuacji

Jakie były „przeciw”?

W systemie krwiodawstwa wciąż działa zasada, że jeśli się ma zakażonego partnera, nie można oddawać krwi, nie mogłem więc dłużej być honorowym krwiodawcą, co było dla mnie ważne.

Co jeszcze?

Tak naprawdę tylko to. Umówiliśmy się z Tomkiem na monogamiczny związek. Po pół roku przeprowadziłem się do Wrocławia, zamieszkałem z Tomkiem. Wrocław stał się moim domem, mieszkam tu do dziś, mimo że już nie jesteśmy razem. Pozostaliśmy zresztą przyjaciółmi.

Jak często badaliście się?

Tomek co trzy miesiące. To element jego terapii. Ja z uwagi na Tomka, który cały czas obawiał się, że mogę się zakazić, badałem się mniej więcej co pół roku. Czasami kiedy łapałem przeziębienie, Tomek nie dawał mi spokoju, dopóki nie poszedłem na badania.

Sam nie miałeś obaw?

Nie. Powtarzam po raz kolejny: Tomek badał się regularnie i cały czas miał niewykrywalną wiremię. Jak niby miałbym się zakazić?

Teraz zdecydowaliście się opowiedzieć o waszym związku, związku „plusa” z „minusem”, w ramach kampanii „Niewykrywalni”

Ta kampania ma dla Tomka ogromne znaczenie. Planował ją od lat. Chciał pokazać, że z HIV da się obecnie żyć pełnią życia. No i, że związki pomiędzy osobami seropozytywnymi i seronegatywnymi nie tylko są możliwe, ale też bezpieczne. Wielokrotnie mi powtarzał, że to mnie zawdzięcza swoje „drugie”, spełnione życie, że beze mnie pewnie wiele kolejnych lat spędziłby w samotności. Gdy zostałem wybrany na Mr. Bear Poland 2017, zorganizowaliśmy panel dyskusyjny na temat par, w których jeden z partnerów jest pozytywny. Z uwagi na to, że Tomek nie był jeszcze wtedy wyoutowany jako osoba żyjąca z HIV, opowiedziałem o swoich doświadczeniach, zaznaczając, że dotyczą one „jednego z moich poprzednich związków”. Zainteresowanie tematem przeszło nasze oczekiwania i zainspirowało Tomka, by podjąć się wyzwania stworzenia kampanii o tematyce HIV/AIDS. Półtora roku później wziął udział w wyborach na Mr. Bear Poland, aby ewentualne zwycięstwo wykorzystać do promocji kampanii opowiadającej o tym jak się żyje z HIV.

Plan się udał, bo Tomek zdobył tytuł Mr. Bear 2019 a jego wymarzona kampania stała się faktem. Twoja twarz też pojawia się na plakatach, ale robisz też więcej, prawda?

W lutym br. wziąłem udział w kolejnym, zorganizowanym we Wrocławiu, panelu dyskusyjnym poświęconym parom plus/minus. Opowiadałem o doświadczeniach z perspektywy „minusa”, a Tomek – „plusa”. Przywołaliśmy rezultaty badań PARTNER 2, które jednoznacznie pokazały, że zakażenie się HIV od pozytywnego partnera, który się leczy i ma stale niewykrywalną wiremię, nie jest możliwe. Po części oficjalnej poznaliśmy kilka par HIV+/HIV-, które podzieliły się z nami swoimi doświadczeniami w tym temacie. Bo przecież Tomek i ja to nie jedyna taka para w Polsce!

Możesz opowiedzieć coś o doświadczeniach tych innych par?

Bardzo przypominają one moje z Tomkiem przeżycia. W takich związkach osobom seronegatywnym zazwyczaj łatwiej jest zaakceptować zaistniałą sytuację. Pozytywni partnerzy natomiast często zmagają się z wątpliwościami i lękami, które w świetle wyników badań PARTNER są nieuzasadnione – nie ma możliwości zakażenia. Niestety, wielu moich znajomych, którzy żyją z HIV, potwierdza, że bardzo trudno jest im znaleźć partnera. Dokonanie coming outu jako osoba z HIV na randce w Polsce w najlepszym razie oznacza zazwyczaj koniec znajomości.

W najlepszym razie?

