Tove Jansson

Któż nie zna Muminków?

 

fot. mat. pras.

 

Tekst: Agnieszka Weseli

Okazję do napisania tego artykułu dała biografia Tove Jansson „Mama Muminków” pióra Boel Westin, która w końcu zeszłego roku ukazała się u nas nakładem wydawnictwa Marginesy. Choć nie chciałabym zaczynać od słów: „Każda/y z nas zna Muminki”, to niełatwo zacząć inaczej. Przynajmniej wśród znanych mi osób muminkowy cykl pełni rolę ukochanych lektur z dzieciństwa i życiowego punktu odniesienia. „Która postać z ≪Muminków≫ jest twoją ulubioną? A która część?” Po odpowiedziach na te pytania próbujemy się rozpoznać. Dlaczego można tak robić z „Muminkami”, a o wiele trudniej z innymi, nawet doskonałym książkami dla dzieci?

Ponieważ Tove Jansson nie pisała tylko „dla dzieci” ani tylko o Muminkach. Biorąc książkę Boel Westin w ręce, już wiedziałam, że zostałam wprowadzona w błąd przez polski tytuł – oryginalny brzmi: „Tove Jansson. Słowo, obraz, życie”, przez polską okładkę i okruszki, jakie wydawca rzucał na zachętę. Nie jestem pewna, czy Tove Jansson byłaby zadowolona, że sprowadzono ją do roli muminkowej Mamy, przedstawiono jako samotną w otoczeniu trolli, a jej życie streszczono (na okładce) następująco: Wymarzyła sobie cudowny świat, do niego weszła i w nim się spełniła.

Spełniona

Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście czuła się spełniona, ale na pewno nie dzięki Muminkom, które stały się ostatecznie nielubianym obowiązkiem, jak dzieci, które zbyt długo nie dorastają. Były wciąż przy niej, ponieważ osiągnęły międzynarodowy sukces i stały się rozpoznawanym międzynarodowo znakiem handlowym, i coś trzeba było zrobić z tą sławą i tymi marketingowymi okazjami. A Tove Jansson wcale nie chciała robić właśnie tego: chciała pracować, tworzyć i znajdować dla siebie wciąż nowe środki wyrazu.

Urodziła się w 1913 r. jako córka cenionego rzeźbiarza i pracowitej eksskautki-graficzki-ilustratorki, w rodzinie należącej do mniejszości szwedzkiej w Finlandii. W atmosferze lekceważenia dla konwencji i jednocześnie wytężonej pracy, w ciągłym przepływie twórczej energii, wśród sztuki traktowanej jako życiowy priorytet wrodzone talenty Tove rozwinęły się doskonale. Zadebiutowała jako nastolatka rysunkami i komiksami w pismach. Malowała: pierwszą indywidualną wystawę miała w 1943 r. Tworząc, nie myśli się o innych! Człowiek stara się wyrazić siebie samego (…) doprowadzić do syntezy, wyjaśnić, uwolnić – taka właśnie była motywacja jej ciągłej pracy, nieustannego samodoskonalenia i podejmowania kolejnych wyzwań. Rzeźba. Grafika użytkowa. Karykatury polityczne. Freski. Dramaty i libretta operowe. Powieści. Nowele. Malarstwo abstrakcyjne. Tworzyła i mieszkała na wieży w Helsinkach, na samotnej szkierze i podróżowała po świecie, wciąż głodna inspiracji. „Muminki” są tylko częścią tej długiej historii rozwoju, którą zamknęła dopiero śmierć Tove w 2001 r.

Tootiki to Tuulikki

A co z drugim tematem, który podczas promocji książki podkreślał wydawca, czyli z homoseksualizmem Tove? O jej życiu seksualnym niewiele się dowiemy. Nie poznamy jej również jako osoby zabiegającej o społeczne równouprawnienie swoich związków z kobietami (w Finlandii aż do 1971 r. stosunki homoseksualne były prawnie zakazane; potem nastąpiła emancypacja, związki partnerskie zalegalizowano w 2002 r.).

Przekonamy się za to, że naprawdę obok pracy najważniejsza była dla niej miłość (te dwa priorytety i życiowe cele wymieniła na swym pierwszym ekslibrisie). Wybierała osoby, z którymi będzie się mogła rozwijać: czy to mężczyzn (byli tacy w jej życiu), czy kobiety (nie było tylko jednej). Najdłuższa i najbardziej twórcza miłość łączyła ją, od 1955 r. aż do końca, z Tuulikki Pietila, bardzo znaną fińską graficzką (1917-2009). Tootiki to jej portret. Tak się składa, że jedna z moich ulubionych postaci z „Muminków”.

 

Tekst z nr 41/1-2 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Literatura i krzyk

O procesie pisania książki i o procesie korekty płci z Kingą Kosińską, autorką autobiograficznego „Brudnego rożu” rozmawia Marta Konarzewska przy udziale Damiana Graczyka

 

foto: Agata Kubis

 

Zawsze czułam, że chcę pisać. Pomysł napisania książki dojrzewał we mnie od czasów liceum. Dla osób transpłciowych to jest bardzo naturalny sposób ekspresji, dużo znam dziewczyn, które piszą, w ten sposób stawiają czoła swoim emocjom.

Jak powstawał „Brudny róż?

Zaczęło się od artykułu dla miesięcznika „Znak”. Zgłosił się do mnie Marcin Dzierżanowski z Wiary i Tęczy [organizacja chrześcijan LGBTQ, której członkinią jest również Kinga – przyp. „Replika”]. Mówił: jesteś osobą wierzącą, wyglądasz na kobietę, która sobie to wszystko w głowie poukładała, może byś opowiedziała, jak doszłaś do tego momentu. Miała powstać krótka opowieść o moim życiu. Wtedy pomyślałam sobie: ok, to będzie zamiast książki. Podczas autoryzacji zaczęłam dopisywać, rozwijałam, aż Marcin mówi: słuchaj, Kinga, wszystko pięknie, ale my tu mamy zamówienie na konkretną ilość znaków. Musiał to później wyrzucać, skracać i kiełkowało mi: kurcze, to za mało! Za powierzchownie. Nie wystarczy. To jednak nie rozwiąże tematu, tych pokładów, jakie we mnie siedzą. Ja jednak muszę… Już wiedziałam: jednak muszę napisać książkę. Nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczna. Kiedyś pisałam blog na Onecie, ale to był taki słomiany zapał, ciągle tylko: nie, źle, grafomania. Aż przeczytałam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie”. Bardzo mnie poruszyło, jak ona, pisząc o alkoholizmie, opisała też pewną alienację, podobał mi się patent, jakiemu poddała swoje doświadczenie.

Ona mówi: masz prawo nie umieć, być słaba, żałosna.

A ja się sobie wydawałam żałosna w wielu momentach. Ale dałam sobie do tego prawo. Pomyślałam, że mogłaby powstać podobna książka o transpłciowości, że byłaby ważna, a i ja mogłabym się zrealizować w taki sposób.

Chciałaś pisać terapeutycznie, czy literacko?

Literacko. Zawsze bronię „Brudnego rożu”, gdy ktoś mówi: o, jakaś dziewczyna postanowiła ideowo opisać swoje życie, dopasowując to do pewnych prądów społecznych, co to za literatura, to nie jest żadna literatura. A to właśnie jest literatura! Ja myślę o czytelniku, chcę się z nim komunikować, wykorzystuję realną potrzebę opowiedzenia czegoś komuś i wybieram do tego pewien język. Wszystko tam jest „zrobione” celowo. Możecie mnie odsądzać od czci i wiary [śmiech] ale ja będę bronić „Brudnego rożu” jako literatury.

Czasem nienawidzę tej książki, bo jest bardzo osobista, czasem łapię się za głowę: co ja najlepszego zrobiłam. Ale myślę: to jest eksperyment na ciele, jakim jest literatura, walczyłam, może według kogoś poległam, ale dla mnie to jest zwycięstwo i zwycięstwo to jest wartością samą w sobie.

Chcę się podzielić z wami zadowoleniem, że udało mi się osiągnąć pewną uniwersalność emocjonalną. Jak ja czytałam Halber, to nie myślałam sobie: co mnie to obchodzi, nie jestem alkoholiczką, nigdy nie nadużywałam narkotyków. Ja się utożsamiałam z jej (Krystyny, bohaterki „Najgorszego człowieka”) emocjami. W „Brudnym rożu” ja to taka dziewczyna zwykła, z facetami nie wychodzi, jest nieszczęśliwa, nie radzi sobie. Bardzo dla mnie ważne było, kiedy napisał do mnie pewien gej niepełnosprawny, że mocno się utożsamił z postacią z „Brudnego rożu”, z tą opowieścią. Pomimo, że nie utożsamia się transpłciowością. Chodziło mi właśnie o pewną uniwersalność – wywodzącą się z doświadczenia transpłciowości.

Damian Graczyk: Początek tej książki bolał. Mnie też, jako osobę niehetero. A to, co opisujesz, to jest to samo, co przeżywa bardzo wiele osób nieheteroseksualnych, w czasie dzieciństwa i nie tylko.

Dziecko obserwuje świat. Heteronormatywność przejawia się już w oczach małego człowieka. Ma wpływ na to, jak on patrzy na siebie. Czuje się inne, wyobcowane. Widzi pewne różnice i często rodzi się poczucie winy. To doświadczenie łączy gejów, transów i szereg innych grup.

Książka obejmuje niemal całe twoje życie od dzieciństwa, przez adolescencję, wczesną młodość, aż do dziś. Jak długo ją pisałaś?

Kilkanaście dni. Postawiłam sobie zadanie, że będę pisać codziennie wieczorem. Codziennie zasiadałam, pisałam, sprawdzałam, czy nie ma rażących błędów ortograficznych, szłam spać, a następnego wieczora pisałam dalej. Nie czytając tego z wczoraj. Aż pewnego dnia stwierdziłam: skończyłam i zaczęłam to od razu wysyłać. Nie pracowałam nad tekstem, bo obawiałam się, że jak zacznę, to nie odważę się na to, żeby to wydać. Tekst pierwotny był bardzo surowy, podejrzewam, że redaktorzy niektórych wydawnictw złapali się za głowę. Jestem wdzięczna mojej wydawczyni (Krystynie Bratkowskiej), że uwierzyła w to, co chciałam powiedzieć.

Pisałaś po kolei?

Tak. I wszyscy uważają, że początek jest najlepszy.

Najbardziej literacki. Im dalej w los, w samoświadomość, im dalej w zaawansowanie wiedzy o transpłciowości, tym dalej jednocześnie od kreacji, metafor, a bliżej – no właśnie: dosłowności? Konkretu? Działackiego pisania? Chciałam zapytać o tę twoją strategię.

Zawsze kiedy startujemy z czymś, co w nas dojrzewało ileś tam lat, to ten początek, gdy w końcu zaczniemy to realizować, to jest taki strzał, taka fascynacja: zaczęłam w końcu to pisać! Te myśli! Myśli, które się kłębiły gdzieś głęboko, teraz je rzucam, tak od razu… Klika dni zastanawiałam się, jak to zacząć, szukałam w pamięci, wyobrażeniach, szukałam kontaktu i może faktycznie udało się to zobrazować tak bardziej literacko. Końcówka jest najbardziej może działacka. Ale były też momenty w książce, z których się cieszyłam, że już je napisałam. Chciałam przez nie przebrnąć jak najszybciej. Wieczorem miałam pisać, a już w dzień, myślałam, kurczę, teraz dochodzę do tej próby samobójczej, jak to opisać. Musiałam wrócić. Wracałam. Chciałam sobie przypomnieć, co ja czułam w tym momencie? Zażyłam leki, położyłam się do łózka. Co ja czułam? Czy byłam spokojna, czy uśmiechnięta? Pożegnałam się z rodzicami… Tu nie było miejsca na żadne metafory. Chciałam, żeby czytelnik to po prostu poczuł. Taki powrót. To było bardzo ciężkie, w emocjonalnym sensie. Nie chcę, żebyście państwo zrozumieli, że chciałam iść na skróty, nie popuściłabym, gdybym nie czuła, że efekt został osiągnięty, ale też chciałam jak najszybciej przez to przejść. Nie byłam w stanie emocjonalnie udźwignąć…

Tego” jako tekstu?

