Gra tajemnic

The Imitation Game (2014, Wielka Brytania), reż. M. Tyldum, wyk. B. Cumberbatch, K. Knightley, M. Goode. Dystr. Forum Film Poland, premiera w Polsce: 16.01.2015

 

mat. pras.

 

Alan Turing złamał kod niemieckiej Enigmy, ale z punktu widzenia Wielkiej Brytanii był przestępcą, bo był homoseksualny. „Gra tajemnic” to więcej niż porywający thriller

 

Porywający thriller o złamaniu kodu niemieckiej Enigmy, który jest jednocześnie czymś o wiele więcej niż tylko thrillerem. „Gra tajemnic” chwyta w pierwszej scenie i do ostatniej człowiek w napięciu siedzi, jak pisywał krytyk Zygmunt Kałużyński, „na brzeżku kinowego fotela”. Mimo że przecież główne fakty znamy i nie ma się co martwić: tak, w końcu złamią ten kod.

Szacuje się, że sukces brytyjskich kryptologów (jest też mowa o polskich) skrócił II wojnę światową o około dwa lata. Dokonała tego grupa, na czele której stał, tak się złożyło, gej. Genialny matematyk, który przy tej okazji wymyślił i skonstruował… pierwszy komputer. O jego homoseksualizmie (w Wielkiej Brytanii nielegalnym aż do 1967 r.) władze dowiedziały się w 1951 r. Turing w myśl ówczesnego prawa był przestępcą. Postawiono mu ultimatum – „terapia” hormonalna polegająca na chemicznej kastracji lub więzienie. By moc pracować, wybrał to pierwsze. Trzy lata później, wykończony „leczeniem”, popełnił samobójstwo. Z moralnego punktu widzenia, było to jednak zabójstwo – państwo brytyjskie zamordowało narodowego bohatera, a motywem była homofobia.

Jak świat mógłby dziś wyglądać, gdyby Alan Turing, ojciec współczesnej informatyki, niespełna 42-letni w chwili śmierci, spokojnie pracował przez następne dekady?

To właśnie Turing, brawurowo grany przez Benedicta Cumberbatcha, a nie Enigma, jest na pierwszym planie „Gry tajemnic”. Opowieść o łamaniu kodu sama w sobie ma wystarczający ładunek sensacji i zwrotów akcji, ale postać Turinga dopisuje jej nowe wymiary. Człowiek, dla którego utrzymywanie osobistej tajemnicy przed światem było dniem powszednim a jednocześnie człowiek niezwiązany wcześniej z polityką dostaje na barki przedsięwzięcie „tajniejsze od najtajniejszego” (z braku stosownej nazwy otrzymało klasyfikację „ultra”) i jest zmuszany, by nieść ciężar losów wojny, codziennie decydując o życiu lub śmierci tysięcy ludzi. Musi też dać sobie radę ze współpracownikami, a mówiąc delikatnie, nie jest stworzony do pracy w grupie. W tym wszystkim jest jeszcze bliska mu Joan Clarke (Keira Knightley), też outsiderka, bo kobieta wśród naukowców-mężczyzn. Ich zaręczyny – za pomocą których chciał chronić ją, nie siebie! – i późniejszy, dramatyczny coming out Turinga czynią z jego historii dramat szekspirowski.

Wielka Brytania potrzebowała poł wieku, by zacząć wprost mówić o tym, jak tragiczny los mu zgotowała, kierując się homofobią. Turing został pośmiertnie ułaskawiony przez królową Elżbietę dopiero w 2013 r.

Dzięki „Grze tajemnic”, słusznie obsypanej nominacjami do Oscarów i brytyjskich nagród BAFTA, szersza widownia może poznać tego niesamowitego człowieka, który padł ofiarą społecznego tabu. Dziś właśnie tyle można i trzeba zrobić: mówić o nim i pamiętać. Ten film, poprowadzony przez reżysera pewną ręką, ze scenariuszem precyzyjnym jak umysł bohatera, mocno was przeczołga. Wyjdziecie z kina na miękkich nogach.

