Grażyna Hanaf – „Joachim. Zemsta”

Novae Res 2016

Kontynuacja „Joachima” sprzed trzech lat. Tym razem – historia kryminalna. Do Bolesławca, gdzie toczyła się pierwsza część, znów przyjeżdża Joachim. Ma tu chłopaka, z którym jednak się rozstaje. Tymczasem dochodzi do serii coraz bardziej brutalnych pobić. Ofiarami są młodzi mężczyźni, którzy na dyskotece podrywają przygodne dziewczyny. Sprawę prowadzi policjantka, przyjaciółka pewnej starszej lesbijki, u której mieszka Joachim… Więcej nie zdradzam. Dość powiedzieć, że fabuła jest wielowątkowa a niebagatelną rolę odgrywają w niej krypto geje, którzy bardzo nie chcą, by ich homoseksualność wyszła na jaw. Oprócz zagadki detektywistycznej mamy tu, jak i poprzednio, rozważania o trudach życia – zarówno toczonego w związkach, jak i w samotności, o uczuciach, o tożsamości itd. Przyjemna, wciągająca lektura, chyba zwłaszcza dla młodych. Nie tylko z Bolesławca. (Kim Lee)

 

Tekst z nr 63 / 9-10 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kamil Majewski – „Lesbożerca czyli groteskowa lesbonowela kryminalna”

Nova Res 2016

Warszawa na linii Bemowo–Centrum z fantazją na temat lesbijskiego środowiska w tle. Autor historii poszukiwań mordercy warszawskich lesbijek znacznie lepiej opisuje miasto, w którym dzieje się akcja niż bohaterki czy też sam sensacyjny wątek. „Córy Safony”, „Lesbowilczyce” czy też „Lesbotrony”, jak je nazywa, są przedmiotem zainteresowania tajemniczego mordercy, którego tropi pani komisarz Magnolia Wróbel i jasnowidzka Lizawieta Maeska. Bohaterkami książki są kobiety: lesbijki i styrane życiem „stare baby warszawskie”, zarówno pierwsze, jak i drugie – tak samo papierowe. Zdania i całe wątki rwą się nagminnie, co utrudnia lekturę i koniec końców gubimy się w narracji. No bo właściwie o co mu chodzi z tymi lesbijkami, które kochają Osiecką i oglądają koncert „Zielono mi” na VHS? Dlaczego dziewczyny głównie piją na umór w pubie Inside, słuchając Kayah i Bregovica? Ciężko wyjaśnić, w jaki sposób autor stworzył w swojej głowie taki obraz lesbijek. Może coś przeczytał, może coś podejrzał przez dziurkę od klucza. Tęczowe środowisko jest tu do bólu stereotypowe, wszystkie dziewczyny mają krótkie włosy, nie dbają o wygląd, noszą polary i czytają branżowe pismo o swojskiej nazwie „Gnida”. „Stare baby warszawskie” natomiast mówią wieszczami narodowymi i homofobią, chodzą na spacery z psem wokół bloku i nie ruszają się do centrum. Pomieszanie z poplątaniem. (Urszula Jakubowska)

 

Tekst z nr 63 / 9-10 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Anna Klara Majewska – „Melanżeria”

Wielka Litera 2016

Historia przyjaciół: Anity, Izy (obie heteryczki) i Tomka (gej) rozciągnięta od ich dzieciństwa, czyli od lat 70. aż do 2015 r., do wieku średniego. Cała ta trójka nijak nie da się lubić. Razi ich wyrachowanie, chciwość i niezdolność do tzw. uczuć wyższych. Jednocześnie dziwnie łatwo zdobywają całe góry pieniędzy, więc high life, że fiu fiu! Tomek jest łasy na błyskotki i powierzchowny, dziewczyny przebiegłe i fałszywe, a przyzwoity okazuje się kto? Tylko jedna osoba: starszy mąż jednej z nich. Patriarchat na całego. Autorka, która ma na koncie bestsellery „Rok na Majorce” i „Powrót na Majorkę”, jest sprawną narratorką i ma oko do różnych detali modowych, designerskich, kulinarnych (Tomek jest m.in. super kucharzem). Jednak brnie w coraz większe stereotypy i moralizatorstwo, by na koniec polec już na całej linii. Zrobiwszy niby-karierę, bzykający się na prawo i lewo Tomek oczywiście musi w końcu… Tak, tak, oczywiście, rozwiązły piękny pedał musi zbrzydnąć i sczeznąć na AIDS. Ufff! (Mariusz Kurc)

 

Tekst z nr 63 / 9-10 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przemysław Kłosowicz – „Zdobywcy oddechu”

Novae Res 2016

Strumienie świadomości trzech mężczyzn – młodziutkiego heteryka szukającego dziewczyny, około trzydziestoletniego geja po pierwszych miłosnych zawodach i czterdziestolatka w kwiecie wieku, żonatego i dzieciatego (hetero). Ich napisane w pierwszej osobie historie fabularnie się nie łączą (trudno tu w ogóle o jakąś fabułę), ale opowiedziane są w tak bardzo podobny sposób, że zlewają się w jedną. Po jakimś czasie przestaje się śledzić, kto tu akurat mówi, bo mówi cały czas w tym samym tonie rozczarowania światem, ludźmi i samym sobą. Do tego całe mnóstwo zabaw słownych i luźnych skojarzeń. „Zdobywcy oddechu” to debiut Przemysław Kłosowicza, w który, jak się wydaje, włożył on całą swą romantyczną wrażliwość, obleczoną czasem w smutny cynizm. Następnym razem poprosiłbym o bohaterów, którzy mniej rozmyślają, a więcej działają. (Piotr Klimek)

 

Tekst z nr 63 / 9-10 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Kartoteka geja z wielkiego miasta

Mikołaj Milcke, autor popularnych książek „Gej w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha” opowiada w rozmowie Wojciecha Kowalika o swej najnowszej powieści „Różowe kartoteki”, o tym, jak zbierał materiały o akcji „Hiacynt” sprzed 30 lat, o tym, jak „Hiacynt” łamał życiorysy gejom w PRL-u, o dzisiejszych prawicowych politykach a także o tym, kim naprawdę jest pisarz kryjący się pod pseudonimem Mikołaj Milcke

 

fot. Agata Kubis

 

Ksawery Downar ma swój odpowiednik w rzeczywistości?

Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Każdy musi sam to stwierdzić. Nie chcę mówić od razu, żeby nie odebrać zabawy czytelnikom.

Przybliżmy go: to główny bohater twojej nowej powieści „Różowe kartoteki”, robiący błyskotliwą karierę ultraprawicowy polityk. Jest o krok od partyjnej nominacji na kandydata na prezydenta i wszystko wskazuje na to, że te wybory wygra. Jednak coś staje mu na drodze do zwycięstwa. To „coś” ma związek z akcją „Hiacynt” sprzed 30 lat. Skąd pomysł na takiego bohatera, taką historię?

Wszystko przez Jacka Melchiora. Kiedy czytałem jego powieść „XXL”, trafiłem tam na jedno zdanie właśnie o akcji „Hiacynt” – bohater był na jakiejś imprezie, wpadła tam milicja i ich spisała, przesłuchiwała. Wtedy narodził się pomysł na „Różowe kartoteki”, a pomysł na prawicowego polityka przyniosło życie. Kiedy zaczynałem pisać książkę, cały czas mówiło się w polskich mediach, że zbliżają się wybory, zapowiada się polityczna walka o władzę.

Idealnie się wstrzeliłeś w rok wyborczy. Pewnego dnia ten polityk, który już-już ma osiągnąć szczyt kariery, nagle ląduje na dnie. Wypływają pewne dokumenty z przeszłości, które przekreślają jego szanse w wyborach. Ksawery Downar rusza w rajd po Warszawie w poszukiwaniu człowieka, który mógł mu tak zaszkodzić. A wszystko dzieje się w ciągu jednego dnia.