Chciałam, żeby czytelnik poczuł, że to jest tak trudny moment, że ja tutaj nie będę walić żadnej ściemy, nie chciałam filtrować tego przez wizję literatury, jaką mam obecnie. To miał być Tamten Moment. Podtytuł książki jest bardzo ważny: Zapiski. Czyli opisanie jak najbardziej realne, taka świeżość tych emocji, stanów, w jakich się wtedy znajdowałam.

Może też to jest jakaś prawda o transpłciowości, że my mamy jakąś wizję na początku, a z czasem to się staje coraz bardziej brudne, z czasem staje się coraz bardziej konkretne. Gdy burzy się twój świat, jakichś nadziei, wyobrażeń, ścierasz się z rzeczywistością, to to ma trzeszczeć, to nie ma być plastyczne, wykreowane. Wyrazy mają być wręcz kanciaste. Ona (ja z wtedy) leży na łóżku. Jest w takim surowym stanie emocjonalnym, zastanawia się, czy będzie ją boleć, rodzice w drugim pokoju, ona się żegna z życiem… Kurczę! Nie bawmy się w ściemy, napiszmy, jak to rzeczywiście wyglądało. Ja to tak nazywam, że wyrywam pewną barierkę między mną a czytelnikiem. Chcę, żeby wszedł we mnie, nawet w tym sensie seksualnym, cielesnym.

DG: Kiedy czytałem, zastanawiałem się, które momenty twojego życia były tak bolesne, że chciałaś je szybko zapisać i nawet w nie patrzeć. Próby samobójcze na pewno, ale…

Tak, było ich więcej. Ten czas, kiedy byłam po operacji i chciałam normalnie żyć. Chciałam wejść w heteronormę, a ona mnie odrzuciła. Wtedy poczułam ścianę między mną a światem. Poczułam katastrofę. Chciałam być tą kobietą, po prostu, zrobiłam operację: oto jestem, a tutaj – mur, ludzie jakoś tak dziwnie na mnie reagują, patrzą, śmiechy, odtrącenia, to wtedy pojawiło się dużo tych właśnie żałosnych momentów.

Wrócę do Halber. Myślę, że jej wiadomością, która daje w swojej twórczości jest: mam prawo cierpieć, jeśli nie dam sobie tego prawa, nigdy nie osiągnę kolejnego etapu. Muszę przeżyć do końca swoje cierpienie, muszę przeżyć, muszę zawrócić. I ja wracam – stawiam temu czoła. Nie zaprzeczam, że coś takiego miało miejsce, wspominam, ale przetwarzam przez te słowa, które mają moc.

Wiecie, w życiu przyjmujemy pewne maski. I ja też. Na wyrost zaczęłam być taka radosna, taka uśmiechnięta. Ludzie mnie taką widzą i mówią: Kinga! Jakie ty masz problemy? Ty jesteś szczęśliwa, ta transpłciowość jakoś tak przeszła lekko w twoim życiu. Ja może daję taki sygnał, ale to jest zewnętrzność, powłoka, a mój świat wewnętrzny za tym nie nadąża – ten świat mój, osobny, którego inni nie widzą, z którym nie mogą się komunikować. Ten świat, którego nie ma. Stąd podtytuł: zapiski z życia, którego nie było. Chodzi o życie wewnętrzne. Ja kiedyś byłam bardzo zamknięta, nie potrafi łam, nie umiałam się komunikować. Teraz daję sobie prawo. Daję prawo temu chłopczykowi, którym byłam, żeby on mówił, żeby powiedział, bo on cierpiał bardzo. Ja mu komunikuję: powiedz, ja wiem, co ty czułeś, czy może tej dziewczynce, którą byłam – to już teraz nie ma znaczenia.

Dużo mówisz o Halber, a w twojej książce jest twoja własna wiadomość. Myślę, że ona brzmi: moje życie jest jedno. Na temat transpłciowości dominują dwie narracje. Jedna: że z was bardzo nieszczęśliwe osoby, druga, że nieszczęśliwe, ale do czasu. Bo od momentu tzw. przemiany, to już super szczęśliwe. Było wam źle w życiu, ale teraz (po tranzycji) wszystko się wyprostowało, wskoczyło na swoje miejsce i już jest różowo, bo po tranzycji jest drugie życie. Życie cis. To, co się udaje w twojej książce to integracja „teraz” z „wtedy”. Ty pokazujesz: nie ma twardego „przed” i „po”, nie ma jakiegoś drugiego życia po przemianie. To jest jedno życie, brudnoróżowe. Myślę, że to bardzo silny przekaz.

Długo układałam się z tym, że jestem transpłciowa. Kiedyś miałam w sobie duże pokłady transfobii. Chciałam być kobietą. Długo mi zajęło zanim zrozumiałam, że nigdy nie będę kobietą cis. I że moment tranzycji, operacje, to jest tylko część procesu, nikt ci nie zagwarantuje happy endu.

Osoby transpłciowe w statystykach znikają, są wsiąkane przez heteronormę, nie wiemy, jak one się czują pięć, dziesięć lat po tranzycji. Istnieje mit szczęścia: że zakładają rodziny, żyją jak reszta ludzi cis w heteronormie. A tu na przykład pisze do mnie dziewczyna po zaawansowanej korekcie, w tzw. passingu (czyli po wszelkich możliwych zabiegach i bez problemu uchodzi za osobę tej płci, w stronę której była tranzycja – przy. „Replika”) – nie dorastam jej do pięt – i zwierza się, że ona brzydzi się siebie dotknąć, że czuje się jak zwykły ohydny trans. Może książka uruchomi jakiś dialog wokół tego?

DG: To jest książka manifest. I to bardzo głośny manifest!

To jest krzyk. Może nawet rzyg. Nie będę bawić się w ładne słówka. Brudna, różowa, gorzka tabletka, którą czytelnik przełyka, czując więź z kimś, kogo normalnie nawet nie chciałby pewnie poznać. Ten manifest dalej pisze życie. Nie daję łatwych odpowiedzi. Sama nie wiem, co będzie dalej.   

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia miłosna

O tym, czy Gombrowicz skrycie kochał Geneta i o tym, jak, nie bez problemów, obronić doktorat o ich romansie, który się nie wydarzył z Piotrem Sewerynem Rosołem, autorem książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Takiej historii miłosnej jeszcze nie czytaliście. To jest historia, która się nie-wydarzyła. Spotkanie, które nie doszło do skutku. Pisanie, które przeszło samo siebie i weszło w innego. (By tak rzec). Gombrowicz czyta Geneta i odnajduje w sobie niezapisane pragnienie. Piotr Seweryn Rosół czyta Gombrowicza i odnajduje zapis, który okazał się jednak istnieć, lecz ukryty. Przejmuje Gombrowicza pragnienie (Geneta) i nie tylko ma doń stosunek, lecz go uprawia.

Ciągle nie wszystko napisano o Gombrowiczu?

Pewnie, że nie wszystko, bo i on nie wszystko o sobie napisał. A skoro pod koniec życia „odnalazł [w Genecie] to wszystko, czego nie ośmielił się napisać”, pojawia się pytanie, jak przekroczyć granicę, którą wyznaczył sobie i swoim czytelnikom. „Wszystkiego” nigdy nie da się napisać, choć niby „wszystko” zostało już napisane, zawsze jednak trzeba pisać inaczej, albo w ogóle.

Gombrowicz nigdy Geneta nie spotkał „w realu”, ale spotkał jego teksty i pisał o tym tak: Genet! Genet! Wyobraźcie sobie, co za wstyd, przyplątał się do mnie ten pederasta, ciągle za mną chodził, ja idę ze znajomymi, a tu on na rogu, gdzieś, pod latarnią, i jakby kiwał… daje mi znaki! (…) Przed wyjściem z hotelu wyglądałem przez okno nie ma go wychodzę… jest! Jego plecy stulone zerkają na mnie. W swojej książce „Historia miłosna” wychodzisz od tego zdania z Dziennika

To wyjście i wejście zarazem. To rozpoznanie, spotkanie i rozstanie, więc cała właściwie historia miłosna zawarta w siedmiu wersach. Genet jest ostatnim i najważniejszym sobowtórem Gombrowicza. Wprowadzanym na scenę po to, by ujawnić pragnienia, których inaczej ujawnić nie sposób. Jesteśmy w Paryżu, jest rok 1963, sześć lat przed Stonewall, niby już na progu rewolucji seksualnej, czy szerzej obyczajowej, ale wciąż w świecie, który wyznacza jasną granicę między normalnym a patologicznym, nie pozostawiając miejsca na inność, różnorodność, nienormatywność. Jean Genet jest pierwszym w literaturze francuskiej, który „ośmielił się“ opisać miłość homoseksualną z taką siłą i wyrazistością, autobiograficznie i metafizycznie, nie piętrząc już metafor i metonimii w poetyce niewyrażalności, nie stroniąc przy tym od brutalnego konkretu. Witold Gombrowicz jest pierwszym w literaturze polskiej, który przyznał, że nigdy „nie ośmielił“ się tak pisać, a jednocześnie tym wyznaniem raz jeszcze odsłonił „grzeszne” źródła swojej twórczości, bez których w ogóle by tej twórczości nie było.

Kiedyś, całkiem niedawno, był skandal lub wstyd-milczenie wokół tej seksualności. A ty całkiem bezwstydnie i obscenicznie…

Ależ nie obscenicznie i nie bezwstydnie.

No wcale, wcale. Nasturcja/masturbacja…

Tu jednak wszystko rodzi się na SCENIE pisania, która właśnie żywi się wstydem, poczuciem wykluczenia, anormalności… Nie bardzo interesuje mnie w tym wypadku banalny fakt bycia homoseksualistą (zresztą Gombrowicz, jak twierdzę – i to jest dopiero prawdziwy skandal – wcale homoseksualistą nie był), ale to jak doświadczenie seksualne staje się literaturą.

Doświadczenie niebanalne, lecz niezbyt jednak prawilne…

Jeśli mam jakoś określić jego tożsamość seksualną, to powiem, że bliżej mu do efebofilii niż homoseksualizmu. Trudno sobie wyobrazić Gombrowicza jako orędownika związków partnerskich czy małżeństw jednopłciowych, skoro relacja seksualna mężczyzn w tym samym wieku była dla niego czymś wręcz obrzydliwym, a tylko miłość do chłopców, o tak, pederastia złączona z pedagogiką, wydawała mu się godna szacunku, wzniosła, twórcza. Podobnie Genet, mimo że stał się przecież prawdziwą ikoną ruchu gejowskiego, nie kroczył wcale drogą wyzwolenia, emancypacji. Ucieleśnienie modelu greckiego w życiu i pisaniu jest ich wspólnym doświadczeniem, finałem historii miłosnej, przezwyciężeniem lęku, wstydu, upokorzenia, wyjściem poza dialektykę przyciągania i odpychania, powrotem do domu. Nie prowadzi jednak do walki o prawa, czy choćby o zwykłą tolerancję.

Za to prowadzi w ciekawsze rejony. Pamiętamy ze szkoły „Ferdydurke”. I te belfersko-uczniowskie zmagania nieszczęsne: „młodość, „pupa”, palec „maczany”, „porwanie”, „chodzenie”, o co chodzi? Ratunku! A u ciebie…

„Pupa” z pewnością jest czymś więcej niż zwykłą pupą, ale gdy stary nauczyciel „delektuje się pupą moją: – Co za pupa – mruczał – niezrównana!”, to odsłaniają się chyba całkiem konkretne źródła tej czy innej metafory. Podobnie „chodzenie” – najważniejsze chyba zdarzenie u Gombrowicza, chodzenie za chłopcem, chodzenie na pikiecie… chodzenie z życia wzięte staje się obrazem pragnienia, którego nie można zaspokoić. A „młodość”? Dość już o niej napisano, a jednak wciąż się wymyka, bo nie jest taką czy inną wartością czy kategorią, lecz pewnym obrazem, przeżyciem, namiętnością. Przebywanie w niej upokarza i jednocześnie daje nadzieję tym, którzy ją stracili.