 

Tekst z nr 53/1-2 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wojna i homoseksualizm

O Marku Eigerze, „patronie” warszawskich homoseksualistów sprzed wojny, o polskiej kochance Leni Riefenstahl i innych postaciach, z Ryszardem Markiem Grońskim, pisarzem, publicystą, znawcą kabaretu, autorem powieści „Ałe głach! Wszyscy równi” rozmawia Krzysztof Tomasik

 

foto: AN, „Polityka”

 

Jest pan autorem wielu książek o historii polskiego kabaretu, także prekursorskiej „Procy Dawida” o kabaretach w warszawskim getcie. Skąd pomysł, żeby teraz napisać na ten temat powieść?

Wydawało mi się, że proza ma szansę bardziej przemówić do czytelników. Zależało mi na tym, żeby wiedza o tym, jak wyglądało życie artystów w czasie wojny, dotarła do jak największej ilości osób. Oczywiście nie opisuję wszystkich możliwości, część wybitnych aktorów estradowych, uciekając przed Niemcami, wyemigrowała. Natomiast reszta musiała się w jakiś sposób urządzić w Warszawie, niektórzy znaleźli się w getcie. Do nieszczęścia, jakim była okupacja, doszedł jeszcze mur i początkowa niemożność funkcjonowania w swoim zawodzie. Tym samym traciło się nie tylko widzów, ale też możliwość przeżycia.

Dodatkowy element w „Ałe głach! Wszyscy równi” to homoseksualizm.

Przedwojenna Warszawa była miastem, gdzie ścierały się różne wpływy. Jeden z ważnych ośrodków życia kulturalnego tworzyły osoby o orientacji homoseksualnej. W mojej opowieści występuje epizodyczna postać, która niejako patronuje tej całej grupie, wzorowana na poecie Marku Eigerze piszącym pod pseudonimem Stefan Napierski. Inna ważna osoba z tej grupy to Antoni Sobański, on dużo jeździł po świecie, przywoził informacje z Londynu, Berlina. Ważny i wpływowy poeta Jan Lechoń był zdeklarowanym gejem, w latach 30. znalazł się w Paryżu, gdzie szybko nawiązał kontakt z takimi osobami. jak Andre Gide czy Jean Cocteau, który zaprojektował mu wystrój mieszkania. Podobnie z kobietami: Maria Dąbrowska, Maria Morska. To wszystko byli ludzie bardzo czynni, ale większość z nich bała się zdemaskowania jako osoby homoseksualne. Społeczeństwo nie było gotowe na przyjęcie tego typu informacji. Dlatego ten świat żył po trochu w konspiracji. Interesowało mnie zgłębienie tego wątku.

Wspomniał pan o Marku Eigerze, który jest pierwowzorem postaci Emila Greisera. On zresztą szybko ginie, podobnie jak Eiger rozstrzelany przez Niemców w kwietniu 1940 r. Na czym polegało jego patronowanie grupie homoseksualistów?

Głównie chodziło o kontakty. W tym rodzaju miłości bardzo ważne jest zdobywanie informacji o osobach, miejscach. Homoseksualistom warszawskim przewodził wtedy Eiger, on wprowadzał nowe osoby do środowiska, poznawał ze sobą kochanków, przyjaciół. Jednym z ważnych miejsc spotkań była słynna Ziemiańska, gdzie schodziło się to towarzystwo. Nie tylko Lechoń, ale też Jarosław Iwaszkiewicz, jego żona Anna. Tam ustalały się hierarchie, lansowano nowe osoby. Tak było z poetą Pawłem Hertzem. Miał zaledwie 16 lat, ale piękną, wschodnią urodę i szybko zaczął robić karierę, wydano mu pierwszy tomik.

Jednym z głównych bohaterów jest homoseksualista Wadim. Rosjanin, który od lat mieszka w Polsce. Ktoś konkretny był pierwowzorem tej postaci?

Nie, on został skompilowany z kilku życiorysów. Historia o tym, że ktoś ukrywa się w getcie, nie będąc Żydem, to epizod z dziejów Fryderyka Jarosy’ego. U mnie Wadim jest Rosjaninem, bo w polskich kabaretach było sporo obcokrajowców. Rosjanie często pracowali tu jako choreografowie, kontynuując wspaniałe tradycje swojej szkoły baletowej.