Taki jeden dzień wymusza na autorze wartką akcję. Każda minuta tego dnia, a więc każde zdanie tej książki muszą być wykorzystane. Stwierdziłem, że niecałe 24 godziny będą idealne do narysowania tej historii w ostrych barwach. Są też oczywiście retrospekcje. Dzięki nim poznamy życie Downara, ludzi których spotkał, często skrzywdził… I teraz ktoś mu się „odwdzięcza”.

Trudno go lubić. Jest obłudnym hipokrytą, po trupach dąży do celu, jest zaciekłym homofobem, a przy tym – kryptogejem.

A z drugiej strony pragnie miłości, jest nieszczęśliwy, zabrnął w pewnym momencie życia w ślepy zaułek uczuć. Sam się zresztą do tego przyznaje.

Nawet jeśli się przyznaje, to i tak wszyscy zarzucają mu egoizm – że we wszystkim co robi, kieruje się własnym interesem.

Fakt, trudno go lubić. Ja też go nie lubię. Autor czy czytelnik nie musi lubić bohatera książki. Ważne, żeby bohater budził emocje. Ten bohater taki jest.

Właśnie tak sobie wyobrażasz prawicowego polityka?

Znam kilku prawicowych polityków, którzy – wiedząc że jestem homoseksualistą – nie robią z tego problemu. A kiedy stają w świetle kamer, mówią o gejach przykre rzeczy. Staram się ich przywoływać do porządku, czasem działa. Pewnie wielu polityków jest jak ten mój Ksawery.

Trafiasz z „Różowymi kartotekami” idealnie w trzydziestą rocznicę akcji „Hiacynt”. Wiadomo o niej wciąż niewiele. Co stało się z aktami spraw tysięcy gejów po upadku PRL-u? Nie wiemy. Wiemy tylko to, co mówią sami poszkodowani – a ogromna większość z nich nadal woli milczeć. Trudno było zebrać informacje, jak to wyglądało wtedy w listopadzie 1985 r., co milicja robiła z zatrzymanymi ludźmi?

Są ludzie, którzy już o tym wcześniej mówili…

Na przykład Waldemar Zboralski mówił o tym w wywiadzie dla „Repliki” (nr 44- przyp. red.)

Jego przekaz jest bezcenny. Szukałem też innych. Na przykład przez Fellow czy GayRomeo: wpisywałem odpowiednie widełki wiekowe i wyskakiwali mi w wynikach wyszukiwania różni panowie. Pisałem do nich wszystkich wiadomości z prośbą o kontakt. Część się odezwała – z niektórymi się spotkałem, niektórzy zgodzili się tylko na rozmowę przez telefon czy Skype’a. Wykonałem kawał dziennikarskiej roboty, solidnej dokumentacji. Te rozmowy były skarbnicą wiedzy o tamtych przykrych wydarzeniach. Cieszę, że młodsi czytelnicy trochę się o nich dowiedzą.

Wielu ludzi ci odmówiło?

Bardzo wielu! Na portalach randkowych wysłałem ponad pięćdziesiąt wiadomości, a zwrotnych było dziewięć. Z tymi osobami się spotkałem, rozmawiałem. Jestem im bardzo wdzięczny za informacje, którymi się ze mną podzielili.

Co od nich usłyszałeś? Te historie zbiegały się w jakimś momencie?

Zbiegały się 15 listopada 1985 r. W każdym przypadku wyglądało to właściwie tak samo. Włosy jeżyły mi się na głowie, że peerelowskie służby tak precyzyjnie nastawiły tę maszynę, żeby ona ruszyła tego samego dnia o poranku, w całej Polsce. Z tych wszystkich historii płynął strach, zdeptana godność – nie tyle homoseksualisty, co człowieka. Także na tym Placu Trzech Krzyży, przy którym właśnie rozmawiamy, a który był popularnym miejscem spotkań warszawskich homoseksualistów, były łapanki tego poranka. Momentami przecierałem oczy ze zdumienia, że to się wydarzyło naprawdę. Ale jeszcze bardziej dziwi mnie, że do dziś nikt tego nie wyjaśnił. Nie oddał zebranych akt ofiarom, nie przeprosił.

Ci, którzy odmówili – uzasadniali jakoś, dlaczego nie chcą rozmawiać?

Nie, oni w ogóle nie odpisywali. Może nie uwierzyli, że piszę książkę. Może nie chcieli do tego wracać? Mogło to zostawić w ich psychice takie ślady, że chcieli się w tym znowu babrać.

Starsi geje bardzo często boją się rozmawiać o przeszłości.

Tym, którzy ze mną porozmawiali, chciałem podziękować z imienia i z nazwiska w książce. Ale zgodziły się na to tylko dwie osoby. Reszta wolała opowiedzieć mi o swoich doświadczeniach bez ujawniania się. Uszanowałem to, nawet nie znam ich imion.

W twojej książce widać fragmenty prawdziwych historii z tamtego okresu. Jeden bohater jest lekarzem, milicja przychodzi po niego do szpitala, zabiera na komisariat. Tam milicjanci zadają pytania o kontakty, adresy innych gejów. Pytają o HIV, AIDS, upokarzają pytaniami o ulubione pozycje seksualne. Na końcu dają do podpisu coś, co nazywało się „Kartą homoseksualisty”. To prawie dokładnie historia, którą w „Replice” opowiadał mi wspomniany Waldemar Zboralski, jeden z pierwszych działaczy gejowskich w Polsce, teraz mieszkający w Wielkiej Brytanii.

Z tych historii, które usłyszałem od wielu, ludzi zrobiłem jedną opowieść. Akurat fakt, że bohater jest lekarzem, pasował do ważnych wydarzeń, o których piszę w dalszej części książki.

Główny bohater „Różowych kartotek” jest gejem, ale nie z tym mają problem inni, raczej z faktem, że on żył w ukryciu, oszukując przez lata żonę, współpracowników. I jeszcze z tym, że przy okazji akcji „Hiacynt”, zastraszony, podpisał deklarację współpracy ze służbami PRL. Ci, z którymi rozmawiałeś, też byli zmuszani do podpisywania takich papierów?

Niektórzy podpisywali i od razu ujawniali się w swoim opozycyjnym środowisku „Solidarności”. Mówili, że podpisali, ponieważ zostali do tego zmuszeni ze względu na swoją homoseksualność – i od razu dokonywali coming outu. To był akt niezwykłej odwagi. Inni nie ujawnili do dziś – ani tego, że podpisali lojalkę, ani, że są homoseksualni. I pewnie żyją w strachu, że kiedyś ich „różowe” kartoteki ujrzą światło dzienne.

Opowiadali ci o podwójnym życiu, o żonach?

Dwie osoby. Dzisiaj ich żony już nie żyją. W ich domach wyglądało to jak opisałem dom Ksawerego Downara – żona, dziecko, pies, pralka Frania…

I facet na boku…

…właśnie tak.

To druga książka o akcji „Hiacynt”, która ukazuje się w tym roku. Ten sam temat poruszył Andrzej Selerowicz w „Kryptonimie Hiacynt”.

Konsultowałem z nim „Różowe kartoteki”. Widział mój tekst, przeczytał. Usłyszałem komplement, że napisałem to tak, jakbym tam był.

A poza tym, jest też w „Różowych kartotekach” wątek kryminalny.

Political fiction – osoby które już czytały książkę, mówiły mi, że historia przypomina „House of cards” – to bardzo duży komplement! Wokół akcji „Hiacynt” można było zbudować otoczkę kryminału, tajemniczości, wpleść tam historyczne fakty, daty. Jest tam polityka, władza, pieniądze, ale też życie. Bo to książka o życiu, nie o polityce. Polityka jest tłem.