No i ta „nasturcja”. Myślisz, że masturbacja to jakieś słowo klucz w przypadku Gombrowicza i Geneta? MasturbacJa dla Geneta, który napisał najważniejsze powieści w więzieniu, uruchamiała nieumiarkowany świat wyobraźni, grę fantazmatów, w których odnajdywał siebie i tych wszystkich pięknych samców – zbrodniarzy, morderców. Ważna jest tu figura bożka Pana, w którą wpisuje się biografia Geneta, odrzuconego, wykluczonego, potwornego, który w wyobraźni rekompensuje sobie porażkę pogoni za nierealnym obiektem pragnień. W przypadku Gombrowicza tą figurą jest Diogenes, więc masturbacja na agorze, w przestrzeni publicznej, ujawnienie w obszarze polis tego, co odbywa się wyłącznie w oikos, w zaciszu domowym, pokazanie tego, o czym wszyscy wiemy, a tylko udajemy, że rzeczy mają się inaczej. MasturbacJa jest najwyższą wolnością i najwyższym zniewoleniem.

Historię miłosną czyta się jak powieść Gombrowicza/Geneta, no ale jednak jest ona doktoratem. Pisanym we Francji?

Rozpoznanie nastąpiło już w pierwszych miesiącach pobytu w Paryżu, gdy mieszkałem w kościele Saint-Ambroise w 11. dzielnicy i byłem tam klucznikiem, takim strażnikiem świętości. W salonie miałem ogromną rozetę, w toalecie słyszałem każdą uroczystość, w nocy siedziałem sobie w konfesjonale… To było całkiem materialne doświadczanie sacrum, które leży u źródeł wrażliwości Geneta. Po roku przeniosłem się do mieszkania przyjaciół, których nigdy nie było a z ich balkonu mogłem niemal dotknąć pierwszych grobów cmentarza, który wypełniał cały pejzaż. Samotność i rzeczy ostateczne – czy można mieć lepsze warunki do pisania? Do samego Spotkania doszło już w Berlinie, tam gdzie Gombrowicz pisał „Dziennik transatlantycki”, którego momentem centralnym jest właśnie spotkanie z Genetem, a jednocześnie, jak donosił Jeleńskiemu: dostał okropnego ataku pederastii, nic innego nie robił, tylko to właśnie z czterema na razie Niemczykami. Berlin to było intensywne życie nocne, bardzo dużo teatru, niemal każdy wieczór rozpoczynałem od spektaklu w Volksbühne albo i Schaubühne. To było „chodzenie”, „patrzenie”, no i „porwanie”. I wreszcie finał, czyli Rozstanie, odwlekane jak długo się dało, a przecież od samego początku nieuchronne, te smutne powroty do Warszawy i Krakowa, powroty do rzeczywistości i w końcu szczęśliwy powrót do domu.

Nie było problemów z obroną doktoratu?

Były i to niemałe. Właściwie obrona na Uniwersytecie Warszawskim zakończyła się bez ogłoszenia wyniku, a część polskiej komisji, która głosowała przeciwko lub wstrzymała się od głosu, po prostu opuściła salę. Trudno stwierdzić, w czym dokładnie tkwił problem. Nawet w trakcie obrad niejawnych nie ujawnił się żaden merytoryczny argument przeciwko. Komisja francuska, która przyznała mi najwyższą notę, była zdumiona takim obrotem sytuacji. Tak czy inaczej, wszyscy poszliśmy na kolację do MiTo i atmosfera wcale nie była grobowa. Pamiętam, że na torcie (to pomysł rodziców) były logotypy Sorbony i UW i najpierw wszyscy nakładali sobie wyłącznie Sorbonę w jakimś takim geście sprzeciwu, ale później UW okazał się równie smaczny (śmiech). Po trzech dniach nastąpiło zmartwychwstanie. Dziekan powołując się na rozmaite paragrafy dopatrzył się uchybień proceduralnych i przewagą jednego głosu dostałem rekomendację także polskiej komisji. Dziś to doświadczenie wydaje mi się niezwykle cenne, utwierdza mnie w przekonaniu, że za pisanie zawsze trzeba zapłacić pewną cenę.

Pofantazjujmy. Gombrowicz wychodzi z hotelu i rzeczywiście spotyka Geneta Co dalej? Dokąd idą? Co się dzieje?

Nigdzie nie idą i nic się nie dzieję. Spotkania u jednego i drugiego uwodzą, gdy są wyobrażone, a kiedy się spełniają przynoszą jedynie rozczarowanie. Ale w porządku. Może właśnie dlatego, pofantazjujmy. Genet, który wielokrotnie trafiał do więzienia za kradzież książek mówi na przykład tak: Salut Witold, właśnie ukradłem Twoją „Pornografię”! O tam, zobacz, w księgarni za rogiem. Gombrowicz na to: Bonjour Monsieur, ukradłeś mi Pan całą moją literaturę! Genet: Ah bon, to chodźmy gdzieś, ja pójdę przodem a Ty za mną, w porządku? Gombrowicz: Nie, już nie, to ja pójdę przodem, a Pan pójdzie za mną. I co? I nic. I stoją tak i patrzą na siebie przez chwilę a po tej chwili odchodzą, każdy w swoim kierunku…

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Uchodźcy to My

Musieliście kiedyś uciekać przed słowem „pedał”, „lesba”, „zboczeniec”? Uciekać z relacji, podwórka, domu, religii, miasta? Udawać kogoś, kim nie jesteście? Znamy to do znudzenia. Wiemy sporo o strachu. Jesteśmy uchodźczyniami i uchodźcami w homofobicznym kraju – pisze specjalnie dla „Repliki” Robert Rient, autor autobiograficznej powieści „Świadek”

 

foto: Magda Kuc

 

Poruszał się z nonszalancją, chociaż musiał być wyczerpany. Dzisiaj przeszedł już ponad dziesięć kilometrów, przed nim – minimum siedem. Pomyślałem, że porusza się jak dama z czarno-białego filmu, z gracją, seksownie. Na głowie miał przyczepioną miniaturową parasolkę w kolorach tęczy. Praktycznie, bo padało tej nocy. I prowokacyjnie. W lewej ręce trzymał szal, może to była kurtka, a może to moje oczy dodawały mu atrybutów z wdzięczności za ten ruch bioder, za tęczową parasolkę. Zwróciłem na niego uwagę, bo był inny od tysięcy, których widziałem w ostatnich dniach. Przeszedł obok mnie, nie zauważył, po kilku sekundach zniknął w ciemnościach.

Musieliście kiedyś uciekać przed słowem „pedał”, „lesba”, „zboczeniec”? Uciec z relacji, podwórka, domu, religii, miasta? Udawać kogoś kim nie jesteście? Znamy to do znudzenia. Wiemy sporo o strachu. Jesteśmy uchodźczyniami i uchodźcami w homofobicznym kraju. Uciekamy przed wrogością, upokarzaniem, pomijaniem. Uciekamy od wojny w rodzinnym domu do miłości, seksu, związku w wymarzonym domu.

Nieznajomego z parasolką na głowie zobaczyłem w Chorwacji, dziesięć kilometrów za granicą z Serbią, w miejscowości Bapska. Zmierzał do tymczasowego obozu dla uchodźców w Opatovac. Pojechałem tam z grupą wolontariuszy zebranych wokół inicjatywy „Chlebem i Solą”. Chciałem zobaczyć uchodźców, spojrzeć im w twarz, pomóc, gdyby pomoc okazała się potrzebna. W dwóch busach zawieźliśmy kilkaset śpiworów, karimat, worki pełne ciuchów, kilkadziesiąt butów. Wszystkiego było za mało, szczególnie butów. Za zebrane od znajomych pieniądze kupiliśmy kilkaset kilogramów bananów, setki butelek z wodą mineralną i kolejne setki batoników energetycznych.

Wielki przypływ

Przez Morze Śródziemne dotarło w tym roku do Europy Zachodniej ponad 515 tys. uchodźców i imigrantów (stan z 29 września 2015 r. za UNHCR). Ta pozornie przerażająca liczba to tylko garstka ludzi. 5 milionów uchodźców z Syrii uciekło do 60 obozów w Turcji, Libanie, Jordanii i Iraku. Około 7 milionów migruje wewnątrz Syrii. Do tego dochodzą ofiary wojny, głodu i biedy z Erytrei, Afganistanu, Iraku i innych państw. Wśród nich są osoby homoseksualne, transseksualne. Idą do Europy, w której prawa mniejszości seksualnych, w wielu miejscach, wciąż nie są szanowane. Ale nad tym, że zmierzają do naszego kontynentu, warto się zatrzymać. „Ci ludzie z Afryki przychodzą, żeby powiedzieć nam, jak nas odbierają, kim dla nich jesteśmy. I po to, żebyśmy sprawdzili, czy znajdujemy w sobie tę łaskę, którą oni w nas dostrzegają, i czy potrafimy jej sprostać” – napisał Jarosław Mikołajewski słowami księdza Don Mimmo we właśnie wydanej, fenomenalnej książce „Wielki przypływ”. „Mówią nam, że dla nich jesteśmy bogaci i szczęśliwi. Inaczej by się tu nie zjawili. Nie uciekaliby do nas od biedy. Mówią, że z ich perspektywy żyjemy w braterstwie i pokoju. Bo inaczej nie uciekaliby do nas od wojny. I kiedy oni zadają nam swoje pytanie, bez słów, samym pojawieniem się w naszych domach, jesteśmy zdezorientowani. Bo my myślimy na ogół o sobie jako o źle opłacanych, niedocenianych, pomijanych, przepracowanych, poddawanych przemocy”.

Wysokie piętro w piekle

Podsłuchiwałem niedawno gejów siedzących w warszawskiej restauracji na Placu Zbawiciela. Mówili o miłości, problemach w pracy, problemach z głupim szefem. Potem komentowali wjeżdżające na stół potrawy, smak wina. Za rachunek musieli zapłacić więcej niż 200 zł. Tymczasem 31 zł przekazane fundacji Polska Akcja Humanitarna gwarantuje pięcioosobowej rodzinie w Syrii zapas wody na miesiąc. Za 170 zł można kupić miesięczny pakiet żywnościowy. Polska od wielu lat jest głównym beneficjentem funduszy z UE. W latach 1990-2000, przeliczając na jednego mieszkańca, żaden kraj na świecie nie otrzymał większej pomocy. W 2014 r. na pomoc najbiedniejszym krajom świata przeznaczyliśmy zaledwie 0,08 proc. PKB, chociaż w 2005 r. postanowiliśmy, że będzie to 0,33 proc. Jesteśmy skrajnie niegościnnym i jednym z najbardziej skąpych krajów Unii.

Z pewnością są różne poziomy piekła. Mieszkamy na wysokich piętrach. Zafascynowany obserwowałem jakiś czas temu zdjęcia całujących się par w ramach akcji „Repliki” pt. „Buziak na przekór homofobom”. Do tego coraz więcej zdjęć wyoutowanych polityków przed wyborami. Boimy się, ale z pewnością nie tak, jak uchodźcy, którzy stracili domy, pracę, bliskich, często również tożsamość.

Gej musi wiedzieć

W ostatnich dniach zaobserwowałem dziwne zjawisko. Znajomi na Facebooku wrzucali linki do ksenofobicznych tekstów na temat uchodźców pochodzących z „Frondy”. Pewna dziennikarka napisała, że boi się tego napływu obcych, a na dowód przytoczyła (sfabrykowaną) opowieść geja, pracującego jako przewodnik wycieczek. Opisał uchodźców jako agresywny motłoch. Dziennikarka podkreślała, że to gej, więc należy go słuchać. Ciekawe zjawisko. Niektórzy postrzegają osoby homoseksualne jako te, które pozostają uwrażliwione na los obcego, innego, dyskryminowanego. Przecież wiemy, jak to jest. Mam nadzieję, że naprawdę wiemy i pamiętamy, że nie ulegamy ksenofobicznej, histerycznej narracji i nie stajemy w jednym szeregu z prezesem Kaczyńskim, który powiedział: „Różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne”. Historia zna te porównania z czasów faszyzmu. Ruch wyzwolenia osób LGBTQ wie, czym kończy się nazywanie ludzi gorszymi, chorymi, nazywanie ludzi robactwem.

