120 uderzeń serca

Polska premiera obsypanego Cezarami francuskiego dramatu o gejowskich aktywistach podczas największej epidemii AIDS

 

Od lewej: Sean (Nahuel Pérez Biscayart) i Nathan (Arnaud Valois). Mat. pras.

 

Na początku lat 90. AIDS wciąż zabijał. Pomagały mu w tym koncerny farmaceutyczne, które blokowały dostęp do tańszych leków, opóźniających rozwój wirusa HIV i państwowe instytucje, które przeważnie lekceważyły epidemię, przy okazji zaś obnosiły się ze swą moralną wyższością w stosunku do „pedalskiej choroby”. Za to dużo obradowały, wydając na konferencje i sympozja o AIDS pieniądze, które można było przeznaczyć na leczenie. A ludzie umierali.

Film „120 uderzeń serca” zrealizował Robin Campillo, autor scenariusza do „Klasy” Laurenta Canteta (Złota Palma w Cannes w roku 2008) i reżyser „Eastern Boys” (2013), opowiadających o nieoczekiwanej relacji między zamożnym francuskim biznesmenem a męską prostytutką, chłopakiem pochodzącym z Ukrainy. Oba tytuły były na naszych ekranach. W swoim najnowszym dziele Campillo rekonstruuje działania francuskiego oddziału ACT UP – organizacji, która starała się zwrócić uwagę tak decydentów, jak i opinii publicznej na problemy ludzi zarażonych wirusem HIV. Zgodnie ze swoim hasłem „Milczenie = śmierć” posługiwała się często radykalnymi metodami, takimi jak: przerywanie happeningami konferencji na temat AIDS i towarzyszących im bankietów, oblewanie sztuczną krwią ministrów i innych prominentów, wtargnięcia do siedzib firm farmaceutycznych… Organizacja piętnowała także homofobię i stygmatyzację chorych. W filmie Campillo jest, między innymi, mowa o akcji oznaczania książek z homofobicznymi treściami.

Wcześniej o amerykańskim ACT UP traktował, nominowany do Oscara, dokument Davida France’a, „Jak przetrwać zarazę” (2012). W fabule Campilla mamy paradokumentalne fragmenty – zwłaszcza w pierwszej części filmu, pokazującej działania i burzliwe dyskusje aktywistów i aktywistek. W tych sekwencjach dominuje portret zbiorowy, potem natomiast akcent zostaje przeniesiony na związek dwóch młodych działaczy, Seana (Nahuel Pérez Biscayart) i Nathana (Arnaud Valois). W trzeciej – mistrzowskiej – części pojawiają się choroba i śmierć, ale proszę nie spodziewać się łzawych tonów znanych z innych filmów o AIDS. Ból, stratę można bowiem przekuć w gniew i protest.

I taki właśnie – gniewny, a zarazem szczery, bezpruderyjny i chłodny – jest też film Campilla. Prowokuje do dyskusji, jakie powinny być metody działania „tęczowych” organizacji. Rzekłbym nawet, że rzuca wyzwanie naszemu oportunizmowi, niezdecydowaniu i układności. „120 uderzeń serca” otrzymało Nagrodę Specjalną Jury i Nagrodę Krytyków FIPRESCI na ostatnim festiwalu w Cannes. Zdobyło także 6 Cezarów, czyli nagród Francuskiej Akademii Filmowej: dla najlepszego filmu, młodego aktora (Biscayart), aktora drugoplanowego (Antoine Reinartz) za najlepszy scenariusz, montaż, muzykę (jej autorem jest Arnaud Rebotini). Dodajmy, że soundtrack z filmu można kupić w polskich sklepach. Znalazł się na nim m.in. remiks gejowskiego hymnu lat 80., „Smalltown Boy” zespołu Bronski Beat. (Bartosz Żurawiecki)

120 battements par minute. Reż. Robin Campillo. Francja 2017. Dystrybucja Gutek Film. Czas 143 min; premiera w Polsce: 11 maja br 

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Emancypacja przez seks. Cz. 2 – AIDS: choroba zmienia wszystko

Życiorysy aktorów gejowskiego porno z lat 80. są fascynujące, ale często zakończone przedwczesną śmiercią

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Wade Nichols, „Barbara Broadcast” (1977). Mat. pras.

 

W latach 70. XX w. w życiu wielu dorastających gejów z USA porno odgrywało rolę, którą trudno przecenić. Dzięki fikcyjnym fabułom można było zobaczyć, że z homoseksualności czerpie się radość, a mężczyzn uprawiających seks z mężczyznami jest wielu i w dodatku są często bardzo atrakcyjni. Dostarczano wzorów identyfikacji, których w życiu i kinie głównego nurtu próżno było szukać. W następnej dekadzie porno zaczęto także traktować jako ucieczkę od paniki związanej z koszmarem choroby, o której początkowo niewiele było wiadomo, ale z homoseksualizmem łączono ją na tyle ściśle, że nazywano nawet „gejowskim rakiem”. W filmach, których jedną z funkcji było podniecanie widzów, HIV i AIDS stanowiły tabu, co nie zmienia faktu, że na historii amerykańskiego porno wirus odcisnął swe piętno. Rok 1981, kiedy prezydentem został Ronald Reagan, a amerykańscy lekarze zaobserwowali nowe objawy chorobowe u młodych gejów z San Francisco, Nowego Jorku i Los Angeles, można nazwać bombą, której lont szybko został podpalony.  

W rytmie disco

Zaczęło się od osoby, która z branżą porno związana była pośrednio. 12 listopada 1982 r. w San Fransisco w wieku 32 lat zmarł na AIDS Patrick Cowley, jeden z czołowych kompozytorów i producentów epoki disco. O związkach muzyki disco z kulturą LGBT nie trzeba przekonywać, a Cowley był w społeczności gejowskiej silnie osadzony. Jego utwory, seksualnie dwuznaczne, mniej lub bardziej wprost opisywały erotyczne poszukiwania, tak było w „Right on Target” Paula Parkera, „Die Hard Lover” Franka Loverde (zmarł na AIDS w 1990 r.) czy „Do Ya Wanna Funk” Sylvestra (zmarł na AIDS w 1988 r.), w którym ostatnie słowo brzmiało jak „fuck”. W 1979 r. producent gejowskiego porno John Coletti zgłosił się do Cowleya, by ten napisał muzyczny podkład do filmów realizowanych przez wytwórnię Fox Studio. Nie były to pełnometrażowe fabuły, a kilkunastominutowe sceny seksu, kręcone na taśmie 16 mm, bez dźwięku. Cowley napisał muzykę do takich filmików jak „Muscle Up”, „Big Shots”, „School Daze” czy „Leather Bond”, która po latach doczekała się osobnego wydania na płytach.

Związki disco z porno dotyczą też gwiazd, które próbowały sił na scenie muzycznej. Największe sukcesy odniosła Andrea True, pamiętna żona biseksualisty (Gerald Grant) z „Both Ways” (1975) Jerry’ego Douglasa. Rok później True została porwana przez disco i wkrótce zrezygnowała z kina. Zaczęło się od piosenki „More, More, More”, która na listach przebojów poradziła sobie tak dobrze, że konieczne stało się założenie zespołu (Andrea True Connection) i nagranie płyty. Ostatecznie powstały trzy longplaye (1976, 1977 i 1980), zwierające takie hity jak „Party Line” czy „What’s Your Name, What’s Your Number”.

Jako piosenkarka swych sił próbowała także Marilyn Chambers znana z kasowego „Behind the Green Door” (1972). Z kilku jej piosenek największą popularnością cieszyła się erotyzująca „Benihana” (1976), której cover po latach wykonała Cicciolina. Z mężczyzn flirt z disco zaliczył Wade Nichols – pod pseudonimem Dennis Parker w 1979 r. nagrał płytę „Like An Eagle”. To on był pierwszym znanym aktorem, który zmarł na AIDS.