Jest też seks. Obraz polityki, który rysujesz jest dość ponury – walka o wpływy, bezlitosne rozprawianie się z przeciwnikami – tak wyobrażasz sobie polską politykę?

Ona taka jest – i to możemy obserwować niemal każdego dnia. Zwłaszcza walka dwóch polityków w ostatnich latach nam to pokazała. To nie jest gra dla grzecznych chłopców i niewinnych dziewic, ale brutalna walka.

Dotychczas byłeś znany z dwóch lekkich powieści – „Geja w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha” – obie przez całe miesiące okupowały pierwsze miejsca rankingów sprzedaży gejowskich książek, publikowanych przez prowadzoną przeze mnie księgarnię LGBT bearbook.pl. Skąd nagle zwrot w kierunku poważniejszej i historycznej tematyki jak akcja „Hiacynt”?

Obie te poprzednie książki przyjemnie i lekko się czytało. Ale, mówiąc szczerze, tworząc je, mało wiedziałem o pisaniu książek! Uczyłem się na błędach. W pewnym momencie twórca, autor, pragnie się rozwijać i zrobić krok do przodu. Napisałem coś, o czym myślałem od dłuższego czasu, co sprawiło mi frajdę.

A będzie trzecia część „Geja w wielkim mieście”?

„Gej w wielkim mieście” to nie serial. A ja nie jestem scenarzystą. Żeby powstała trzecia część, muszę znaleźć na nią jakiś pomysł. Gdyby powstała trzecia część w tym momencie, strasznie bym się nad nią męczył. A jeśli autor się męczy, męczy się też czytelnik. Nie chcę sprzedawać ludziom lipy napisanej dla pieniędzy. Jak kiedyś mówił Leszek Miller – musi przyjść do mnie anioł i powiedzieć: napisz. Na razie nie przyszedł. Ale dzisiaj, jadąc do pracy, wymyśliłem imię i nazwisko nowego bohatera. Więc może i anioł przyjdzie.

Przy okazji publikacji poprzednich książek, trzymałeś się w cieniu. Mało kto wiedział, kim naprawdę jest Mikołaj Milcke. Możemy teraz poznać cię bardziej? Mikołaj Milcke to pseudonim.

Z tyłu mojej nowej książki otwarcie piszę już o tym, skąd pochodzę. Urodziłem się w Sokołowie Podlaskim. Przyjechałem do Warszawy czternaście lat temu na studia – jak bohater „Geja w wielkim mieście”.

Czyli są wątki autobiograficzne w twoich wcześniejszych książkach, tak? Bohater „Geja…” i „Chyba strzelę focha” przyjeżdża z małego miasta do Warszawy na studia i przeżywa dość typowe przygody, jakie przeżywa młody gej w takiej sytuacji: pierwsze miłości, pierwszy seks, nowi przyjaciele, pierwsi partnerzy, imprezy, nauka, coming outy…

Oczywiście, że są wątki autobiograficzne. Szczególnie w „Geju…”. Chociaż nie tak wiele, jakby mogło się wydawać. Siadając do pisania pierwszej książki pisarze często opisują życie swoje i znajomych – też tak zrobiłem. Dokleiłem do tego historie innych, część wymyśliłem – i tak powstała ta opowieść.

Wspominałeś, że przy pracy nad „Różowymi kartotekami” wykonałeś solidną dziennikarską dokumentację. Przyszło ci to pewnie o tyle łatwiej, że z zawodu jesteś dziennikarzem, pracujesz w mediach.

I często zajmuję się w pracy polityką.

Czyli jesteś blisko tego, co opisujesz.

Bywam w Senacie, w Sejmie, rozmawiam z ministrami, premierami, marszałkami i wicemarszałkami. Wiem, o czym napisałem.

Bohaterowie twoich książek mają zawsze olbrzymi problem z wyoutowaniem się przed najbliższymi. To też osobiste doświadczenia?

Nie, ja wprawdzie nie „chwalę się” szczególnie tym, że jestem gejem, ale też nie zaprzeczam, kiedy ktoś pyta. Tę zasadę stosuję od wielu lat i to działa.

Czujesz się gejowskim pisarzem? Czy – jak wielu gejowskich pisarzy – boisz się tego określenia?

Nie boję się – skoro tworzę literaturę gejowską, to jestem gejowskim pisarzem.

Rozpoznają cię ludzie ze środowiska jako pisarza?

Zdarza się, że ktoś podejdzie, zapyta. Wróciłem na studia niedawno, żeby się obronić…

Dodajmy, że obroniłeś się dzięki „Replice”.

Napisałem na temat „Repliki” jedną z prac zaliczeniowych. Na moich studiach na Uniwersytecie Warszawskim było dwóch moich czytelników, którzy w pewnym momencie odważyli się zapytać, czy to rzeczywiście ja. Było zabawnie.

A nawet podobno rozpoznają cię na Grindrze.

Zdarzają się pytania, czy ja to ja.

I co odpowiadasz?

Że to ja, oczywiście! Pójście w zaparte byłoby niepoważne. To tak samo jak z tym moim niepokazywaniem się przez lata. Tajemnica była ekscytująca, ale ileż można udawać, że się nie ma twarzy. Jestem coś winien moim czytelnikom – wydają pieniądze na moje książki, czytają je – więc wreszcie powinienem do nich wyjść. I teraz to robię. Będę chciał się z nimi spotkać w kilku miejscach w Polsce, spojrzeć im w oczy i zobaczyć, kim są. Z listów i z emaili wynika, że to fascynujący ludzie.

Akcja „Hiacynt”

Pod kryptonimem „Hiacynt” milicja w PRL-u przeprowadziła zmasowaną akcję skierowaną przeciwko homoseksualistom. 15 listopada 1985 r. na rozkaz ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, funkcjonariusze MO wkroczyli do domów, zakładów pracy, szkół i uczelni, skąd wyprowadzano homoseksualnych mężczyzn na komisariaty. Poddawano ich upokarzającym przesłuchaniom, czasem bito, szantażowano, zmuszano do podawania danych homoseksualnych znajomych, przyjaciół, partnerów, pytano o techniki seksualne. Czasem zmuszano do podpisywania deklaracji współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Całą akcję przeprowadzono bez rozgłosu w mediach. Państwowe władze tłumaczyły akcję ochroną przed epidemią AIDS i kryminogennością środowiska homoseksualnego. Do dziś nie wiadomo, co stało się z częścią zebranych wtedy akt ok. 11 tysięcy osób, zawierających wrażliwe dane. Instytut Pamięci Narodowej, zbierający akta po komunistycznej bezpiece, twierdzi, że nie ma tych dokumentów w swoich archiwach. W 2007 r., po wniosku Szymona Niemca i Jacka Adlera, IPN odmówił wszczęcia śledztwa w tej sprawie, twierdząc że akcja „Hiacynt” nie naruszyła niczyich praw.

 

Tekst z nr 57 / 9-10 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z miłości i ze złości

O jego nowej powieści „Bingo” i o kryptogejach z Marcinem Szczygielskim rozmawia Przemysław Górecki

 

 

Dedykacja zamieszczona na pierwszej stronie „Bingo” (patrz: obok) – twojej trzeciej, po „Berku” (2007) i „Bierkach” (2010), powieści z cyklu „Kroniki nierówności”, nadaje książce niemal polityczny wymiar. Marcin Szczygielski, od dawna jawny gej, napisał powieść o kryptogeju.