Bardzo często jako „bonus” osoba pozytywna zostaje oceniona i zaszufladkowana. To jest dla nich najgorsze. Padają pytania w stylu: „To ilu miałeś partnerów, że się zakaziłeś?”, „Jak ty się prowadzisz, że złapałeś HIV?”. Generalnie wydźwięk podobnych rozmów jest taki, że osoba pozytywna jest sama sobie winna, bo najpewniej pół życia spędziła w darkroomie.

Czy jako aktywista zauważasz na przestrzeni lat zmianę na lepsze?

Ostatnio nie spotkałem osoby, która bałaby się zakażenia wirusem HIV przez ukąszenie komara, co kiedyś było nierzadkie. Generalnie jednak nie jest dobrze. Osoby żyjące z HIV nadal podlegają bardzo silnej stygmatyzacji.

Co jest według ciebie źródłem tej sytuacji?

Brak wiedzy na temat wirusa i źródeł zakażenia. To, że w naszym kraju tylko kilka osób powiedziało publicznie, że żyje z HIV, nie jest efektem przypadku. Poziom nietolerancji jest wciąż bardzo wysoki. Mam wielką nadzieję, że kampania „Niewykrywalni” choć trochę to zmieni. Sam staram się otwarcie mówić o HIV, tłumaczyć. Każdy, kto dysponuje wiedzą na ten temat powinien to robić. HIV nie może być tabu.

Czy ty sam spotkałeś się ze stygmatyzacją, gdy wyznałeś, że byłeś w związku z osobą pozytywną?

Oczywiście. Zdarzało się, że moi rozmówcy nie wierzyli, że nie jestem pozytywny. Dla takich osób nie ma znaczenia czy osoba żyjąca z HIV jest pod opieką lekarza, czy bierze leki antyretrowirusowe, czy ma niewykrywalną wiremię. Według nich jak ktoś ma HIV, to zakaża w każdej sytuacji i koniec. To oczywiście jest absurd nie mający żadnego, powtarzam, żadnego poparcia w rzeczywistości.

Udało ci się kiedykolwiek przemówić swemu rozmówcy do rozsądku?

A wiesz, że tak! W realu ludzie dużo rzadziej reagują agresją – jak to zazwyczaj ma miejsce w internecie. Jeśli tylko chcą słuchać… Za mną stoją racjonalne argumenty i badania, choćby wspomniane już PARTNER 2. Najmocniej trafi a jednak argument, że po rozstaniu z Tomkiem oddawałem krew w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa. Co prawda, teraz trochę wkręciłem się w tatuaże i piercing, co wyklucza krwiodawstwo, ale to już inna bajka. W każdym razie sporo ludzi wręcz nie dopuszcza myśli że osoba seronegatywna (niezakażona) może w ogóle wziąć pod uwagę nawiązanie relacji intymnej z osobą pozytywną. Standardowa pierwsza reakcja to „szok i niedowierzanie”. Potem przychodzi faza stygmatyzacji, w której poddawana jest w wątpliwość moralność pozytywnego partnera i zdrowy rozsądek negatywnego.

Co robisz w życiu poza aktywizmem LGBTQ?

Jestem barmanem w księgarni.

Słucham?

(śmiech) Księgarnia Hiszpańska we Wrocławiu, bardzo ciekawe miejsce – księgarnia, bar, sala koncertowa. Lokal „human friendly”, że tak powiem. Spotykają się w nim działaczki ze strajku kobiet, Wiosny, partii Razem, Amnesty International. Eventy organizuje u nas wrocławska Kultura Równości.

Zarówno ty jak i Tomek zdobyliście tytuły Mr. Bear Poland. Tomek potraktował wybory jako wstęp do kampanii „Niewykrywalni”. A jaka była twoja motywacja?