Gej gwiazdorem porno hetero

Życiorys Nicholsa jest fascynujący. Urodził się w 1946 r. (prawdziwe nazwisko Dennis Posa) i został zapamiętany jako niesamowicie seksowny aktor złotej ery porno. Paradoks jego kariery polega na tym, że będąc gejem, występował w filmach dla heteroseksualistów. Tylko w debiucie „Boy ‘Napped” (1975) Davida E. Durstona brał udział w scenie seksu oralnego z mężczyzną (Michael Hardwick), od czego potem musiał się odcinać, bo zatrudniające go wytwórnie chciały podtrzymać ekranowy wizerunek heteroseksualisty. Żeby sytuację skomplikować, warto dodać, że wielu znajomych było przekonanych o jego biseksualności, ale jeden z partnerów wspominał po latach Nicholsa jako zdeklarowanego geja, który seks z kobietami uprawiał tylko przed kamerą.

Nie wiadomo, dlaczego aktor wybrał występy w filmach heteryckich. Czy zdecydował przypadek, czy fakt, że hetero-porno miało większe budżety i lepszą renomę? Grał u najlepszych, dwa razy pojawił się u klasyka „porno chic” Radleya Metzgera, reżysera „Score”. Dostał role drugoplanowe, ale znaczące. W „Barbarze Broadcast” (1977) był kucharzem restauracyjnym, do którego przychodzi bohaterka (C. J. Laing), a ich scena erotyczna na stole przez wielu jest uznawana za jedną z najlepszych w historii porno. Z kolei w „Maraschino Cherry” (1978) zbliżenie jego penisa otwiera film, bohater podtrzymuje erekcję, bo wkrótce ma się zjawić kochanka (Gloria Leonard), którą chce odpowiednio przywitać.

Zwieńczeniem kariery był udział w „Love You!” (1979) Johna Dereka, zapowiedzi erotyzujących filmów w rodzaju „Tarzan, człowiek małpa” (1981) i „Bolero” (1984), w których reżyser lansował swoją żonę Bo Derek. „Love You!” to zrealizowana w pięknych plenerach opowieść o dwóch parach (Nichols & Annette Haven, Eric Edwards & Leslie Bovee), które wspólnie wyjeżdżają w odosobnione miejsce, gdzie wymieniają się partnerami. W treści można zobaczyć nawiązanie do „Score”, choć o seksie między mężczyznami nie ma mowy, a jedyna homoerotyczna scena to nagie zapasy przywodzące na myśl słynną sekwencję z „Zakochanych kobiet” Kena Russella.

Pod koniec lat 70. Nichols zaczął myśleć o rezygnacji z porno, w czym znaczący udział miał jego ówczesny partner Jacques Morali, francuski kompozytor i producent muzyczny (zmarł na AIDS w 1991 r.). Morali wylansował zespół Village People i obiecał kochankowi, że także z niego zrobi gwiazdora disco. Wszystko było dokładnie zaplanowane, wcześniej Nichols przeszedł operację plastyczną nosa i wybielanie zębów, wybrano pseudonim, a wraz z premierą płyty zaplanowano występy w Europie. Single „Like An Eagle” i „New York By Night” podobały się, ale nie sprostały wygórowanym oczekiwaniom. Ostatecznie związek obu panów się rozpadł, a Nichols, który pozostał przy pseudonimie Dennis Parker, przyjął rolę policjanta Dereka w popularnej telenoweli „The Edge of Night” (emitowanej od 1956 r.). Grał w niej do momentu, kiedy choroba uniemożliwiła mu występy. Zmarł 28 stycznia 1985 r., ponad pół roku wcześniej niż Rock Hudson.

Z aktora w działacza

Śmierć Hudsona była szokiem w całych Stanach Zjednoczonych, zgon Nicholsa przeszedł bez echa. Szybko okazało się, że to początek, a odejść kolejnych aktorów z każdym rokiem będzie przybywać. 5 sierpnia 1985 r. zmarł Lee Richards, który debiutował jeszcze w latach 70. i grał do końca, ostatni film z jego udziałem „Swallow It” (1986) został wydany już po przedwczesnej śmierci. Występował w nim także Casey Donovan uznawany za pierwszego gwiazdora gejowskiego porno, który umarł 10 sierpnia 1987 r. Będąc ikoną ruchu LGBT w latach 1982-84 Donovan prowadził własną rubrykę w piśmie „Stallion”, gdzie odpowiadał na listy czytelników. Zachęcał do uprawiania bezpiecznego seksu, ale sam się do tych rad nie stosował.

21 stycznia 1986 r. w wieku 41 lat zmarł Mike Davis, aktor i model, który wykreował typ twardziela, często pozował w kowbojskim kapeluszu, z papierosami i piwem, eksponując owłosione ciało. Przyjaźnił się z legendarnym Alem Parkerem, z którym często grał, a także tworzył dekoracje do filmów robionych w wytwórni Surge Studios, prowadzonej przez Parkera z wieloletnim partnerem Steve’em Taylorem. Kiedy Davis zachorował, Parker i Taylor poświęcili się jego opiece. Wkrótce (9 września 1986 r.), też na AIDS, zmarł Taylor, co sprawiło, że Parker stracił zainteresowanie robieniem filmów i przeprowadził się do San Francisco. Wcześniej mieszkał w Hermosa Beach (Kalifonia), gdzie w połowie lat 70. poznał starszego o 12 lat Taylora. Wspólnie żyli i pracowali, biograf Parkera uważa, że Taylor był bardziej mentorem niż kochankiem i to on wprowadził przyszłego gwiazdora w hedonistyczny świat lat 70., co skończyło się uzależnieniem od seksu i narkotyków. Parker nie potrafi ł żyć sam, trzy miesiące po śmierci partnera związał się z aktorem Justinem Cade, a po rozstaniu z nim mieszkał od 1988 r. do śmierci z Keithem Reiterem. Wówczas reaktywował Surge Studios. Wkrótce okazało się, że ma HIV. Zrealizował kilka filmów z aktorami, którzy byli nosicielami wirusa. W wywiadzie z 1987 r. krytykował branżę porno i brak reakcji na epidemię HIV/AIDS; był jednym z pierwszych producentów, którzy zaczęli nalegać na używanie prezerwatyw. Zmarł 17 sierpnia 1992 r.

Pisząc o aktorach i gejowskim porno w kontekście AIDS, trzeba wspomnieć jeszcze Erica Strykera (nie mylić z Jeffem!). Urodził się w 1954 r. jako Michael Skrzypcak (albo Michael John Saunders), a występował pod kilkoma pseudonimami: poza Strykerem także jako Noel Kemp, Mike Kelly i Mike Saunders. Wyróżniał się jasnymi włosami blond i umięśnionym ciałem. W 1984 r., krótko po tym, jak jego kochanek umarł na AIDS, także u niego zdiagnozowano HIV. Mimo to starał się normalnie funkcjonować, kontynuował studia architektoniczne i mówił, że żyje z dnia na dzień. Wkrótce bardziej niż aktorem, stał się aktywistą. Jeździł z wykładami w ramach AIDS Project Los Angeles i pojawił się w filmie PBS o codziennym życiu chorych „It Starts With A.” (1987). Ostatni raz wystąpił publicznie na Paradzie Równości w czasie Christopher Street West w LA. Na jego ciele był już widoczny mięsak Kaposiego, ale szedł w koszulce bez ramion i krótkich spodenkach, stając się jednym z pierwszych pokazujących skutki choroby. Zmarł 19 lutego 1988 r. w szpitalu miejskim w Sherman Oaks (Los Angeles). We wrześniowym numerze „Manshots” zamieszczono tekst o bezpiecznym seksie i pośmiertne wspomnienie Strykera, co okazało się pierwszym nekrologiem gwiazdy porno w erotycznym czasopiśmie.

Ostatni film Bressana – pierwszy film o AIDS

Jest jeszcze jedno prekursorstwo, które łączy HIV i porno. Pierwsza amerykańska fabuła o AIDS to dzieło Arthura J. Bressana Jr., realizującego zarówno gejowską erotykę, jak i filmy o tematyce LGBT. Urodził się w Nowym Jorku, dwadzieścia kilka lat później przeprowadził do San Francisco i rozpoczął starania, by kręcić filmy. Zaczynał od krótkometrażówek, debiut „Boys” (1970) trwał 20 minut i opowiadał o chłopaku, który całe dnie spędza na szukaniu rozrywek, a mimo to nie jest zadowolony z życia. Od 1974 r. Bressan realizował fabuły, które można nazwać porno z ambicjami: „Passing Strangers” (1974), „Forbidde Letters” (1976), „Family Affair” (1982). W międzyczasie nakręcił dokument „Gay USA” (1978) zawierający sceny z ulicznych manifestacji społeczności LGBT oraz kameralny dramat „Abuse” (1983) o nadwrażliwym nastolatku, który zakochuje się w starszym filmowcu pracującym z dzieciakami z problemami psychicznymi. Film został pozytywnie oceniony, ale Bressan wracał do porno. Za najbardziej komercyjny w jego dorobku uznano „Pleasure Beach” (1983) o dwóch ratownikach (Michael Christopher i Johnny Dawes), z których jednemu nie układa się relacja z dziewczyną i ostatecznie zdaje sobie sprawę, że kocha kolegę z pracy.