Gdy zabieram się za pisanie, ważne są dla mnie dwie emocje: albo złość, albo miłość. „Berka” pisałem ze złości na ówczesną sytuację polityczną w Polsce, a „Bierki” – z miłości do bohaterów, którzy byli mi bardzo bliscy. W „Bingo” wróciłem do złości, ona daje więcej siły do, powiedzmy górnolotnie, tworzenia. Jeśli coś wkurza mnie naprawdę w sprawach polskich gejów, to właśnie kryptocioty. Mam na myśli przede wszystkim tych, którzy ukrywają homoseksualizm kosztem innych – najczęściej kosztem okłamywanych dziewczyn i żon.

A kosztem okłamywanych wyborców, w celu sukcesu politycznego?

To też, ale oszukiwanie kogoś, z kim dzieli się życie, jest dla mnie bardziej karygodne, bo żeruje się na uczuciach.

Znasz osobiście takie przypadki?

Och, mnóstwo! Zarówno wśród tzw. zwykłych osób, jak i publicznych, powszechnie znanych. Utajanie homoseksualnej orientacji zapewne nie jest już tak powszechne, jak dwadzieścia lat temu, ale nadal częste. Nie tylko, podkreślam, wśród facetów, którzy żyją z mediów, z pokazywania się w telewizji. Na szczęście wyoutowanych gejów jest coraz więcej.

Podobno ci „dyskretni” geje czasem składają ci propozycje seksualne w sieci, tak?

Zdarza się, ale zazwyczaj piszą tylko po to, by nawiązać kontakt. Kilka razy dostałem na przykład wiadomość: „Jestem gejem!” – i po kilkunastu minutach profil zostawał skasowany. Czasami piszą, bo są tak schowani, że nic nie wiedzą o innych gejach, a sądzą, że skoro ja jestem wyoutowanym gejem, to wiem wszystko – i zadają pytania. Najczęściej o osoby publiczne: czy ten czy tamten „też jest?” Myślę, że to po części „wina” moich książek – opisuję sytuacje gejów w pierwszej osobie, piszę o emocjach, o gejowskiej miłości, zakochaniu, seksie. Wielu czytelnikom wydaje się, że mnie znają, utożsamiają mnie z bohaterami. Stają się odważniejsi, mają złudzenie, że jestem ich dobrym znajomym. Po publicznym coming oucie i „Berku” byłem w uderzeniu, myślałem, że dokonujemy w Polsce rewolucji – my, czyli fala gejowskich pisarzy z 2007 r. Chętnie udzielałem nie zawsze odpowiedzialnych rad, namawiałem wszystkich chłopaków na coming out. Kilku to zrobiło i super, ale w przypadku jednego sprawa zakończyła się niemal tragicznie. Trochę ochłonąłem i uświadomiłem sobie, że każdy tę decyzję musi podjąć sam.

A jakie jest twoje stanowisko w sprawie outingu, czyli ujawniania orientacji wbrew woli zainteresowanego/ej? I jeśli tym zainteresowanym jest np. osoba publiczna znana z homofobicznych poglądów?

Uważam, że tylko po coming oucie człowiek może żyć pełnią życia i być szczęśliwym oraz że każdy coming out, obojętne czyj, działa na rzecz akceptacji gejów w ogóle – ale to jest jednak sprawa, którą każdy powinien robić sam za siebie… poza tymi, którzy szkodzą nam wszystkim! Gdybym znał osobiście kryptociotę, która szerzy homofobię – to znaczy, gdybym miał stuprocentową pewność, że jest to homoseksualista – nie wahałbym się ani przez chwilę i wyoutowałbym go publicznie. Gdy zaczynałem pisać „Bingo”, rozważałem wyoutowanie w książce kilku facetów, ale jednak doszedłem do wniosku, że mógłbym sobie potem tego nie wybaczyć – nie ze względu na nich samych, tylko na ich bliskich, niczego nieświadomych. Niemniej ucieszyłbym się, gdyby w Polsce znalazło się jakaś grupa ludzi o mniejszych skrupułach niż moje i gdyby stworzyli brygadę outującą homofobicznych gejów celebrytów, a w szczególności – polityków. Chętnie przekazałbym 1% podatku na ten cel (śmiech)!

Czy „Bingo” jest wynikiem rozczarowania tą sytuacją?

„Bingo” najpierw miało być bardziej bezceremonialne – Paweł, telewizyjny prezenter, miał być zakłamaną kryptociotą, a jego żona Anna nieświadomą, wykorzystywaną przykrywką. Gdy przemyślałem sprawę, stwierdziłem, że takie podejście byłoby złamaniem idei „Kronik nierówności”, których celem jest przecież proste przesłanie, że „gej jest ok”. Nie chciałem więc zrobić z Pawła potwora hipokryty, a raczej pokazać, że każdy ma na sumieniu rożne sprawki, jego żona także. To zresztą jest bliższe życiu. „Bingo” ma raczej zachęcać kryptogejow do coming outu, niż ich piętnować i potępia nie tyle gejowską, ile w ogóle polską hipokryzję.

Czy to jest możliwe, by, jak Paweł, dopiero w wieku 42 lat odkryć, że jest się gejem?

Kiedyś w to nie wierzyłem, ale poznałem dwóch facetów, którzy uświadomili sobie homoseksualizm dość późno – jeden miał 35 lat, drugi prawie 50. Ten pierwszy był księdzem, co pewnie nie było bez znaczenia przy odkrywaniu homoseksualizmu. Odszedł w każdym razie z kościoła i rozpoczął świeckie życie. A więc tak, to w pewnym stopniu historia z „życia”, a raczej z wielu „żyć”. A Paweł z „Bingo” to jeszcze trochę inny przypadek kryptogeja, on przecież nie tyle ten homoseksualizm odkrywa, co zaczyna go dopuszczać do świadomości. Ale nie będę zdradzał szczegółów. Wszyscy pytają mnie o to, czy wzorowałem postaci z tej książki na prawdziwych osobach – oczywiście tak, ale nie powiem, na kim.

W każdym razie mimo że wyoutowanych gejów jest, jak mówisz, coraz więcej, to jawne życie jest nadal opcją wybieraną przez mniejszość – przeważa opcja ukrywania się.

Emancypacja postępuje, ale wolno – wciąż niestety cechą polskich gejów jest to, że ich tożsamość gejowska w wielu przypadkach ogranicza się do sfery seksu. Nie tworzą społeczności.

Na profilach randkowych piszą, że są „spoza środowiska”.

I nawet nie mają poczucia, że to obciach. Nie chodzą na parady, nie zależy im na związkach partnerskich. Żyją sobie po cichutku jako obywatele drugiej kategorii i nie mają marzeń o równości.

W świecie mediów, zdawałoby się bardziej liberalnym, też jest kiepsko. Od dawna nie mieliśmy coming outu jakiejś powszechnie znanej osoby publicznej.

Myślałem, że po coming outach moim i Tomka (Raczka, partnera Marcina – przyp. red.), czy Jacka Poniedziałka ruszą następni. Nie ruszyli, bo prawdopodobnie uważają, że to się nie opłaca. Przekonanie, że widzowie i słuchacze natychmiast odwracają się od wyoutowanego aktora – geja, czy dziennikarza – geja wciąż obowiązuje. Ja, po naszych doświadczeniach, przekonałem się, że to nie tyle publiczność nie lubi gejów, ile ci, którzy decydują o tym, kogo i jak tej publiczności się przedstawia.

Czy to dlatego nie doczekaliśmy się ekranizacji „Berka”?

Scenariusz do „Berka” rzeczywiście powstał – i to naprawdę dobry, jego autorem jest Maciej Pisuk, który stworzył między innymi „Jesteś Bogiem”. Jest reżyser, jest odtwórca roli Pawła, ale nie pytaj, kto, bo na razie nie mogę mówić. Niestety sprawa utknęła w martwym punkcie ze względu na pieniądze. Myślałem, że „Berek” będzie pierwszą ekranizacją mojej powieści, ale jednak na pierwszy ogień idą moje książki dla młodzieży – w tym roku zakończyły się zdjęcia do filmu na podstawie „Za niebieskimi drzwiami”, a w następnej kolejności będą filmowane „Arka Czasu” i „Czarny Młyn”.

