Tęczowi niezłomni

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, WITOLD ZDZITOWIECKI, JULIUSZ MIECZYSŁAW KRAWICZ – szkice Marka Telera o trzech nieheteroseksualnych artystach, bohaterach, którzy w czasie wojny ratowali Żydów i angażowali się w walkę z okupantem

 

Czy ludzie LGBT mogliby być bohaterami narodowymi? Pytanie retoryczne, bo dlaczego nie, jednak całe lata homofobii i niepisanego nakazu milczenia o „tych sprawach” sprawiły, że dla wielu Polaków i Polek samo mówienie o nieheteroseksualności w kontekście bohaterstwa zakrawa na dziwną ujmę na honorze. Domniemany heteroseksualizm naszych wielkich stał się oczywistością i dopiero ostatnie dekady przynoszą „rewelacje” dotyczące choćby, jak ostatnio, Fryderyka Chopina czy Juliusza Słowackiego, którym zdecydowanie bliżej było, jak dziś byśmy to ujęli, do bycia queer niż życia w heteronormie. W czasie II wojny światowej bohaterską postawą – ratowaniem Żydów czy działalnością konspiracyjną – odznaczali się również artyści, w tym artyści nieheteroseksualni. Oto krótkie szkice dotyczące trzech z nich – Jarosława Iwaszkiewicza, Witolda Zdzitowieckiego oraz Juliusza Mieczysława Krawicza. Chociaż sami, ze względu na swoją orientację seksualną, należeli do grupy narażonej na prześladowania ze strony Niemców, nie wahali się pomagać tym, którym groziła Zagłada, ani angażować się w podziemną walkę z okupantem.

Kryjówka na Stawisku

Jarosław Iwaszkiewicz już w wieku 17 lat był na tyle świadomy swoich homoerotycznych fascynacji, że w dzienniku pod datą 19 stycznia 1911 r. zapisał: „W poniedziałek, to jest pozawczoraj, byłem u najukochańszego; miły on stale i ciągle; tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Jego późniejsze liczne relacje erotyczne i miłosne z mężczyznami były tajemnicą poliszynela, a jego żona Anna, choć nie było to zapewne łatwe, starała się podchodzić do męża z akceptacją i zrozumieniem. „Wolę, żeby Jarosław latał za chłopcami niż za dziewczynami” – mawiała, próbując żartować na temat swojej sytuacji. Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie w czasie II wojny światowej razem starali się nieść pomoc prześladowanym i potrzebującym. Należący do nich majątek ziemski Stawisko w Podkowie Leśnej stał się wówczas bezpiecznym azylem dla osób ukrywających się przed Niemcami. Jak wyliczają badacze, łącznie schronienie u Iwaszkiewiczów znalazło ponad 60 osób, w tym m.in. były kochanek pisarza Wacław Mila, żołnierz Armii Krajowej z Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego. Przybył on ze swoim szwagrem do Stawiska 3 sierpnia 1944 r., dzień po starciu z wojskiem niemieckim pod Pęcicami. „Mieszkali u mnie wtedy dosyć długo, potem Wacek przekradł się do siebie do Ożarowa, już był wtedy żonaty” – wspominał Iwaszkiewicz w swoim dzienniku. Sam Iwaszkiewicz działał zresztą w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego przy ratowaniu zabytków kultury polskiej. W Stawisku ukrywały się też osoby żydowskiego pochodzenia, m.in. małżeństwo Muszkatów. Kiedy zaś Iwaszkiewiczowie nie mogli już zapewnić im bezpieczeństwa, przetransportowali parę do domu zaprzyjaźnionego z nimi pisarza Jerzego Mieczysława Rytarda (partnera Jarosława jeszcze z czasów kawalerskich) w Milanówku. Iwaszkiewicz i jego żona wspierali też finansowo córkę Muszkatów Anielę Neufeld-Nowicką i wnuczkę Janinę Nowicką. Neufeld-Nowicka często nocowała u Iwaszkiewiczów, a za ich pomoc odwdzięczyła się, dając córkom pary lekcje fizyki. Małżonkowie udzielili również pomocy Wandzie Wertenstein, córce profesora fizyki Ludwika Wertensteina, oraz znaleźli bezpieczne schronienie dla znajomego z Brwinowa Wiesława Gelbarta. Ojciec Wiesława, Michał Gelbart, był zaś jedną z osób ukrywających się w Stawisku. To tylko kilka przykładów z wielu aktów bezinteresownej pomocy ze strony Iwaszkiewiczów w czasie II wojny światowej. Po wojnie Jarosław i Anna zaangażowali się z kolei w pomoc sierotom wojennym. W 1947 r. adoptowali czternastoletniego Wiesława Kępińskiego, który cudem ocalał z rzezi Woli podczas Powstania Warszawskiego. „Przez lata wykształciło się w nas pokrewieństwo nie krwi, a ducha. Być »prawie synem« takiego człowieka, żyć na Stawisku to cud” – opowiadał Kępiński o Iwaszkiewiczu w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim”. Po latach córka Iwaszkiewiczów, Maria Iwaszkiewicz, wspominała: „Rodzice moi uważali pomoc ludziom zagrożonym za rzecz tak naturalną, iż nigdy nie starali się o jakieś wyróżnienia czy nagrody”. Anna Iwaszkiewiczowa zmarła 23 grudnia 1979 r. w Stawisku, a Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 r. w Warszawie. Za pomoc, którą bezinteresownie okazywali Żydom, 21 stycznia 1988 r. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie nadał im tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Ogolony przez „swoich”

Aktor i reżyser Witold Zdzitowiecki należał do elity artystycznej II Rzeczypospolitej, a jego specjalnością były operetki, które z powodzeniem wystawiał na scenach w Warszawie, Toruniu i Poznaniu. Największą popularność zdobył w latach 30., kiedy był głównym reżyserem w teatrach 8.30 i 8.15. Często współpracował wówczas z aktorem, dziennikarzem i autorem tekstów Leopoldem Brodzińskim. Zarówno Zdzitowiecki, jak i Brodziński dali się wówczas poznać jako łowcy młodych talentów, pomogli rozwinąć aktorskie skrzydła m.in. Zbigniewowi Rakowieckiemu, Włodzimierzowi Łozińskiemu i Olgierdowi Jacewiczowi. W kręgach artystycznych nie było tajemnicą, że część z promowanych przez nich artystów była jednocześnie ich kochankami. W latach 1932–1933 Zdzitowiecki intensywnie lansował na łamach prasy filmowej aktora Harry’ego Corta (właśc. Stanisław Bielski), notabene również byłego kochanka Iwaszkiewicza. Kiedy w grudniu 1935 r. podopieczny reżysera został aresztowany we Francji za posiadanie narkotyków, na łamach dziennika „Dzień Dobry” ukazał się artykuł, w którym pisano wprost, w jaki sposób Cort zaistniał w polskiej kinematografii i na teatralnej scenie. „Pod pozorem rozwijania i budzenia w nim talentu – reżyser filmowy p. Z. spędza z Harrym Cortem weekendy w zacisznym pensjonacie pod Warszawą na linii otwockiej” – pisał dziennikarz przedwojennej bulwarówki. Nie ulega wątpliwości, że owym „reżyserem Z.” był Witold Zdzitowiecki, który na początku lat 30. planował obsadzić Corta w swoim (ostatecznie niezrealizowanym) debiucie filmowym „Portret Doriana Graya”. Harry Cort po francuskim skandalu był już skończony jako aktor, więc dziennikarz nie miał oporów, by de facto ujawnić jego homoseksualizm. Zdzitowiecki cieszył się zaś na tyle dużą popularnością, że zdecydowano się zatuszować jego nazwisko. W sierpniu 1939 r., po premierze „Panny wodnej”, ostatniej przedwojennej operetki teatru 8.15, Zdzitowiecki wygłosił przemówienie, w którym domagał się końca niemieckiej operetki. Kiedy zaś wiosną 1940 r. w Warszawie zaczęły powstawać koncesjonowane przez niemieckiego okupanta teatry jawne, nie chciał zaangażować się w ich działalność. Dopiero po tym jak dyrektor jawnych teatrów Stanisław Heinrich zaczął grozić Zdzitowieckiemu, że przekaże Niemcom artykuł z jego antyniemieckimi wypowiedziami, reżyser uległ szantażowi i zgodził się na współpracę. Od 14 września 1941 r. do 2 czerwca 1944 r. pracował więc jako kierownik artystyczny, reżyser, aktor i autor tekstów komedii w teatrze Maska. Reżyserował też dorywczo w innych teatrach jawnych. 13 maja 1944 r. wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Witold Zdzitowiecki został ukarany ogoleniem głowy za działalność ubliżającą godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich. Po latach reżyser Bohdan Korzeniewski wspominał w książce „Sława i infamia”: „Wyciągnięto zza sceny Zdzitowieckiego, który krzyknął: »Panowie, szanujcie moje siwe włosy« – i zaczął szlochać. Tego tylko ogolono”. Nie omieszkał przy tym podkreślić „niemęskie” zachowanie Zdzitowieckiego, który rozpłakał się zamiast przyjąć karę „z godnością”. Trudno się jednak dziwić reakcji skazanego artysty, ponieważ przez cały okres okupacji Zdzitowiecki aktywnie wspierał działalność Polskiego Państwa Podziemnego. Już w pierwszych miesiącach okupacji zaczął pisać artykuły do gazety podziemnej „Głos Polski”, której redaktorem naczelnym był żołnierz ZWZ–AK Tadeusz Betley ps. Huragan. Pismo to było zresztą drukowane w mieszkaniu wieloletniego partnera Witolda Zdzitowieckiego, aktora i reżysera Karola Bendy. W nocy z 8 na 9 czerwca 1940 r. do domu Zdzitowieckiego weszli Niemcy, poszukując drukarni i wydawcy „Głosu Polskiego”. Betley wspominał w powojennym liście w obronie Zdzitowieckiego: „Tragiczną dla mnie sytuację uratował obywatel Witold Zdzitowiecki. Bo kiedy śp. Karol Benda uprzednio obity i zmaltretowany był bliski załamania się i na żądanie gestapowców chciał wskazać moją prawdziwą fotografię, uprzedził go w tym ob. Witold Zdzitowiecki, wskazując zdjęcia teatralne naszego wspólnego znajomego (Rybarczyka), który w tym czasie prawdopodobnie przebywał we Włoszech”. Tylko szybka reakcja Witolda Zdzitowieckiego pozwoliła uchronić znajdującą się w sąsiednim budynku drukarnię Betleya przed dekonspiracją. Zdzitowiecki zaangażował się również w niesienie pomocy znajomym żydowskiego pochodzenia. Przez kilka miesięcy ukrywał w swoim mieszkaniu dziennikarkę i pisarkę Jadwigę Migową, wywodzącą się z żydowskiej rodziny inteligenckiej. „Ukrywał męża swej gosposi niejakiego Wołkowyskiego – i że gestapo jako Żyda ścigało go, a on go nocą przechowywał pod swoim pokojem” – wspominał po wojnie aktor Aleksander Olędzki. Pomagał też aktorce Joannie Poraskiej, która w czasie okupacji prowadziła tajny podsłuch i rozdział informacji radiowych. Po wojnie tłumaczyła: „Kiedy jesienią w 1942 r. Niemcy zabrali dom, w którym mieszkałam, ukryłam aparat radiowy, wyniesiony w koszu od bielizny, w mieszkaniu kolegi Zdzitowieckiego na Nowym Świecie. Stamtąd dopiero poszedł dalej”. W 1943 r. reżyser zajmował jeden z pokoi w mieszkaniu śpiewaczki Olgi Orleńskiej, w którym powielano gazetki podziemne i ukrywano jednostki zagrożone. Zdzitowiecki pomagał jej w kolportażu konspiracyjnej prasy i – jak utrzymywała Orleńska – „wspomagał, ukrywał i wspierał moralnie i materialnie ukrywających się i potrzebujących pomocy ludzi, nieraz zupełnie sobie obcych”. Kiedy 31 grudnia 1943 r. w mieszkaniu Orleńskiej pojawili się funkcjonariusze gestapo, jej i Zdzitowieckiemu udało się uchronić lokal przed dekonspiracją. Co prawda przez pewien czas mieszkanie było pod obserwacją niemieckiej policji, ale artyści zdołali uniknąć kary. Karę Zdzitowiecki poniósł natomiast pół roku później z rąk „swoich”, czyli działaczy polskiego podziemia. Po wojnie Witold Zdzitowiecki musiał toczyć walkę o swoje dobre imię przed komisjami i sądami weryfikacyjnymi Związku Artystów Scen Polskich, który badał sprawy artystów działających w okupacyjnych teatrach jawnych. 25 lutego 1945 r. zaocznym wyrokiem Komisji Weryfikacyjnej przy Tymczasowym Zarządzie ZASP został skreślony raz na zawsze ze Związku Artystów Scen Polskich. Odwołał się jednak od wyroku, a w jego obronie stanęło liczne grono artystów, którym pomagał w czasie okupacji. Ostatecznie 7 grudnia 1947 r. Sąd Centralny do spraw weryfikacyjnych II instancji udzielił mu surowej nagany, lecz przywrócił prawa członka ZASP. Choć pod koniec lat 40. i w latach 50. Zdzitowiecki reżyserował jeszcze m.in. w Warszawie, Łodzi i Gliwicach, nie odzyskał już dawnej pozycji w artystycznym świecie. Zmarł 15 września 1960 r. w Gliwicach w wieku 64 lat.