Ostatni film Bressana „Buddies” (1985) opowiada o żyjącym w szczęśliwym związku geju (David Schachter), który zaprzyjaźnia się z umierającym na AIDS mężczyzną (Geoff Edholm). Scenariusz tego skromnego dramatu zrealizowanego dzięki pieniądzom zarobionym w biznesie porno, powstał w zaledwie pięć dni. Stał się pierwszą fabułą o AIDS, wyprzedzając telewizyjny „Wczesny mróz” (1985) o młodym prawniku (Aidan Quinn), którego otoczenie musi stawić czoła informacji, że jest homoseksualistą i ma AIDS (film miał gwiazdorską obsadę, w rolach rodziców wystąpili Gena Rowlands i Ben Gazzara. Za rolę Beatrice Sylvia Sidney otrzymała Złotego Globa dla aktorki drugoplanowej, a sam film był nominowany w kategorii najlepszy film tv). Niskobudżetowy „Buddies” szybko został zapomniany, widz, który miał okazję oglądać go w momencie premiery, pisał po latach: Byłem jedną z nielicznych osób, które widziały ten obraz w małym niezależnym kinie w 1985 r. To był pierwszy film o AIDS, został napisany i wyreżyserowany przez geja (Arthur Bressan Jr.), który niestety dwa lata później sam zmarł na AIDS.

 

„Buddies” (1985) – ostatni film Arthura Bressana, pierwszy film o AIDS. Mat. pras.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

MOJE 33 LATA Z HIV

Z WOJCIECHEM TOMCZYŃSKIM, który dowiedział się, że ma HIV w 1986 r., a od 15 lat jest przewodniczącym Ogólnopolskiej Sieci Osób Żyjących z HIV/AIDS, „SIEĆ PLUS”, o tym, jak się zakaził, o jego partnerze Rafaelu, o życiu w Meksyku i w Polsce, o domach dla osób z HIV z początku lat 90., a także o tym, kto dziś umiera na AIDS, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto; Michał Ignar

 

Zna pan kogoś, kto dłużej od pana żyje z wirusem HIV?

Znam wiele osób, które długo żyją z wirusem. 20, 25 lat. Ale to ja mam najdłuższy staż. 33 lata.

Zakaził się pan w 1986 r.

Mieszkałem wówczas w Meksyku. Byłem tam sam – bez żony i dzieci, rodzina została w Polsce. I to w Meksyku odkryłem, że mam skłonności także do tej samej płci. Jak skończyłem 40 lat, to zakochałem się w pewnym chłopaku. To był prawdziwy Azteka, bardzo piękny, o imieniu Rafael. Ja o szóstej rano wychodziłem z dyskoteki, a on właśnie do niej wchodził. Zobaczyliśmy się i momentalnie jakaś chemia między nami zadziałała. Jak się mijaliśmy, to zaprosił mnie do siebie na śniadanie. I tak na tym śniadaniu zostałem parę lat. A byłem tego dnia umówiony z innym chłopakiem w Muzeum Antropologii. On, biedny, czekał tam na mnie cały dzień. W końcu się zjawiłem i przeprosiłem, że nic z tego nie będzie.

Długo byliście razem? Pan i Rafael.

Trzy lata. Nasza miłość polegała na tym, że bez przerwy się kłóciliśmy i godziliśmy. O Jezu, to była prawdziwa opera mydlana! Najpierw on był we mnie zakochany, potem ja byłem w nim zakochany, ale on mnie już nie kochał. I tak w kółko. Kiedyś nakryłem go, jak sobie chłopaka do domu sprowadził. Miałem być tego wieczoru w teatrze, ale odwołali spektakl. Wracam do domu, patrzę, a tu jakiś cień ucieka w drugą stronę. Wrzasnąłem do Rafaela: „Ach, ty gadzie podły, to ty sprowadzasz sobie tutaj kochasiów!”. On na to: „Ależ nie, przecież ja ciebie kocham!”. Oj, jak my się wyzywaliśmy! Zwłaszcza, że ja bardzo dobrze nauczyłem się mówić meksykańskim hiszpańskim, nawet kląć po meksykańsku umiałem. Wie pan, że najstraszniejsza obelga, jaką można rzucić w Meksyku, to „chinga tu madre!” („pierdol swoją matkę!”)? Kiedyś w klubie żartem zawołałem tak do jednego kolesia i dostałem w pysk. To był zresztą potem mój dobry kumpel i kochanek. Zaczęło się od mordobicia, a skończyło w łóżku. Jak zawsze.

Wróćmy do Rafaela. Skąd się wziął w waszym związku HIV?

Po którymś z naszych zerwań Rafael obudził mnie telefonem o pierwszej w nocy. Powiedział, że jest zakażony, więc żebym zrobił sobie koniecznie test. Pomyślałem, że to szantaż emocjonalny, zresztą, gdzie mam zrobić test, nic nie wiem. Rafael podał mi nazwę prywatnego szpitala. Poszedłem. Tam po wszystkim dawali zaklejoną kopertę z wynikami testu. Ze strachu schowałem ją do kasy pancernej w pracy i otworzyłem dopiero po pół roku. Było napisane, że obecność antyciał jeszcze nie wskazuje na obecność wirusa HIV, należy więc powtórzyć badanie. Powtórzyłem dopiero, jak się znowu zeszliśmy z Rafaelem. Nie było wątpliwości – mam HIV. Rafael tulił się do mnie i, łkając, powtarzał, że umrzemy wspólnie i zostaniemy razem pochowani.

Ale nasza relacja ostatecznie stała się nie do wytrzymania. Gdy opuszczałem nasz dom, byłem tak wściekły, że wziąłem maczetę i porąbałem, co się dało. 18 palm ściąłem. I wszystkie obrazy. Poza obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej!

Zostawiłem dom w ruinie i uciekłem na południe. Nad Pacyfik, do Puerto Escondido.

Co z Rafaelem? Wie pan, co się z nim dzieje? Czy jeszcze żyje?

Nie, całkowicie straciliśmy kontakt. W latach 90. Znowu byłem w Meksyku. Szukałem Rafaela w jego dawnej pracy, znalazłem ulicę, na której kiedyś mieszkał, tam już stały nowe domy i przybudówki. Ani śladu. Kiedyś śniło mi się, że zabiła go meksykańska bezpieka. Meksyk to piękny, ale dziki kraj. Ludzie przepadają z dnia na dzień. Sam zostałem napadnięty, najprawdopodobniej przez policję, gdy chciałem z Meksyku wyjechać.

Jak do tego doszło?

Postanowiłem, że po Nowym Roku wrócę na stałe do Polski – zaczynał się 1989. Nie było już biletów samolotowych z Puerto Escondido do Mexico City, musiałem więc pojechać autobusem. W czasie podróży autobus miał kilkugodzinną przerwę. Wysiadłem, poszedłem do baru, zamówiłem jajecznicę i kawę. I fi lm mi się urwał.

Obudziłem się na posterunku policji w Meksyku, w areszcie, na kamiennym łożu. Głowę miałem rozwaloną kolbą. Podobno 12 godzin przeleżałem w błocie. Byłem cały zakrwawiony. Wszystko mi ukradli: paszport, dwie walizki, rzeczy osobiste, pieniądze, bransoletkę, zegarek… Nawet papierosy i zapalniczkę. I sweter. Byłem goły jak święty turecki. Zaraz z tego posterunku zabrali mnie do polskiej ambasady, gdzie kupili mi nowe spodnie i koszulę. Stamtąd też wzięli mnie do szpitala, przeszedłem płukanie żołądka, bo się okazało, że naszprycowano mnie jakimiś narkotykami.