Mniej szlachetna (śmiech). Chciałem się zabawić. Choć nie tylko. Zależało mi też na tym, by dołożyć cegiełkę do nagłośnienia działalności stowarzyszenia Bears of Poland, które jest jedną z największych organizacji LGBTQ w Polsce i jednym z niewielu stowarzyszeń zrzeszających miśki w Europie. Bears of Poland działają prężnie – praktycznie co tydzień jest gdzieś w Polsce organizowany jakiś event przez miśki i dla miśków. W roku ma miejsce aż sześć dużych, ogólnopolskich imprez. Dla porównania w Irlandii są trzy miśkowe imprezy w roku, w Niemczech ze cztery, na Węgrzech dwie. Od dwóch lat współpracujemy też z polskim środowiskiem fetyszowym. Byliśmy obecni na zorganizowanych po raz pierwszy w Polsce w 2017 r. wyborach Mr. Rubber Poland. Adam Muś, Mister Bear Poland 2018, chętnie współpracuje ze społecznością fetyszową – efektem jest zorganizowany w czerwcu 2018 r. wspólnie X Bear x IV Fetish Camp – integrowaliśmy się w górach podczas pięknego weekendu. W tym roku BEAR x FETISH camp też się odbędzie, tym razem nad morzem. W ramach Bears of Poland działa podgrupa grupa Misie na Marszach. Ma ona za zadanie zaznaczenie obecności naszej społeczności na tego typu wydarzeniach. W zeszłym roku Misie na Marszach zaliczyli wszystkie 15 Marszów/Parad i w tym roku planujemy to samo. W lutym zeszłego roku we Wrocławiu wraz ze stowarzyszeniem Kultura Równości zorganizowaliśmy queerową imprezę miśkową, na której część z naszych brodatych, włochatych i masywnych miśków założyła peruki, szpilki i zrobiła sobie makijaż. W lutym br. mieliśmy kolejną queerową imprezę integracyjną – z lesbijkami. A ja sam, oprócz udziału w kampanii „Niewykrywalni” zaangażowałem się ostatnio we wsparcie rozwoju miśkowego środowiska na Węgrzech.

Czemu akurat tam?  

Mój obecny facet to Mr. Bear Hungary 2019.

O, widzę, że masz słabość do facetów z tym tytułem.

Nieee. Ani Tomek ani Balazs nie rozważali nawet startowania w tych wyborach, gdy zaczynaliśmy się spotykać.

Na początku maja w Padwie obaj startowali w wyborach Mr. Bear Europe 2019. Ciekawe, na kogo głosowałeś (śmiech).

To już pozostanie moją słodką jak miód tajemnicą (śmiech). 

Wywiad przeprowadzony w ramach projektu „Jak bezpiecznie żyć z osobą zakażoną HIV” dofinansowanego w ramach konkursu „Pozytywnie Otwarci” przez Gilead Sciences Poland. Koncepcja i opieka merytoryczna: Michał Pawlęga.

Tekst z nr 79 / 5-6 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Biała i niebiała

O religijnych fundamentalistach i o przemocy, o przegiętych gejach i o lesbijkach butch oraz o zakazie seksu analnego z Jalną Broderick, aktywistką LGBT z Jamajki, rozmawia Mariusz Kurc.

 

Chciałbym porozmawiać o sytuacji LGBT na Jamajce i o tobie samej, twoim akty­wizmie. Od czego zaczynamy?

Od Jamajki. O mnie wolę później, jak się rozkręcę.

Moje pierwsze skojarzenia: gorący klimat Karaibów, reggae, Bob Marley. A jednocześnie Jamajka to ponoć naj­bardziej homofobiczny kraj na świecie.

Jest nas 7 milionów, z czego na wyspie mieszka połowa. Druga połowa wyemigro­wała. Odnoszę wrażenie, że w przypadku LGBT proporcje są inne – wyemigrowała większość. Główny cel życiowy młodych LGBT – wyjechać.

Homoseksualizm jest nielegalny.

Czekaj. Sama orientacja homo jest legal­na. Nielegalny jest seks analny – i między mężczyznami, i między mężczyzną a ko­bietą, i między kobietami. To raz. Dwa: nie­legalne są wszelkie erotyczne zachowania między mężczyznami, choćby wzięcie się za rękę czy przytulenie, o seksie nie wspo­minając. Nawet spanie dwóch mężczyzn w jednym łóżku jest nielegalne. Możesz dostać 10 lat więzienia i ciężkich robót.

Ale skąd wiadomo, co się dzieje w do­mach? Policja wchodzi do sypialni?

Racja, ten przepis jest sprzeczny z drugim, który mówi, że szanuje się życie intymne. Jeśli dopuścisz się „zachowania homosek­sualnego” publicznie, to sprawa jest jasna. Prywatnie, w domu może ci ujść płazem. A seks między kobietami jest legalny, byle nie analny.