Na ratunek przyjacielowi

Juliusz Mieczysław Krawicz był jednym z najpopularniejszych przedwojennych polskich reżyserów, odpowiedzialnym za takie filmy jak „Szpieg w masce”, „Dwie Joasie” i „Jadzia”, w których występowały gwiazdy – m.in. Hanka Ordonówna, Jadwiga Smosarska i Ina Benita. W latach 30. często pojawiał się na warszawskich salonach i był fotografowany w towarzystwie najpiękniejszych polskich aktorek, lecz jego życie prywatne owiane było tajemnicą. W prasie próżno szukać informacji na temat jego żony, chociaż z zachowanych źródeł wynika, że był żonaty. Pochodził z katolickiej rodziny, ale otaczał się reżyserami i producentami filmowymi żydowskiego pochodzenia, co wzbudzało plotki, jakoby sam również był Żydem. W październiku 1939 r. ukazała się w Warszawie jednodniówka „W natarciu” autorstwa antysemickiej, związanej z radykalnymi nacjonalistami Polskiej Organizacji Akcji Kulturalnej, w której zamieszczono informację o żydowskim pochodzeniu Krawicza. Dla reżysera stało się więc jasne, że w nowo proklamowanym Generalnym Gubernatorstwie musi on zadbać o poprawne stosunki z Niemcami, aby nie trafić do obozu koncentracyjnego. Zapewne udało mu się sprostować nieprawdziwą informację o żydowskim pochodzeniu, ponieważ w czasie okupacji w kinach pokazano premierowo dwa filmy, które ukończył tuż przed wybuchem wojny: „Sportowiec mimo woli” i „Ja tu rządzę”. W okupowanej Warszawie nie zajmował się już jednak działalnością artystyczną; otworzył sklep filatelistyczny przy ul. Marszałkowskiej 114, w którym bywali jego starzy znajomi, m.in. aktorzy Adolf Dymsza i Czesław Skonieczny. Niektórzy przyjaciele Krawicza, jak choćby reżyser Józef Marian Czauski, współpracowali w czasie wojny z Abwehrą, co ściągnęło na Krawicza zainteresowanie polskiego wywiadu i kontrwywiadu. W lutym 1944 r. Alfred Klausal ps. Mecenas meldował o nim: „Często powraca dorożką po godzinie policyjnej. Stale urządza u siebie przyjęcia. Na owych przyjęciach oprócz aktorów miał się pojawiać jakiś agent Kripo czy też Gestapo imieniem Tadeusz”. Klausal nie omieszkał również zbadać szczegóły życia prywatnego Krawicza. „Żonaty, jakkolwiek podaje się za kawalera. Żona odeszła od niego, gdy stwierdziła, że jest homoseksualistą” – pisał. W innym miejscu dodał jednak, że ma kochankę, jakąś aktorkę, sugerując, że Krawicz był biseksualny. Uwagę „Mecenasa” zwrócił również ubiór reżysera, który w okupowanej Warszawie bywał widywany w futrze, co świadczyło o jego wysokim statusie materialnym. Z pozoru meldunek Klausala wydaje się obciążać Juliusza Mieczysława Krawicza, lecz informował on zarazem, że reżyser zatrudnia w swoim sklepie filatelistycznym Żyda, byłego suflera teatralnego. Z kolei w raporcie z 5 stycznia 1951 r. funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który badał sprawę Krawicza w związku z jego domniemaną współpracą z Abwehrą, pisał, że po rozwodzie reżysera w 1940 r. mieszkał u niego ob. Szebeko. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o reżysera i kierownika produkcji Stanisława Szebegę (właściwie: Stanisław Finkelsztajn), który przed wojną wielokrotnie współpracował z Krawiczem przy rozmaitych filmach i był nazywany przez dziennikarzy jego dzielnym towarzyszem. Chociaż Szebego był homoseksualistą i nie było to w środowisku artystycznym tajemnicą, z Krawiczem łączyła go najprawdopodobniej tylko przyjaźń. W latach 1940–1942 Stanisław Szebego, w związku ze swoim żydowskim pochodzeniem, przebywał w getcie, gdzie grał w sztukach Nowego Teatru Kameralnego, a w marcu 1942 r. obchodził z aktorem Michałem Zniczem dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Tuż przed akcją likwidacyjną getta warszawskiego (Grossaktion) w lipcu 1942 r. Szebego i Znicz zostali uwolnieni z getta przez swoich przyjaciół. Dotychczas nie było wiadomo, gdzie Szebego ukrywał się przez kolejne dwa lata. Wspomniany dokument MBP z 1951 r. pozwala jednak z całą stanowczością stwierdzić, że to właśnie Mieczysław Krawicz udzielił schronienia swemu wieloletniemu przyjacielowi z przedwojennych lat. Poprawne stosunki reżysera z Niemcami miały zaś na celu odsunięcie od niego podejrzeń, że ukrywa w swoim mieszkaniu i sklepie filatelistycznym osoby żydowskiego pochodzenia. Juliusz Mieczysław Krawicz udowodnił zresztą patriotyczną postawę w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy to został szefem operatorów filmujących działania powstańców. 13 września 1944 r. został ciężko ranny w głowę po wybuchu bomby, kiedy znajdował się na balkonie swojego mieszkania przy ul. Lwowskiej 8. Na skutek odniesionych ran zmarł 4 dni później w szpitalu polowym „Sano” przy ul. Lwowskiej 13. Świadkiem ostatnich chwil jego życia była artystka Mira Zimińska, która pisała w swoich wspomnieniach: „Nie żyłam samotnie”: „Było z nim bardzo źle. Cały czas mówił o swoich planach filmowych. W piwnicy kopciły się świece, rzucały długie cienie na zwilgotniałe ceglane ściany. Krawicz wpatrywał się w to migotanie i cicho powiedział: »Mira, patrz, jakie ładne światło, muszę to zapamiętać, muszę…«. Widziałam, jak mu bieleje nos, potem uszy… To już był koniec”. Początkowo artysta spoczywał w powstańczej mogile przy ul. Lwowskiej, lecz po wojnie przeniesiono jego zwłoki na Cmentarz Powązkowski. W Powstaniu Warszawskim zginął również Stanisław Szebego, którego Krawicz z narażeniem życia ukrywał.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Susan Faludi – „W ciemni“

wyd. Krytyka Polityczna 2017

„W ciemni” to najlepsza ilustracja angielskiego przysłowia „Nie oceniaj książki po okładce” – okładka jest koszmarna, zawartość – fantastyczna. Susan Faludi, amerykańska dziennikarka i feministka pochodzenia żydowskiego i węgierskiego, opowiada historię życia swego ojca i historię próby naprawienia jej relacji z ojcem. W 2004 r. 45-letnia Susan, która od ponad dwóch dekad nie utrzymywała kontaktu z ojcem, otrzymała od niego e-mail. Informował, że w wieku 76 lat przeszedł operacje korekty płci w Tajlandii – jest kobietą. Przemiana stała się impulsem do wznowienia kontaktu. Susan z dzieciństwa pamiętała Steve’a, teraz Stefanie, jako agresywnego maczo, domowego tyrana skłonnego do przemocy. Będąc już w separacji z mamą Susan, Steve omal nie zadźgał nożem na śmierć jej nowego partnera… Teraz Susan próbuje odkryć prawdziwe „ja” ojca. Tylko czy coś takiego w ogóle istnieje? Faludi analizuje historię XX-wiecznego podejścia do transseksualności, rozwiązuje gordyjski węzeł węgierskiej i żydowskiej tożsamości narodowej (podobieństwa z Polską są czasem tak uderzające, że wieje grozą). Pokazuje też historię Holocaustu węgierskich Żydów i wpisuje w nią losy nastoletniego wtedy Steve’a, a także jego dalsze perypetie – tułaczkę przez Danię, Brazylię aż do USA, a na koniec powrót do ojczystych Węgier po upadku komunizmu oraz nowe życie jako kobiety. Od skomplikowania osobowości ojca może boleć głowa; Faludi podaje wszystko metodycznie i nie bez emocji. Fascynująca lektura. (Mariusz Kurc)

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tibor Noé Kiss – „Incognito“

Książkowe Klimaty 2017

Autobiograficzna powieść „Incognito” Tibora Noé Kissa była głośnym debiutem literackim na Węgrzech w 2010 r., teraz ukazała się u nas. Bohatera poznajemy jako chłopca zakochanego w piłce nożnej, potem piszącego wiersze. Tibor odkrywa też w sobie fascynację noszeniem damskich ubrań. Zaczyna wątpić, że jest chłopcem. Skoro nie chłopcem, to dziewczyną? Osobą transpłciową na pewno. Cała „reszta” jednak jest przedmiotem poszukiwań – poszukiwań w świecie, który wymaga, by każda osoba, choćby trans, odnalazła się w „mężczyźnie” lub „kobiecie”. Tibor, który przybiera też żeńskie imię Noémi, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o płeć. Boleśnie zdaje sobie sprawę, jaką pułapką może być ciało. Ale więcej bólu i stresu wywołuje brak społecznej akceptacji, funkcjonowanie jako „pan przebrany za panią”, bycie wytykanym palcami w tramwaju, na ulicy. Do tego problemy rodzinne: tata nadużywający alkoholu, mama ze skłonnościami samobójczymi. Jednak przejmującą treść „Incognito” przyćmiewa kwiecisty, pozujący na poetycki styl narracji – maniera drobiazgowego opisu każdej sytuacji i jej czasu. Próbka? Gałęzie drzew chylą się, przeciąg otwiera ścienny kalendarz, radio wypluwa grad wiadomości, piecyk olejny trzaska, jest godzina dwudziesta pierwsza, pięćdziesiąt dziewięć minut, dwadzieścia sekund. Niełatwa lektura. (Piotr Klimek)