Ambasada wyrobiła mi paszport zastępczy, kupiła bilet lotniczy. Poleciałem – zresztą przez Moskwę – pod opieką męża mojej dentystki, Polaka, który akurat postanowił odwiedzić ojczyznę. Byłem w malignie.

Pana żona wiedziała o pana przygodach? O HIV, o mężczyznach…

Nie, wtedy jeszcze nie. Raz była u mnie w Meksyku i podejrzewała, że latam za babami. Zresztą, stosunki między nami były już wówczas napięte. Zanim się ostatecznie rozwiedliśmy w 2000 r., to dochodziło do takich ekscesów, że głowa mała. Kiedyś, pod wpływem leków, chciałem przebić dętkę w jej samochodzie. Ale tylko nożyk złamałem. Dzisiaj zresztą mam zarówno z nią, jak i z dziećmi bardzo dobre relacje. Złe emocje przeminęły.

Ale po powrocie z Meksyku nie wiedziałem, gdzie się podziać. Przygarnęła mnie matka. Gdy jednak Marek Kotański zaczął organizować domy dla seropozytywnych, postanowiłem, że się przyłączę. Mieszkaliśmy najpierw w Monarze, w Alejach Jerozolimskich. Zastanawialiśmy się, gdzie tu się podziać. Może w Pałacu Kultury, tam jest tyle miejsca, że jakoś się ukryjemy? Proponowali nam ośrodek nad Zalewem Zegrzyńskim. Ale ja mówię: „A jak nas potem oskarżą, że zakaziliśmy wodę?”. Siedzieliśmy dwa tygodnie w Ministerstwie Zdrowia, nie wiadomo było, co z nami zrobić. Wreszcie ówczesny wicepremier, Czesław Kiszczak, oddał nam domek w Konstancinie po Biurze Ochrony Rządu.

Początek lat 90. to były czasy, gdy lokalne społeczności ostro protestowały przeciwko obecności na ich terenie domów dla osób seropozytywnych. Były protesty, bojki, wyzwiska, dochodziło nawet do prób podpalenia… Wiedza o HIV i możliwości zakażenia nim była wtedy bardzo nikła.

W ogóle się wtedy w Polsce o tym nie mówiło. Ówczesną podsekretarz stanu Krystynę Sienkiewicz, profesor Lidię Babiuchową i księdza Arkadiusza Nowaka mieszkańcy zamknęli w remizie strażackiej w Konstancinie i powiedzieli, że nie wypuszczą, póki oni nie odpowiedzą na wszystkie pytania związane z zakażeniem. Do nas, do ośrodka próbowali raz wrzucić koktajl Mołotowa, ale pijak, który się tego podjął, nie miał już siły i tylko do połowy podwórka dorzucił. Potem go nawet broniliśmy w sądzie – żeby go nie skazywali, bo już mu przebaczyliśmy.

Mówiono też o nas w miasteczku, że jesteśmy brygadą pedałów Marka Kotańskiego, która ma chronić tajne akta bezpieki. Mieszkaliśmy przecież w budynku, który wcześniej należał do MSW. Nawet zaczęliśmy szukać tych akt. Znaleźliśmy jedynie zakopany radiomagnetofon. W środku była taśma z…. piosenkami Madonny. Kupa śmiechu.

Jak wyglądałżycie w takim ośrodku?

Panowały surowe zasady. Nie wolno było uprawiać seksu, pić alkoholu, brać narkotyków. Zresztą, w większości lokatorami byli ludzie, którzy zakazili się z powodu narkotyków. Nie wychylałem się więc za bardzo ze swoją orientacją.

Kiedyś jeden z chłopaków zniknął na parę dni z domu, poszedł w długą, trafi ł na Dworzec Centralny. Tam go zwinęła policja i odstawiła do Konstancina. Nieżyjąca już doktor Łysakowska zapytała go, gdzie był. „Tu i ówdzie”. „Tu to rozumiemy – odpowiedziała lekarka – ale „ówdzie” bardzo nas interesuje”.

Kora przyjeżdżała do Konstancina. Jolanta Kwaśniewska, Sławek Starosta… Kiedyś przyszły mnie odwiedzić siostry kalkutki, te od Matki Teresy. A ja akurat rozwaliłem sobie brew. Jucha tryska we wszystkie strony, leżę na podłodze we krwi niczym Jezus Chrystus. Jak mnie siostrzyczki zobaczyły, to natychmiast uciekły. I już się więcej nie pojawiły, tylko paczki nam przysyłały z czekoladkami i wiśniami w syropie.

Pan wtedy też rozrabiał?

Po Meksyku i wszystkich tamtejszych przeżyciach miałem coś, co pani psycholog nazwała „ogonem komety”. Depresja, zero seksu. Nawet erekcji nie miałem. proszki brałem, które mnie osłabiały. Kiedyś jestem u lekarki, patrzę, a tu mam, cholera!, erekcję. Aż się lekarce pochwaliłem. Ona na to: „Super! To wróciłeś do żywych!”.

W latach 80. i 90. śmiertelność spowodowana AIDS była ogromna. Zapytałem profesor Babiuch, ile lat będę żył. Ona na to: „Pan ma świetne wyniki. To z 10 lat”. Obliczyłem więc, że mniej więcej do roku 2000. Jakiś czas później pytam ją znowu, Babiuchowa zaś odpowiada: „8 lat”. Więcej już nie pytałem, przestraszyłem się, że za każdym razem będzie mi zmniejszać długość życia o dwa lata. I tak jakoś przeżyłem do dzisiaj.

Po 8 latach mieszkania w domu dla seropozytywnych wrócił pan do matki.

Moja mama – nie żyje już od 11 lat – była gorliwą katoliczką. W ogóle ze mną nie rozmawiała ani o wirusie, ani o moim życiu seksualnym. Błagała mnie tylko, żebym w telewizji nie występował, bo kiedyś mnie pokazali – jak Glemp przyjechał do domu dla HIVowców.

Telewizja Polska nakręciła jednak o mnie w 1998 r. dokument „Historia istotnej victorii” (czyli w skrócie HIV) w reżyserii Michała Dudziewicza. Pojechali ze mną na konferencję do Tajlandii. Filmowali mnie w czasie pielgrzymki do Częstochowy – bo chodziłem na pielgrzymki. Pcham wózek chłopaka z Heine-Mediną. Notabene, w Częstochowie asystent operatora cofał samochód i przejechał kamerę Sony za kilka tysięcy dolarów.

Jak mieli pokazywać ten film w telewizji, to popsułem matce telewizor. To był taki stary kolorowy „Rubin”. „Słuchaj, coś Dwójka mi nie działa” – skarży się mama. „Tak, tak – mówię – ona ciągle się psuje”. Jak się film skończył, to naprawiłem.

Czy także w Polsce wiązał się pan z mężczyznami?

Oczywiście. Choć żaden związek nie przetrwał dłużej niż 3 lata. Kiedyś byłem z chłopakiem seronegatywnym – nic mu nie przeszkadzało, że mam HIV. Raz pojechaliśmy do Domu Pielgrzyma. Najpierw ja poszedłem do spowiedzi, a potem on. Nie wychodzi i nie wychodzi z konfesjonału. A później, w czasie posiłku, wyczułem, że kopie się z księdzem pod stołem. Macają się nogami. O nie! Wyrzuciłem obrączkę – bo byliśmy już zaręczeni – do śmieci. Charakterny jestem. On znalazł w śmieciach tę obrączkę. Notabene, mam ją do dzisiaj. Powiedziałem mu: „Jeśli was spotkam razem albo oddzielnie, sto metrów przede mną, to zabiję”. Ale potem jednak za nim zatęskniłem. Poszedłem do kościoła na Krakowskim Przedmieściu i zacząłem się modlić do świętego Antoniego, tego od zgubionych rzeczy, żeby pozwolił mi go zobaczyć. Idę kiedyś do Fantomu, bilety na jakiś koncert charytatywny kupić, patrzę, a on się tam przechadza alejką. Pokręciłem głową: „No to jesteśmy w domu!”.

W 2004 r. założył pan Ogólnopolską Sieć OsóŻyjących z HIV/ AIDS, „Sieć Plus”. Czy w Polsce jest dobry dostęp do leków na HIV?