Ta fiksacja na punkcie analu, jakby to było samo zło świata…

Fiksacja na punkcie seksu w ogóle! (śmiech). Ale suma sumarum, geje nie sie­dzą u nas w więzieniach za homoseksu­alizm, a na gruncie przepisu o analu jakoś mocno się nie ściga.

To skąd aż tak zła opinia o Jamajce?

Z przemocy, na którą władze przymykają oczy. Kiedyś liczyliśmy w naszej organiza­cji J-FLAG – wychodziło jedno morderstwo geja na miesiąc. Pobić nie zliczymy. Ofiara­mi są najczęściej geje, najczęściej ci prze­gięci lub trans kobiety.

Najgłośniejsze było zabójstwo Dwayne’a Jonesa w 2013 r. Chłopak miał 16 lat, był typem „divy”, lubił np. damskie ciuchy. Oj­ciec wyrzucił go z domu. Dwayne mieszkał na squacie z innymi „wyrzutkami” takimi, jak on. Poszedł na imprezę w Montego Bay ubrany jak dziewczyna. Inni chłopcy z nim tańczyli, myśląc, że jest dziewczyną. Gdy ktoś rzucił hasło, że nie jest, Dwayne został sprawdzony. Był bity, godzono w niego no­żem, przejechano po nim autem. Zmarł po dwóch godzinach tortur. Do tej pory niko­mu nie postawiono zarzutów. Świadków były dziesiątki i „nikt nic nie widział”. Ciało Dwayne’a leżało w rowie. Ojciec odmówił zabrania go.

Kultura maczo w makabrycznym wyda­niu.

Musisz być bardzo ostrożny i nie wzbu­dzać „podejrzeń”. Sytuacja różni się w zależności od okolicy. Kogo stać, ten przeprowadza się do bardziej liberalnych dzielnic, jak ja. Akceptację i więcej wolno­ści kupuje się, paradoksalnie, na ogrodzo­nym osiedlu.

A policja tylko czeka. Czasem wystarczy, że dwóch facetów siedzi w samocho­dzie i uśmiecha się do siebie. Policjanci potrafią podejść, zasugerować, że chy­ba publicznie odbywają się tu „lubieżne czynności”, wziąć na przesłuchanie. „A co możesz dla mnie zrobić?” – pytają, gotowi na łapówkę.

Mnie się też coś takiego zdarzyło. Siedzia­łam z dziewczyną, nic nie robiłyśmy, pró­bowali nas zastraszyć. Publiczne „lubież­ne czynności” podlegają karze, choć par hetero nikt nie nagabuje.

W kanałach Kingston mieszka wielu bez­domnych gejów, tych przegiętych, „kobie­cych”. Wyrzuceni z domu, bez szans na pracę.

Geje są częściej narażeni na pobicia, a les­bijki – na ataki na tle seksualnym. Pewnie słyszałeś o gwałtach korekcyjnych, które mają lesbijkę „naprawić”. Ich ofiarami pa­dają równie często lesbijki butch, a więc te mniej atrakcyjne z perspektywy hetero maczo – jeszcze jeden dowód, że w gwał­cie nie chodzi o seksualne wyładowanie, tylko o pokazanie władzy.

A jednak chcę podkreślić, że widzę popra­wę. W zeszłym roku mieliśmy pierwsze na Jamajce imprezy Pride. Jeszcze nie Paradę, na to jest za wcześnie, ale były np. imprezy na plaży.

Ty sama jesteś wyoutowana i działasz. To też świadczy o poprawie.

Kochany, ja byłam jako lesbijka na pierw­szej stronie głównego dziennika (śmiech).

Przepisy, o których mówiłaś, są z cza­sów kolonialnych. Jamajka uzyskała niepodległość od Wielkiej Brytanii w 1962 r. Pięć lat później Brytyjczycy przestali karać za „akty homoseksual­ne”, u was przepis został.