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Maciej Zień – „WięZIEŃ sukcesu“

wyd. Edipresse 2017

Autobiografia słynnego polskiego projektanta mody. Króciusieńka – ledwo 160 stron dużą czcionką, gładka i powierzchowna, mocno „celebrycka”, czyli problematyczne sprawy raczej omijamy. Zień pisze o swym domu rodzinnym w Lublinie, o pasji projektowania strojów, którą odkrył w dzieciństwie, o zamiłowaniu do sukien ślubnych, o przeprowadzce do Warszawy, o tym, jak zatracając się w pracy zaniedbywał inne sfery życia, o nie zawsze trafionych wyborach współpracowników, o kryzysie jego firmy i potrzebie odnalezienia się na nowo. Bycie gejem, coming outy, zderzenie z homofobią, związki, miłość? Zień pisze o tym, jak w Warszawie zamieszkał ze swym pierwszym stałym chłopakiem i dalej jeszcze o nieudanym małżeństwie z Brazylijczykiem Antonio Texero. Łącznie kilka akapitów. Więcej nic. Z jednej strony słabo, bo widać jak wiele jest tu tematów tabu (np. jak radził sobie wśród rówieśników w szkole ten homoseksualny chłopiec zakochany w ubieraniu lalek, dorastający na początku lat 90.?). Z drugiej strony – jeszcze niedawno inny bohater podobnej publikacji nie napisałby o swej homoseksualności ani słowa. Więc może plus za to, że Zień nie gra ani heteryka, ani aseksualnego… Drugi plus za anegdotę o tym, jak pewnej nocy nagle wylądował kompletnie nago na hotelowym korytarzu bez klucza do pokoju. (Piotr Klimek)

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Róże dla Safony

O Safonie, o Sofii Parnok, o Jeanette Winterson, o Annie Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej, a także o sobie samej i o swojej partnerce mówi RENATA LIS, autorka książki „Lesbos”. Rozmowa MARTY KONARZEWSKIEJ

 

„Nie wybiera się swych tematów, one się narzucają” – pisała pani o Buninie, o Flaubercie, te kobiety z „Lesbos” późno do pani przyszły.

To raczej powrót, zatoczyłam koło. Wróciłam do tematów, które odłożyłam kilkanaście lat temu, ale dzisiaj jestem już kimś innym, więc to powrót po spirali, na innym poziomie. Myślałam, że będę badaczką literatury, co było pomyłką i długo mnie blokowało, aż całkiem zrezygnowałam z pisania. Kiedy po latach odkryłam swoją formę, razem z nią przyszły inne tematy. Flaubert był jak drzwi do pisarstwa. Bunin – drzwi do Rosji. A Safona? To trochę drzwi do mnie samej. Po dwóch książkach o pisarzach mężczyznach poczułam potrzebę napisania o kobietach. Coś we mnie się tego domagało i nie zamierzało ze mną dyskutować. Stąd wzięła się Safona – postać archetypiczna dla twórczości kobiet w porównywalnym stopniu co Flaubert dla twórczości mężczyzn.

Jeszcze raz panią zacytuję. „W dzieciństwie lubiłam bawić się pryzmatami ze szkła, które przynosił mi z pracy ojciec” – między innymi tak wpisuje się pani w „Lesbos”. I jedną z bohaterek, tę pierwszą, Sofię Parnok, też jakby przyniósł pani ojciec?

Ta historia z profesorem Ryszardem Przybylskim, którą opowiadam na początku „Lesbos”, jest prawdziwa. On nigdy nie był ojcem w sensie patriarchalnym, był takim ojcem-matką, człowiekiem bardzo dobrym emocjonalnie jak Iwaszkiewicz. Pewnego wieczoru podeszłam do półki z rosyjskimi książkami, które podarował mi przed śmiercią. Wyjęłam z niej tomik wierszy, do którego nigdy wcześniej nie zajrzałam. Były w nim piękne safickie wiersze nieznanej mi poetki Sofii Parnok; brzmiały czysto i wyraźnie. Poczułam się tak, jakby mówiła wprost do mnie, to było silne wrażenie. Zaczęłam szukać o niej informacji w internecie i tak odkryłam „rosyjską Safonę”. W Polsce niemal nikt o niej nie słyszał, a jeśli już, to tylko w kontekście romansu z Mariną Cwietajewą, który był epizodem. Nikt nie wie, kim była Sofia jako autonomiczna osoba, nie ma po polsku jej wierszy. To odkrycie wywróciło mi książkę o Safonie do góry nogami. Zaczęłam ją pisać nie tylko od nowa, ale też zupełnie inaczej. Kameralnie, intymnie. I zrozumiałam, że do Safony można dotrzeć tylko pośrednio – poprzez inne kobiety, które tak jak Parnok podjęły jej pieśń. Nie mówię tu o zwykłych nawiązaniach do Safony, których w literaturze europejskiej jest oczywiście mnóstwo, a i w polskiej kilka się znajdzie. Aby podjąć pieśń Safony, trzeba jeszcze być kobietą, kochać kobietę i mieć do Safo coś więcej niż czysto literacki interes. Oprócz Sofii w „Lesbos” pojawia się więc Anna Kowalska, partnerka Marii Dąbrowskiej i autorka powieści „Safona”, a także Jeanette Winterson z jej oryginalną Safo z powieści „Sztuka i kłamstwa” i z cudownej miniatury „Poetyka seksu”. Kowalska trochę z obowiązku, bo to chyba jedyny taki przypadek w Polsce. Winterson – bo dwadzieścia lat temu bardzo ją lubiłam i napisałam o niej kilka tekstów. Odpowiadało mi to, że wszystkie moje „bohaterki” mogłam pokazać w dojrzałym wieku, przeważnie około pięćdziesiątki. W kulturze, zwłaszcza w filmie, sporo jest postaci młodych dziewczyn, które kochają dziewczyny. To łatwe, bo młodość jest fotogeniczna, a odbiorca, w razie gdyby tonął, zawsze może chwycić się brzytwy w postaci stereotypu o eksperymentach wieku dojrzewania, po których nabiera się rozumu i wychodzi za mąż. Kochających się dorosłych kobiet jest w kulturze o wiele mniej, bo taki obraz trudniej zbagatelizować i odbiorca musiałby przyjąć do wiadomości, że to na poważnie. U mnie musi. Poza tym – i to jest dla mnie najważniejsze – chodziło mi przede wszystkim o język, jakim o życiu tych kobiet opowiem, a mniej o to, które to będą. Czułam potrzebę zbudowania ze słów terytorium wolności, wyznaczenia przestrzeni, w której o miłości kobiet można mówić po ludzku, z dala od tej narodowo-katolickiej aberracji umysłowej i moralnej, która leje się z telewizora, sieci i gazet, i pewnie też z ambon, ale tego akurat nie doświadczam. W Polsce stało się coś strasznego, nastąpiła głęboka zapaść człowieczeństwa w odniesieniu do mniejszości, wydane zostało odgórne przyzwolenie na nienawiść i przemoc, a co więcej zaczęto nam wmawiać, że właśnie to jest demokracja. Pod tym względem Polska weszła na ścieżkę rosyjską, która prowadzi do obozów w Czeczenii. Moja książka miała być miejscem, gdzie można swobodnie oddychać, miała umożliwić przetrwanie i przechować ten inny język przez czas zarazy. Z drugiej strony nie napisałam jej też językiem ruchu LGBT. Bardzo uważałam na słowa, chciałam, żeby były moje, to znaczy, żebym to ja je wybierała, a nie one mnie.

Ani rozprawa to, ani powieść. Poetycka, a jednak biografia. I coś zmysłowego w pani języku. Tematy, wątki, wszystko się rozrasta, chce się powiedzieć, jak dzika róża, bo tyle tam róż.

Piszę prozę, przy trzeciej książce widzę to już wyraźnie. Tylko, że to jest taka dziwna proza, która żywi się cudzym życiem i literaturą. Mam niezrozumiałą awersję do fikcji, nie lubię czytać zmyślonych historii dla nich samych, nie interesują mnie, i sama też wolę tkać z tego, co jest. Korzystam więc z nauki o literaturze, ale jej nie uprawiam. Róż w „Lesbos” jest dużo nie ze względów sentymentalnych, tylko dlatego, że najbardziej rozpowszechniony symbol saficki to właśnie biała róża. Ona zresztą pochodzi z jednej z pieśni Safo. Moja książka miała nawet nosić tytuł „Białe róże dla Safony”, ale okazało się, że biała róża ma teraz w Polsce inne obowiązki. Tkam tekst fragmentami, na wszystkich poziomach – fragmentami są cztery główne części „Lesbos”, z których każda obraca się wokół innej postaci („bohaterką” czwartej jest wyspa Safony), ale każda z tych części też zbudowana jest z fragmentów, te zaś mają swoje odcienie i temperaturę. To moja ulubiona forma, a w tej książce uzasadnia ją dodatkowo fragmentaryczność samej Safony, która istnieje w postaci setek papirusowych strzępów. Safona jest jak archipelag i moja „Lesbos” też taka jest.

Sporo tam passusów utrzymanych w tonie zachwytu. Panią zachwycają bohaterki, o których pani pisze?

Sofia Parnok rzeczywiście mnie urzekła – pięćdziesięciolatka ze swoją miłością do innej pięćdziesięciolatki w stalinowskiej Rosji, jej odważne i piękne wiersze miłosne, ale też to, że potrafiła żyć po swojemu, że miała odwagę wymyślić się od podstaw. Winterson to taka stara miłość, co nie rdzewieje, a ponadto wciąż potrafi mnie rozbawić. Odkryłam też po latach, że wzięłam od niej więcej niż myślałam. Najmniej bliska jest mi Anna Kowalska. Jest w nią wpisane całe nieszczęście naszej kultury, jej połowiczność, niespełnienie, beznadziejność. Nikt nie lubi patrzeć w takie lustro.

Mówiąc o pisaniu biografii, powiedziała pani: „Śmieszy mnie przekonanie, że jakiekolwiek życie, nawet swoje własne, da się opowiedzieć w sposób obiektywny. Przecież każda taka opowieść jest kreacją”.

Na pewno istnieją jakieś fakty, choć ich faktyczność często okazuje się iluzoryczna lub niekompletna. Jednak biografia to nie „fakty”, tylko sens, znaczenie, a coś takiego w przyrodzie nie występuje. Zawsze jest ktoś, kto opowiada, i to właśnie opowiadacz konstruuje sens. Dobiera „fakty”, układa je, oświetla. Każdy to robi, nawet najbardziej naiwna i prosta osoba, kiedy opowiada o swoim życiu. Dlatego nie ukrywam, że to ja opowiadam o życiu Flauberta, Bunina czy Sofii Parnok. To ja przeczytałam dostępne dokumenty biograficzne i ja wybrałam z nich to, co mnie wydało się ważne; to ja ułożyłam opowieść, korzystając ze swojej wyobraźni i wrażliwości. Gdyby zrobił to ktoś inny, ta opowieść byłaby inna, choć szczegóły by się zgadzały. Jednocześnie nigdy nie zmyślam, staram się oddzielać swoje przypuszczenia i wyobrażenia od tego, co przeczytałam w źródłach.

I sama się w pani „Lesbos” różnorako wplata, wpisuje.