Polityka lekowa w Polsce jest bardzo zagmatwana. Żeby lek został zatwierdzony, to musi przejść bardzo skomplikowane procedury. Długo więc czekamy na nowe medykamenty. A przecież w kwestii leków na HIV świat szybko idzie do przodu. Teraz mają się pojawić zastrzyki. Dostawałoby się je raz na miesiąc, w tyłek.

Do niedawna refundacja leków na HIV wynosiła ponad 3 tysiące złotych na osobę, miesięcznie. Ostatnio zmniejszyli tę kwotę prawie o tysiąc złotych. Krajowe Centrum Zdrowia zaapelowało więc do koncernów farmaceutycznych, żeby zmniejszyły ceny leków. I tylko firma Gilead zgodziła się ceny obniżyć.

W Polsce jest 13 ośrodków, które leczą HIV. Zbieramy w Sieci dane, w którym ośrodku brakuje jakich leków. Przychodnie wymieniają się między sobą, pożyczają sobie leki. Lekarzy mamy zresztą świetnych, znakomitych fachowców.

Czy dzisiaj się jeszcze umiera na AIDS?

W Polsce to się bardzo rzadko zdarza. Umierają ci, którzy się nie leczą. Nie dbają o swoje zdrowie, nie przestrzegają reguł, nie przyjmują leków.

 

Wywiad przeprowadzony w ramach projektu „Jak bezpiecznie żyć z osobą zakażoną HIV” dofinansowanego w ramach konkursu „Pozytywnie Otwarci” przez Gilead Sciences Poland. Koncepcja i opieka merytoryczna: Michał Pawlęga  

 

Tekst z nr 82/11-12 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

Normalne serce

Reż. Grzegorz Mrówczyński. Wyst. M. Puchalski, W. Siedlecki, P. Zawadzki, W. Kalinowski, I. Grzonka, A. Szczytko, G. Mrówczyński, M. Sabiniewicz, P. Wypart, A. Podolak, W. Krupa. Teatr Telewizji, premiera: 4 V 1989

Tomasik w teatrze

 

„Normalne serce” – plakat (1987)

 

„Normalne serce” unieśmiertelniło Kramera. To na poły autobiograficzna opowieść o miłości w czasach zarazy, napisana w 1984 r. w reakcji na liczne śmierci przyjaciół na chorobę nazywaną wówczas „gejowskim rakiem”. Premiera odbyła się 21 kwietnia 1985 r. w nowojorskim Public Theatre, jak pisała tłumaczka Małgorzata Semil, sztuka zbulwersowała i homoseksualistów, i władze miejskie, i administrację państwową, i prasę, i społeczeństwo jako całość. Z pasją i furią zarzuciła bowiem wszystkim, że swoim postępowaniem dopuścili do rozprzestrzeniania się choroby i do śmierci tysięcy osób. Mimo to (a może właśnie dlatego?) przedstawienie cieszyło się ogromnym powodzeniem. Niemal od razu pojawił się pomysł filmowej adaptacji, jeszcze w 1985 r. prawa kupiła Barbra Streisand, która jednak nie przeniosła sztuki na ekran. Dopiero niemal trzydzieści lat później prestiżową produkcję przejęła stacja HBO, reżyserię powierzono Ryanowi Murphy’emu, a w obsadzie znalazły się takie gwiazdy jak Mark Ruffalo, Julia Roberts, Matt Bomer, Jim Parsons, Alfred Molina czy Jonathan Groff . Był to swego rodzaju hołd dla schorowanego, dobiegającego osiemdziesiątki autora, świeżo upieczonego męża (po ślubie z architektem Davidem Websterem z którym był od 1991 r.). „Odruch serca” (pod takim tytułem pokazywany w Polsce) zdobył Emmy dla najlepszego filmu TV, był też nominowany do trzech Złotych Globów, ostatecznie nagrodę otrzymał Matt Bomer w kategorii drugiego planu.

„Normalne serce” dość szybko dotarło do Polski. Zaczęło się w 1986 r. od publikacji sztuki w październikowym numerze „Dialogu” w tłumaczeniu Małgorzaty Semil. Rok później (18.09.1987) w Teatrze Polskim w Poznaniu odbyła się premiera spektaklu w reżyserii Grzegorza Mrówczyńskiego, wówczas dyrektora poznańskiej sceny. W rolach głównych wystąpili: Mariusz Puchalski (Ned Weeks), Wojciech Siedlecki (Mickey Marcus) i Piotr Zawadzki (Craig Donner). Lekarkę Emmę Brookner zagrała Irena Grzonka.

Spektakl przyjęto z zainteresowaniem, choć bez entuzjazmu, w „Przekroju” oceniano: utwór Kramera, choć potrzebny, odważnie i rzetelnie zarysowujący dramat ludzi dotkniętych śmiertelną chorobą, jest znacznie ciekawszy jako typ interwencyjnej publicystki scenicznej. O wiele mniej frapuje jako dramat. Nie wstrząsa, mimo że wciąż mówi się w nim o śmierci. Budzi co najwyżej zainteresowanie podjętym problemem. W harcerskim czasopiśmie „Na przełaj” spektakl recenzował Włodzimierz Antos, późniejszy działacz LGBT, mający najwięcej zastrzeżeń do… publiczności: Reagowała śmiechem w najmniej oczekiwanych momentach. Świadczy to o tym, że ludzie u nas nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Tłumaczenie sobie «mnie to nie dotyczy» jest złe i może prowadzić do katastrofy.

Świadomość wagi tematu sprawiła zapewne, że TVP zdecydowała się zrobić z przedstawienia Teatr Telewizji. Wyemitowany 4 maja 1989 r. w programie II o 21:45, przeszedł właściwie niezauważony. To był politycznie gorący czas, dokładnie miesiąc później odbyły się wybory, które zmieniły ustrój kraju. Jedna z nielicznych recenzji ukazała się w „Ekranie”, znów krytyczna: Zobaczyliśmy coś w rodzaju komedii erotycznej. Zabrakło w niej rozpaczy, zabrakło napięcia, została seksualna anegdota, ale jakoś letnia i mało wzruszająca. Przede wszystkim dlatego, że wyraźnie kiepsko czuli się w swych rolach aktorzy. Pojawił się też zarzut o używanie słowa „gej”, wówczas nieznanego w Polsce: W przekładzie sztuka Larry Kramera dotyczy przeważnie tak zwanych gayów. Słowo «gay» nie funkcjonuje jednak w języku polskim, nie ma skojarzeń uczuciowych ani społecznych, nie budzi emocji. Trochę inaczej wygląda sytuacja, gdy mowa o pedałach. Zastanówmy się więc raczej nad tym, ile w Polsce jest warte życie pedała? We wrześniu 2017 r. nowe tłumaczenie „Normalnego serca” zaproponował Mike Urbaniak. Wówczas w jego reżyserii, znów na scenie Teatru Polskiego w Poznaniu, przy okazji Pride Week, odbyło się czytanie sztuki. Role gejów zagrali aktorzy-geje: Tomasz Nosiński, Robert Wasiewicz, Piotr Trojan, Paweł Tomaszewski, Konrad Cichoń i Piotr B. Dąbrowski. Emmą Brookner była Joanna Drozda. To jak dotąd ostatnia polska inscenizacja sztuki Kramera.  