Niestety tak. W latach 70. sprawy szły ku lepszemu, docierała emancypacja ze Sta­nów. Powstała nieformalna organizacja Gay Freedom Movement. Założył ją Larry Chang, prekursor, który powołał do życia również magazyn LGBT „Jamaica Gaily News”. W 2004 r. dostał azyl polityczny w USA i tam mieszka…

W latach 80. nadeszła epoka AIDS i te­lewizji satelitarnej, a wraz z nią – funda­mentalnie chrześcijańskie kanały, które sączyły i nadal sączą nienawiść. Do tego fala chrześcijańskich kaznodziejów z USA. Druga – już w XXI wieku, gdy zdali sobie sprawę, że u siebie przegrali. Uważam, że to oni odpowiadają za podżeganie do homofobii. Bogobojni, niedoedukowani ludzie stanowią dobry grunt. To smutne, ale im lepsza sytuacja w USA, tym mocniej Stany tę nienawiść eksportują do Jamajki, czy do krajów Afryki.

Strach przed HIV jest dodatkowym pali­wem nienawiści. Według tych kaznodziei jesteśmy demonami, które chcą znisz­czyć społeczeństwo, a szczególnie hetero małżeństwa. Uczą, by zwracać uwagę na słowa takie jak „równość” czy „prawa czło­wieka”, które rzekomo są „kamuflażem” zniszczenia. To są potężne organizacje: Jamaica Cause, Christian Fellowship, Love March Movement. Taki gość Scott Lively… Wygugluj sobie.

Słyszałem o nim. Jednocześnie macie dość prężny ruch LGBT, tak?

Ale zachowaj proporcje: na ich kazania potrafi przyjść 20 tysięcy osób. W tym kon­tekście ruch LGBT to garstka. Najważniej­sza organizacja LGBT – J-FLAG (Jamaican Forum for Lesbian, All-Sexuals and Gays), o której już wspomniałam, powstała w 1998 r. Jej lider Brian Williamson, biały facet, został zamordowany w 2004 r.

Ty już wtedy działałaś?

Właśnie w 2004 r. dołączyłam do J-FLAG. W latach 80., gdy kończyłam liceum, wyoutowałam się przed paroma przyjaciół­mi. Na studiach założyłam grupę Women for Women, to już był czas wzrostu przemo­cy i zachorowań na AIDS. Lata 1994-2004, powiedziałabym, były najgorsze.

Czytałem, że na Jamajce aż 33% męż­czyzn uprawiających seks z mężczyzna­mi, żyje z HIV.

Żyje w ukryciu – i umiera. Stygma jest straszna. Co najmniej kilkoro moich przy­jaciół zmarło na AIDS albo zostało zamor­dowanych na tle homofobii.

Od czterech lat z przyjaciółką Angeline Jackson prowadzę organizację: Quality of Citizenship Jamaica, skierowaną do homo – i biseksualnych kobiet. W 2015 r., gdy był na Jamajce prezydent Obama, w wystąpie­niu pochwalił Angeline. Media to pominęły.

Jednym z naszych postulatów jest zmiana definicji gwałtu. Obecnie gwałtem określa się spenetrowanie waginy przez członka przy użyciu siły. To oznacza, że zgwałcenie kobiety np. pistoletem czy nożem nie jest już gwałtem. Nie jest też gwałtem zgwał­cenie mężczyzny.

A działacz Maurice Tomlinson?

Prawnik, który wyszedł za mąż w Kanadzie. Publicznie się wyoutował, nawoływał do zniesienia kar za seks między mężczyzna­mi. Dostawał tyle pogróżek, że zaczął bać się o życie i wyemigrował, ale nadal działa.

Jak sytuacja LGBT na Jamajce wygląda na tle regionu?

Najwięcej jest wpływów amerykańskich, ale jak mówiłam, paradoksalnie, one nie muszą być dobre. Odwilż na Kubie, dzia­łalność Marieli Castro, niespecjalnie od­bija się u nas echem. Te kraje, gdzie wcze­śniej rządzili Brytyjczycy, mają podobną sytuację. Na Barbadosie prawo jest gorsze – homoseksualizm jest wprost nielegalny. Za to na wyspach należących do Holandii, Curaçao i innych, są małżeństwa jedno­płciowe.

Kultura reggae, rasta – jest homofo­biczna?

Bob Marley śpiewał tylko o związkach he­tero, ale oddaję mu, że nigdy nie był homo­fobiczny. To już dużo.

Jamajką jest też Grace Jones.

Kocham Grace Jones za muzykę, za andro­gyniczny wizerunek i za to, że jest naszą sojuszniczką. Zawsze powtarza, że miłość to miłość, a jakiej płci osobę się kocha, to mniej ważne. I jest Diana King… Nie znasz hitu „Shy Guy”?