„Lesbos” jest taka, jaka musiała być – tylko tyle wiem. Nie jestem mądrzejsza od własnej książki. Mam nadzieję, że dowiem się od ludzi, co napisałam, bardzo na to liczę. Ale przyznaję – tkałam „Lesbos” tak, żeby jak najwięcej nici się przeplatało, a jedną z tych nici chyba jestem ja.

W kilku miejscach dodaje pani jeszcze jedną bohaterkę. Kogoś, kto pani towarzyszy.

Ona istnieje w książce tak, jak od dwudziestu dwóch lat istnieje w moim życiu, organicznie wrośnięta w jedno i drugie. Istnieje tak jak ja – jest mówiącym „ty”, ja jestem mówiącym „ja”. To moja partnerka. Zawdzięczam jej tyle, że nie mogłam umieścić jej w „Podziękowaniach” tak jak inne osoby. Dlatego zadedykowałam jej „Lesbos”.

Zaczyna się cała opowieść od Ojca, ale na końcu jest Matka, po bohaterkach – Safonach i samej Safonie wyłania się ona, czyli Lesbos.

Dla mnie ta książka, kiedy ją pisałam, wydawała się mieć strukturę kolistą. Najbardziej by mi się podobało, gdyby po skończonej lekturze czytelnik przeczytał ją całą jeszcze raz. Wtedy mógłby dostrzec wszystkie przeploty. Poza tym do Safony chyba nie da się dotrzeć i tam pozostać. Żeby istniała Safo, trzeba wciąż kochać i śpiewać.

A gdy pisze pani o uchodźcach to się robi specyficznie polityczne.

Nie mogłam pojechać na Lesbos i udawać, że nie wiem, co się tam teraz dzieje. Uchodźcy stali się częścią historii wyspy, a przez to częścią historii Safony. Znajomi znajomych skontaktowali mnie z dziewczyną z Polski, która była wtedy wolontariuszką w obozie Moria, i spotkałam się z nią w Mitylenie. Potwornie rani mnie ten zadowolony z siebie narodowy egoizm, który pozwala mówić: „Nie przyjmiemy uchodźców, bo to obniży komfort naszego życia”. Ja od tego umieram. Nie chodzi mi o konkretne rozwiązania, ale o tę postawę, o ten stosunek do człowieka, o ograniczenie zasad etycznych do własnego plemienia. Za tym stoi uniwersalny wzór wykluczenia i eksterminacji, który w każdej chwili może obrócić się przeciwko każdemu z nas. Chociaż w tym, co piszę o uchodźcach na Lesbos, idę nawet jeszcze dalej, dalej niż sięga polityka – w stronę nieuleczalnej bezdomności nieszczęścia.

Pani czyniła poszukiwania na wszystkie strony świata do tej książki – co panią najbardziej uwiodło, a czego pani nie lubi?

Oprócz Sofii Parnok, najbardziej urzekł mnie obraz Hildy Doolittle, kiedy w 1922 roku przypłynęła na wytęsknioną Lesbos razem z matką i kochanką, i tak była tym przejęta, że nie odważyła się postawić na wyspie stopy, odpłynęła tego samego wieczora. Nie lubię śliniących się dziadów, których kręcą „lesbijki”. Zrobiłam wiele, żeby nie mieli z mojej książki wielkiego pożytku.

Ale ≪literaturze jest potrzebny „lesbijski” seks≫?

Sądzę, że by się przydał, bylibyśmy od tego bogatsi. Wszyscy. Bo to byłby też wkład w uniwersalną kulturę. Z tym że ja – za Winterson – piszę o niedoborze „lesbijskiego” seksu w literaturze rozumianej jako sztuka i rozmyślnie wpisanej w tradycję, dialogującej z nią, w pewien sposób wysokiej, choć nie wyklucza to przecież artystycznej odwagi ani bezczelności. Winterson z jej skonsumowaną w prozie miłością do angielskiego modernizmu, czy Adrienne Rich z nagrodą prezydenta Stanów Zjednoczonych za całokształt (której nie przyjęła) to dobre przykłady; w swoim kraju każda z nich należy do mainstreamu. W Polsce jest z tym fatalnie. Rosjanie mają przynajmniej Sofię Parnok, jedną jedyną, ale za to jaką! Ona się urodziła w 1885 roku, przetrwała rewolucję i wojnę domową, żyła w państwie Stalina. Maria Dąbrowska była od niej o cztery lata młodsza, Anna Kowalska – o osiemnaście, a nie zdobyły się nawet na promil tego, co zrobiła ze swoim życiem Sofia. Obawiam się, że tak już zostanie na zawsze, nad Polską wyraźnie ciąży jakaś klątwa.

A dlaczego pani umieszcza lesbijkę w cudzysłowie?

Nie chciałabym, żeby ktokolwiek poczuł się tym urażony, bo ja nikomu swojego poglądu nie narzucam, on się odnosi tylko do mnie. Nie przeszkadza mi, jeśli kobieta określa się jako „lesbijka”, ale ja sama tej nazwy nie akceptuję, uważam ją za wykluczającą i przejściową. Użyteczną jedynie „operacyjnie” – do czasu zrównania praw. Ten cudzysłów to element mojej językowej autonomii. Ja zresztą w ogóle mam problem z takimi tożsamościowymi określeniami – nie umiem powiedzieć o sobie, że „jestem Polką” albo że „jestem pisarką”. Od razu czuję się złapana w jakąś pułapkę, unieruchomiona, chce mi się robić głupie miny i uciekać.

Właściwie to nieprawda z tą matką na końcu. Bo na końcu – jest pani…

Pani to powiedziała.

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rozbrykane pisarki

Tekst: Bartosz Żurawiecki

Nieznane w Polsce ikony literatury les w „Literaturze na świecie”

 

Djuna Barnes

 

Najnowszy (5-6/2017) numer nieocenionej „Literatury na świecie” przynosi teksty trzech anglojęzycznych pisarek, które znacząco przyczyniły się do przełamania heteronormatywnego reżimu obowiązującego w sztuce.

Djuna Barnes

Szkoda tylko, że nawet najsłynniejsza z tej trójki, Djuna Barnes (1892-1982) jest u nas praktycznie nieznana, a jej najgłośniejsze dzieło, wydana w 1936 r. powieść „Nightwood” („Ostępy nocy”), było w Polsce tłumaczone jedynie we fragmentach. W 1973 r., także w „Literaturze na świecie”, ukazały się dwa ostatnie rozdziały tej książki (w przekładzie Renaty Hammer, który przyjęła polski tytuł „Drzewo nocy”). Tam też znajdziemy przedmowę T.S. Eliota do angielskiego wydania. To właśnie protekcji tego znamienitego poety, późniejszego laureata Nagrody Nobla, zawdzięcza Barnes publikację swej powieści, która nie budziła wśród wydawców zbytniego entuzjazmu. Eliot docenił jej poetycką siłę, dostrzegł „nadzwyczajny styl, piękno frazy, świetny dowcip i charakterystykę postaci, a także elementy horroru i fatalizmu”. Tym razem „Literatura na świecie” prezentuje rozdziały drugi i trzeci „Nightwood” (przetłumaczył je Marcin Szuster), a także inne teksty Barnes – opowiadania i jednoaktówkę „Jak zejść na psy”. Możemy również przeczytać dwa eseje poświęcone pisarce – pierwszy poddaje analizie jej styl, drugi opowiada o jej życiu. Wcześniej – tak o jednym, jak i o drugim – sporo się dowiedzieliśmy z książki Shari Benstock „Kobiety z lewego brzegu. Paryż 1900-1940” (przełożyli Ewa Krasińska, Piotr Mielcarek, Sic! 2004). Według biografów, inspiracją do napisania „Ostępów nocy” stał się paryski romans Barnes z dwudziestoletnią amerykańską rzeźbiarką, Thelmą Wood. Jaki charakter miała ich relacja? „Thelmę po prostu kochałam” – wyznała kiedyś Barnes, która podobno powiedziała też: „Nigdy nie byłam lesbijką, nie znosiłam tych „wilgotności”, jakie trzeba kochać, żeby kochać kobiety”. Centralną postacią w „Nightwood” jest Robin Vote, wzorowana na Wood tajemnicza femme fatale, wokół której krążą w onirycznej tułaczce po ulicach europejskich i amerykańskich miast inne postaci, w tym udręczona miłością do Robin Nora i podający się za lekarza Matthew O’Connor – mężczyzna przebierający się w damskie stroje i nazywający siebie „starą damą”. Wcześniej, bo w 1928 r., Barnes opublikowała w Paryżu, w wydawnictwie amerykańskich artystów osiadłych w stolicy Francji, powieść „Ladies Almanack”, uznawaną przez niektórych krytyków za satyrę na Academie des Femmes – gromadzący kobiety salon literacki amerykańskiej poetki i lesbijki, Natalie Barney. Bohaterką książki jest, stylizowana na Barney, Dame Evangeline Musset, która „za cel życia postawiła sobie ratowanie kobiet od niebezpieczeństw heteroseksualizmu”. Jak pisze Benstock w „Kobietach z lewego brzegu”, opowieść ta „zapoczątkowuje nową, kobiecą kontrkulturę (…), tworzy język dla wyrażania kobiecych pragnień – język dostępny zarówno kobietom o heteroseksualnych, jak i lesbijskich skłonnościach”. Sama Barney zresztą bardzo tę powieść lubiła. Barnes zmarła w 1982 r., w wieku 90 lat. Swoją ostatnią książkę, dramat wierszem „The Antiphon” opublikowała dużo wcześniej, bo w roku 1958. Odizolowała się od ludzi, rzuciła alkohol i związki miłosne. Zamknęła się w swoim świecie, choć czasami narzekała, że jest „najsłynniejszą nieznaną pisarką XX wieku”.

Brigid Brophy

Podobnego tytułu – „najbardziej niedocenionej pisarki brytyjskiej XX wieku” – dorobiła się inna z prezentowanych w „Literaturze na świecie” autorek, Brigid Brophy (1929-95). W piśmie przeczytać możemy, przetłumaczone przez Agnieszką Sobkowską, fragmenty jej debiutanckiej powieści z 1953 r., „Hackenfeller’s Ape” („Małpa Hackenfellera”), w której podejmuje temat praw zwierząt (Brophy aktywnie działała na ich rzecz, propagowała też wegetarianizm). Jerzy Jarniewicz przełożył z kolei na polski urywki „lesbijskiej fantazji” rozgrywającej się w szkole dla dziewcząt – „The Finishing Touch” (1963, „Ostatni szlif ”). Utrzymana ona została w kampowym stylu, wyraźnie inspirowanym przez twórczość Ronalda Firbanka (1886-1926), pisarza i ostentacyjnego homoseksualisty, którego „przegięte” książki, napisane przeestetyzowanym językiem i rozgrywające się w całkowicie urojonych światach pełnych ekstrawaganckich postaci i ekscentrycznych zachowań, miały co prawda swoje wąskie grono admiratorów, ale przez „poważnych” krytyków uważane były, co najwyżej, za literacki kaprys. Brophy – sama jawnie biseksualna – stworzyła biografię Firbanka, zatytułowaną „Prancing Novelist” (1973, „Rozbrykany powieściopisarz”), której rozdział – przedstawiający wpływ, jaki wywarł na życie i twórczość autora „Zdeptanego kwiatuszka” proces Oscara Wilde’a – „Literatura na świecie” publikuje razem z komentarzem tłumacza, Grzegorza Jankowicza. Brophy pisze m.in. tak: „Klimat dyskrecji sprzyjał zmianie postaw: ludzie tolerancyjni zmieniali się w skrytych antyhomoseksualistów przypominających skrytych antysemitów z tego samego okresu. (…) Skryci antyhomoseksualiści nie czepiali się homoseksualistów, jedynie wojujących homoseksualistów”. I dalej, już w odniesieniu do sfery sztuki: „Przedstawianie apatycznej niechęci wobec wojujących homoseksualistów jako krytyki literackiej przygotowało grunt pod kolejną wywrotkę literackich standardów, która polegała na zachęcaniu do pochwał pod adresem wojujących heteroseksualistów. Jeśli potraktujemy homoseksualizm jako defekt, wówczas z łatwością pomylimy heteroseksualizm z cnotą. Zastąpienie zaś sądów estetycznych fałszywymi sądami moralnymi tworzy odpowiedni klimat literacki, w którym Ernesta Hemingwaya można omyłkowo uznać za dobrego pisarza.” Ustępy te niewątpliwie należy zadedykować polskim elitom intelektualnym, a krytyce literackiej to już w szczególności.