„Mówię im również: jakie to szczęście, że uchodźcy są właśnie tutaj, że możemy ich widzieć, spotykać. Bo myślenie o kimś, kogo się nie zna, wystawia na pokusę potwornego grzechu. Grzechu rasizmu. Kiedy myślimy o przybyszach mających inny kolor skóry, inną religię i obyczaje, którzy do naszych problemów dorzucają własne, a przy tym wyrywają nas ze świętego spokoju, łatwo jest myśleć o nich z nieprzyjaźnią. A kiedy widzisz tonącą matkę z dzieckiem na rękach, nie masz w sobie miejsca na rasizm. Stajesz się nimi. Współczujesz, czyli czujesz tak samo, jak oni. Ratujesz ich jak własną rodzinę” – pisze Mikołajewski w „Wielkim przypływie”.

Marzeniem większości uchodźców jest żyć, w tysięcznym tłumie widziałem tylko jednego, który miał odwagę założyć na głowę parasolkę w kolorach tęczy. Uciekają przed tym, czego i my się boimy. Przed ślepą religią, przed terroryzmem, przed bólem i upokorzeniem, przed wojną. Marzą o wolności, marzą o domu i pracy. Może gdy ją znajdą, odważą się marzyć o miłości.

 

***

„Świadek” (wyd. Dowody na Istnienie, 2015) to opowieść non-fiction o ucieczce ze szczególnego więzienia – więzienia dla mózgu. Łukasz urodzony w rodzinie świadków Jehowy opowiada o wykluczeniu chłopca z „kociej wiary” w Polsce lat dziewięćdziesiątych, o wykluczeniu i odrzuceniu przez rodzinę po odejściu od religii. To opowieść o poszukiwaniu tożsamości w oparach Boga, seksu, medytacji, narkotyków, kobiet i mężczyzn. A w końcu, to opowieść o dojrzewaniu do akceptacji swojej orientacji seksualnej.

„Wiem o kilkudziesięciu, że się ukrywają – kilkunastu znam osobiście, aktorka, aktorzy, muzyk, wokalistka, dramaturg, reżyser, reżyserka, dziennikarki, dziennikarze, tancerz, choreograf, recenzent, pisarze, prezenterzy. Niemożliwe, żeby po ich wyjściu z szafy nie doszło w Polsce do realnej zmiany.

O ten.
Też gej?
Tak.
Żonę ma?
Nie.
Pokazuje mi kolejnego brata starszego, który ukrywa swoją orientację seksualną przed zborem, rodziną. Kto o tym wie? Jego mama, Jehowa i on sam. Nie trafi nigdy do domu Betel, ale dopóki nie praktykuje swoich pragnień, jest dla niego miejsce w zborze. A jeśli postara się jeszcze trochę bardziej, Jehowa wyjmie mu ten cierń.
I wsadzi komuś innemu.
Wiesz co mnie najbardziej złości?
Nie mam nic przeciwko?
Śmiejemy się. Nie mam nic przeciwko – niekiedy tak mówią. Pełni uśmiechu obcy tak mówią na wieść, że jestem gejem.

Nie mówcie mi, proszę, nigdy, że nie macie nic przeciwko, to się niczym nie różni od słów tych, którzy mają coś przeciwko” (fragment książki „Świadek”)

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość w Wenecji

O jego debiutanckiej powieści „Łza i morze” i o polskim światku reklamy z perspektywy świadomego geja z Marcinem Nowakiem Lubeckim, dyrektorem kreatywnym agencji LOWE, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. mat. pras

 

Polski konserwatywny kryptohomoseksualista w wieku zaawansowanym marzy o śmierci w Wenecji, ale gdy do niej przybywa, ulega erotycznej fascynacji pięknym blondynkiem. Relacja z Davidem, uosobieniem amerykańskiej niewyparzonej, buńczucznej, naiwnej i ideowej młodości, stanie się nagle ważna dla statecznego Tadeusza Sokołowskiego, prezesa Związku Literatów Polskich. Dziś Tadeusz, bohater twojej książki „Łza i morze”, wydaje się postacią nie z tego świata.

Ma żonę i nie ma zamiaru rezygnować z rodziny, to dla niego oczywiste. Ma też samoświadomość, ale taką, jaką mieli pewnie Andrzejewski czy Iwaszkiewicz, który jest w pewnym sensie prototypem Sokołowskiego. Nie jest to samoświadomość emancypacyjna, z naszych czasów. Oni wtedy naprawdę nie widzieli nic złego w tym, co dziś my nazywamy prowadzeniem podwójnego życia. Nie było kategorii takich, jak coming out – jesteśmy w roku 1964, przed rewolucją seksualną, przed Stonewall.

A David? Jest już zwiastunem tego, co moglibyśmy nazwać seksualnym wyzwoleniem?

Tak, David jest jakby wysłannikiem z przyszłości. Nie jest homoseksualistą, dziś powiedzielibyśmy raczej, że jest biseksualny. Ale on sam nie lubi sztywnych kategorii i jest otwarty na rożne doznania. Czyta Wilhelma Reicha i traktuje erotyzm jako twórczą energię, która powinna zostać uwolniona spod kulturowych represji. Wierzy, że w ten sposób można zbudować lepsze społeczeństwo, w którym każdy będzie czuł się, jak u siebie w domu i pracował dla wspólnego pożytku. Cała grupa teatralna Living Theatre, do której należy David, to rewolucjoniści, protohippisi, którzy zapowiadają przełom kontrkulturowy. Ich mottem mógłby być znany slogan hippisów „Bądź realistą, żądaj niemożliwego!“. Dlatego tak interesujące wydało mi się spotkanie tych postaci: rewolucjonisty, idealisty i maksymalisty Davida oraz Tadeusza, pragmatyka, kalkulującego taktyka i realisty. Pisarz z jednej strony pozostaje pod urokiem młodzieńczej energii chłopaka, z drugiej – dostrzega płycizny jego wizji i brak realizmu. Ale w wyniku spotkania z Davidem musi przemyśleć swoje życie i wywrócić je do góry nogami. Choćby na chwilę.

Zadbałeś też o realia. Living Theatre naprawdę wtedy gościł w Wenecji.

A Julian Beck, jeden z jego założycieli, naprawdę miał zamiar wpuszczać LSD do kanalizacji miejskiej.

Opisujesz też wyzwalające orgie seksualne. Fakt?

To już sobie wymyśliłem, ale oni urządzali takie rzeczy na scenie, więc wydaje mi się, że byliby skłonni tym bardziej za kulisami.

Skąd pomysł, by umieścić akcję w 1964 r.? To czasy, których sam nie możesz pamiętać.

Wybór roku 1964 był motywowany historycznie – chciałem dać bohaterowi pretekst do wyjazdu z Polski: niechęć do udziału w zamieszaniu politycznym po wybuchu skierowanego przeciw cenzurze Listu 34. Stąd też przedemancypacyjną mentalność Tadeusza jako część jego wiarygodnej, nieanachronicznej konstrukcji. Gdy okazało się, że w latach 60. we Włoszech przebywał Living Theatre, zaświtała mi idea, by zderzyć te dwie sytuacje i zobaczyć jak to będzie grać. Wtedy też przypomniałem sobie o swoim starym pomyśle: napisania drugiej części „Śmierci w Wenecji”.

Obiekt pożądania starego homoseksualisty z opowiadania Manna u ciebie sam staje się starym homoseksualistą pożądającym młodego chłopaka.

Tak, u mnie prawie wszystko jest jak w noweli Manna, tylko na odwrót, przedstawione w formie pastiszu, w sensie, jaki nadał mu Frederic Jameson: że pastisz to parodia pozbawiona poczucia humoru. Książka Manna była dla mnie ważnym doświadczeniem czytelniczym w momencie, kiedy kształtowała się moja własna świadomość intelektualna, estetyczna i seksualna. Chciałem na swój sposób oddać mu hołd.

Polskie powieści gejowskie najczęściej dzieją się tu i teraz. Na tym tle „Łza i morze” jest dość unikatową pozycją.

Pisząc, nie myślałem o tej książce jako o powieści gejowskiej, ale jeśli ktoś ją tak odbiera, to nie mam z tym problemu. W „Śmierci w Wenecji” historia opowiedziana jest tak, że to, co można by opisać w kategoriach pożądania i fascynacji erotycznej, jest przedstawione jako spotkanie z absolutem, boskością i w konsekwencji ze śmiercią. Taka uniwersalizacja i sublimacja doświadczenia erotycznego może być też kluczem do zrozumienia postaci Tadeusza. On ma tendencje do postrzegania zrepresjonowanego pożądania w kategoriach wzniosłych i nawet mistycznych. A przecież chodzi o pisarza homoseksualnego i jego fascynację homoerotyczną.

Właśnie. Posługujesz się stylem jakby z Iwaszkiewicza, z epoki „niewyrażalnego pożądania”, ale to pożądanie wyrażasz, w odróżnieniu od „Śmierci w Wenecji”.

Chciałem opisać prawdziwie erotyczną fascynacją człowiekiem, a nie erotykę spod znaku śluzu i tanich chwytów. Buzującą, ale ujętą w karby rygorystycznej formy. Miała być w książce raczej emanacją psychiki bohatera. Niektórzy mi zarzucali: „dobra książka, ale gdyby tak więcej w niej seksu było…”.

to łatwiej byłoby ją postawić na półce obok Szczygielskiego, Millera, Zygmunta, Żurawieckiego?

Jestem otwarty na rozmaite odczytania. Jestem gejem i napisałem książkę o homoseksualiście żyjącym w zupełnie innych okolicznościach kulturowych i społecznych. Witkowski, Miller czy Zygmunt nie byli moimi punktami odniesienia. Powieść właściwie wywodzi się i rozgrywa w świecie literatury. Niektórzy mówili nawet, że odczytują ją jako uniwersalną opowieść o tęsknocie starości za młodością. Wydaje mi się, że jest to książka ostentacyjnie antyrynkowa i niewpisująca się w żaden trend. Mam wrażenie, że pisarze nie lubią szufladkowania – ja unikam go także w sferze seksualnej. Dopiero co powiedziałem, że jestem homoseksualistą – OK, ale kategorie „gay”, „lesbian”, „queer” traktuję jak niedomknięte szufladki. Uważam, że miłość jest wejściem w pole pragnienia osoby pragnącej – może to uczynić zarówno mężczyzna, jak kobieta. A może w ogóle miłość to tylko złudzenie, jak uważa mój bohater…

Tadeusz nie sądził, żeby ktoś odważył się napisać o miłości między dwoma mężczyznami w poważnej pracy biograficznej, w każdym razie nie w kraju. Przyznaje też, że wszyscy jego homoseksualni koledzy mają żony i rodziny i że to jest oczywiste. Chciałeś pokazać tę niebagatelną zmianę, jaka w ostatnim połwieczu nastąpiła w dyskursie emancypacyjnym?