Ach, tak, znam.

Diana jest wyoutowaną lesbijką.

No, ale mamy też niestety całkiem sporo mocno homofobicznych wykonawców.

Czytałem niektóre teksty utworów. O zabijaniu gejów, o traktowaniu ich kwasem. Straszne.

Jedyna pociecha, że te zespoły mają coraz większe problemy z występami za granicą.

A relacje rasowe?

Ja na Jamajce jestem biała, a jak pojadę do USA, to „tracę” biały kolor i jestem La­tynoską.

Jakie masz korzenie?

Jestem przykładem na to, że multi-kulti to nie jakaś idea, tylko fakty. Urodziłam się na Jamajce, moi rodzice też, natomiast mój dziadek i babcia od strony mamy są z Ekwadoru. Rodzice dziadka: Hiszpan i Francuzka. Mój pradziadek od strony taty był Irlandczykiem, który w Hondurasie ożenił się z Indianką. Mamy w rodzinie osoby o wielu odcieniach koloru skóry. Jedna moja siostra ma skórę wyraźnie ja­śniejszą od mojej i piegi, a druga czarne jak smoła, „indiańskie” włosy i skórę ciem­niejszą.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Georg Michael nie przepraszał

Tekst: Piotr Klimek

Trudno być dumnym ze swej seksualności, jeśli nie czujesz, że ona przynosi ci radość. Za to jeśli się szczęśliwie zakochasz, wtedy mówić o niej jest dużo łatwiej

 

Foto: C. Cuffaro

– Chciałbym jeszcze zapytać o twoje tak zwane lubieżne zachowanie w toalecie publicznej – zagadnął George’a Graham Norton, gospodarz telewizyjnego talk show.

– Ale które konkretnie? Bo było niejedno…

– George uśmiechnął się od ucha do ucha.

– To, gdy próbowałeś wyrwać policjanta i cię aresztował – wypalił rozbawiony Norton.

– Ach, to! OK, co chcesz wiedzieć? – udawał zdziwienie George.

Dostał brawa. W sprawie, która mogła przynieść mu powszechne potępienie, był tak rozbrajająco szczery, że jeszcze zyskał sympatię.

Najbardziej spektakularny coming out

Był 7 kwietnia 1998 r. 35-letni gwiazdor pop, o którego homoseksualności plotki krążą od lat, ale oficjalnie nic nie wiadomo, wybrał się do parku na cruising, czyli poszukiwanie partnera na seks. Rzecz działa się w Beverly Hills (Los Angeles). Trzeba przyznać, że ten park jest bardzo ładny. Ta toaleta zresztą też. Bardzo czysta. A w okolicy jest chyba najwyższe zagęszczenie bosko wyglądających gejów na świecie, więc nie dziwcie mi się tak bardzo… – opowiadał. Po jakimś czasie przyciągnął wzrokiem pewnego przystojniaka. Nie miał pojęcia, że to policjant w cywilu. Do łapania gejów na seksie w miejscu publicznym Marcelo Rodriguez został wyznaczony celowo, ze względu na atrakcyjny wygląd. Poszedł za mną do toalety, tam zaczęła się ta gra bez słów: „Pokaż mi swojego, to ja pokażę ci mojego.” Pomachałem mu ptakiem. Następnie był areszt. Imię i nazwisko? George podał to z dowodu: Georgios Kyriacos Panayiotou. Zawód? Wokalista. Marcelo nie wiedział, jak grubą rybę zatrzymał, ale informacja lotem błyskawicy dostała się do mediów. Takiego wyjścia z homoseksualnej szafy – czy raczej wypchnięcia z hukiem – jeszcze muzyka pop nie znała. To była bomba. George mógł iść w zaparte, mógł zaprzeczać. Robiło to wielu przed nim i niejeden po nim. George zdecydował jednak mówić prawdę. Tak, jest gejem, podrywał faceta w parku – i na dobrą sprawę nie widzi w tym nic specjalnie strasznego. I nie przeprasza. W programie Parkinsona mówił: Mój kolega skwitował cały incydent słowami: „Nie pierwszy, nie ostatni, ale na pewno największy!” Po czym mrugnął uwodzicielsko do publiczności: Interpretujcie to sobie, jak chcecie. Innym razem przyznał, że miał już tak dość ukrywania się, a jednocześnie czuł się niezdolny do „normalnego” coming outu, że podświadomie chyba po prostu chciał dać się złapać. Zresztą szukanie anonimowego seksu to nie jest taka niespotykana sprawa. No, dobrze, może szukanie anonimowego seksu, jeśli jest się George’m Michaelem, jest trochę dziwne, ale tylko trochę. Pół roku później wypuścił singiel „Outside” – odę do seksu w miejscach publicznych: Znudziło mi się na sofie Znudziło mi się w przedpokoju Znudziło mi się na stole kuchennym Kochanie, chodźmy w plener! Piosenka stała się hitem. Odtąd w sprawach seksualności George był tak otwarty, że trudno uwierzyć, iż pierwsze 16 lat kariery spędził głęboko w szafie. Z perspektywy LGBT jego obecność w sferze publicznej dzieli się właśnie na dwie części – przed coming outem i po nim.