Mary Butts

Trzecią z prezentowanych przez „Literaturę na świecie” pisarek jest Mary Butts (1890-1937) – Angielka, autorka pięciu powieści, która w latach 20. obracała się w artystycznych środowiskach Londynu i Paryża. Była uzależniona od opium i alkoholu. Dwukrotnie zamężna i dwakroć rozwiedziona miała ponoć spore grono kochanków i kochanek. Jej opowiadania – pisane w stylu określanym przez redakcję mianem „realizmu psychodelicznego” – przełożyli na polski Tadeusz Pióro i Szymon Żuchowski. Więcej na ich temat można przeczytać w tekście amerykańskiego poety, Johna Ashbery’ego (przetłumaczonym przez Andrzeja Sosnowskiego). Ekscentryczne, migotliwe, nasycone cierpkim poczuciem humoru, falujące między grozą a groteską przyciągają także atmosferą seksualnej ambiwalencji. Ashbery używa w odniesieniu do nich sformułowania „niestrudzony trzepot”, które najlepiej chyba oddaje charakter twórczości Butts. Dodajmy jeszcze, że na tym nie kończy się queerowy potencjał ostatniego numeru „Literatury na świecie”, gdyż Mikołaj Wiśniewski omawia na jego łamach kampową powieść, jaką wspomniany Ashbery napisał wspólnie z innym poetą i pisarzem, Jamesem Schuylerem – „Gniazdo dudków”. Wydana w Ameryce w 1968 r. na polski została przełożona we fragmentach przez Pióro i Sosnowskiego. Gdzie? Oczywiście w „Literaturze na świecie” (nr 5-6/2007). Utwory trzech pań „B”: Barnes, Brophy i Butts podejmowały tematy obwarowane tabu, ale także bezceremonialnie rozbijały struktury językowe i formalne klasycznej literatury. Prezentacja w Polsce tej twórczości to nie tylko okazja do poznania wciąż słabo tutaj obecnej herstory. To również wyzwanie rzucone kanonom podporządkowanym męskiej, heteroseksualnej optyce. Sankcjonującym ustanowione przez „antyhomoseksualistów” reguły i wartości. Kanony te nie dość, że spychają wszelką odmienność na daleki margines, to jeszcze poddają estetyczne dokonania „Innych” surowej ocenie moralnej. To ona wciąż warunkuje sposób, w jakim twórczość nieheteroseksualna jest przedstawiana w głównym nurcie kultury.

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Meagan Brothers – „Dziwna i taki jeden“

wyd. Ya 2017

Lektura głównie dla nastolatków LGBT i o nich. Chciałoby się więcej podobnych książek polskich autorów („Bierki” Marcina Szczygielskiego i „Fanfik” Natalii Osińskiej wiosny nie czynią), ale skoro ich nie ma, to dobrze, że wydawnictwa znajdują podobne pozycje na Zachodzie i je tłumaczą. Jesteśmy więc w Karolinie Północnej (USA). 17-latkowie Rory i Lula to para przyjaciół. Tak, „Dziwna i taki jeden” eksploatuje znany schemat „gej i jego koleżanka”, ale w miarę rozwoju fabuły to Lula okazuje się postacią wiodącą. I też ma swoją orientację seksualną. Tylko jaką? Rory romansuje z dużo starszym facetem, który właśnie rozwiódł się z żoną. Lula nie ma problemu z homoseksualnością przyjaciela, ale czy to oznacza, że na pewno nie będzie zazdrosna? Oboje kochają serial „Z archiwum X” oraz panią od angielskiego. Lula darzy ją naprawdę szczególną sympatią. Do tego dysfunkcjonalne, ale podane raczej lajtowo, relacje rodzinne – mama Rory’ego jest alkoholiczką, Lulę wychowują dziadkowie. I oczywiście ich „obowiązkowy” status szkolnych outsiderów Ta cała mieszanka doprowadzi w pewnym momencie do wątku wręcz sensacyjnego. Niektóre rozwiązania fabularne są trochę naciągane, ale w kwestiach LGBT autorka nie robi ani jednego fałszywego kroku. (Piotr Klimek)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lutz van Dijk – „Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G.“

wyd. ha!art 2017

Stefan K. miał 16 lat, gdy poznał nieco starszego Williego G. Zakochali się w sobie od razu na pierwszym przypadkowym spotkaniu na ulicy. Stefan był Polakiem, uwielbiającym teatr rozwozicielem pieczywa. Willi był Austriakiem, żołnierzem Wehrmachtu. Ich szczęśliwa miłość trwała pól roku – od listopada 1941 r. do kwietnia 1942 r. Gdzie? W Toruniu, mieście należącym wtedy do III Rzeszy. Przed wojną w Toruniu była Polska; homoseksualizm należał do sfery tabu, ale nie był karany. Postępowy, jak na ówczesne czasy, kodeks karny z 1932 r. nie uznawał relacji homoseksualnych za przestępstwo. Ale po wrześniu 1939 r. w Toruniu była III Rzesza – a w III Rzeszy na podstawie okrytego złą sławą paragrafu 175 skazywano za homoseksualizm tysiące ludzi. Willi to wiedział i uświadomił Stefana. Byli jednak pełni nadziei – marzyli, że po wojnie zamieszkają razem w Wiedniu. A potem Williego przerzucono na wschód – Hitler potrzebował tam więcej żołnierzy. Willi obiecał pisać listy. Mijały jednak tygodnie i nie było wiadomości. Stefan zamartwiał się. W końcu zdobył ogólny adres, na który można było pisać do Wehrmachtu na front wschodni i wysłał piękny, miłosny list. Kilka tygodni później dostał wezwanie na gestapo. Pokazano mu przechwycony list, niezbity dowód „zboczenia”. Do domu Stefan już nie wrócił. Został pobity do nieprzytomności, wkrótce zapadł wyrok: 5 lat. Potem była więzienna gehenna. Opisana ze szczegółami, a i tak trudna do wyobrażenia. Stefan był kilkukrotnie przenoszony. Koniec wojny zastał go w więzieniu na wysepce niedaleko Hamburga. Stefan był tak wycieńczony, że spędził w szpitalu 4 miesiące. Pełni zdrowia nie odzyskał nigdy. Do Polski był w stanie wrócić dopiero po dwóch latach. I nikomu w Polsce nie opowiedział swej historii. Nigdy też nie spotkał już Williego, którego kochał do końca życia. Zmarł w Warszawie w 2003 r. w wieku 78 lat. Stefan K., właściwie Teofil Kosiński, bał się szykan za homoseksualizm i szykan za zdradę – wszak kochał „wroga”. W 1990 r., do Stefana, wtedy 65-letniego schorowanego rencisty, dotarł Lutz van Dijk, niemiecki aktywista LGBT. To właśnie Lutzowi Stefan powiedział o miłości do Williego i o więzieniu. Spisane przez Lutza wspomnienia wyszły w Niemczech w 1991 r. Potem jeszcze w wielu innych krajach. Stefan wyjeżdżał na spotkania autorskie m.in. do Holandii i do USA. Skazanych za homoseksualizm Polaków były w czasach III Rzeszy co najmniej setki, Niemców – wiele tysięcy (w obozach koncentracyjnych nosili na pasiakach nazistowski symbol homoseksualisty – różowy trójkąt). Teofil Kosiński jest jedynym polskim gejem, który siedział za homoseksualizm a potem odważył się mówić. Ale nie w Polsce. I dziś, 26 lat od niemieckiego wydania, 14 lat po śmierci, wspomnienia Stefana ukazują się drukiem w Polsce. Publikacja jest wzbogacona o tekst Lutza napisany specjalnie do polskiego wydania, a także o posłowie dr Joanny Ostrowskiej, które pokazuje cały okrutny kontekst dramatu Teofila. To integralne części książki, podobnie jak kalendarium wydarzeń związanych z traktowaniem osób LGBT w Niemczech i w Polsce w XX w. Nawet to kalendarium czyta się ze ściśniętym gardłem, bo pokazuje ono, że sprawa skazanych za homoseksualizm to nie tylko przeszłość, to również teraźniejszość – ustawa rehabilitująca ofiary paragrafu 175 po 1945 r. (przepis przetrwał Hitlera i obowiązywał jeszcze wiele lat) ma być głosowana w niemieckim parlamencie w tym roku. W Berlinie pomnik pamięci ofiar nazizmu skazanych za homoseksualizm stoi dopiero od 9 lat. W Polsce do dziś nie ma żadnego. Mamy na razie tylko zeszłoroczną książkę „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera, wydaną 44 lata po niemieckiej premierze, i teraz „Cholernie trudną miłość”. Opowieść Stefana/Teofila rozerwie wam serca. O jednej z pierwszych randek z Willim, w starej opuszczonej szopie na przedmieściach Torunia, pisze on tak: Pocałował mnie niezwykle delikatnie – do tej pory niemal nie wyobrażałem sobie, że męski pocałunek może tak wyglądać. Odpiął kilka guzików mojej koszuli i palcami pogładził ostrożnie moją skórę. Zadrżałem. To było tak różne od walenia konia z chłopakami. (…) Przez dłuższą chwilę Willi patrzył na mnie przenikliwie, nie mówiąc ani słowa. Potem wyszeptał mi do ucha: „Wzięło mnie, Stefan! Chcę żyć z Tobą!”. A po chwili: „Fatalna historia, co?” (Mariusz Kurc)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Osoby z kategorii homo

Z Remigiuszem Ryzińskim, autorem książki  „Foucault w Warszawie” rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

 

Na początku swojej książki piszesz, że pobyt Michela Foucault w Warszawie, gdzie w latach 1958-59 pełnił funkcję szefa Ośrodka Kultury Francuskiej, jest „miejską legendą”. Nie ma żadnych śla­dów, świadków, wspomnień, zdjęć… Fo­ucault był, ale jakby go nie było. Skąd się wzięła twoja determinacja, by jed­nak spróbować odtworzyć te dziesięć miesięcy, które przyszły autor „Historii seksualności” spędził w stolicy PRL-u?

Parę lat temu rozmawiałem z Jackiem Ko­chanowskim właśnie o pobycie Foucault w Warszawie i kilkakrotnie padła wtedy kwestia: „Ale nic nie wiadomo”. Nic nie ma, nic po nim nie zostało. Wiadomo, że był. I tyle. Z biografii Foucault autorstwa Didie­ra Eribona dowiedzieliśmy się jeszcze, że miał polskiego kochanka i że stał się ofiarą prowokacji SB. Moja determinacja wzięła się więc z irytacji. Uparłem się. Postano­wiłem odnaleźć mitycznego kochanka Foucault. Poszedłem do Instytutu Pamięci Narodowej, zasiadłem przed tamtejszymi komputerami i zacząłem szukać.