Absolutnie tak. Akcja dzieje się w momencie dużej zmiany społecznej, bo ci aktorzy z Living Theatre zapowiadają już rewolucję seksualną, której my w Polsce nie doświadczyliśmy, a przynajmniej nie w takim stopniu. Są już z tego przyszłego, wyemancypowanego (głownie zachodniego) świata, w którym gej jest częścią codzienności i nie ma w nim ani zła, ani tajemniczości. To, co mówi bohater, to żart, rodzaj mojej złośliwości wobec kronikarzy życia Iwaszkiewcza i, ogólnie, niewyobrażalnego dla mnie podejścia biografów do kwestii homoseksualności twórców. Wciąż pokutuje przeświadczenie, że obecność wątku homoseksualnego świadczy negatywnie o biografii, ponieważ tego typu pożądanie jest degradujące i nie zasługuje na włączenie w obręb oficjalnej narracji. Fakt, że dziennik intymny Gombrowicza, obfitujący w wątki homoerotyczne, nazywa się „nocnikiem”, dobrze pokazuje, w jakim paradygmacie myślowym się obracamy. Mentalnie wciąż tkwimy w Polsce sprzed Stonewall.

Jako pisarz jesteś debiutantem, ale w ruchu LGBTQ funkcjonujesz już od jakiegoś czasu jako przedsiębiorczy, wyoutowany dyrektor kreatywny agencji reklamowej LOWE. Współpracujesz z Kampanią Przeciw Homofobii. Ostatnia kampania społeczna promująca instytucję związków partnerskich, „Najbliżsi obcy” to twoja idea.

Od początku pracy w LOWE Warsaw, wraz z Kingą Grzelewską, mieliśmy jasność, że powinniśmy robić coś, co spowoduje, że ten kraj będzie taki, jaki wydaje się nam, że powinien być. Oprócz wciskania ludziom kolejnych ofert i produktów, chcemy też robić w reklamie coś pożytecznego. Od pięciu lat współpracuję z KPH. Walka o prawa mniejszości LGBTQ jest dla mnie ważna i, jak widać, niełatwa – od wielu lat nie można przepchnąć ustawy o związkach partnerskich! Naszą pierwszą kampanią była chyba ta dotycząca odpisania 1% z podatków dla KPH, a najgłośniejszą – na pewno ta z zeszłego roku: „Rodzice, odważcie się mówić”.

Gejom i lesbijkom towarzyszyli ich akceptujący rodzice, również ci znani, jak aktorzy Władysław Kowalski czy Mirosław Zbrojewicz.

Opowiedzieliśmy o rodzinie, czyli centralnej fi gurze naszej kultury, ale w sposób subwersywny. Pokazaliśmy, że w tych rodzinach są też homoseksualiści, będący ich pełnoprawnymi członkami. Co więcej, te rodziny akceptują ich homoseksualizm, przez co cała narracja o gejach i lesbijkach jako outsiderach i wyrzutkach oraz rodzinie jako rezerwuarze wartości katolickich została zdekonstruowana.

Branża reklamowa ma opinię takiej, w której jest nadreprezentacja gejów. Ale właściwie gdzie oni są? Jesteś pierwszym specem od reklamy, z którym udaje nam się porozmawiać.

Jak widać, niewiele jest agencji reklamowych, które chcą zajmować się podobnymi tematami. Opinia o „gejowskiej” branży reklamowej jest zdecydowanie przesadzona. Być może pracuje tutaj więcej osób o nieheteronormatywnej orientacji, ale według mojego rozeznania wcale nie dużo więcej. Zresztą sama obecność gejów i lesbijek w reklamie nie wpływa na zmianę dyskursu, sposobu mówienia, myślenia i zachowań. Z tym jest tak samo, jak wszędzie w kraju: tu też nadal największą obelgą jest powiedzieć do kogoś „ty pedale”.  

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Malwina Pająk „Lukier“

wyd. Znak, 2019

 

 

Debiut. „Lukier” to dziejące się współcześnie w Warszawie historie dwóch kobiet – Anny i Julki. Anna ma 36 lat, pracuje w agencji reklamowej i ma atrakcyjnego, młodszego męża Kubę. W ich związku właśnie zgrzyta. Julka rzuciła studia, zarabia w barze Unisex i handluje kokainą. Jednym z jej klientów jest świetny w łóżku Kosma. Przyjaciółką i okazjonalną kochanką Julki jest transpłciowa Lola, która zbiera na operację (ma dużego penisa, o czym czytamy nie raz), pracując w gejowskim klubie. Marzy o założeniu rodziny z dziewczyną, ale póki co imprezuje „od wtorku do niedzieli”. W ten sposób trafiamy m.in. na vogueingowy bal. Wśród przyjaciół Julki poznajemy też Maćka, geja, który zaczyna stały związek. I jest jeszcze jeden wątek LGBT, ale nie zdradzam. Malwina Pająk ma słuch do potocznego języka, zmysł obserwacyjny i poczucie humoru. Dialogi skrzą się od ciętych ripost, pieprznych słówek i angielskich wstawek. Prosta powieść o „słoikach” okazuje się niebanalna i „łobuzersko” feministyczna. Dedykowana jest „dziewczynom” – nie mam wątpliwości, że w szerokim pojęciu tego słowa. (Kim Lee)  

 

Tekst z nr 78/3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jonas Gardell „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek, tom II: Choroba”

Wyd. W.A.B.

 

 

W „Miłości”, pierwszym tomie trylogii, Jonas Gardell zostawia Benjamina i Rasmusa, zdawałoby się, na progu szczęścia i spełnienia. Jednak bohaterowie żyją w Szwecji lat 80. – kraju nie tak tolerancyjnym jak dziś – i przyjdzie im zapłacić wysoką cenę za miłość. „Choroba”, druga część cyklu, przedstawia m.in. trudy wzajemnego docierania się w związku, coming outy skutkujące zerwaniem relacji rodzinnych, rozpaczliwe próby poskładania sobie świata na nowo oraz to najgorsze: zmaganie się z AIDS, chorobą wówczas śmiertelną. Szwedzki prozaik skupia się na psychologii bohaterów i trzeba przyznać, że ich portrety szkicuje z prawdziwą wirtuozerią. Obecne w „Miłości” niepokoje związane z tajemniczą chorobą nękającą homoseksualnych mężczyzn, w „Chorobie” zmieniają się w panikę. Gardell w „reportażowych” partiach tekstu oddaje nastroje społeczne panujące w Szwecji w tym czasie. Przytacza szereg artykułów i wypowiedzi dotyczących AIDS, czytamy m.in. o propozycjach oznakowania zakażonych tatuażami lub zamknięcia ich w specjalnie wyizolowanych strefach, gdzie mogliby umrzeć. „Choroba” jest jakby literackim pomnikiem ofiar tamtego czasu – ludzi żyjących z „wyrokiem” śmierci, otoczonych powszechną pogardą i nienawiścią. (MPU)

 

Tekst z nr 51/9-10 2014.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Efekt Anny Grodzkiej?

W ciągu ostatnich 18 miesięcy wyszło więcej książek o tematyce trans niż przez poprzednie ćwierćwiecze

 

 

Wprawdzie twórczość literacka osób transpłciowych w Polsce oraz tematyka trans w polskiej literaturze to dwie różne sprawy, ale one obie do niedawna niemal u nas nie istniały. Nagle w ciągu ostatnich 18 miesięcy wyszło więcej książek o tematyce trans niż przez poprzednie 25 lat. Ich autor( k)ami są – za wyjątkiem Natalii Osińskiej – osoby trans. Jak wyjaśnić ten niespotykany boom? Owszem, cała społeczność LGBT powoli się otwiera, ale w przypadku osób trans, mamy do czynienia ze zmianą skokową. Czy to wydłużony w czasie efekt Anny Grodzkiej, której mandat poselski uzyskany w 2011 r., sprawił, że tematyka transpłciowości znalazła się w głównym nurcie debaty społecznej?

Jeśli osoba transpłciowa chwyta za pióro, to z reguły chce wykorzystać swój talent, by opisać własne zmagania z transpłciowością. To zupełnie zrozumiałe: „Przecież prawie nikt przede mną „tego” nie opisał” – to pewnie jedna z pierwszych myśli, które przychodzą do głowy autor(k)om. Powstają w ten sposób ciekawe dokumenty poszczególnych tranzycji i ten nurt na razie w literaturze tworzonej przez osoby transpłciowe dominuje. Pojawiają się też jednak wyjątki, które znamionują, że transpłciowi autorzy będą zaznaczać swoją obecność także na innych literackich polach.

Przed 2015

Pierwszą polską książką o tematyce trans są zapiski Ady Strzelec „Byłam mężczyzną” (Dom Wydawniczy Szczepan Szymański) z 1992 r. Na drugą trzeba było czekać ponad 10 lat: w 2005 r. pojawiła się powieść autobiograficzna Daniela Zamojskiego „Aleksandra Zamojska jest mężczyzną” (Lamba). Następna była autobiografia Anny Grodzkiej „Mam na imię Ania” (W.A.B. 2013). Do tego dodać należałoby jeszcze wydany przez portal www.crossdressing.pl zbiór twórczości literackiej (przede wszystkim opowiadań) osób transpłciowych „Namaluj mi wiatr” (Kabaret 2007) – i tak mamy komplet polskiej literatury tematycznie związanej z transpłciowością.

Wysyp

Dlatego też aż osiem pozycji, które wyszły w ciągu ostatniego półtora roku, można nazwać przełomem. Wymieńmy je chronologicznie:

  1. Marianna Klapczyńska, „Dzikie gęsi”, Witanet 2015,
  2. Kinga Kosińska, „Brudny róż. Zapiski z życia, którego nie było”, Nisza 2015,
  3. Maciej Loter, „Chłopiec w czerwonej sukience”, Videograf 2016,
  4. Lukrecja Kowalska, „Lukrecja w ciele Krzyśka”, Ridero 2016,
  5. Lukrecja Kowalska, „Opowieści rożnej treści”, Ridero 2016,
  6. Wujek Lucyfer, „Bądź sobą, pozbądź się presji”, Ridero 2016,
  7. Emilia Japońska, „Zrozumienie”, wydana własnym nakładem, 2016.
  8. Natalia Osińska, „Fanfik”, Krytyka Polityczna, 2016

Ten nagły urodzaj wzbudził sporą sensację w samym środowisku osób trans w naszym kraju, a i odbił się echem poza nim. Stało się tak m.in. za sprawą głośnego, nagrodzonego na wielu festiwalach filmu Karoliny Bielawskiej „Mów mi Marianna”, opowiadającego zawiłą, dramatyczną historię Marianny Klapczyńskiej. Na fali popularności filmu płynęły jej wspomnienia zatytułowane „Dzikie gęsi”.

Następnie za sprawą wydawnictwa Nisza głośno się stało o Kindze Kosińskiej i jej „Brudnym różu”. Przyznać trzeba, że Nisza poświęciła wiele energii promocji tej książki – i udało się. „Brudny róż” zebrał całą garść pozytywnych recenzji, a sama Kinga Kosińska zjechała Polskę ze spotkaniami autorskimi. Aż dziwne, że dysponując niemal równorzędnym materiałem, inne wydawnictwo – Videograf – nie promowało tak mocno książki Macieja Lotera – a było warto. Gorąco lekturę „Chłopca w czerwonej sukience” polecam.

Każda z powyższych pozycji to inna książka, inna opowieść, inna osobowość autora – łączy je natomiast zapis doświadczenia bycia osobą trans we współczesnej Polsce.

Gdyby przyjąć tylko literackie kryteria, palma pierwszeństwa należałaby się zapewne właśnie Kindze Kosińskiej i Maciejowi Loterowi – to bardzo sprawnie napisane (mimo że debiutanckie) autobiografie z elementami literatury psychologicznej, stworzone przez ludzi mających niewątpliwy talent pisarski, do tego dobrze zredagowane i profesjonalnie wydane. Już czekam na kolejne literackie wypowiedzi obojga autorów.

Zupełnie inny, zdecydowanie mniej literacki charakter mają wspomnienia Marianny Klapczyńskiej z jej niezwykle trudną, najeżoną przeciwnościami losu drogą (Marianna uległa częściowemu paraliżowi niedługo po przejściu procesu korekty płci), czy zapiski Lukrecji Kowalskiej niosące ze sobą spory ładunek emocjonalny przeplatany kronikarskimi notatkami.

