Odmieniec musi umrzeć (na AIDS)

Dwuznaczny i pełen uników stosunek Hollywood do „gejowskiego raka”

 

fot. mat. pras.
M. McConaughey w „Witaj w klubie” – pierwszy w mainstreamowym kinie heteryk chorujący na AIDS

 

Tegoroczne sukcesy filmów Witaj w klubie” (3 Oscary) i Odruch serca” (2 nagrody Emmy) przypomniały nam heroiczne lata 80. XX wieku, czasy walki z epidemią AIDS. W historii ruchu LGBTQ epoka ta, z wielu powodów, ma znaczenie przełomowe. Czy kino amerykańskie umiało oddać jej dramatyczny wymiar i ukazać polityczną rangę?

Najpierw była telewizja

Pierwsze przypadki „gejowskiego raka” (jak początkowo określano AIDS) pojawiły się w środowiskach homoseksualnych dużych amerykańskich miast już na początku lat 80. Odkrycie, że śmiertelny wirus przenosi się drogą kontaktów płciowych położyło kres nieskrępowanej wolności seksualnej poprzedniej dekady (seks zaczął być czymś, czego należy się bać) i sprawiło, że homoseksualiści ponownie stali się grupą napiętnowaną. Zarazem jednak, bodaj po raz pierwszy w historii, geje stanęli w centrum zainteresowania opinii publicznej. Badacze naszych dziejów dowodzą, że, koniec końców, wyszli z tego piekła obronną ręką. Dzięki działaniom amerykańskich aktywistów nagonkę udało się zamienić we współczucie dla ofiar AIDS. To także czas, w którym rośnie samoświadomość osób spod znaku LGBTQ. Muszą one bowiem walczyć nie tylko o przetrwanie, nie tylko o godność, lecz również o fundusze na walkę z chorobą, których rząd pod przewodnictwem konserwatysty Reagana, nie chce im dać. Są więc lata 80. okresem konsolidowania się środowiska, wspólnego działania we własnej sprawie.

Tym niemniej, homoseksualiści na dziesięciolecia zostali automatycznie przypisani do AIDS, stali się „grupą wysokiego ryzyka”. Nieprzypadkowo „Witaj w klubie” („Dallas Buyers Club”) to pierwszy (!) duży amerykański film, w którym zarażony HIV-em główny bohater jest mężczyzną heteroseksualnym. Kino hollywoodzkie przez lata zresztą obchodziło temat AIDS z daleka, bało się go tknąć – wpisało się tym milczeniem w powszechne lęki i psychozy, jakie towarzyszyły tej chorobie.

Pierwsza zareagowała telewizja. W roku 1985 miała premierę produkcja NBC – An Early Frost” („Wczesny przymrozek”) w reżyserii Johna Ermana. Film został dobrze przyjęty, otrzymał Złote Globy i nagrody Emmy. Sześć lat później Erman „popełnił” kolejne telewizyjne dzieło o AIDS, a zatytułowane Our Sons” („Nasi synowie”). W obu filmach zagrali renomowani wykonawcy: w „Przymrozku” aktorzy guru kina niezależnego, Johna Cassavatesa – Gena Rowlands i Bez Gazzara oraz Aidan Quinn w roli ich syna zarażonego HIV-em, w „Our Sons” natomiast Julia Andrews, Ann-Margret i Hugh Grant jeszcze przed swymi największymi komercyjnymi sukcesami. Obie produkcje mają podobny wydźwięk. Są apelem o tolerancję i współczucie, ograniczonym jednak do obszaru rodziny. W obu rodzice nie mogą pogodzić się nie tylko z chorobą syna, ale także z jego homoseksualizmem. W filmie drugim dochodzi do tego aspekt klasowy – Julie Andrews gra wykształconą i dobrze sytuowaną matkę Hugh Granta, który prosi ją, by pośredniczyła w pojednaniu jego umierającego partnera z własną matką, prostą kobietą. Wygnała go ona z domu, gdy odkryła, że jest gejem. Filmy te próbują także balansować między nieprzyjemną prawdą o fizycznych i psychicznych konsekwencjach zarażenia wirusem a łagodną opowieścią, w której jest miejsce na sens, pocieszenie i morał. Zgodnie z tym, co napisała Susan Sontag w słynnym eseju „AIDS i jego metafory”, nie mamy tutaj do czynienia po prostu z kolejną chorobą, jedną z wielu, ktore mogą się każdemu przytrafi ć. AIDS to wielka próba, test, któremu poddaje nas los albo Bóg, sprawdzian, który muszą zdać i zakażeni, i ich najbliżsi.

Homoseksualny film dla heteroseksualistów

Ten wzniosły ton mówienia o AIDS utrzymuje się w kinie amerykańskim właściwie do dzisiaj. Mamy z nim także do czynienia w Filadelfii” (1993) Jonathana Demme’a – pierwszym „mainstreamowym” filmie, powstałym dopiero dekadę po wybuchu epidemii i nagrodzonym dwoma Oscarami, w tym dla Toma Hanksa za rolę Andrew, chorego prawnika. Jest to lekcja tolerancji, jaką odbiera heteroseksualny adwokat głównego bohatera, grany przez Denzela Washingtona i reprezentujący „większościową” widownię. Gregg Araki nazwał wręcz „Filadelfię” – „homoseksualnym filmem dla heteroseksualistów”. Bo stanowi ona swoisty przewodnik dla ciekawskich po gejowskim świecie. I choć wynika z niego, że „gej też człowiek”, to jednak najlepszy jest gej martwy – ofiara, nad którą można uronić łzę, ale która sama zgotowała sobie ten los swym trybem życia.