Oczywiście, miałem chwile zwątpienia, myślałem: „Po co to wszystko?!”. Niektórzy znajomi mówili mi wprost: „Wiesz, to jest jałowa, syzyfowa robota”. Im więcej jed­nak słyszałem tych negatywnych głosów, tym bardziej się zapierałem. A właśnie, że napiszę! To był rodzaj obsesji.

Ale gdyby nie IPN, to książka by nie po­wstała. Zaczęła się tak naprawdę w mo­mencie, gdy znalazłem teczki SB na homo­seksualistów, a w nich notatkę o Michelu Foucault, w której były nazwiska i adresy. Wtedy wszystko stało się dużo prostsze. Wystarczyło tych ludzi odszukać.

Ile więc czasu minęło od momentu, gdy pojawił się pierwszy impuls do chwili, gdy chwyciłeś nić, która doprowadziła cię do napisania książki?

Ponad półtora roku. Prowadziłem śledz­two w IPN-ie, a jednocześnie czytałem dużo o Warszawie tamtego okresu. Po­znawałem kontekst społeczny, politycz­ny, obyczajowy. Tworzyłem tło, scenerię zdarzeń. Potem, gdy miałem wreszcie na­zwiska i adresy, pojawił się lęk, że ludzie, którzy zetknęli się w Warszawie z Foucault, już nie żyją. Albo że nie pamiętają. Lub że nie będą chcieli mówić o sprawach zaha­czających o ich seksualność. Homoseksu­alność.

Mówią w książce szczerze i otwarcie, także na temat życia towarzyskiego i uczuciowego. Miałeś problemy, żeby namówić swych bohaterów na wyzna­nia, a potem na ich publikację?

Nie, z osobami, które pojawiają się w książ­ce, nie miałem problemu. Doświadczyłem zresztą wtedy prawdy reporterskiej, że dla każdego człowieka jego życie jest całą opowieścią. I ten człowiek będzie o swo­im życiu mówił, przeskakując światy, lata, zdarzenia, osoby… Ale to jest właśnie jego historia. Historia indywidualna, niepowta­rzalna. Każdy z bohaterów opowiadał mi całe swoje życie, wykraczając daleko poza Foucault i te miesiące, które z nim spędził.

Były też jednak inne osoby, z którymi roz­mawiałem, a które wyraźnie zaznaczyły, że nie życzą sobie być w książce. I ich w niej nie ma.

Polscy bohaterowie pojawiają się tylko pod imionami, bez nazwisk. To był ich wymóg?

Nie. To była moja decyzja i przejaw troski o tych ludzi. Jestem im wdzięczny, że po­dzielili się ze mną swoimi historiami, ale też wiem, że te historie na papierze nieko­niecznie będą wyglądać tak niewinnie, jak podczas rozmowy.

Po lekturze odnoszę wrażenie, że Fo­ucault jednak pozostał mitem, zjawą, fantomem. Był, przeleciał, ale ani nie zmienił Polski, ani też Polska jego nie zmieniła. Ciekawe zresztą, że nawet jego długoletni partner życiowy, Daniel Defert, mówi o nim bardziej jak o po­staci z panteonu niż o człowieku z krwi i kości. Przede wszystkim jednak takie ustawienie tytułowego bohatera tworzy ciekawy kontrast między legendą, jaką jest Michel Foucault a swojską, dokucz­liwą polską rzeczywistością. Między biografią francuskiego intelektualisty a niełatwym życiem polskich homosek­sualistów.

W pewnym momencie zdałem sobie spra­wę, że być może moja książka powinna się nazywać „W poszukiwaniu Foucault”. Ow­szem, Foucault jest zjawą w książce, ale on tam jest. I jest tam wszystko, co na razie wiadomo o jego pobycie w Warszawie. Za­uważ także, że co najmniej dwie postacie opowiadają o nim, jak o człowieku z krwi i kości. Zwłaszcza Stefan. On nie wiedział specjalnie, czym zajmował się Foucault i do dzisiaj nie wie. Wie, że to był jakiś filo­zof. I tyle. Żadna tam gwiazda futbolu czy znany aktor. Stefan, właściwie jako jedyny z moich rozmówców, mówił o Foucault per „Michel”. Dla niego to nie jest pomnik.

Otwierasz książkę cytatem ze wstępu Foucault do „Historii szaleństwa w do­bie klasycyzmu”: „Pod wielkim upartym słońcem polskiej wolności”. Ale tej wol­ności w twojej książce widać niewiele. Nie chodzi mi nawet o wolność syste­mową, lecz o wolność wewnętrzną. Twoi bohaterowie są nierzadko pełni uprze­dzeń, goryczy, resentymentów, mówią o życiu przegranym, o starości, o wsty­dzie, samotności. Tylko Foucault jest wolny, ale on pochodzi z innego świata.

Lulla jest wolna. To moja ulubiona postać.

Ta, która „o życiu ciot mówi, że to nie tyl­ko krem i puder”.

Ma w sobie najwięcej wolności i radości życia. Jest wariatką. Jest szczęśliwa. Jest wspaniała, bo jest szczęśliwa. Choć nie odniosła, w przeciwieństwie do innych moich bohaterów, sukcesu materialnego. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, wciąż ma w sobie milicję. Boi się, że coś się może stać, ktoś może im coś wyciągnąć, do cze­goś zmusić.

Ich wspomnienia są rozpięte między po­czuciem krzywdy a jednak bardzo silną nostalgią za tamtymi czasami.

Bo to jest ich życie, ich młodość. Dzisiaj tego świata już nie ma. „Grzybkowe” hi­storie się skończyły (toaleta publiczna na pl. Trzech Krzyży w Warszawie, zwana „grzybkiem”, była znaną gejowską pikie­tą – przyp. red.), a przynajmniej przestały być normą. Teraz jest Grindr, świat wirtu­alny. Szybki, płynny i przeniesiony w inną przestrzeń. A wtedy „nie kupowałeś kota w worku”. I to jest dla nich nostalgiczne. Tamto totalne życie w seksie, zanurzenie w męskości. Poza tym, opresja systemowa stworzyła podziemie gejowskie, do które­go chętnie się na wiele lat wprowadziliśmy. Mieszkaliśmy w nim.

To było jak elitarny klub.

Jest w moich bohaterach tęsknota za tam­tym elitaryzmem. Ale też sprzeciw wobec obecnej normie, która w gruncie rzeczy wielu gejom nie odpowiada.

Twoi bohaterowie to nie są ludzie, któ­rzy pójdą na paradę i będą walczyć o równouprawnienie?

O nie! Pamiętaj jednak, że raczej nie roz­mawiam w książce z intelektualistami, ar­tystami, z przedstawicielami środowiska akademickiego…

Foucault w Polsce się z nimi nie zadawał?

Zadawał się, ale nie na płaszczyźnie ero­tycznej, towarzyskiej. Świat akademików, intelektualistów to była generalnie zu­pełnie inna sfera jego życia. Przyjaźnił się intelektualnie np. z Rolandem Barthesem, ale, jak twierdzi Daniel Defert, wcale go nie lubił. Choć, z drugiej strony, Defert sam jest przecież intelektualistą, wybitnym so­cjologiem. Nic więc nie było czarno-białe. W każdym razie, Foucault w Polsce, ow­szem, poznał pisarzy i artystów, jednak najlepiej czuł się w towarzystwie osób spoza świecznika.

Wielką wartością książki jest pokazanie skali inwigilacji i represji, jakie dotykały homoseksualistów w PRL-u. Prześlado­wania, donosy, nękanie, szantaże, za­trzymania, zmuszanie do współpracy ze służbami bezpieczeństwa… Homosek­sualizm nie był nielegalny, ale zawsze można było kogoś dopaść z innego pa­ragrafu. I to wszystko działo się na dłu­go przed akcją Hiacynt – jedyną akcją wymierzoną w osoby homoseksualne, która przebiła się do powszechnej świa­domości. Twoja książka burzy przeko­nanie, że w PRL-u gejom może nie było różowo, ale też nikt się nimi specjalnie nie zajmował. Mogli żyć dyskretnie i ro­bić swoje.

Ten aspekt był dla mnie szczególnie waż­ny. Odkryłem coś, co w pewnym momen­cie wydało mi się ważniejsze niż Foucault. Gdy dotarłem do teczek SB, zdecydowa­łem, że książka musi się pojawić, bo dzięki niej mogę oddać honor bohaterom tamtej historii i przywołać pamięć wydarzeń za­pomnianych. Inwigilacji podlegali wszyscy. Władza doskonale wiedziała, jaka jest sek­sualność znanych postaci, pisarzy, aktorów, ale i tzw. „zwyczajnych gejów”. Jest w ak­tach IPN-u np. spisana rozmowa Jerzego Andrzejewskiego z kochankiem we wro­cławskim hotelu w czasie zjazdu Związku Literatów Polskich – słowo w słowo.

W zapiskach SB dotyczących homoseksu­alistów uderza przede wszystkim skrajnie nieprzychylny język. Obraźliwy pod każdym względem. Zero jakiegokolwiek szacunku. Chociaż niektóre donosy bywają zabawne i nawet mają w sobie pewną poezję.

Na przykład ten o profesorze K.: „Ogrom­ny pieszczoch”. Albo cudowne określe­nie: „rękoczyny masturbacyjne”.

Piękne i groźne zarazem słowa.

Piszesz: „Homoseksualistów w Polsce nie było, dopóki ktoś nie założył im te­czek”. Nasuwa się pytanie, gdzie w ta­kim razie byli, gdy ich nie było?

To jest zdanie wprost zainspirowane twór­czością Foucault. Wiedza stwarza katego­rie. I dopiero, kiedy jest kategoria, znajdu­jemy przypadki. Oczywiście, te przypadki istniały zawsze, ale były inaczej postrzega­ne albo w ogóle nie były dostrzegane. Jak zakładamy kategorie, to w pewnym sensie jesteśmy zobligowani do znalezienia i opi­sania tych, którzy będą pod nie podpadać.

W teczkach ubeckich jest zresztą dosłownie użyte słowo „kategoria”. Osoby z kategorii homo. Powstaje taka teczka, musisz więc znaleźć tych homo i tam ich powkładać.

W zdecydowanej większości teczki do­tyczą homoseksualnych mężczyzn. A co z lesbijkami? Z osobami trans? Znala­złeś jakieś ślady, że i te grupy były pod­dawane inwigilacji?

Trans – nie było takiej kategorii. Nie zosta­ła jeszcze stworzona. Kobiety pojawiają się w tych zapiskach dużo rzadziej. Przeważ­nie jest to kilka tych samych nazwisk ko­biet, które są identyfikowane jako lesbijki. Żadna z nich nie ma szczegółowego opisu. Tylko podstawowe dane.

Prześladowania były, ale jednak homo­seksualiści nie trafiali na Sybir ani nie byli zamykani w więzieniach. Może więc „letniość” tej martyrologii sprawia, że ni­gdy nie pojawiła się silna kontrreakcja? Że dzisiaj nie możemy zbudować silne­go tęczowego ruchu? Nie mamy funda­mentów. Nic nas nie jednoczy, nawet doświadczenie wspólnego cierpienia.