Jeszcze czymś innym jest monolog Emilii Japońskiej, będący, jak przyznaje sama autorka, formą dyskusji z niezorientowanym w temacie czytelnikiem. Natomiast Wujek Lucyfer przedstawia swoisty poradnik – zdając relację ze swej tranzycji, analizuje własne refleksje, wyciąga wnioski, dzieli się nimi z czytelnikami i radzi, jak unikać błędów. Jeszcze inny „typ” reprezentuje „Fanfik” Natalii Osińskiej – to powieść napisana głównie z myślą o młodzieżowym czytelniku, w której główną postacią jest osoba trans. Proces jej samoakceptacji jest centralnym, ale nie jednym wątkiem fabuły.

Dajemy świadectwo

Wzrastająca liczba „trans książek” cieszy, bo jest najlepszym świadectwem tego, że osoby transpłciowe chcą mówić o sobie, o swych zmaganiach z tożsamością płciową i trudnej drodze, jaką przechodzą, by móc być sobą. W każdej z powyższych książek znajdziemy wstrząsające doświadczenia odbijania się o mur niezrozumienia, walki z własnym „ja”, prób spełnienia oczekiwań społecznych, a także przełamywania barier oraz, wreszcie, triumfu odwagi i bezkompromisowości w dążeniu do odzyskania siebie. Cała ta wyczerpująca „podróż” od odrzucenia własnej tożsamości płciowej, zaprzeczenia własnemu „ja” do pełnej samoakceptacji i zrozumienia siebie jest tak unikalna, że zarówno dla osób ze środowiska trans, jak i czytelników spoza, często mniejsze znaczenie mają walory literackie, a większe – ich wartość dokumentalna.

Autorzy inspirują się nawzajem. Kiedy napisałam pierwszą książkę, wiedziałam już, że będę chciała napisać coś jeszcze – „Brudny róż” Kingi Kosińskiej i spotkanie z autorką stały się dla mnie inspiracją do napisania drugiej części moich przeżyć związanych z tranzycją – opowiada Lukrecja Kowalska.

Książka Emilii Japońskiej powstała na bazie materiału stworzonego na konkurs literacki zorganizowany w ubiegłym roku przez Fundację Trans-Fuzja i Stowarzyszenie Tolerado. Forma jest ograniczona przez wymagania konkursowe – wyjaśnia Emilia – Najciekawsze mam dopiero do powiedzenia – dodaje i potwierdza, że już pracuje nad „czymś więcej”.

Jeszcze do niedawna publiczne mówienie o własnej transpłciowości było niemal nie do pomyślenia, a jeśli ktoś już się na to zdecydował, skrzętnie ukrywał prawdziwe dane i wizerunek (jak Ada Strzelec, która na zdjęciach w swojej książce występuje z zasłoniętą twarzą). I choć niektórzy jeszcze wciąż z różnych powodów ukrywają się pod pseudonimami (jak Emilia Japońska czy Wujek Lucyfer, którego pseudonim jest z rozmysłem budowaną marką), to nie brak też autorów w pełni ujawnionych, posługujących się autentycznymi danymi (Kinga Kosińska, Maciej Loter) i wizerunkiem (Lukrecja Kowalska, Wujek Lucyfer). Myślę, że tych materiałów będzie coraz więcej – uważa Wujek Lucyfer. Bo tak: jedna osoba napisała książkę i nic strasznego się nie stało, druga napisała i znów nic strasznego się nie stało. Jest coraz lepiej, więc myślę, że coraz więcej osób będzie pisało o sobie.

Biorąc pod uwagę literackie kryteria, palma pierwszeństwa należy się Kindze Kosińskiej za „Brudny róż” i Maciejowi Loterowi za „Chłopca w czerwonej sukience”

Trans i inne kwestie

W środowisku słychać o co najmniej kilku publikacjach w przygotowaniu. Z krążących pogłosek wynika, że możemy się spodziewać już nie tylko literatury związanej tematycznie z transpłciowością i radzeniem sobie z przeciwnościami, jakie niesie życie z nią. Wcześniej czy później któraś osoba transpłciowa napisze jakąś większą formę literacką zupełnie niezwiązaną z transpłciowością. Pierwsze zwiastuny już mamy: Lukrecja Kowalska wydała w minionym roku jeszcze jedną pozycję, właśnie taką: jej tomik „Dwa opowiadania” (Ridero 2016) poświęcony jest emocjonalnym związkom z ważnymi osobami w życiu autorki (dochód z książki Lukrecja przeznaczyła na wspieranie zwierząt w swej rodzinnej miejscowości).

Na wspomniany konkurs literacki Trans- Fuzji i Tolerado wpłynęły także prace odbiegające tematycznie od transpłciowości (publikacja pokłosia konkursu jest w przygotowaniu, a samo zwycięskie opowiadanie „Asfaltowa Madonna” Krystyny Ponder opublikowała „Replika” w numerze 62).

Warto też wspomnieć o opublikowanej kilka lat temu, niezwiązanej z transpłciowością książce znanego w społeczności transpłciowego blogera Marcina Rzeczkowskiego „Oswojenie tygrysa. Jak żyć z diagnozą trudnej choroby?” (Ekademia 2011).

No bo kto powiedział, że jeśli osoba transpłciowa bierze się za pisanie, to musi pisać tylko o swojej nienormatywnej tożsamości płciowej? Czekam na poczytnego trans autora/autorkę, który odniesie sukces, pisząc zarówno o transpłciowości, jak i poruszając inne kwestie.

Edyta Baker – transkobieta w trakcie korekty płci, transaktywistka, prezeska Fundacji Trans-Fuzja działającej na rzecz osób transpłciowych. Z zawodu – dziennikarka.

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maczo inaczej

O związkach homoseksualnych w starożytnej Grecji i o tym, jak oduczyć się homofobii z Jakubem Szamałkiem, archeologiem, autorem kryminałów „Kiedy Atena odwraca wzrok” i „Morze Niegościnne”, rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Bardzo dla mnie denerwującym wątkiem pobocznym tej historii były związki homoseksualne między młodymi chłopcami i panami w dość podeszłym wieku. Nie przepadam za taką tematyką, mimo iż nic nie mam do takich ludzi, ale wiadomo: wolałabym, żeby działo to się nie na moich oczach. To post czytelniczki pod jedną z recenzji twojej powieści „Kiedy Atena odwraca wzrok”.

Klasyka polskiej homofobii, dwa zdania i sama esencja. Zależało mi, by homoseksualne pożądanie było obecne w książce bez ogródek i przemilczeń, tak jak to było w starożytnej Grecji. Cieszę się więc, że to zostało zauważone.

Napisałeś kryminał rozgrywający się w Atenach początku V w. p.n.e. Detektyw Leochares tropi szpiegów ze Sparty, a w tle – pieczołowicie opisane życie obyczajowe. Można było wówczas nie zauważać związków homoseksualnych, jak chciałaby czytelniczka?

Prawdopodobnie jej mąż miałby jawne romanse z facetami, zwłaszcza jeśli pochodziłby z wyższych kręgów, więc jednak zetknęłaby się z homoseksualizmem. Ale przede wszystkim jej opinie nikogo by wówczas nie interesowały. Siedziałaby w domu, stanowiąc praktycznie własność męża. Sytuacja kobiet była nie do pozazdroszczenia – i zresztą nadal nie jest.

Leochares wścieka się, gdy jego żona Lamia wychodzi z domu bez zezwolenia. Sam spędza całe dnie poza domem, głownie z młodziutkim pięknym Demoklesem, niewolnikiem, który chce Leocharesowi wejść do łózka. Detektyw odrzuca zaloty, ale nie dlatego, że jest hetero.

Nie ma ochoty na seks z Demoklesem i tyle. Nie jesteśmy pewni, czy starożytni Grecy rozróżniali „homo” i „hetero”, było w każdym razie oczywiste, że mężczyzna może pożądać i kobiet, i mężczyzn. To nie znaczy, że Grecy nie mieli seksualnych tabu, każda kultura je ma, ale seks dojrzałego mężczyzny z facetem młodym, a zatem o niższej pozycji społecznej, był akceptowalny.

Ten młody musiał być pasywny, tak?

Tak. Żeby było jasne, kto komu się podporządkowuje. W pismach Platona można znaleźć opinię, że opieka i namiętność dojrzałego mężczyzny ma zbawienny wpływ na młodzieńca – buduje jego charakter, kształtuje postawy, uczy życia. Z drugiej strony, znajdujemy też u starożytnych autorów informacje, że niektóre rodzaje stosunków homoseksualnych były penalizowane (np. pomiędzy wolnymi a niewolnikami). Cytowano też prawo, wedle którego mężczyźnie powyżej czterdziestki, który bez pozwolenia wszedł na teren gimnazjonu (instytucji pokroju szkoły), groziła kara śmierci. Być może to prawo miało utrudnić starszym mężczyznom kontakt z potencjalnymi kochankami. Zdaje się jednak, że był to stary zapis, którego w V w. już nie respektowano. Platon ustami Arystofanesa przytaczał też historię, według której kiedyś wszyscy żyli w bliźniaczych parach, męskomęskich, męsko-damskich i damsko-damskich; gdy bogowie się rozzłościli, podzielili je i od tej pory każdy szuka drugiej połówki – niekoniecznie przeciwnej płci.

Znanym przykładem namiętności dojrzałego mężczyzny do młodego jest rzymski cesarz Hadrian i jego kochanek Antinous, który utonął w Nilu w wieku 19 lat.

Tak, Rzym przejął wiele z kultury Grecji. Wizerunek Antinousa posiada chyba każde szanujące się muzeum starożytności.

A gdyby to starszy mężczyzna chciał być pasywny?

Byłoby to źle widziane. Dojrzały facet nie mógł bez uszczerbku na reputacji wchodzić w „niższą” rolę. Na ścianach wypisywano „ten a ten to lubi brać w pupę”. Chociaż w sumie do końca nie wiemy, czy to były donosy. Może przechwałki? (śmiech) W każdym razie homofobia, jaką my dziś jesteśmy, chcąc nie chcąc, nasiąknięci, nie istniała. Istniała fobia na pasywność, kojarzona zapewne z tym, co kobiece. Grecy też byli maczo, tylko trochę inaczej.

A jednopłciowe związki rówieśników? Przychodzi mi do głowy Aleksander Macedoński i jego ukochany Hefajstion.

Zdarzały się, ale rzadko, nie były łatwo akceptowane. Tabu było również prostytuowanie się obywateli. Zachował się opis sprawy sądowej, w której mówca Ajschines oskarżył politycznego rywala, Timarchosa, o kupczenie ciałem w młodości. Timarchos dawał się zapraszać mężczyznom na wystawne kolacje, za które nie płacił, a gdy przegrywał w kości, też zawsze miał „sponsora”. Uznano go za winnego i pozbawiono obywatelstwa. W innej sprawie sądzono dwóch facetów zakochanych w tym samym młodzieńcu. Walczyli o niego, wyrywali go sobie podstępem, porywali itp.

Wolny młodzieniec też mógł mieć problem z odrzuceniem zalotów starszego obywatela. Zdarzali się płonący namiętnością natręci, którzy wypisywali na murach wiersze miłosne i czatowali pod domem ukochanego.

Nie natrafiłem natomiast na opis romantycznej, dozgonnej miłości. Pasja – owszem. Ale nawet gdy Penelopa wiernie czeka i kocha, to jej Odyseusz nie tęskni specjalnie i ma swoje przygody. Aleksander i Hefajstion bez wątpienia darzyli się wielką miłością, ale swoją drogą mieli kochanków i kochanki. Koncepcja monogamicznej miłości do grobowej deski przyszła później.

Podejrzewam, że seksualność kobiet była dużo bardziej stabuizowana. U ciebie jest namiętność lesbijska w drugiej części przygód Leocharesa, czyli w „Morzu Niegościnnym”.

Seksualność kobiet była dużo rzadziej opisywana, na temat lesbijek źródeł jest bardzo mało. Oczywiście Safona, wiadomo. Samo ciało kobiece również miało inną „pozycję”.

Kanonem piękna było ciało męskie.