Jak wygląda twój kontakt z tą grupą odbiorców? Czy podczas spotkań autorskich pytają o książki „dla dorosłych”?

W liceach – tak. Natomiast podczas spotkań z młodszymi dzieciakami – nie, bo ich to zupełnie nie interesuje. To zresztą jest wielkim plusem pisania dla dzieci – one naprawdę nic sobie z tego nie robią, kim jest autor. Liczy się tylko książka. Podczas spotkań w liceach najczęściej uczestnicy wiedzą, kim jestem i co napisałem. Na szczęście to pokolenie ma inny stosunek do gejów – nie widzą w tym nic nadzwyczajnego i dobrze. Dużo większe emocje budzi wśród nich „Sanato” niż „Berek”.

Wracając do „Bingo” – liczysz, że wywołasz dyskusję o kryptogejach w mediach?

Nie wiem, czy jakakolwiek książka może jeszcze wywołać prawdziwą dyskusję w mediach. Ucieszyłbym się, gdyby zwrócono uwagę na temat kryptogejów, żyjących w udawanych małżeństwach – wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło „mój mąż jest homoseksualistą”, żeby przekonać się, jak istotny jest to problem dla wielu kobiet, a nie mówi się o nim wcale. Sam wielokrotnie spotykałem „homomężów” zarówno wśród znanych osób, jak i tych, mających prozaiczne zawody. Jednego z takich panów poznałem nad morzem podczas wakacji, na które przyjechał tam z żoną i dwójką dzieci – poznał mnie, zaczepił i rozpoczął rozmowę. Pracuje w państwowej instytucji jednego z większych miast. On akurat miał pewne wyrzuty sumienia Inny przypadek był bardziej kuriozalny – kupowałem farby w jednym ze sklepów Fluggera. Sprzedawca, pan koło pięćdziesiątki, poznał mnie, upewnił się, że ja to ja, gdy podałem mu kartę kredytową, a następnie zaczął dość natarczywie zapraszać na zaplecze sklepu. Oczywiście miał obrączkę. To tylko dwa z kilkunastu podobnych przypadków, jakie mi się przytrafiły.

Czy „Bingo” ma być ostatnią częścią „Kronik nierówności”?

Mam pomysł na czwartą część. Wszystko zależy od czytelników. Pierwotnie „Kroniki nierówności” miały być pewnego rodzaju prowokacją – sądziłem, że wywołają oburzenie, będą opluwane itd. Okazało się jednak, że stało się inaczej – jest spora grupa osób, która je lubi, a wręcz uważa te książki za swoje ulubione. To o tyle zaskakujące, że wśród czytelników geje stanowią na moje oko może ze 20% procent, nie więcej – reszta to kobiety oraz trochę heteroseksualnych facetów. To ostatnie zaskoczyło mnie najbardziej. Pamiętam, że kiedyś rozbawił mnie facet, który przyszedł na spotkanie autorskie z żoną i powiedział z wyrzutem, że kiedy czytał „Bierki”, to podczas opisu zbliżenia Pawła i Piołuna dostał wzwodu, czym się potem zamartwiał (śmiech).  

Powieść „Bingo” ukazała się w maju nakładem Wydawnictwa Latarnik.

Dedykuję tę książkę okłamywanym żonom polskich kryptogejów – w szczególności tych oglądanych codziennie na ekranach naszych telewizorów, na deskach scen naszych teatrów, na murawach boisk, w fotelach naszego Sejmu oraz w internetowych portalach i celebryckich rankingach. Dedykuję ją także zakłamanym pedziom, którzy umierają ze strachu przed ujawnieniem, którzy oszukują swoje żony i dzieci, udając macho i gorliwych konserwatystów – Marcin Szczygielski

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ROMANTYK PO PRZEJŚCIACH

Z MIKOŁAJEM MILCKE, autorem sagi „Gej w wielkim mieście”, o przyjaźni gejów z heretyczkami, o spotkaniach z czytelni(cz)kami, o „tęczowej” muzyce oraz o tym, kim dla niego był Dex Dexter z „Dynastii”, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: mat. pras.

 

Też jesteś „gejem w wielkim mieście”, który przyjechał na studia z małej miejscowości i już został, jak twój bohater?

Tak! Pierwsze kilkanaście stron „Geja w wielkim mieście”, czyli pierwszej części, jest w stu procentach autobiograficzne. Do tej pory pamiętam Dworzec Warszawa Stadion i jego okolice z tamtego dnia, gdy przybyłem do stolicy na studia. Zachłyśnięcie się Warszawą i tymi gejami, których zobaczyłem pierwszy raz w życiu w legendarnym klubie Utopia.

A dalej dałeś już bohaterowi zupełnie fikcyjną historię?

Jego losy różnią się od moich, ale i tak wiele wątków ma „zaczepienie” w realnym życiu. Na pewno nie jest to autobiografia, ale całkowita fikcja – też nie.

Pisząc tamtą pierwszą część, przypuszczałeś, że 8 lat później wydasz jednocześnie trzecią i czwartąże zrobi się z tego saga?

Nigdy. Jestem dziennikarzem, zawsze coś tam sobie pisałem, ale tamtą opowieść zaczynałem jako blog, trochę dla zabawy. Nawet nie nadałem głównemu bohaterowi imienia!

W nowych częściach „Nie w moim typie” i „Trzy po trzy” on nadal nie ma imienia.

I tak już chyba zostanie.

Gdy zrobiliśmy w „Replice” promocję, książki poszły jak świeże bułeczki.

Bardzo mi miło. W ramach promocji całego „czteropaka”, czyli dwóch nowych książek oraz wznowień dwóch pierwszych części („Gej w wielkim mieście” z 2011 r. i „Chyba strzelę focha” z 2013 r. – przyp. „Replika”) po raz pierwszy miałem, i jeszcze będę miał, szereg spotkań autorskich i powiem ci, że to jest niesamowite uczucie. Bardzo wzruszające. Jestem niesamowicie wdzięczny tym ludziom, moim czytelnikom, którzy przecież mają wiele opcji, jak spędzić wolny czas, a kupują moje książki i potem jeszcze przychodzą na spotkanie. A właściwie to ja przychodzę spotkać się z nimi.

Dlaczego wcześniej nie brałeś udziału w promocji swoich książek, nie pokazywałeś twarzy? Mam hipotezę, że obawiałeś się reakcji, może nie byłeś gotowy na coming out? A gdy okazało się, że jest OK, to wyszedłeś z cienia.

Nie jestem aż taki strachliwy. A zresztą, czy ktoś wtedy zaprosiłby mnie do TV lub prasy? Nie chodziło też o strach przed coming outem, on był dawno za mną. Natomiast wstydziłem i trochę nadal się wstydzę tego całego zamieszania, bycia w centrum uwagi. To miłe, ale krępujące. Chciałem też sprawdzić, czy jest możliwe, by książka „chwyciła” bez udziału autora. Ale masz rację, że sukces trochę uskrzydla. Nie można też było dalej udawać, że mnie nie ma. Ludzie mi coś dają, czytając moje książki, więc jestem im winny, by wyjść do nich. Twarz pokazałem już przy „Różowych kartotekach” w 2015 r., a teraz mam serię spotkań. I naprawdę żałuję, że dopiero teraz!

Mikołaj Milcke to pseudonim.

Tak. Już tak będzie. Mikołaj Milcke to znak firmowy.

Jacy ludzie przychodzą na spotkania z tobą?

Geje i kobiety hetero. Od nastolatków po siwe włosy.

Nie żal ci, że heterycy nie czytają twoich książek?