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Roy Cohn: drań, tchórz, ofiara

Bully, Coward, Victim: The Story of Roy Cohn (USA, 2019, reż. I. Meerepol). Premiera na HBO GO: czerwiec 2020

 

 

Roy Cohn funkcjonuje w USA jako uosobienie zła, ludzka kanalia unieśmiertelniona w genialnej sztuce Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, później przerobionej na równie genialny miniserial, w którym rolę Cohna zagrał (genialnie) Al Pacino. Był wściekłym homofobem publicznie, a prywatnie – gejem co rusz prowadzającym się z kolejnymi eskortami. Był prawnikiem niewahającym się używać najbrudniejszych chwytów i często niepłacącym własnych rachunków, a jednocześnie szastającym hasłami o prawdzie i uczciwości w wywiadach. Przez szereg lat blisko współpracował z Donaldem Trumpem, a wcześniej z osławionym senatorem McCarthy’m, z którym w latach 50. ścigał komunistów i homoseksualistów. To Cohn posłał na krzesło elektryczne Juliusa i Ethel Rosenbergów, oskarżając ich o szpiegostwo na rzecz ZSRR. Zmarł na AIDS w 1986 r. Do końca utrzymywał, że cierpi na raka wątroby, wyoutowany został właściwie przez wspomnianego Kushnera kilka lat po śmierci. Natomiast praw do wykonywania zawodu adwokata pozbawiony został kilka miesięcy przed śmiercią. Dokument HBO jest zrobiony sprawnie i bez emocji – zaskakująco, zważywszy, że jego autorką jest wnuczka Rosenbergów. I choć od śmierci Cohna minęło ponad 30 lat, jego historia jest, niestety, wciąż na czasie. Ilu Royów Cohnów, publicznie homofobów i po cichutku gejów, mamy obecnie w Polsce? (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Wszyscy mamy AIDS

Kayden Gray o zdrowiu i seksie

 

Pierwszego grudnia obchodzimy Światowy Dzień AIDS – mój ulubiony dzień roku. Brzmi dziwnie, jeśli wyobrażasz sobie, że piję szampana, świętując 40 milionów zmarłych i kolejne 40 – obecnie żyjących z HIV. Ale to nie dlatego uwielbiam ten dzień. I nie dlatego, że wypada dwa dni przed moimi urodzinami (i jeden dzień przed urodzinami Britney). Jest to prostu jedyny czas w roku, kiedy HIV i AIDS ma swoje pięć minut – jeden dzień, w którym cały świat pamięta o problemie, o którym ja, wraz z milionami innych, nie mogę zapomnieć przez pozostałe 364 dni. Po diagnozie w grudniu 2013 r. myślałem, że będę musiał pożegnać się z pracą w porno i w ogóle z seksem. Całe szczęście mieszkałem już w Londynie, gdzie miałem dostęp do leków i świetnej opieki lekarskiej. Szybko pojąłem, że będę mógł cieszyć się zdrowiem i długim życiem – i uprawiać seks bez narażania innych (nawet bez prezerwatyw!). Mogłem wrócić do pracy. Nie musiałem też nikomu mówić o swoim statusie (w Polsce osoby żyjące z HIV mają obowiązek poinformowania o swoim statusie jedynie obecnych/przyszłych partnerów seksualnych. – przyp. „Replika”). Spotkało mnie wiele dobrego, ale żaden z tych przywilejów nie mógł mnie uchronić przed ignorancją, a ta była wszędzie. Głupie żarty o AIDS czy artykuły robiące sensację z HIV dla zysku mogłem znieść. Dyskryminacja była dużo trudniejsza, czy to przez wytwórnię porno, klienta, czy kogoś na necie. Ale nic nie dorównywało byciu zachęcanym do samobójstwa na YouTubie, czy ryzyku deportacji z kraju objętego zakazem wjazdu dla osób żyjących z HIV, jak np. ZEA.

W ciągu tych siedmiu lat wiele się zmieniło. Zaakceptowałem i upubliczniłem mój status i nauczyłem się celebrować moją seksualność. Świadomość społeczna też się poprawiła. Ale nawet teraz wciąż regularnie ktoś przypomina mi, ile jest jeszcze do zrobienia. I nie chodzi o medycynę. Wirus to tylko część problemu. Prawdziwym monstrum jest serofobia. Nawet w Anglii, gdzie od 2015 r. „Niewykrywalny = Niezakaźny” to oficjalny fakt, ponad połowa społeczeństwa wciąż nie wie, w jaki sposób można się zakazić, co sprawia, że ludzie żyjący z HIV często traktowani są jak chodzące zagrożenie. Mogłoby się wydawać, że nie jest to wielki problem, bo HIV bezpośrednio dotyczy małej części społeczeństwa, ale to jedynie teoria. W praktyce HIV ma dużo większy wpływ na nasz świat. Dowody na to są na stałe wryte w nasze życie.

Na przykład: ten moment, gdy myślisz że się zakaziłe(a)ś – a potem tygodnie zamartwiania się i oczekiwania na wyniki, wypełnione wstydem, spędzone na wyobrażaniu sobie, co ludzie powiedzą. Albo odkładanie badań ze strachu o to, jaki będzie wynik. Albo każde pytanie, czy jesteś „czysty”, na portalach randkowych, na które odpowiadasz „no jasne”, choć nie masz pewności, jaki jest twój status, bo dawno (o ile w ogóle) się nie badałe(a)ś. Te problemy zdarzają się milionom, o ile nie miliardom osób, i idealnie obrazują, jak HIV wpływa na życie tych, którzy go nie mają.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Pomyśl o tym, jak osądzamy osoby, które nie używają prezerwatyw; albo o dyskomforcie, jaki odczuwamy, kiedy ktoś chce porozmawiać o zdrowym seksie, nawet teraz w dobie PrEP-u. Pomyśl o wszystkich tych kłamstwach, które wygłaszamy, by inni uwierzyli, że uprawiamy mniej seksu, niż rzeczywiście uprawiamy. Nie zapominajmy też to tym cichym głosiku z tyłu głowy, który towarzyszy nam podczas naszych przygód seksualnych, wciąż powtarzając „złapiesz to”. A nawet jeśli nie złapiesz, to czy naprawdę możesz iść przez życie, wierząc, że HIV nie ma na ciebie wpływu, skoro sama myśl o nim kształtuje to, co czujesz, mówisz i robisz?

Spora część lęku, który zabieramy ze sobą „do łóżka”, jest bezpośrednim wynikiem HIV. Od czterech dekad rzuca on cień na nasz seks, zdrowie psychiczne i związki – z samymi sobą i innymi. Jest to relacja tak intymna, że wszyscy po pięćdziesiątce i młodsi mogliby powiedzieć, że sypiają z HIV od kiedy tylko rozpoczęli życie seksualne. Tak więc, podczas gdy wiele osób uważa, że HIV ich nie dotyczy, według mnie wszyscy mamy AIDS. I tak długo, jak będziemy się wzbraniać od naszego jednostkowego udziału w walce z HIV, będzie to prawdą każdego dnia każdego roku, a nie tylko pierwszego grudnia.

 

9 SPOSOBÓW NA POWSTRZYMANIE HIV I SEROFOBII

  1. Znaj swój status. W ten sposób dbasz o siebie i innych.
  2. Zapoznaj się z podstawami przenoszenia i zapobiegania HIV (PrEP, PEP, gumki, regularne badania i zasada Niewykrywalny = Niezakaźny).
  3. Pomyśl, zanim powiesz. Od lat 80. zmieniły się fakty – czas na zmianę słownictwa. Zamiast pytać „Jesteś czysty/zdrowy?”, zapytaj: „Możemy porozmawiać o zdrowym seksie?”.
  4. Opowiadaj się za rzetelną edukacją seksualną w szkołach. Nic lepiej nie przygotuje młodych ludzi do świadomego życia seksualnego.
  5. Wspieraj najbardziej narażonych: LGBTIA, kobiety, mniejszości etniczne, pracowników seksualnych i osoby używające narkotyków.
  6. Wspomagaj pionierów. Wspieraj organizacje charytatywne. Czytaj magazyny. Dziel się materiałami od aktywistów.
  7. Sprzeciwiaj się ustawodawstwu opresjonującemu osoby żyjące z HIV, które na całym świecie (włącznie z Polską) są prześladowane, odrzucane, dyskryminowane i kryminalizowane.
  8. Bądź sojusznikiem/sojuszniczką. Wspieraj osoby żyjące z HIV. Sprzeciwiaj się serofobii.
  9. Pomyśl o własnym aktywizmie HIV. Potrzebujemy cię!

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Out loud!

Z pisarką REBECCĄ MAKKAI, autorką powieści „Wierzyliśmy jak nikt” o kryzysie AIDS w gejowskiej społeczności Chicago lat 80. XX w., rozmawia Małgorzata Tarnowska

 

Foto: Credit: Greg Chow/ Shutterstock

 

Rebecca Makkai (ur. 1978) – amerykańska prozaiczka. Autorka wielokrotnie przedrukowywanych i tłumaczonych opowiadań oraz trzech powieści: „The Borrower”, „The Hundred-Year House” i „Wierzyliśmy jak nikt” („The Great Believers”, 2018), wydanej po polsku w 2020 r., której akcja rozgrywa się w latach 80. XX w., w apogeum kryzysu AIDS w środowisku młodych gejów z Chicago. Za tę powieść Makkai została nominowana do prestiżowych amerykańskich nagród literackich: „Wierzyliśmy jak nikt” znalazła się też w finale National Book Award i Nagrody Pulitzera. Jej najnowsza powieść „I Have Some Questions For You” została nazwana przez „Time” najbardziej oczekiwaną książką 2023 r. (premiera już w lutym). Jesienią 2022 r. Rebecca gościła w Polsce, spotkała się z czytelnikami_czkami w Poznaniu i Warszawie i przy tej okazji udzieliła wywiadu „Replice”.