Wyżej cenię więc nieco wcześniejszego Długoletniego przyjaciela” („Longtime Companion”, 1989) Normana Rene – pierwszy amerykański fi lm kinowy o AIDS, który doczekał się szerokiej dystrybucji. Z dokumentalnym rygorem opisuje on złożone postawy nowojorskich gejów. Nie ma jednego głównego bohatera, jest portretem środowiska. Pokazuje też, jak kryzys wpływa na tworzenie się wspólnoty, już nie tylko towarzyskiej, ale także społecznej i politycznej. To również motyw przewodni kilku głośnych dokumentów, w których żałoba i gniew stają się bodźcami do działania. Nagrodzona Oscarem Wspólna sprawa” („Common Threat”, 1989) Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana opowiada o życiu ofiar AIDS upamiętnionych w wielkiej Kołdrze Pamięci wykonanej przez ich krewnych, ukochanych i znajomych. Byliśmy tutaj” („We Were Here”, 2011) Davida Weissmana i Billa Webera traktuje o latach 80. w gejowskim środowisku San Francisco. Natomiast nominowane do Oscara Jak przetrwać zarazę („How to Survive a Plague”, 2012) Davida France’a przywołuje postacie działaczy dwóch organizacji – ACT UP i TAG – walczących o to, by politycy i urzędnicy dostrzegli rozmiary tragedii i przyznali środki na walkę z AIDS, a koncerny farmaceutyczne nie żerowały na ludzkim nieszczęściu.

W kinie fabularnym najpełniejszym obrazem wspomnianej dekady jest mini-serial Mike’a Nicholsa Anioły w Ameryce” (2003) według dyptyku Tony’ego Kushnera. Twórcy i tu potraktowali AIDS jako metaforę, ale metaforę Ameryki, w której rządzą pełni hipokryzji i cynizmu politycy, panuje atmosfera terroru moralnego i religijnego. Jednym z bohaterów jest Roy Cohn, autentyczna postać, wpływowy prawnik i kryptogej. Zmarł na AIDS w 1986 roku. Do końca jednak powtarzał, że nie jest homoseksualistą, gdyż homoseksualiści to ludzie pozbawieni politycznego znaczenia, którzy nie potrafi ą przepchnąć w Senacie żadnej ustawy. Telewizyjne „Anioły w Ameryce” okazały się wielkim sukcesem, zdobyły 5 Złotych Globów i 11 nagród Emmy.

 Bezkompromisowe gejostwo

Emmy dla najlepszego filmu telewizyjnego otrzymał także, w tym roku, „Odruch serca” („The Normal Heart”) Ryana Murphy’ego według sztuki Larry’ego Kramera, która na gorąco zarejestrowała reakcje nowojorskich gejów na pojawienie się HIV i spustoszenia, jakie czynił wirus w ich otoczeniu. Premiera dramatu odbyła się w roku 1985. Tym, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się najciekawsze w adaptacji Murphy’ego, nie jest opis kataklizmu (znamy go z innych filmów), lecz ukazanie różnic w łonie samych aktywistów. Mark Ruffalo gra Neda Weeksa, radykalnego, wściekłego wręcz działacza, który nie ma oporów, by outować polityków w mediach, oskarżać rząd o mordowanie homoseksualistów, zarzucać swym kolegom opieszałość, brak odwagi i oportunizm.

Zapewne to właśnie bezkompromisowe gejostwo „Odruchu serca” sprawiło, że adaptacja możliwa była jedynie w telewizji HBO, choć plany, by przenieść dramat Kramera na duży ekran pojawiły się już po jego teatralnej premierze. Podobnie zresztą rzecz wyglądała z „Aniołami w Ameryce”, które chciał wyreżyserować m.in. Robert Altman. Natomiast w roku 1993, także w HBO, powstał fi lm A orkiestra grała dalej” („And the Band Played On”) Rogera Donaldsona opowiadający o wykryciu wirusa i pracach nad lekami przeciwko niemu. Miało to dzieło takie szczęście, że w niektórych krajach trafiło do kin.

Stosunek Hollywoodu do AIDS jest więc tak naprawdę dwuznaczny i pełen uników. Można nawet powiedzieć, że większość amerykańskich filmów na ten temat powiela starą kliszę, zgodnie z którą „odmieńcowi seksualnemu” wolno pojawić się na ekranie tylko pod warunkiem, że zostanie przykładnie ukarany śmiercią. Od tej tendencji odcina się skromne, niezależne dzieło z roku 1986 Parting Glances” Billa Sherwooda (który cztery lat później, niestety, zmarł na AIDS). Z humorem pokazuje ono 24 godziny z życia gejowskiej pary z Nowego Jorku i ich zarażonego HIV-em przyjaciela, ekscentrycznego Nicka (wczesna rola Steve’a Buscemiego). To jeden z bardzo niewielu filmów traktujących AIDS bez ekscytacji i dydaktyzmu.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.