A skąd! Od początku było jasne, dla kogo piszę i jestem z tej, coraz większej, grupy, dumny i dobrze mi z nią. Wcale o heteryków nie zamierzam specjalnie zabiegać, ale jeśli przyjdą, to powitam ich z otwartymi ramionami. A te dziewczyny to prawie zawsze przyjaciółki gejów, czasem zdarzają się też mamy gejów. I je cenię i pozdrawiam szczególnie.

Między gejami a kobietami hetero jest jakaś specjalna więź. Płeć nas dzieli, ale mamy ten sam obiekt pożądania – mężczyzn, temat do dyskusji bez końca. To zresztą dowód na to, jak seksualność jest ważna. My możemy się przyjaciółkom zwierzyć z problemów z facetami i one tak samo. Mało tego, jesteśmy facetami, więc dajemy im „męski punkt widzenia”. Twój bohater ma trzy przyjaciółki od serca.

One też mają swoje pierwowzory wśród moich przyjaciółek. Kiedyś miałem sen, że odbywa się casting do serialu na podstawie moich powieści i obok aktorów stoją „oryginały” – moje przyjaciółki, kochankowie. Dziki sen! (śmiech) I znów, moje trzy przyjaciółki mają inne biografie niż Nina, Maria i Matylda z książek, ale były i są nieustanną inspiracją. Mam z nimi głębokie relacje, czasem dramatyczne. Bywam nawet zazdrosny o ich chłopaków, mężów! Ale docieramy się i zdarza mi się niektórych nawet polubić. (śmiech) Z heterykami też się przyjaźnię, ale zadzierzgnąć taką relację jest trudniej – dla świata orientacja heteryka zaraz staje pod znakiem zapytania, jeśli on koleguje się z gejem. Wchodzi kontekst erotyczny i zaraz może być: „Co ludzie powiedzą?”, a heterycy wcale nie są tak twardzi, by nie zwracać na to uwagi.

Homofobia staje między nami.

Niemniej, dzięki przyjaźni z pewnym heterykiem jestem do dziś kibicem piłki nożnej i w ogóle sportu. Gdy są Igrzyska Olimpijskie, nie ma mnie dla świata! Śledzę i kibicuję na 300%!

O, proszę, wbrew stereotypowi. Nie zapytam cię o ulubioną drużynę, bo i tak nic mi to nie powie.

E, nie. Aż tak bardzo w to nie wchodzę, choć doceniam Real Madryt czy Barcelonę. Kibicuję reprezentacji Polski. Czyli jest drużyna „Polska” i drużyny z innych krajów, tyle chyba zapamiętasz?

(śmiech)

Teraz śledzę eliminacje do Euro 2020. Oglądam meczyki. Może jeszcze coś z tego Jerzego Brzęczka będzie, choć został wykpiony, a mamy pierwsze miejsce w grupie, wszystkie 4 spotkania wygrane. Widzisz? Orientuję się.

W nowych tomach twój gej dobiega 30-tki, ty jesteś trochę starszy. Możesz spojrzeć na niego z dystansu. To sprawia, że go lepiej rozumiesz?

Może rzeczywiście coś w tym jest? Zawsze jestem te kilka lat dalej. Pierwsze części pisałem, kończąc 30-tkę, gdy on był o dekadę młodszy.

Powodzenie twojej sagi pokazuje, że jest w Polsce miejsce na popularną literaturę gejowską.

Nie jest to Hegel i nie ma być. Nie zżymam się na opinie, że to obyczajówki. Tak, ludzie mają prawo je lubić. Cieszę się, że dostrzegają w moich książkach autentyczne historie.

Sporo masz też wątków nie stricte „gejowskich” – problemy z mieszkaniem, ze spadkiem, kłopoty rodzinne niewynikające tylko z homofobii.

Życie geja, mój drogi, nie jest tylko „gejowskie”! (śmiech)

A bohater już nie jest tak romantyczny. Funkcjonuje z dwoma facetami – jeden jest tylko od seksu, bez przyjaźni, a drugi „na życie”, ale bez seksu.

Lubiłem tamtą jego młodzieńczą naiwność, wiarę w księcia na białym koniu. No, ale życie ją zrewidowało jak widać (śmiech).

Jeszcze chciałem cię zapytać o muzykę w twoich historiach. Robi się z niej niezły gejowski soundtrack. Cher, Beata Kozidrak, Edyta Gorniak, Edyta Bartosiewicz, Irena Santor, Adele, Tina Turner, Urszula A Madonna to kilka razy.

Mogę ci jeszcze dorzucić: Lana del Ray, Janusz Radek, Kasia Groniec, Florence and the Machine, Kylie Minogue, Vonda Shepard, Piaseczny, Republika, Kings of Leon, Ania Dąbrowska, Franz Ferdinand, Maroon 5, Joe Cocker. Taka jest moja własna „ścieżka dźwiękowa”. Do tego mnóstwo muzyki filmowej – „Samotnego mężczyznę” Abla Korzeniowskiego tłukę do dziś. A wiesz, że piosenka, której tekst pisze mój bohater w „Trzy po trzy”, istnieje naprawdę?

O!

Czytelnicy wytropili, przysłali mi linki do youtube. Ostatnio napisałem kilka tekstów piosenek. Mam nadzieję, że niedługo ujrzą światło dzienne. Jedna, napisana do reklamy, śmiga w TV od miesięcy.

Jako Mikołaj Milcke?

Tak. Jeszcze myślę o tej muzyce, bo ci podałem nazwiska znane od lat, cholera, a przecież słucham też nowości. Wyjdę na dziada (śmiech). Ostatnio Marcin – kompozytor, z którym piszę piosenki – pokazał mi Palomę Faith. Mega! No, ale stety czy niestety, lata 90. uwielbiam i będę bronił Spice Girls i Backsteet Boys. Minęło 20 lat, a ich piosenki wciąż brzmią świetnie.

Czas twojego dorastania.

Zgadza się.

Biłeś się wtedy z myślami, że jesteś gejem? Miałeś dziewczyny dla niepoznaki?

Pierwsze seksualne nawet nie doświadczenie, tylko uczucie, miałem, gdy oglądałem „Dynastię”. Dex Dexter to był facet! Ile mogłem mieć lat? 13? Strasznie mi się podobał. Wątek Stevena Carringtona, pierwszego geja w polskiej TV był dla mnie edukacyjny. W pierwszej wersji „Dynastii” – tak, jestem ekspertem od „Dynastii” – lektor tłumaczył „gay” jako „pedzio”. Pomyślałem: „OK, czyli jest coś takiego, że facetom podobają się faceci”. Nigdy nie miałem dziewczyny. Nigdy nawet nie całowałem się z dziewczyną. Byłem absolutnie pewny swej orientacji już pod koniec podstawówki, to było jasne jak słońce, zero wątpliwości. Mimo, że pierwszy seks miałem dopiero w wieku 22 lat, gdy się bez pamięci zakochałem.

Jak twój bohater?

(uśmiech)

W realnym życiu on też był starszy?

Miał 36 lat, potem też szukałem facetów 30+. I nie rozumiałem, dlaczego – mimo iż jestem taki fajny – oni nie chcą mnie kochać i żyć długo i szczęśliwie. Dziś sam mam 37 i wiem znacznie więcej. Też mi się ten szczeniacki miłosny miecz stępił, opadł nieco entuzjazm, ale zupełnie ten romantyzm nie wywietrzał. Znajduję go w sobie od czasu do czasu. Kiedyś miłość po grób była moim priorytetem. Filtr, przez który patrzę na świat dziś, na trzy lata przed 40-tką, jest inny. Tak czy inaczej, ani się obejrzałem i z potencjalnie sponsorowanego stałem się potencjalnie sponsorującym (śmiech). Może o tym będzie kolejna część – o geju czterdziestolatku? (śmiech).