W szafie

Urodził się 25 czerwca 1963 r. pod Londynem, w rodzinie cypryjskiego emigranta i jego angielskiej żony. Miał dwie starsze siostry. W wieku 17 lat, pracując dorywczo jako DJ, założył ze szkolnym kumplem Andrew Ridgleyem duet Wham!. Przed Andrew i kilkorgiem przyjaciół wyoutował się jako biseksualista dwa lata później – pierwszy singiel „Wham Rap! (Enjoy What You Do)” właśnie wchodził na listy przebojów. Wkrótce świat ogarnęła prawdziwa „whammania”. W samym 1984 r. wypuścili trzy numery, które okazały się klasykami pop: „Wake Me Up Before You Go Go”, „Careless Whisper” i „Last Christmas”. Mnóstwo nastoletnich dziewczyn – i sporo nastoletnich chłopaków – kochało się w George’u i Andrew, ale szczególnie w George’u, którego uroda po prostu zapierała dech. Śnieżnobiałe zęby, bujne, tlenione włosy, doskonałe rysy twarzy, szczupła sylwetka, zgrabne nogi (ach, te szorty z clipu „Wake Me Up…”). W gejowskim środowisku Londynu wiedziano już wtedy dobrze, że George jest „jednym z nas”, ale publicznie nie mogło być o tym mowy. Dopiero lata później dowiemy się więc, że ostatni hit Wham!, „Edge of Heaven” z 1986 r., został zainspirowany najdzikszym seksem, jaki miałem w życiu – przez tydzień. Sądząc po tekście piosenki, George odkrył wtedy S/M. Mniej więcej wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem bi, tylko homo – i wpadłem w depresję. Potem przyszedł mega sukces pierwszego solowego albumu – „Faith” z 1987 r., za który otrzymał Grammy. Gdybyście wy wszyscy tylko wiedzieli, że stoi tu przed wami pedał. Pedał! – wspominał swe myśli, gdy odbierał statuetkę. Publiczny coming out w drugiej połowie lat 80. praktycznie nie wchodził w rachubę. Szalała epidemia AIDS kojarzona niemal wyłącznie z gejami. George nie miałby też specjalnie na kim się wzorować (patrz: strony 24 i 25). Wprawdzie ówczesna scena muzyczna pełna była homoseksualnych wokalistów, ale jedynie Jimmy Somerville z Bronski Beat mówił wprost, że jest gejem.