Twoja powieść „Wierzyliśmy jak nikt” rozgrywa się w kilku planach czasowych, ale wątkiem przewodnim jest kryzys AIDS w gejowskiej społeczności Chicago w latach 80. XX w. Skąd pomysł na osadzenie akcji powieści w takich realiach?

Moja książka początkowo nie miała dotyczyć AIDS, tylko rynku sztuki w latach 20. XX w. i historii osób zajmujących się tą sztuką żyjących w latach 80. XX tego stulecia. Wątek kryzysu AIDS pojawiał się w niej pobocznie, jednak w miarę jak pisałam i zagłębiałam się w ten temat, całkowicie zagarnął fabułę. Problematyka AIDS interesowała mnie od zawsze, więc w sposób naturalny musiała w pewnym momencie przeniknąć do mojego pisarstwa. W szczególności zainteresował mnie wątek AIDS w Chicago, skąd pochodzę. W USA o historii epidemii wirusa HIV mówi się niemal wyłącznie w kontekście wielkich miast: Nowego Jorku i San Francisco, czasem Los Angeles, tak jakby kryzys nie dotknął innych części kraju.

Chyba najbardziej znane teksty kultury na ten temat – dramat Tony’ego Kushnera „Anioły w Ameryce”, sztuka Larry’ego Kramera „Odruch serca” czy musical „Rent” – dotyczą Nowego Jorku.

Tak! Sama, żyjąc w Chicago, wiedziałam na początku więcej o historii kryzysu AIDS w Nowym Jorku niż we własnym mieście.

Z czego wynikało wspomniane przez ciebie osobiste zainteresowanie?

Urodziłam się w Chicago w 1978 r., kilka lat przed tym, jak epidemia się rozszalała. Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, świadomość istnienia wirusa HIV była już powszechna. Jako dziecko byłam go bardzo świadoma – myślę, że wszyscy dorastający w tym czasie byliśmy. Dorośli w moim otoczeniu bagatelizowali problem i się od niego dystansowali, ale dzieci nie mają takiego filtra. Z dziecięcej perspektywy wydawało się, że kryzys dotyczy nas bezpośrednio. I dzieci miały rację. Moi rodzice byli wykładowcami i ich środowisko zawodowe również zostało dotknięte chorobą. W latach 80. i 90. widać było na ulicach Chicago coraz więcej ludzi z objawami obecności wirusa w ciele. W szkole średniej miałam w otoczeniu bezpośrednio zagrożonych nim gejów. Jednocześnie media skupiały się na AIDS jako zjawisku ogólnokrajowym, pomijając lokalny kontekst. Historia aktywizmu w Chicago, szpitali i polityki zdrowotnej – o tym wszystkim nie miałam pojęcia, bo nie było o tym mowy w telewizji. Musiałam się tego dowiedzieć.

Podjęcie tego tematu w powieści pomogło ci zrozumieć atmosferę paniki moralnej z dzieciństwa?

Myślę, że jak najbardziej można tak powiedzieć. Dla pisarza czy pisarki to dość typowe – nadawanie sensu własnej biografii, czy to indywidualnej, czy to widzianej przez pryzmat wielkiej historii czy zjawisk kulturowych. Dzieci są jak gąbki, chłoną wszystko wokół, chociaż nie zawsze to rozumieją. Mnie interesuje odkrywanie ówczesnej kultury.

W „Wierzyliśmy jak nikt” wiernie opisujesz duszną atmosferę lat 80. z perspektywy grupy reprezentantów społeczności gejowskiej. Jak wyglądało jej literackie konstruowanie?

Zaczęłam od stworzenia opowieści i bohaterów, dzięki czemu przystępując do badania źródeł, wiedziałam, na jakie pytania potrzebuję odpowiedzi. W trakcie przygotowywania książki rozmawiałam z wieloma świadkami ówczesnych wydarzeń. Wychodziłam od prawie gotowej fabuły, więc nawiązując z nimi kontakt, mogłam ich uspokoić, że nie tropię chwytliwych wątków fabularnych, tylko próbuję zrozumieć psychologię ówczesnych ludzi i poznać szczegóły dotyczące historii Chicago. Ponieważ pisałam powieść dotyczącą czasów, których świadkowie jeszcze żyją, bardzo zależało mi na historycznej wiarygodności. Jeśli pisałam o gejowskim barze, to chciałam wiedzieć, jak wtedy wyglądał. Spędziłam absurdalnie długie godziny, dopracowując szczegóły typu „jak wyglądała toaleta na pierwszym piętrze”, i dopiero kiedy nie udawało mi się uzyskać satysfakcjonującej odpowiedzi, zmyślałam. (śmiech) Pisząc samą powieść, poruszałam się w tę i we w tę – pisałam, czytałam źródła, rozmawiałam z ludźmi, wracałam do pisania, szłam się rozejrzeć po barze, który chciałam opisać, rozmawiałam z ludźmi, i tak w kółko.

W Polsce problemem w pisaniu queerowej historii lat 80. jest brak źródeł lub brak dostępu do nich. Na przykład archiwa dotyczące akcji „Hiacynt” są rozproszone i niedostępne dla badaczy_czek. Na jakie trudności natrafiałaś w trakcie swoich badań źródłowych?

Najtrudniejszą część stanowił brak informacji dotyczących kryzysu AIDS w Chicago – nie z powodu braku dostępu do źródeł, ale braku źródeł w ogóle. Przeczytałam np. wszystkie numery „Chicago Tribune” – największej lokalnej gazety – z czasów apogeum epidemii i natrafi łam tam może na pięć artykułów na ten temat, w dodatku… niezbyt rzetelnych. Zaskoczyło mnie to, bo na początku myślałam, że po prostu znajdę na ten temat książki w bibliotece – w końcu Chicago to trzecie co do wielkości miasto w USA.

Jeden z twoich bohaterów, Charlie Keene – partner głównego bohatera Yale’a Tishmana – jest wydawcą gejowskiego czasopisma „Out Loud”. Czytałaś też prasę gejowską?

W Chicago funkcjonowała prasa gejowska, m.in. tygodnik „Gay Chicago”. Przeglądałam jego numery z interesującego mnie okresu tydzień po tygodniu, ale nie znalazłam tam wielu informacji. Uzupełnili je świadkowie.

W jaki sposób do nich docierałaś?

Nawiązywanie kontaktów przebiegało nieoficjalnie, pocztą pantoflową. Kiedy już raz mnie wciągnięto, uzyskałam dostęp do szerokiej sieci kontaktów i ludzie zaczęli mi ufać, chociaż wciąż niektórzy mi odmawiali, bo nie chcieli rozmawiać z jakąś przypadkową kobietą. (śmiech) Ale ponad połowa osób się zgodziła. Ci rozmówcy szczodrze dzielili się swoimi opowieściami. Tak jak wspomniałam, materiały na temat kryzysu AIDS w Chicago nie są objęte cenzurą, ale niewątpliwie otacza go milczenie – czy to dlatego, że większe gazety uznawały go za nieistotny lub „niesmaczny”, czy to dlatego, że ludzie ze społeczności LGBT+ nie mieli możliwości lub chęci zabrać na ten temat głosu. Zwłaszcza w latach 90. w społeczności LGBT+ zapanowało milczenie na temat AIDS, ponieważ nie chciano, by ruch był kojarzony tylko ze śmiertelnym zagrożeniem. Chciano iść dalej. Ludzie woleli o tym nie mówić. Teraz widać więcej takiej woli – świadkowie mają po 60–70 i lat i wiedzą, że jeśli nie opowiedzą o tym teraz, to nie zrobią tego nigdy. Wielu ludzi mówiło mi więc, że wcześniej nie czuło się komfortowo lub miało już dosyć tego tematu, ale teraz są gotowi o nim mówić.