Jesteś singlem czy zajęty?

Proszę się dowiadywać (śmiech).   

 

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

WSZYSTKIE MASKI MISHIMY

Najbardziej znany japoński pisarz. Celebryta, mąż, samuraj i gej. Zmarł prawie pół wieku temu. Czy nadal jest skandalem? Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

Foto: mat. pras.

 

Yukio Mishima był najbardziej znanym japońskim pisarzem. W chwili śmierci miał na swoim koncie 35 powieści, 25 sztuk teatralnych, 200 opowiadań i 8 tomów esejów. Zarówno jego życie osobiste, jak i działalność artystyczna były uważnie obserwowane przez opinię publiczną. Od tego napisu zaczyna się film Paula Schradera – „Mishima. Życie w czterech rozdziałach” (1985). W Polsce mamy właśnie okazję wrócić do osoby i twórczości japońskiego pisarza. Oto bowiem wreszcie, po 70 (sic!) latach, ukazała się w języku polskim (w przekładzie Beaty Kubiak Ho-Chi) powieść, która przyniosła mu sławę – „Wyznanie maski”.

Święty Sebastian

Mishima nigdy nie ukrywał, że książka ta ma podłoże autobiograficzne. Bohater „Wyznań maski”, Kō-chan (zdrobnienie prawdziwego imienia pisarza, który w rzeczywistości nazywał się Kimatake Hirakoka) jest chłopcem drobnym, słabym i chorowitym. W szkole fascynują go koledzy silniejsi i bardziej rozwinięci fi zycznie. Odkrywa, że czuje do nich pociąg seksualny, podczas gdy dziewczyny nie wywołują w nim żadnych pragnień. Musi jednak – bo tego wymaga od niego społeczeństwo (akcja rozgrywa się w Japonii lat 30. i 40. XX wieku) – grać „normalnego”. Nosić maskę. Uczy się więc uwodzenia dziewczyn, planuje małżeństwo…

Jak jednak słusznie zauważyli krytycy, w „Wyznaniu maski” nie chodzi tak naprawdę (a przynajmniej nie tylko) o homoseksualność. Pragnienia bohatera wkraczają w sferę fetyszyzmu i sadomasochizmu, która otworzyła się przed nim, gdy jako dziecko czytał bajki o królewiczach zabitych przez smoków. Uwielbia zapach żołnierskiego potu, podziwia czyściciela kloak, ubranego w granatowe, obcisłe kalesony.

Najsilniej jednak na wyobraźnię chłopca podziałał, odkryty w albumie europejskiego malarstwa, obraz Guida Reni przedstawiający „Świętego Sebastiana”. Piękne, młode, nagie męskie ciało – „jędrne, wonne” – przywiązane do pnia, z rękami uniesionymi do góry. Ciało wygięte z rozkoszy bólu, przebite strzałami. Oczy z wyrazem ekstazy wzniesione ku górze.

Kō-chan wyobraża sobie swoich kolegów na miejscu świętego. Ma też sen, w którym zjada ciało jednego ze szkolnych towarzyszy. Wszystkie te obrazy wywołują u bohatera erekcje, skłaniają go do kultywowania „złego nawyku”, czyli po prostu masturbacji. Popęd seksualny nierozłącznie wiąże się z popędem śmierci, ta zaś niechybnie czeka bohatera na wojnie. Jednak lekarz z komisji wojskowej mylnie bierze przeziębienie za gruźlicę. Odsyła chłopaka do domu. Podobnie rzecz się miała z Mishimą, który całe życie wstydził się tego aktu dezercji.

„Wyznanie maski” nie tylko przyniosło młodemu, ledwie dwudziestoczteroletniemu twórcy splendory literackie, ale także uczyniło z niego osobę sławną w całej Japonii. Kogoś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy celebrytą. Pisze bez wytchnienia, głównie nocami. Przed trzydziestką może się pochwalić pokaźnym zbiorem „Dzieł zebranych”.

Madame de Sade

Jeden za drugim pojawiają się kolejne utwory – powieści zarówno popularne, jak i ambitne, sztuki przeznaczone dla tradycyjnego teatru kabuki i nō, ale też współczesne i eksperymentalne. W Polsce, zwłaszcza w latach 80. i 90., często sięgano po dramat Mishimy, „Madame de Sade”, którego tytułową bohaterką jest żona „twórcy” sadyzmu, Markiza de Sade.

Spośród powieści Japończyka najpierw w naszym kraju ukazały się idylliczna „Ballada o miłości” i brutalne „Na uwięzi” (obie tłumaczone zresztą z angielskiego). W latach 90. dostaliśmy przekład „Złotej pagody”, opartej na prawdziwym wydarzeniu – podpaleniu słynnego Złotego Pawilonu przez młodego buddyjskiego mnicha. Jąkający się bohater powieści Mishimy nienawidzi piękna i doskonałości, których wcieleniem staje się dla niego właśnie słynny budynek z Kioto. Wiele jednak książek pisarza wciąż czeka na polski przekład – choćby „Zakazane kolory”, „Uciekające konie” czy tetralogia „Płodne morze”, którą ukończył tuż przed śmiercią.

Twórczość Mishimy bazuje na walce przeciwieństw: piękna i brzydoty, seksu i śmierci, zdrowia i dewiacji, męstwa i dekadencji. Ideału Madonny i ideału Sodomy – jak głosi otwierający „Wyznanie maski” cytat z „Braci Karamazow” Dostojewskiego (cóż, w 1949 r. nikt jeszcze nie przypuszczał, że kiedyś pojawi się na światowych estradach Madonna z Sodomy). W centrum książek Mishimy stoi zazwyczaj męskie ciało – dręczone, poddawane torturom psychicznym i fi zycznym, próbujące pokonać własne słabości.

„Prawdziwy mężczyzna”

Mishima to także nieustanny pojedynek między sztuką a działaniem. Sztuka jest ucieczką, unikiem, wymówką pięknoduchów. Podczas gdy „prawdziwy mężczyzna” działa, walczy, wojuje. Czy można połączyć te sprzeczne porządki, te odmienne skłonności? W swoim życiu Mishima próbował je godzić, a przynajmniej rozgrywać. Był stałym bywalcem tokijskich barów dla gejów. Na początku lat 50. udał się w swą pierwszą podróż do Stanów Zjednoczonych i Europy. Zachwycił się zwłaszcza Grecją – jej krajobrazami i starożytnymi kanonami piękna. Otworzył się też seksualnie, przeżył kilka homoseksualnych romansów. Jednak w roku 1958 ożenił się z Yoko Sugiyamą, miał z nią dwójkę dzieci. Ponoć wzorowo wypełniał obowiązki męża i ojca.

W połowie lat 50. obsesją Mishimy stało się jego własne ciało. Dobiega czterdziestki, a – jak twierdził – mężczyzna po czterdziestce nie może już umrzeć piękny. Mishima zaczyna wtedy uprawiać kolejne dziedziny sportu, przede wszystkim zaś spędza mnóstwo czasu na siłowni, oddając się „body-buildingowi”. On – człowiek słów szuka czegoś, co będzie ich antytezą. Znajduje ją w języku ciała.

Chętnie demonstruje publicznie swoje osiągnięcia w dziedzinie kulturystyki. Fotografuje się w pozach świętego Sebastiana. Pokazuje na zdjęciach swą muskulaturę. Coraz częściej pozuje też z samurajskim mieczem. W 1967 r. przechodzi trening wojskowy w Japońskich Siłach Samoobrony.

Głośno mówi o tym, że Japonia utraciła ducha, odeszła od dawnych wartości. Straciła honor. Uległa po wojnie szybkiej amerykanizacji, miejsce kodeksu samurajskiego zajął pieniądz. Trzeba przywrócić majestat cesarza i jego polityczne znaczenie.