W IV wieku p.n.e. jedno z miast zamówiło w Atenach rzeźbę Afrodyty. Gdy ją wykonano w wersji nagiej, władze miasta odmówiły przyjęcia. Stwierdzili, że nie, takiej Afrodyty to nie chcą. Co oczywiście nie oznaczało, że ciało kobiece nie było pożądane.

Ideał stanowiło ciało męskie nie jako ładniejsze, tylko „właściwe”. Kobieta była „gorszym” obrazem człowieka, znów to greckie maczismo.

Grecy mieli specyficzny stosunek do nagości. Leochares wyśmiewa Scytów, gdy ci trenują zapasy w spodenkach, a nie nago.

W warsztatach również pracowali nago. Ale wśród ludów starożytnych stanowili jednak wyjątek, Egipcjan bez majtek raczej nie uświadczysz.

Czy romanse z młodzieńcami były dla dorosłego faceta społecznym nakazem? Wypadało je mieć? Będąc gejem, zapewne miałbym żonę, bo tak należało, a do tego co rusz zakochiwałbym się w chłopakach. A ty, heteryk, też byś z nimi romansował?

Jako nastolatek może bym polował na dojrzałego faceta w przekonaniu, że, idąc za Platonem, pomógłby mi zostać prawym obywatelem? Ale jako dorosły mężczyzna hetero nie musiałbym sypiać z chłopakami, gdybym nie chciał. To była dostępna opcja, zdaje się, że zwłaszcza w kręgach arystokratycznych, ale nic na siłę. Mogłeś całe życie uganiać się za chłopakami lub nie – w żaden sposób cię to nie szufladkowało, nie piętnowało.

Dla młodego faceta sama „dostępność” dziewczyn była ograniczona. Mężczyźni żenili się z reguły koło trzydziestki z kobietami dwa razy młodszymi. Seks przed ślubem z czyjąś córką lub żoną mógł być niebezpieczny. Niejeden facet szedł więc pewnie do łózka z drugim niejako z „braku laku”. Nasuwają się skojarzenia ze światem islamskim, również silnie podzielonym według płci.

Spójrzmy też z punktu widzenia kobiet: ich swoboda seksualna nie istniała. Demostenes mawiał: dziwki mamy dla przyjemności, kochanki, by dbały o nas, a żony, by rodziły nam prawowite dzieci.

Koledzy śmieją się z Leocharesa, że na imprezie nie zauważył, jak dolewano truciznę do wina, bo pewnie przyglądał się tyłkowi służącego chłopca. Dziś, gdyby coś takiego zasugerować heterykowi, byłaby awantura, a Leocharesowi nawet nie chciało się zaprzeczać.

Moj znajomy hetero był niedawno w jednym klubie podrywany przez geja. Ten gej po prostu podszedł i z uśmiechem zaproponował mu drinka, nic więcej. Znajomy natychmiast się nastroszył, atmosfera siadła. Niby dlaczego? To przecież nawet komplement, bo znaczy, że przystojny. Ale nie, nadął się jak balon. Starożytni Grecy by takiego zachowania nie zrozumieli.

W dzisiejszej Grecji też chyba niewiele zostało z takich postaw. Grupa prawników greckich protestowała przeciwko filmowi „Aleksander”, w którym pokazano biseksualizm wielkiego wodza, mieszkańcy wyspy Lesbos próbowali zabronić używania przymiotnika „lesbijski” w odniesieniu do homoseksualizmu kobiet, utrzymując, że należy się tylko im. O związkach partnerskich w Grecji też nie słychać.

Cóż, klasyczna Grecja, w której dzieje się akcja moich kryminałów, to okres od wojen perskich do podbojów Aleksandra, prawie 2 500 lat temu. Wiele się zmieniło.

Dlaczego wybrałeś ten okres?

Kocham starożytność, a zwykle przedstawia się ją w nudny sposób. Aseksualni panowie w wykrochmalonych prześcieradłach prawią o filozofii, albo, z drugiej strony, mamy przedchrześcijański raj bez grzechu. Nie było ani tak, ani tak.

Starogreckie podejście do homoseksualizmu wydaje się tematem znanym, wręcz banalnym – i traktuje się je chyba z przymrużeniem oka.

Przez wieki historycy z niesamowitą „gracją” zamiatali temat pod dywan. Badania zaczęły się dopiero w latach 70. XX wieku! Pierwszą, kanoniczną pracą jest „Grecka homoseksualność’ Kennetha Dovera z roku 1978. A przecież antyk przywróciliśmy do łask już w renesansie, ponad 500 lat temu.

Istnieje mnóstwo eksponatów, które pokazują gejowską pornografię w starożytnej Grecji, i to nie tylko, że po prostu facet z facetem, tylko trójkąty, wielokąty, penetracje wszelakie – wiele z nich nie było pokazywanych, tkwiły w muzealnych magazynach jako obrazoburcze.

A skąd pomysł, by w tamtych czasach osadzić kryminalną, a nie obyczajową, fabułę?

Podoba mi się typ chandlerowskiego bohatera, który nie idzie pofilozofować na agorę, tylko do burdelu albo do portu porozmawiać z mętami, bo jest w trakcie tropienia groźnego przestępcy. Chciałem pokazać zwykłych ludzi, a nie „ojców europejskiej cywilizacji”. Moi bohaterowie nie mówią okropnym stylizowanym językiem, który alienuje czytelnika. Nie prawią kazań, mocno przeklinają i kłócą się.

Ale Sokrates się pojawia i filozofuje.

I tylko wkurza tym kumpli! A propos Sokratesa mam anegdotkę z wątkiem gejowskim. On był mistrzem samokontroli, wartości bardzo przez Greków cenionej. Mówiono, że może chodzić na bosaka po śniegu albo na imprezie, gdzie jest pełno frykasów, jeść tylko chleb i pić wodę. Podawano też inny przykład. Otóż, jak Alcybiades, który był bardzo przystojny, wszedł Sokratesowi do łózka i razem spędzili całą noc, to… do niczego nie doszło. Nie chcieć seksu z Alcybiadesem? To dopiero dowód samokontroli!

W twoich książkach widać perspektywę genderową. To wpływ studiów w Cambridge i Oxfordzie?

Moja żona, Marysia Pawłowska, wykłada gender studies, więc na co dzień mam do czynienia ze specjalistką. A jeśli chodzi o studia, to zajęcia z genderu były w normalnym programie. Otworzyły mi oczy. Na przykład analizowaliśmy greckie przysłowia. Na początku myślałem: „Boże, jakie to ma znaczenie!”, potem zrozumiałem, że ma. Weźmy polskie: „Baba z wozu, koniom lżej” albo „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” – co nam mówią o stosunku do kobiet? W Cambridge w pierwszym tygodniu nauki było spotkanie z przedstawicielami organizacji studenckich. Przyszedł prezes klubu piłkarskiego, prezes klubu kajakarskiego i prezes organizacji LGBT. Opowiadali o sobie, zapraszali na spotkania zapoznawcze. Uderzyło mnie, że organizacja LGBT na uniwersytecie funkcjonuje najnormalniej w świecie.

Mówiłeś wcześniej, że jesteśmy nasiąknięci homofobią. Jak się jej oduczyłeś?

Gdy w 2006 r., oglądając „Tajemnicę Brokeback Mountain”, zobaczyłem po raz pierwszy w życiu facetów całujących się, przytulających, uprawiających seks, byłem w szoku. Pochodzę z domu, w którym tolerancja dla homoseksualizmu była normą, a jednak gapiłem się na kinowy ekran zszokowany. Nie rozumiałem własnej reakcji. Dlaczego całujący się faceci robią na mnie tak piorunujące wrażenie? Trzeba to przemyśleć: dlatego, że widzę ich pierwszy raz? Ale dlaczego wcześniej nie widziałem? Dlaczego geje nie całują się w moim otoczeniu ani w innych filmach, ani choćby na ulicach? Bo gdyby to robili, to mogliby mieć nieprzyjemności? Dlaczego? Zaczęła mi się głowa otwierać.

 

Jakub Szamałek (ur. 1986) – pisarz, absolwent Oxfordu i Cambridge, doktor archeologii śródziemnomorskiej, stypendysta Fundacji Billa i Melindy Gatesów. Fascynat starożytności. Za debiutancką książkę „Kiedy Atena odwraca wzrok”, kryminał o detektywie Leocharesie, otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru Czytelników za rok 2011. W 2013 r. ukazała się kontynuacja przygód Leocharesa – „Morze Niegościnne”, której akcja toczy się na terenach obecnej Ukrainy.

Jakub przygotowuje trzecią część przygód Leocharesa, która ma rozgrywać się na południowych krańcach półwyspu apenińskiego. Pisze również scenariusz dalszych przygód „Wiedźmina” (gra komputerowa) w studiu CD Projekt RED.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maria Dulębianka

Początek 2022 r., ogłoszonego przez parlament rokiem Marii Konopnickiej, świętujemy gratisowym magnesem dla prenumeratorów_ek „Repliki” z wizerunkiem jej partnerki – malarki i aktywistki na rzecz równouprawnienia kobiet Marii Dulębianki. Samą Konopnicką uczciliśmy już 2 lata temu – pierwszym magnesem z serii „Polskie tęczowe ikony”. Teraz sylwetkę Dulębianki przybliża Michalina Chudzińska

 

„W czasach, gdy kobiety nosiły na głowach kunsztowne, fryzowane czuby, a dziewczęta pielęgnowały starannie warkocze, aby były jak najdłuższe i jak najgrubsze, jej krótko ścięte włosy wyglądały na objaw dziwactwa”. Maria Dulębianka – artystka, aktywistka i emancypantka, a przez niemal 20 lat – partnerka Marii Konopnickiej. Urodzona 21 listopada 1858 r. (wiele źródeł podaje 1861 r., ale datę 1858 r. potwierdza Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu), wyrosła na wszechstronnie uzdolnioną kobietę: grała na skrzypcach, znała biegle kilka języków, jeździła konno, lubiła polować i, co najważniejsze, była malarką. Uczennica Jana Matejki i Wojciecha Gersona, studiowała malarstwo m.in. w Paryżu, Wiedniu i Warszawie. Wystawiała swoje dzieła na większych wystawach europejskich i polskich. Jej obrazy pojawiały się w towarzystwie dzieł Matejki, a także m.in. Olgi Boznańskiej czy Jacka Malczewskiego. Zdobyła sporą popularność i uznanie krytyki. Jej dziełami zachwycali się nawet sam Stanisław Witkiewicz oraz Stefan Żeromski.