Jak wywiady ze świadkami wpłynęły na ostateczny kształt tekstu?

Ostatecznie powstała powieść o pamięci, o szczególnej jej odmianie. Początkowo akcja miała się dziać tylko w latach 80. i nie planowałam jej rozszerzać do roku 2015. W miarę przeprowadzania wywiadów ze świadkami zaczęły mnie jednak fascynować mechanizmy działania ich pamięci. Mówili o czymś i nagle zdawali sobie sprawę: „O Boże, nie mówiłem o tym od 30 lat!”. Oczywiście, wszyscy z biegiem czasu wiele rzeczy zapominamy, ale te wspomnienia zostały przez nich wyparte, bo były zbyt bolesne lub długo lepiej było o nich nie mówić. Inny rodzaj pamięci to ten wynikający z poczucia winy, że się przeżyło. Geje, z którymi rozmawiałam, mieli w latach 80. i 90. po 25 lat i dostali wyrok śmierci, a teraz dobiegają sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki i wciąż nie mogą uwierzyć, że żyją. Jako jedyni mogą zaświadczyć o tych, którzy odeszli. Wszystko to bardzo szczególne ścieżki pamięci, charakterystyczne dla wydarzeń takich jak ta właśnie epidemia lub wojna. Zresztą sam tytuł książki – „Wierzyliśmy jak nikt” – został zaczerpnięty z eseju Francisa Scotta Fitzgeralda, który dotyczy doświadczenia pokoleniowego wojny.

Czy wśród tych indywidualnych rozmówców znaleźli się też aktywiści lub przedstawiciele oficjalnych instytucji?

Wiele osób, z którymi rozmawiałam, nadal działa – w rozproszeniu – w ruchu na rzecz osób LGBT+. Nie ma jednej instytucji zajmującej się pamięcią o kryzysie AIDS. Jednak niektóre miejsca były dla mnie szczególnie pomocne – np. wspaniała biblioteka LGBT+ w Chicago, która dysponuje archiwum prac z lat 80. i 90. dokumentujących kryzys. Widziałam tam m.in. archiwalny fi lm dokumentalny „Short Fuse” o życiu jednego z założycieli Act Up w Chicago, Daniela Sotomayora. To jednak nisza – na seansie było pięć osób i wszystkie je znałam. (śmiech)

Czy władze lokalne angażują się w zachowanie pamięci o kryzysie AIDS?

I tak, i nie. Pojedyncze osoby robią wspaniałe rzeczy, ale miasta nie finansują inicjatyw takich jak muzea czy archiwa. Jednak np. w Chicago miasto współpracuje przy corocznie organizowanej „Chicago LGBT Hall of Fame” – ceremonii wręczenia nagród połączonej z wystawą organizowaną w głównej bibliotece miejskiej. Pojawiają się na niej nazwiska takich postaci historycznych jak Oscar Wilde, ale też „zwykłych” mieszkańców i mieszkanek Chicago zaangażowanych w działania na rzecz społeczności LGBTQ+, w tym w czasie kryzysu AIDS.

Jak wygląda powszechna świadomość na temat AIDS i jego historii w USA?

Należy tu rozdzielić dwie kwestie: kwestię pamiętania kryzysu AIDS w latach 80. i 90. i kwestię świadomości tego, co dzieje się w temacie AIDS teraz, nie tylko w kraju, ale też na świecie. Oba te zagadnienia są oczywiście połączone – jeśli pamiętamy przeszłość, uważniej patrzymy na teraźniejszość – jednak wiele osób nadal uważa kryzys AIDS za dzieje minione. Wielokrotnie podczas rozmów z czytelnikami_czkami słyszałam głosy ulgi: „Jak dobrze, że te czasy już minęły!”. Tymczasem współcześnie nowe zakażenia AIDS nadal dotykają grupy mniejszościowe, takie jak sexworkerzy_ rki czy społeczność trans. W przeszłości z AIDS wiązała się homofobia – od nienawiści i uprzedzeń wobec gejów, które często prowadziły do stwierdzenia, że „sobie na to zasłużyli”, po konstatację, że „to nas nie dotyczy”. Wiele z tego lekceważenia powraca współcześnie, często ramię w ramię z rasizmem i transfobią. Ludzie nadal uważają, że to nie ich sprawa. Oczywiście mam na myśli ludzi w pozycji władzy – zamożnych, z silną reprezentacją polityczną.

Twoja powieść uświadamia, że wszystko to już było. Wiele wątków pojawiających się w książce – kryzys publicznej służby zdrowia, walka o prawa osób LGBT+, homofobia, rasizm, nierówności klasowe – nadal ma aktualny wydźwięk.

Książka z pewnością ma przesłanie polityczne, ale jest przede wszystkim opowieścią. Moja praca jako pisarki polega raczej na zadawaniu pytań niż dawaniu odpowiedzi. Dzielę włos na czworo, komplikuję wątki, ale wyczytanie sensu z tych działań jest zadaniem czytelników.

Jaką radę dałabyś polskim pisarzom i pisarkom, którzy zmagają się z niedostatkiem źródeł na temat lokalnych historii LGBT+?

W takich przypadkach jak wasz fikcja okazuje się zbawienna – w sytuacji gdy nie mamy dostępu, z jakiegokolwiek powodu, do szczegółów na temat tego, co się wydarzyło w przeszłości, wciąż możemy szukać opowieści świadków tego czasu. Oczywiście dużo zależy od tego, czy będą chcieli się nimi z nami podzielić. Poza tym literatura ma tę nieporównywalną zaletę, że daje nam możliwość kreowania światów. Inną wielką jej zaletą jest to, że przyciąga ludzi, którzy inaczej nie zainteresowaliby się danym tematem. Wielu moich czytelników za nic w świecie nie sięgnęłoby po książkę reporterską zatytułowaną „Epidemia AIDS w Chicago”. A zetknęli się z moją powieścią tylko dlatego, że poprosili w księgarni o coś smutnego lub zaproponował im ją dyskusyjny klub książki. Literatura, pokazując historie bohaterów, pobudza zaangażowanie i empatię. Moja rada dla osób piszących jest więc taka: jeśli czujesz, że masz do opowiedzenia ważną historię, to teraz jest właściwy czas, żeby to zrobić. Moja powieść w żadnym razie nie przedstawia przecież jedynej słusznej wersji wydarzeń spowodowanych przez kryzys AIDS. To tylko jedna z wielu opowieści. Jednak co zaskakujące, po jej publikacji wielu czytelników, gejów z mniejszych miast, zaczęło się dzielić własnymi doświadczeniami z tego okresu i odkrywać historię własnej społeczności. Właśnie dlatego tak ważne jest, by opowiadać takich historii jak najwięcej.   

 

Dziękujemy Wydawnictwu Poznańskiemu za pomoc w zorganizowaniu wywiadu.

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Na homofobię reaguję kategorycznie

Krystyna JandaWywiad z Krystyną Jandą.

„Mam i miałam wielu przyjaciół gejów i przyjaciółki lesbijki, zawsze patrzyłam przyjaźnie na ich seksualność , a raczej zupełnie naturalnie to przyjmowałam. To był tylko drobny element naszej przyjaźni i w zasadzie bez znaczenia.”

„Na homofobię reaguję zawsze i kategorycznie. Ale u mnie to wygląda zupełnie inaczej, mam naprawdę wielu przyjaciół homoseksualnych i to oni raczej narzucają ton. Śmiejemy się z żartów homofobicznych, to oni je opowiadają, kolekcjonują prawie. Ale żarty się kończą i kiedy dochodzi do sytuacji żenujących, przykrych, wrogich czy nawet lekceważących, reaguję.”

O nowym spektaklu „Matki i synowie” o matce geja zmarłego na AIDS i o homoseksualnej parze wychowującej dziecko:
„Matki i synowie” to tekst w dużym stopniu edukacyjny, tu, w Polsce, w odróżnieniu od Ameryki, dlatego ważny. Mamy już pierwsze szkoły kupujące bilety. Bardzo się z tego ucieszyłam”

 

Cały wywiad Mariusza Kurca z Krystyną Jandą do przeczytania w „Replice” nr 62.

Foto: Kasia Chmura

spistresci