Tak. Stonewall nigdy się u nas nie wyda­rzyło. Ale co gorsza, nie mamy własnej historii. Przecież w Polsce np. nie posta­wiono dotąd pomnika homoseksualnym ofiarom Auschwitz! Ponieważ homosek­sualiści w czasach PRL-u nie byli zamykani w łagrach, to chętnie o opresji zapominali. Mam wrażenie, że to stworzyło model na­szej polskiej gejowskiej tożsamości. Gej jako człowiek zaszczuty, ale dający sobie z tym radę. W ukryciu. Bo przecież musisz żyć, a i zabawić się chcesz. Zarazem wiesz, że możesz być śledzony, ale nie wiesz, kie­dy jesteś śledzony. To dokładnie jak z Fo­ucault i opisanym przez niego w „Nadzoro­wać i karać” Panoptykonem. Ironia dziejów polega jednak też na tym, że dzisiaj jest Fa­cebook, więc wszyscy się śledzą nawzajem i dobrowolnie temu śledztwu poddają.

W epilogu książki wiążesz historię Fo­ucault w Warszawie z przełomowymi zdarzeniami z historii ruchów LGBT. Dlaczego?

Gdyż było dla mnie istotne, byśmy zda­li sobie sprawę, że my naprawdę skądś idziemy. Że jako osoby LGBT mamy jakąś przeszłość. Że za nami jest cała przestrzeń nieodkrytej historii stworzonej przez nie­normatywne opowieści.

Na samym końcu dokonujesz też coming outu. Wykraczasz poza rolę obiektywne­go reportera. Co cię do tego skłoniło?

W ubiegłym roku wmieszałem się w bójkę na tle homofobicznym, co skończyło się w sądzie. Dostałem wtedy taką poradę prawną: „Może pojawić się pytanie o to, czy jesteś gejem. I wtedy musisz powie­dzieć, że nie. Albo nie powiedzieć nic. Bo gdybyś wyznał prawdę, mogłoby dojść do takiej sytuacji, że sprawcy dostaliby tyl­ko upomnienie”. I rzeczywiście, ze strony obrończyni sprawców padło pytanie: „Czy pan jest homoseksualistą?”. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż sędzia cofnął pytanie.

Ale zapytałem wtedy sam siebie, kim ja właściwie jestem. Nie miałem wcześniej żadnych sytuacji homofobicznych i nagle doznałem homofobii w sądzie. W miej­scu, w którym jako poszkodowany powi­nienem czuć wsparcie, sprawiedliwość. To wykluczenie mocno mnie dotknęło i po­stanowiłem, że jak tylko będę miał okazję, to chciałbym oczyścić teren. Obejrzałem też akcję „It Gets Better”, dzięki której zro­zumiałem, jakie znaczenie dla młodych osób LGBT ma to, że żyją obok nich osoby nieukrywające swej nienormatywnej toż­samości.

„A my jesteśmy jak zwykle: do tyłu i do przo­du jednocześnie” – mówi w książce Lulla. To gdzie my teraz właściwie jesteśmy?

My naprawdę jesteśmy do tyłu i do przo­du jednocześnie. Podróżujemy, działamy, mamy przychylne media. Przynajmniej w dużych miastach. Natomiast nigdy nie było w Polsce etapu emancypacji, choć­by takiego, jakim są dzielnice gejowskie w Paryżu, Berlinie czy Barcelonie. Nie było nigdy bezpiecznej przestrzeni. Istnieją kluby, ale są rozrzucone po całym mieście i nie stanowią punktów wspólnotowych. Tak jak mówiliśmy wcześniej, nie byliśmy też zamykani w więzieniach, co nie wytwo­rzyło w nas poczucia krzywdy dotkliwej, fundamentalnej – takiej, od której można by się odbić.

I nagle przynosimy z Zachodu świado­mość, jak by mogło być. Bo małżeństwa, a nawet adopcje, a geje są tak absolutnie akceptowani, że nawet już nie ma tych klubów gejowskich, ponieważ chodzą wszędzie. A ja się zastanawiam, czy my naprawdę tego chcemy i czy w ogóle je­steśmy to w stanie zrobić? Czy nie tracimy tożsamości, wyobrażając sobie, że będzie­my wolni jak w Norwegii czy Szwecji? I czy nie obudzimy się pewnego dnia w świecie, który tym bardziej do nas nie pasuje? Tego się obawiam. Kwestia, jak być gejem jest wciąż nierozstrzygnięta. Czy trzeba zapo­mnieć o tym, co buduje twoją odmienność i być jak „normalsi”? Prywatnie tego nie chcę. Nie chcę odtwarzać normy, która nas przez wieki gnębiła, która zawsze było przeciwko nam. Teraz zaś otwiera ramiona i mówi: „Właściwie to jesteś spoko, tylko musisz być taki jak my”. Popatrz, parady na Zachodzie przekształcają się w pikniki rodzinne. A mnie coraz bardziej braku­je kolorowych, głośnych platform i drag queens z piórami w tyłku.

Remigiusz Ryziński (ur. 1978) – filozof, kultu­roznawca, pisarz. Absolwent UJ. Studiował na Sorbonie pod kierunkiem Julii Kristevy. Pracuje jako wykładowca akademicki w Warszawie na stanowisku profesora nadzwyczajnego. Redak­tor publikacji o współczesnej kulturze i filozofii. Zajmuje się gender i queer. Jest feministą. Tłu­maczył Sartre’a, Eco i Kristevę. Przed „Foucault w Warszawie” wydał trzy książki akademickie.

Michel Foucault (1926-1984) – wybitny francu­ski filozof, historyk i socjolog. Autor takich dzieł, jak „Historia szaleństwa w dobie klasycyzmu”, „Nadzorować i karać. Narodziny więzienia” czy „Historia seksualności”. Zmarł w wyniku kom­plikacji spowodowanych AIDS. W latach 1958-9 przebywał w Polsce. Jego wieloletnim partne­rem był socjolog Daniel Defert.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Obnażanie świętości robi nam dobrze

Z Jerzym Nasierowskim, skandalistą polskiej literatury, „pierwszym pedałem III RP”, aktorem, który właśnie wrócił na scenę w spektaklu „Dogville”, eks-więźniem i… szpiclem rozmawia Piotr Seweryn Rosół

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

 

Czy ma pan ochotę na seks?

Z panem?

Nie ze mną, w ogóle. Ja akurat nie jestem ani młodziutkim słodziutkim blondynem ani nawet ćwierć-hydraulikiem, nie spełniam pana kryteriów…

No tak, racja (śmiech). Chyba mam taką samą ochotę jak pójść do Metropolitan Opera i usiąść w pierwszym rzędzie, choć wystarczyłaby mi galeria, ale nawet na galerię mnie nie stać. W pewnym wieku należy płacić, więc rezygnuję bez żalu.

Czy tylko płatny seks wchodzi w grę?

No, jakoś nie spotykam nekrofilów…

Raczej gerontofilów. Może zgłoszą się po tym wywiadzie (aż trudno uwierzyć, to pierwszy wywiad z Jerzym Nasierowskim dla „Repliki” – przyp. PSR)? Na wszelki wypadek, proszę nie zrażać do siebie ludzi, jak to ma pan w zwyczaju.

Rzeczywiście dawni kochankowie nie życzą sobie ze mną kontaktu. O przyjaźń trudno po rozstaniu.

Zwłaszcza gdy się na jednego z nich doniosło na komendzie a innych opisało w nie najlepszym świetle, nie kryjąc intymnych szczegółów (śmiech).

Jestem za pełną otwartością. Obnażanie świętości dobrze robi nie tylko dla sprawy gejowskiej, ale w ogóle dla tolerancji. Nie mam oporów w ujawnianiu różnych rzeczy o znanych osobach.

Tako rzecze „pierwszy pedał III RP” – określił tak pana Jerzy Urban, albo i „pra-pedał”, jak powiedział Piotr Marecki. Czy czuje się pan ojcem polskiego gejostwa?

Nie, skąd. Z pokorą przyjmuję bieg historii, która zresztą jest idiotką. Często czytam, że literatura gejowska w Polsce zaczęła się od „Lubiewa” Witkowskiego. Zgoda. Ja jestem z tak dalekiej przeszłości. W PRL-u wszyscy żyliśmy w ukryciu. Ale ja w ogóle nie czuję się pedałem, gejem czy ciotą, czuję się po prostu sobą. Oczywiście w związku z moim procesem, gazety doniosły, że miałem kochanka…

Niegdyś aktor – przede wszystkim w Teatrze Powszechnym w Warszawie i Teatrze Narodowym oraz w głośnych filmach, m.in. Zamach, Godzina pąsowej róży, Ranny w lesie, Błękitny pokój. Ale też panicz-celebryta mieszkający w ogromnym mieszkaniu-muzeum na Starym Mieście w otoczeniu dzieł sztuki z najwyższej półki oraz zabytkowych mebli. A dziś?

W pewnym sensie bezdomny i emeryt. Nie mam meldunku w dowodzie osobistym. Wyobrażam sobie, co czuje prawdziwy bezdomny. Emeryturę mam najniższą i w ogóle się tym wszystkim nie przejmuję.

„Nasierowski, ty pedale, ty Żydzie”, „Nasierowski ty antychryście“, „Nasierowski, ty…” – to akurat nie są nagłówki gazet, tylko tytuły pana autobiograficznych książek wydanych na początku lat 90. Strategia skandalu, brukowa autoreklama czy może rodzaj samooskarżenia?

Jeszcze czwartą chciałbym wydać: „Nasierowski, ty szpiclu”. To nie masochizm, lubię śmiać się z siebie na zasadzie stand-upu. To jest też moja prowokacja wobec świętojebliwej polaczkowatości, protest autonomicznego myślenia. Nasierowski nazywa siebie w sposób obelżywy i wisi mu, co sobie o tym myślicie. Z określających mnie w sieci epitetów najbardziej pokochałem hejt „Ty żydowska parówo”. Polak zanim da komuś po mordzie musi przejść na ty.

My jednak nie przechodzimy, bo pan ma inne sposoby, aby się odmłodzić – ćwiczenia, dieta, różne zabiegi kosmetyczne, operacje plastyczne, a ja chyba nie chcę dostać po mordzie.

Ależ panie Piotrze. Ja jestem miły dla ludzi, pierwszy mówię „dzień dobry”, uśmiecham się, otwieram drzwi, przepuszczam przodem…

Zauważyłem, ale czy w pana przypadku nie wynika to z poczucia winy, konieczności zadośćuczynienia? Przypomnę, że w 1973 r. w głośnym, pokazowym procesie został pan skazany na 25 lat pozbawienia wolności za współudział w zabójstwie popełnionym przez pana młodego kochanka podczas napadu rabunkowego (Nasierowskiego nie było na miejscu zbrodni, ale w obliczu tego, że na ławie oskarżonych zasiedli niewinni, przypadkowi mężczyźni, doniósł on na swego kochanka, o którym wiedział, że był sprawcą zabójstwa. Kochanek został skazany, Nasierowski również – za współudział – przyp. PSR).

Nie! Po prostu potrzebuję zdrowia psychicznego i spokoju, mam jeszcze tyle do zrobienia. Więc niezbędna jest mi sympatia w środowisku, w którym przebywam. Poczucie winy? Nikt nigdy w więzieniu nie poczuwał się do żadnej, zresztą poza więzieniem też zawsze jakoś manewrujemy, tłumaczymy się. Ale ja mam samokrytyczne poczucie sprawiedliwości, może poprzez znajomość tylu więziennych historii? Teraz kajam się, przyznaję, trochę nałogowo. Bardziej jednak z przekory niż z prawdziwego poczucia winy. Kiedyś wykorzystywałem swój urok osobisty do popełniania przestępstw. Dziś jestem we wszystkim szczery, nie oczekując niczego w zamian. Zresztą wcześniej byłem raczej nieśmiały, chowałem się przed ludźmi i śmiałem z Anglików, którzy pytali sąsiadów o pogodę, gdy wiadomo było, jaka jest.