„Pietrek z powycieranymi łokciami”

Około 1887 r., przebywając w Warszawie, niespełna trzydziestoletnia Maria Dulębianka poznaje Marię Konopnicką. Niestety nie są znane okoliczności pierwszego spotkania obu kobiet. Wielka poetka, matka ośmiorga dzieci, była już wtedy po rozstaniu z mężem, młodsza o 16 lat Dulębianka wciąż była singielką. Około 1890 r. stały się nierozłączne i spędziły razem następne 20 lat – do śmierci Konopnickiej. Paulina Kuczalska-Reinschmitt, ówczesna działaczka feministyczna, wspominała relację obu kobiet: „Poznanie się z Konopnicką wywarło na Dulębiankę wpływ zasadniczy, ponieważ zawiązała się między niemi jedna z tych wielkich przyjaźni, które stają się życia ostoją, jego osłodą, dźwignią wzajemnego doskonalenia się”. Później stwierdziła również, że Dulębianka była dla Konopnickiej „kimś w rodzaju wspierającej żony dla wybitnego męża”. W listach do swoich dzieci Konopnicka często wspominała Dulębiankę. Nie tłumaczyła pojawienia się malarki w swoim życiu, po prostu w pewnym momencie zaczęła używać liczby mnogiej – „my”. W listach do dzieci, a także do najbliższych znajomych, nazywała ją czasami „Pietrkiem z powycieranymi łokciami”. W jednym z listów do córki Konopnicka, opisując tłum, który niemal ją stratował, napisała: „Pietrek, blady i mężny, nic się nie bał, tylko mnie bronił”. Przez lata Maria Dulębianka uważana była jedynie za przyjaciółkę poetki, dodawano co najwyżej, że łączyła je „więź siostrzana”. Kronikarka polskiego feminizmu Sławomira Walczewska (w książce „Damy, rycerze i feministki” z 1999 r.) bodajże jako pierwsza zasugerowała nieheteronormatywność poetki, pisząc o niej i o Dulębiance: „Również na temat związku Marii Konopnickiej z Marią Dulębianką, malarką i działaczką na rzecz praw politycznych kobiet, można jedynie snuć domysły. […] Przyjaźń i wspólne zamieszkanie z kobietą właśnie, a nie kolejnym mężczyzną, musiało mieć dla niej wartość, o której jednak trudno znaleźć informacje w jej bogatej twórczości”. Inni badacze zaznaczają, że w momencie poznania się obu kobiet Dulębianka nie była przecież typem dojrzałej kobiety szukającej przyjaciółki na ostatnie lata życia. Przeciwnie, była młodą, utalentowaną malarką z ambicjami, która wybrała życie z kobietą. Marie razem mieszkały, razem podróżowały po Europie, inspirowały się wzajemnie, a także wspólnie walczyły o równouprawnienie kobiet. Ich relacja trwała dłużej niż małżeństwo poetki z Jarosławem Konopnickim. Po rozwodzie z nim wiecznie odrzucała zaloty mężczyzn, podobnie Maria Dulębianka, która nigdy nie wyszła za mąż. Obie kobiety, obracając się w środowisku feministycznym, miały w gronie przyjaciół również lesbijki (choćby Stefanię Wechslerową czy Marię Rodziewiczównę). W słynnej Académie Julian, paryskiej szkole artystycznej dla kobiet, gdzie Dulębianka studiowała w latach 80. XIX w., przypuszczalnie znała lesbijskie pary; Joanna Sosnowska pisała o młodych malarkach studiujących za granicą, że często „wynajmowały w kilka wspólną pracownię i mieszkanie, co było wygodne ze względów ekonomicznych i właściwe obyczajowo. Nierzadko jednak przeradzało się to w uczucie i trwały homoerotyczny związek”. Mogło mieć to znaczny wpływ na życiowe decyzje Dulębianki związane z działaniami emancypacyjnymi czy może nawet na jej związek z Konopnicką, który, przynajmniej prywatnie, nie był tajemnicą, zaś publicznie o nim nie mówiono. Zdarzało się jednak, że ta kwestia przedostawała się na forum – nie umykała wtedy uwadze współczesnych im osób. Podczas jubileuszu Elizy Orzeszkowej w 1907 r., który połączono z ogólnopolskim zjazdem kobiet, w trakcie przemówienia Marii Dulębianki wśród publiczności pojawił się pewien „zgrzyt”. Uczestniczki kongresu przeszkadzały prelegentce protestami, uszczypliwymi uwagami i śmiechem. Szeptano, że nie chodziło wcale o sytuację polityczną, a o relację Dulębianki i Konopnickiej, która, rozdrażniona zachowaniem publiczności, wstała z fotela prezydialnego i opuściła demonstracyjnie salę, nie pożegnawszy kongresistek (o czym wspomina m.in. „Kurier Warszawski”). Największa wrzawa przeciw relacji obu kobiet pojawiła się na zebraniu wtedy, gdy Zofia Rygier-Nałkowska przemówiła, „domagając się rewizji zasad etyki społecznej i pełni życia” dla kobiet wbrew tradycyjnej moralności, szczególnie w dziedzinie erotycznej. Poza tym jednym incydentem oraz, jak to ujął Krzysztof Tomasik (w „Homobiografiach”), „nielicznymi plotkami ich wspólne życie przyjęto bez większych emocji”. Z dzisiejszej perspektywy relacja Dulębianki z Konopnicką przypomina typowy związek butch i femme, w którym Maria Dulębianka odgrywa rolę tej pierwszej. „Wysoka, przystojna, o niebieskich oczach, regularnych rysach, wysokim czole. Ubierała się w sposób oryginalny i bardzo skromny, jak na owe czasy, wyprzedzając modę ówczesnego pokolenia na pół wieku” – „Kołnierzyk męski, krawat, ciemny kostium z żakiecikiem przypominającym męską marynarkę, ostrzyżona, siwiejąca już głowa i binokle na oczach, dawały nieomal złudzenie, że ma się przed sobą mężczyznę. Mężczyznę bardzo sympatycznego, energicznego i mądrego” – w ten sposób postrzegano Dulębiankę. W swoim tekście „O twórczości kobiet” ona sama stwierdziła, że prawdziwym artystą jest ten, kto łączy w sobie cechy zarówno mężczyzny, jak i kobiety, i sama się trochę w tę definicję wpisywała. Być może dziś Dulębianka definiowałaby się jako osoba niebinarna, transpłciowa? Maria Konopnicka była za to jej definitywnym przeciwieństwem – jako typowa femme, ubierała długie suknie i kapelusze, nierzadko ozdobione kwiatami. Maria Dulębianka stała się dla Marii Konopnickiej najważniejszą osobą, traktowaną na równi z jej dziećmi, a zdarzało się, że nawet osobą bliższą. Dulębianka pojawiała się u jej boku na zjazdach rodzinnych Konopnickich. Nie była jednak mile widziana przez jej córki – „Zofię i Laurę raziła u panny Dulęba jej nonszalancja i odrobina skandalu, jaka musiała takiej to postaci, w takim czasie, w takim kraju towarzyszyć” – czytamy we wspomnieniach Leszka Solińskiego, partnera Mirona Białoszewskiego.

Malarka, patriotka, feministka

W latach 1903-1910, w okresach letnich, kiedy obie kobiety mieszkały w dworku w Żarnowcu, Dulębianka miała tam swoją pracownię malarską, w której często portretowała nie tylko samą Konopnicką (była zresztą zazdrosna, nikt inny nie mógł portretować poetki), ale również mieszkańców wsi. Natomiast w okresach zimowych, w trakcie wspólnych podróży do Francji, Austrii, Niemiec, Toskanii czy Szwajcarii, zarabiała na życie, portretując miejscową ludność. W czasie pobytu w Paryżu Konopnicka namówiła partnerkę na zapisanie się do szkoły malarskiej, by ta odświeżyła swój warsztat. Co więcej, poetka gorąco wspierała „Pietrka” w walce o przyznanie kobietom praw do studiowania na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Pomoc szła także w drugą stronę – Dulębianka znacząco pomagała poetce w jej pracy literackiej. To właśnie dzięki jej wsparciu powstało dzieło Konopnickiej „Pan Balcer w Brazylii”. „Bez przesady więc uznać można tę epopeję ludową pióra kobiety za pomnik przyjaźni Dulębianki z Konopnicką”, powiedziała Paulina Kuczalska-Reinschmitt. Obie kobiety były dla siebie wzajemną inspiracją. Poza malarstwem Maria Dulębianka znaczną część życia poświęciła pracy społecznej i politycznej, a przede wszystkim – feministycznej. Zadebiutowała w 1894 r., gdy na łamach czasopisma „Prawda” opublikowała tekst „Damscy kaznodzieje” – ostrą krytyką „Emancypantek” Bolesława Prusa. Protestowała przeciwko mężczyznom wypowiadającym się na temat obowiązków kobiety, przeciwko wyłącznie męskim poglądom na kobiecą emancypację. Maria Dulębianka należała do warszawskiego Koła Pracy Kobiet, walczyła o dopuszczenie kobiet do studiowania na uczelniach wyższych, organizowała wiece, na których przemawiała z zaangażowaniem, pisała referaty, a w czasie podróży po Europie uczestniczyła w międzynarodowych zjazdach kobiet jako przedstawicielka polskiego ruchu kobiecego. Była również pierwszą Polką, która startowała do sejmu galicyjskiego w 1908 r. – był to start symboliczny, bo kobiety nie miały jeszcze wtedy praw wyborczych. Dulębiankę popierały działaczki Koła Oświatowego Postępowych Kobiet i Komitetu Ludowców we Lwowie. W trakcie „kampanii” Dulębianka wygłosiła mowę kandydacką, a także pojawiały się plakaty nawołujące do głosowania na nią. Zdobyła 511 głosów, , ale komisja wyborcza oczywiście je unieważniła. Śmierć Marii Konopnickiej w 1910 r. odbiła się znacznie, co zrozumiałe, na stanie psychicznym pięćdziesięciodwuletniej wówczas Marii Dulębianki. Malarka zorganizowała na cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie uroczysty pogrzeb poetki, który przyciągnął tłumy. Nie obyło się bez skandalu – księża nie pojawili się na nim, gdyż uważali, że Konopnicka nie była „prawowierną katoliczką” (poetka nie chodziła do kościoła, a w swoich listach wielokrotnie pisała o duchownych: „O, zgnilizna sama te klechy!”). Maria Dulębianka po śmierci partnerki nie była mile widziana przez córki Konopnickiej. Z tego powodu, nie mogąc zostać w Żarnowcu, zamieszkała na stałe we Lwowie wraz z inną działaczką feministyczną, Sabiną Jaworską. By poradzić sobie z utratą bliskiej osoby, zaangażowała się całkowicie w działalność społeczną i polityczną. Stała się prekursorką walki o prawa wyborcze kobiet w Polsce. W swoich przemówieniach przedstawiała rolę kobiet w życiu politycznym, podkreślała ich istotność oraz żądała dla nich pełnych praw obywatelskich. W 1918 r., po wywalczeniu praw wyborczych dla kobiet w Polsce, została wybrana Przewodniczącą Zarządu Naczelnego Ligi Kobiet. Była także członkinią delegacji kobiet, w imieniu której przemawiała na audiencji u Józefa Piłsudskiego. W ostatnich 9 latach życia po śmierci Konopnickiej Dulębianka niewiele malowała. Badaczka Joanna Sosnowska zauważyła, że wir pracy społecznej miał być rekompensatą utraty obiektu miłości, jakim była Konopnicka. „W gruncie rzeczy to miłość, związek z ukochaną osobą był najważniejszą rzeczą w życiu, tak wielką, że tylko praca dla całego społeczeństwa mogła mu dorównać”. Zaangażowała się również w działalność strzelecką, a potem legionową. W 1912 r. została członkinią Oddziału Związku Strzeleckiego i brała udział w ćwiczeniach strzeleckich, zdobywając pozycję najlepszej w strzelaniu z pistoletu i karabinu.

Śmierć

W listopadzie 1918 r. uczestniczyła w obronie Lwowa podczas wojny polsko-ukraińskiej. Jako wysłanniczka Czerwonego Krzyża wyruszyła 26 stycznia 1919 r. z misją zbadania jeńców w obozach ukraińskich, by pomóc internowanym żołnierzom polskim. Niestety, po odwiedzinach w obozie w Mikulińcach, wróciła zarażona tyfusem plamistym i po kilku dniach jej serce nie wytrzymało – zmarła 7 marca we Lwowie. Jej pogrzeb, będący jedną z większych manifestacji politycznych, odbył się na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Została pochowana w jednym grobie z Marią Konopnicką. W 1927 r., a więc po 8 latach, wspólny grób obu kobiet uznano za zbyt kontrowersyjny – szczątki Marii Dulębianki przeniesiono na Cmentarz Obrońców Lwowa. Maria Dulębianka nie doczekała się za życia zorganizowania wystawy swoich prac malarskich. Jej pierwsza indywidualna wystawa miała miejsce w czerwcu 1919 r. we Lwowie. Wystawiono na niej około 50 prac. W latach 30. pojawiła się także pierwsza biografia malarki, jednak pamięć o niej została na wiele lat zatarta. Dziś na szczęście coraz częściej mówi się i pisze o Dulębiance. W Teatrze Polskim w Poznaniu można oglądać spektakl Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina o jej związku z Konopnicką pod tytułem „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi” (premiera z 2018 r.). W tym roku ma ukazać się nowa biografia Dulębianki.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.