Anselmo

W styczniu 1991 r. na koncercie w Rio de Janeiro George zobaczył w pierwszym rzędzie przystojnego fana. Był tak piękny, że rozpraszał mnie i w efekcie przestałem zbliżać się do tej części sceny, z której mogłem go zobaczyć. George zaaranżował spotkanie – i zakochał się w Anselmo Feleppie bez pamięci. To dzięki niemu zrozumiał, że bycie gejem nie oznacza tylko seksu z mężczyznami – oznacza również miłość do mężczyzn. Lub mężczyzny – tego jedynego. Byli nieziemsko szczęśliwi razem. Ale po kilku miesiącach Anselmo dowiedział się, że choruje na AIDS. W Boże Narodzenie 1991 r. byłem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Siedziałem z rodzicami, którzy nie wiedzieli ani, że jestem z Anselmo, ani, że w ogóle jestem gejem, ani, że Anselmo być może niedługo umrze, ani, że być może ja też jestem zarażony. Czekaliśmy wtedy na wyniki testów na HIV. Cztery miesiące później dał, w zgodnej opinii wielu, najlepszy występ w karierze – na koncercie ku pamięci zmarłego na AIDS Freddiego Mercury’ego wykonał hit Queen „Somebody To Love” z nieprawdopodobnym wręcz zaangażowaniem. Anselmo był wśród publiczności. Zmarł w następnym roku. George opiekował się nim do końca, a swą złość na niesprawiedliwość świata wyładowywał podczas procesu z wytwórnią Sony o nienależytą promocję albumu „Listen Without Prejudice vol. I”. Proces przegrał. Dzień po śmierci ukochanego napisał do rodziców comingoutowy list. Najlepsze lata życia straciłem na walkę z moją seksualnością, a gdy znalazłem miłość, została mi tak szybko zabrana. Wpadłem w czarną dziurę depresji. Kolejną płytę – „Older” (1996) zadedykował Anselmo, szczególnie utwór „Jesus To a Child”: Niebo mi cię przysłało i niebo cię zabrało To błogosławieństwo – doświadczyć, że miłość istnieje Każde wspomnienie Ciebie jest teraz częścią mnie I już zawsze będę cię kochał

Fast Love

W 1997 r. nastąpił kolejny cios – w wieku 60 lat na raka zmarła jego ukochana mama. Kilka miesięcy później miał miejsce opisywany wyżej coming out. Wydawać by się mogło, że George wychodził na prostą, gdy po długim milczeniu w 2004 r. wypuścił album „Patience” z przebojem „Amazing”. Był wtedy już od kilku lat w otwartym związku z Kennym Gossem, teksańskim biznesmenem. Bez ogródek mówił, że lubi facetów w swoim wieku lub starszych, że lubi szybki seks bez zobowiązań (śpiewał o nim w „Fast Love”), również w plenerze. Ale czasami zapraszam też gości do domu – dodawał. Gdy dziennikarz dopytywał, co na to jego Kenny, George spokojnie odpowiadał: Kenny’ego nie muszę zapraszać do domu, bo on już w nim jest. Ale nie martw się o niego, on ma swoich facetów, swoje bzykanka. George mówił też, że ma na koncie seks z „ogromną liczbą” męskich prostytutek. Nie chodzi o to, że nie mogę mieć przystojnego faceta, bo przecież mogę – płaci się za to, by gość bezszelestnie zniknął po. Z pasją wypowiadał się na temat praw osób LGBT, mając w pamięci szkody, jakie w jego psychice narobiły lata tłumienia seksualności. Dziś wiemy również, że bez rozgłosu przekazywał miliony funtów na wiele organizacji dobroczynnych, również organizacji LGBT. *** Coraz częściej jednak, niestety, dawało o sobie znać nadużywanie narkotyków. George palił marijuanę i brał ecstasy już w połowie lat 80., ale lightowo, bez przesady. W pierwszej dekadzie XXI w. doszły nowe dragi i zaczął tracić nad nimi kontrolę. Otwarcie deklarował, że pali 25 skrętów dziennie i zdecydowanie powinienem to ograniczyć. Raz było z tym lepiej – wtedy ruszał w trasę koncertową, jak w 2009 r., raz gorzej. Do tego dochodziły wykroczenia za prowadzenie samochodu pod wpływem. Np. 4 lipca 2010 r., w niedzielny poranek, wjechał w sklep tuż przy londyńskim parku Hampstead Heath, znanej gejowskiej pikiecie. Wyjaśniał, że próbował dotrzeć do domu po Gay Pride, czyli Paradzie Równości (miała miejsce poprzedniego dnia). Kilka tygodni później incydent z jazdą pod wpływem powtórzył się i George wylądował na cztery tygodnie w więzieniu. W 2011 r. musiał przerwać trasę „Symphonica”, bo nagle w Wiedniu zapadł na tak poważne zapalenie płuc, że lekarze przez kilka dni walczyli o jego życie. Nie był już wtedy z Kennym. W 2012 r. poznał Fadiego Fawaza, fotografa, fryzjera, byłego gwiazdora porno. Ale o ostatnich latach życia George’a Michaela na razie niewiele wiadomo. W grudniowe południe 2016 r. Fadi zastał swojego partnera martwego w łóżku. Był pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.