Dla pana dziś chyba nie najgorsza. Po 16 latach wrócił pan do gry. Teatr Syrena rozpoczął sezon od spektaklu „Dogville”, w którym zagrał pan Wielkiego Człowieka, Policjanta i Gangstera. Czy nie są to przypadkiem życiowe role?

Jeśli jestem wielki, to tylko w swoich małościach. Kiedyś zobaczyłem wiszącą przy śmietniku siateczkę zawiązaną kokardką, a nie przymierałem głodem i choć jacyś sąsiedzi patrzyli pewnie z okien, zajrzałem. Tam był nieotwarty serek, wziąłem do domu i zjadłem, i nie wstydzę się tego. Gdy grałem w „Dogville”, nie wstydziłem się powiedzieć garderobianej, że wkładam korki do butów, bo z wiekiem maleję a chcę być wyższy niż kiedyś. Zawsze stosowałem raczej urok słabości. Obniżenie siebie w takich małych rzeczach daje czasami odskocznię do gwiazd. Policjantów nie lubię, jak każdy złodziej lub jak każdy Polak, w końcu złodziejstwo to jest jakaś część polskości, zawsze był jakiś okupant, którego należało okraść. Ale rzeczywiście śledzę ludzi, dociekam ich spraw, tyle, że z czystej ciekawości, a nie z biurokratyczności. Czy jestem Gangsterem? Eee. Myślę, że u mnie chodzi o wrodzoną amoralność, dzięki której jestem bardzo tolerancyjny.

Prasa plotkarska zapowiadała skandal: „Polski aktor-morderca wraca. Środowisko w szoku” albo: „Szykuje się wielki skandal? Skazany za zabójstwo Jerzy Nasierowski zagra w spektaklu”. Po premierze te głosy jakby ucichły.

Kiedyś przeczyta pan moje dzienniki. Dużo wcześniej zapisałem, że nie będzie żadnego skandalu, będę raczej przemilczany, czyli zanegowany, niby niezauważony. To jest polska salonowość, dziś przaśna, genetowskie pokojówki rządzą w rolach pań. U nas się nie wybacza, najlepiej żebym umarł, dopiero wówczas może wróciłbym na salony?

Bo pan jest zdrajcą środowiska, najpierw ziemiańskiego i burżuazyjnego, później artystycznego.

Raczej wyrzutkiem, na co sam zapracowałem.

Zdradza pan sekrety… Przypuśćmy, że razem pijemy na imprezie, a pan po cichu fotografuje i potem pisze, kto z kim poszedł do łóżka, kto ćpał, kto się zrzygał.

Tak, ci którzy mnie z salonu wyrzucili, mają rację. Ale jeżeli ja mam utopijną misję spowodowania szczerości między ludźmi, to trudno o poczucie winy. Przy tym jestem dość zabawny.

Więc czasem zapraszają. Widziałem pana przed wakacjami na wieczorze założycielskim Nowej Orgii Myśli, miał pan przemówić jako jeden z ojców-patronów, ale wyszedł pan po angielsku.

Uciekłem, bo źle się czułem. Prof. Hartman, mój absolutny idol intelektualny, taki był roztańczony. Co ja mogłem powiedzieć, gdy oni już tak dużo i mądrze mówili. Ja często po cichu uciekałem, pusta ulica, idę sobie sam, łapy w kieszeni, nabieram powietrza, wypuszczam je. Nie mam szans na bycie w żadnym środowisku, przez mój charakter. Niby z każdym bym się zgodził, a potem i tak by się okazało, że nie pasuję.

Dlatego tęskni pan za PRL-em? Jest pan dziś wrogiem kapitalistów, sam się z nich wywodząc.

Och, tak, zniszczyć kapitalizm to cudowna idea, z chęcią poszedłbym na barykady, tylko z czego je usypać? Ale ja dostosowuję się do każdych warunków, także i do kompletnego odosobnienia.

A za młodością?

Ależ, he, he, ja jestem młody!!! Umysłowo czuję się jak 60 lat temu. Chodzę sprężystym krokiem. Kiedyś przeczytałem, że człowiek powinien myśleć o tym, żeby chcieć chodzić ładnie, i ja to stosuję.

Pan się na każdym kroku pilnuje, żeby…

Już nie muszę, robię to z automatu. Mnie się wydaje, że gdy 3-4 dni nie ćwiczę, to jakbym zanikał. Walka z ewentualną starością to codzienne przełamywanie lenistwa. Cała nasza fizyczność wychodzi z umysłu i stąd niezborność starcza – myśl z opóźnieniem daje rozkaz rękom, palcom, fiutowi, i dlatego nie trafiamy do dziurki od klucza albo do tyłka, jeśli mamy czym.

Urodził się pan w 1933 r., gdy Hitler doszedł do władzy, za panem okupacja, Powstanie Warszawskie, stalinizm, październik ‘56, marzec ‘68, Solidarność… sporo doświadczeń. Czy wielka historia nie przeszkadzała?

Do katastrof, które się wokół mnie działy, zawsze podchodziłem z namysłem i spokojem. Reforma rolna i utrata różnych własności mojej całej rodziny psychicznie we mnie nie uderzyły. W 56 r., wracając ze Szkoły Teatralnej, widziałem te ileś set tysięcy Polaków wokół Gomułki. Wszyscy wówczas mu uwierzyli, a ja nie. Wcześniej średnio oburzałem się na władzę ludową, więc gdy rzekomo zrzuciła krwawą sukmanę stalinowską, wątpiłem, że już będzie czysta. Pierwsza zasada – nigdy w nic nie wierzyć, „dubito ergo sum”. 10-milionowa „Solidarność” dla mnie to byli głównie chłopcy z plemienia Orlego Pióra, co ślubowali walkę z Czerwonym Pająkiem. Polacy są szczególnie niedorośli. Nie dałem się uwieść ani socjalizmowi, ani kapitalizmowi, ani Kaczyńskiemu. Sam jestem w małej skali zbytnim uwodzicielem i wiem, jak się to robi, jak to skutkuje.

Jak?

Prowadzi do zbrodni.

Ale bez kary? Najbardziej znana pana książka to „Zbrodnia i…”. I co?

Zbrodnia i… wielkie nieszczęście, i zaspokojenie. Trzeba by zbrodnię wziąć w nawias, bo nie chodzi o zabijanie, tylko o zło, może zbrodnia i jej piękno? Więzienie nie było dla mnie karą, dałem sobie tam radę z krwiożerczymi więźniami, wykorzystałem ten czas na rozwój intelektualny. To były naprawdę wspaniałe lata. Zacząłem pisać, uwiodłem swoim pisaniem wspaniałego Romana Bratnego, dzięki czemu wyszedłem z więzienia po 10, a nie po 32 latach (J.N. był skazany na 25 lat za współudział w morderstwie, ale doliczono grzywny i wyroki w sprawach podatkowych (przemyt) – de facto miał wyjść dopiero w 2005 r., ale dzięki zabiegom Romana Bratnego został ułaskawiony przez Radę Państwa – przyp. PSR). Gdyby nie więzienie nadal kolekcjonowałbym największe polskie pędzle, nie mówię tu o członkach (śmiech), już miałem u siebie na ścianach naszych największych malarzy, ale rozbudowywałem dalsze strychy na Starówce, aktorstwo nie bardzo mnie interesowało, trochę podróże zagraniczne? Może bym wszedł głębiej w świat przestępczy.

Polski Genet?

Tylko w przedmowie do koszmarnego wydania mojej książki: „Seks, zbrodnia i kara” pada takie stwierdzenie.

Wiele jest analogii: Jean Genet to też złodziej i pedał, też siedział w więzieniu i tam zaczął pisać, też został ułaskawiony.

No tak, ale gdzie ja przy nim, on jest odkryty w prawdziwej wielkości, ma swoją legendę. Ja mam dużo tekstów w szufladzie i czekam na swojego Sartre’a. Literatura Geneta jest genialna, ale on prywatnie… W więzieniu był po prostu szmatą, gdy o Genecie pomyślę, robi mi się przykro, bo znam los więziennych cweli, czasem ich zgwałconych broniłem.

Skutecznie?

Częściowo tak. Dyplomatyczną groźbą i szantażem wobec gwałcicieli. Wszyscy wiedzieli, że nie donoszę, choć trzymam sztamę z wychowawcą, więc i mogę zatrzymać czyjś donos o gwałcie na współwięźniu, jeśli tylko przywrócą biedaka do statusu frajera, czyli już nie cwela.

I tak zupełnie bezinteresownie ratował pan cweli?

Niezupełnie (śmiech). Jako „N-ka”, czyli niebezpieczny, miałem osobną celę i oni, już uratowani, mogli mnie w sekrecie odwiedzać. Nic na świecie nie jest bezinteresowne.

Ja wiem, pan w ogóle nie wierzy w Dobro i wszędzie dostrzega interesowność.

Bo wszyscy oszukują wszystkich – miłośnie, handlowo, politycznie czy jeszcze inaczej. Najpierw były dobra materialne, powiedzmy kość mamuta i albo trzeba było ją komuś odebrać albo wybronić swoją.

Ale były też rysunki naskalne… A to, co pan robi i pisze, kręci się wyłącznie wokół seksu, pieniędzy i władzy.

A wokół czego ma się kręcić? Ja akurat nie byłem tego łakomy, do wszystkiego podchodziłem z umiarem. Wiedza i książki – to jest moje szczęście, a nigdy wartości materialne. Oczywiście, sam przeszedłem etap chciwości, zdobywając kolejne dzieła sztuki. Owszem, istnieje prawdziwa miłość, ale od razu coś się do niej przylepia. Jest taki moment, gdy bezgranicznie ufamy drugiemu człowiekowi, my jego chcemy, on chce nas i świat dookoła przestaje mieć znaczenie, tylko my dwoje, a raczej my dwaj, bo z kobietą od razu jest problem dzieci i utrzymania domu, 500 plus, itd.

Ten moment już nie wróci?

Kto wie? Wiele przede mną, nie myślę jeszcze o śmierci. Świadectwem tego niech będzie mój Facebook i Youtube.

Wciągnął mnie pan na listę osób zaproszonych na swój pogrzeb, które może by opowiedziały o panu jak najgorsze rzeczy.

Nie lubię tych laurek pośmiertnych. Wśród wielu mych gości pogrzebowych jest szansa, że ktoś mnie słusznie obsmaruje, chyba, że nikt nie przyjdzie na pogrzeb? Nie, to nie.

Ja przyjdę.

No, zobaczymy (śmiech).

Jerzy Nasierowski (ur. 1933) – aktor i pisarz. Występował m.in. w warszawskich teatrach: Powszechnym (1957-9) i Narodowym (1959- 62), również w filmach, m.in. „Zamach“, „Godzina pąsowej róży“, „Ranny w lesie“, a także po 1990 r. w epizodach m.in. w „Pora na czarownice“, „Chłopaki nie płaczą“. Opublikował m.in. książki „Zbrodnia i…“ (1988), „Nasierowski, ty pedale, ty Żydzie“ (1992), „Nasierowski, ty antychryście“ (1993). We wrześniu 2016 r., po 20 latach, powrócił na deski teatralne w spektaklu „Dogville“ (warszawski Teatr Syrena).

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.