Wojownik popełnia seppuku

W 1968 r. Yukio Mishima zakłada, zrzeszającą młodych mężczyzn, paramilitarną organizację „Stowarzyszenie Tarcza”. Staje na jej czele, nawet projektuje dla niej eleganckie mundury. Oskarżany o prawicowy fanatyzm, mówi, że chce bronić Japonii przed zagrożeniami płynącymi tak z lewej, jak i prawej strony. Próbuje przekonać do swoich racji zbuntowanych przeciwko systemowi kapitalistycznemu studentów tokijskiego uniwersytetu, ale zostaje przez nich wygwizdany.

25 listopada 1970 r. Mishima wraz z czwórką swych młodych żołnierzy udaje się do bazy dowództwa piechoty Japońskich Sił Samoobrony we wschodniej dzielnicy Tokio, Ichigaya. Zostają przyjęci przez generała Kanetoshi Mashitę, którego następnie obezwładniają, po czym barykadują się w jego gabinecie. Mishima ma jedno żądanie – chce wygłosić z balkonu przemówienie do żołnierzy. Na placu przed budynkiem są też przedstawiciele mediów, których pisarz wcześniej zawiadomił, by przyszli zobaczyć jego „mały dramat”.

Mowa Mishimy, w której wzywa do wskrzeszenia w Japonii dawnego ducha samurajskiego, zostaje przyjęta przez zgromadzonych żołnierzy gwizdami, śmiechem i nieprzyjaznymi okrzykami. Yukio wraca więc do gabinetu i tu, korzystając z pomocy swego asystenta, popełnia rytualne seppuku, które parę razy tak sugestywnie opisał w swojej twórczości, między innymi w uznawanym za arcydzieło opowiadaniu „Umiłowanie ojczyzny”. Wbija sobie sztylet w trzewia, rozpruwa brzuch, a jego pomocnik ucina mu głowę samurajskim mieczem.

To samobójstwo stanowi szok nie tylko dla japońskiej, ale i światowej opinii publicznej. Odejście Mishimy jest dla mnie aktem wiary i obowiązku Japończyka patrioty, a także nieuniknionym wypełnieniem jego bardzo, bardzo osobistego ideału artystycznego – napisze przyjaciółka pisarza, Nobuko Albery – Od dawna w naszej tradycji obowiązkiem każdego szanującego się samuraja było rozprucie brzucha dla zamanifestowania swego słusznego protestu.

Postać i dzieło Mishimy budziły (i nadal budzą) liczne spory. Wspomniany na początku fi lm Paula Schradera nigdy nie był w Japonii dystrybuowany (w Polsce zresztą też nie). Nie został nawet pokazany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Tokio z powodu gróźb ataku bombowego, jakie wystosowały skrajnie prawicowe ugrupowania. Film zbojkotowała także wdowa po pisarzu. W obu przypadkach kamień obrazy tkwił w sekwencji rozgrywającej się w klubie gejowskim i jednoznacznej sugestii, że homoseksualne przygody nie były Mishimie obce. Nawet później, gdy fi lm w końcu pokazano w japońskiej telewizji, ten fragment został z niego usunięty.

Czy Yukio Mishima nadal jest skandalem? Tego nie jestem pewien, nie wątpię jednak, że pozostał świetnym pisarzem. „Wyznanie maski” – chłodna analiza psychiki młodego człowieka, rozcinanie trzewi „na zimno” – działa z precyzją samurajskiego miecza. Z konkluzjami można dzisiaj polemizować, nasze pojmowanie seksualności jest już jednak zupełnie inne niż było te kilka dekad temu. Mniej, że tak powiem, demoniczne. Ale styl wciąż każe schylić z uznaniem głowę.  

„Wyznanie maski” Yukio Mishimy ukazało się właśnie w Polsce po 70 latach od japońskiej premiery  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Weronika Kostyrko. Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej

Wyd. Czerwone i Czarne

 

„O nim – wydawałoby się – wiemy już wszystko”. Rzeczywiście Jan Karski, kurier Polskiego Państwa Podziemnego, to postać powszechnie znana. Pola Nireńska pozostaje w cieniu. Jeśli już ktokolwiek o niej wspomina, to raczej jako o „dekoracji” – po prostu „małżonka Karskiego”. Nireńska to doskonały przykład „niebezpiecznej” biografii, którą nikt przez lata nie miał ochoty się zajmować. Żydówka, awangardowa artystka, tancerka i emigrantka.

Weronika Kostyrko mierzy się z historią Poli. Rzeczywiście szuka jej nie tylko w dokumentach osobistych, archiwaliach męża, albumach fotograficznych, ale również próbuje odnaleźć świadków. Problematyzuje żydowską tożsamość Nireńskiej, choć jej nazwisko w języku jidysz zapisuje błędnie. Symboliczne.

Autorka „Tancerki i zagłady” nie ucieka od wątków homoseksualnych, choć hołduje tezie, że nie ma wystarczających dowodów. Miłość i inne związki intymne Pola dzieliła z kobietami. I nie chodzi tylko o romans z Mary Wigman, „przyjaźń” z Rosalią Chladek, ale także o płomienną relację z Priaulx Rainier i kilkoma innymi kobietami. O swojej tożsamości seksualnej Pola pisała w listach. Oczywiście niczego nie nazywała po imieniu, ale Priaulx tytułowała „kochanie”. Zostawiła mnóstwo tropów. Nie wykluczają one relacji z mężczyznami. Pierwszy mąż Poli, aktor John Justin, był biseksualny. Drugie małżeństwo było umową. Trzeci był Jan.

Biografie osób nieheteronormatywnych to przede wszystkim kolekcje pojedynczych śladów. Tutaj nigdy nic jest jasne. Próżno szukać konkretnych deklaracji. Jednak warto choć raz napisać wprost: Pola Nireńska była lesbijką. Będzie to tak samo prawdziwe, jak opinia, że Jan kochał Polę, a ona miała „cudownego mężczyznę, który [był] profesorem nauk politycznych”. (Joanna Ostrowska)

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Adam Silvera. Nasz ostatni dzień

Wyd. We need YA

 

5 września 2017 r. 18-letni Mateo Torrez i 17-letni Rufus Emeterio nie znają się, ale łączy ich jedno – dziś umrą. Dowiadują się o tym z call center Prognoza Śmierci, dzięki któremu przyszli zmarli mogą przygotować się na śmierć, pożegnać z najbliższymi. Ci dwaj mają przed sobą jeden dzień. Ich drogi zetkną się za sprawą Ostatniego Przyjaciela, aplikacji pomagającej znaleźć „Zgonersom” osobę, która będzie chciała spędzić z nimi ostatnie godziny. Mateo i Rufus wyruszają w krótką odyseję. Poznają się lepiej, rodzi się więź, choć czasu jest mało. Prognoza Śmierci nie myli się, „ułaskawienia” nie będzie. Mateo, wycofany, wrażliwy, bojący się życia, otwiera się na świat i własne potrzeby. Sam też ofiaruje coś Ostatniemu Przyjacielowi. Adam Silvera prezentuje nietuzinkową opowieść rozgrywającą się w rzeczywistości naznaczonej śmiercią. To więcej niż następne love story w blasku tęczy. Bardziej liczy się tu konfrontacja z nieuniknionym, wykorzystanie życia – dosłownie – do ostatka. Co zrobią bohaterowie? Zdążą się nawzajem zrozumieć? Powieść zaskakuje, angażuje emocjonalnie, prowokuje i wzrusza. Adam Silvera, autor „Zostawiłeś mi tylko przeszłość” i „Raczej szczęśliwy niż nie”, staje się gwiazdą literatury LGBTI. (Michał Paweł Urbaniak)  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.