Wizyty rosyjskich kabaretów niesłychanie wzbogaciły polskie życie kulturalne. Drugi nurt to wpływy niemieckie. Bliskość Berlina sprawiała, że tam jeż- dżono, kupowano albo kradziono pomysły. Czasem wystarczyło podpatrzeć jeden motyw, na przykład, że tańczy dziewczyna, a w tle stoi wielki niedźwiedź, który na koniec ją przytula. Tam były pomysły na estradowe występy, skecze, piosenki, które tłumaczone robiły później furorę. Naśladowano repertuar Marleny Dietrich i w ogóle gwiazd niemieckiej estrady. Mało kto pamięta, że piosenka „Giczoły”, którą po wojnie w kabarecie Szpak śpiewała Basia Rylska, to jest numer wzięty z niemieckiego kabaretu.

W okresie przed dojściem Hitlera do władzy Berlin był mekką społeczności LGBT. Wielu gejów i wiele lesbijek jeździło tam, żeby się bawić w ówczesnych klubach.

Te kontakty były bardzo silne. Niektóre z nich przetrwały, ale w czasie okupacji mogły być kłopotliwe. Na przykład przyjechała wówczas do Polski reżyserka Leni Riefenstahl, która odwiedziła swą dawną kochankę, bardzo wybitną aktorkę estradową. Spędziła w Warszawie kilka dni, ale dla tamtej to było nieszczęście, bo już liczyło się tylko, że przyjmowała Niemkę, do tego ulubienicę Hitlera. To była jakby znajomość z poprzedniego życia.

To sensacyjna wiadomość! Leni Riefenstahl miała romans z Polką! Może pan zdradzić nazwisko tej aktorki?

Nie, nie mogę. Ona już nie żyje, ale żyje rodzina, dla której to mogłaby być przykrość.

Szkoda. W takim razie wróćmy do powieści. Partnerem Wadima jest Antek, dużo od niego młodszy. To po trosze symbol tych wszystkich anonimowych chłopaków, kochanków znanych postaci w rodzaju Karola Szymanowskiego.

Tak to wyglądało, odbywało się na przykład w cieniu Stawiska czy na Trębackiej, jeszcze innych miejscach spotkań tego środowiska. Antek to już młodzież z pokolenia konspiracyjnego. Wzajemne rozkochanie, przyjaźnie aż po grób to był ważny element wśród tych chłopaków.

Ikoną tego pokolenia jest Krzysztof Kamil Baczyński, wielka miłość Jerzego Andrzejewskiego, który występuje w powieści jako Janusz gustujący w żulach z Powiśla.

Wiadomo, jaki był Andrzejewski. Miałem szczęście go poznać, przychodził czasem do kawiarni Czytelnika, gdy jeszcze funkcjonował tam stolik, przy którym rezydowali Tadeusz Konwicki, Mira Michałowska, Irena Szymańska. Andrzejewski czasem się dosiadał, ale nie był specjalnie lubiany.

Jako specjalistę od przedwojennego kabaretu chciałem pana zapytać o Eugeniusza Bodo, bohatera serialu i filmu, który niedawno wszedł na ekrany. Czy wiedza o biseksualizmie Bodo przetrwała w środowisku artystycznym?

Tak, istniała. W serialu zabrakło mi pełniejszej wiedzy o jego prawdziwym życiu, w te wielkie miłości do kobiet średnio można uwierzyć. Różnie to bywało, on nie gardził również związkami z mężczyznami.

Jest pan autorem „Ciepłego brata”, pierwszej polskiej sztuki, w której głównym bohaterem jest homoseksualista, a tematem – jego sytuacja. Skąd wtedy przyszedł panu do głowy pomysł na zajęcie się tym tematem?

Miałem sporo znajomych homoseksualistów i zawsze byłem wrażliwy na kwestie tolerancji. Chciałem pokazać jeszcze jeden element życia w Polsce. I trudności, jakie się z tym wiążą.

Sztuka została opublikowana w 1985 r. w „Dialogu”, ale nie trafiła na sceniczne deski.

Nikt jej nigdy nie wystawił. Jak się domyślam z przyczyn obyczajowych. Nie zdecydowano się na to w momencie, kiedy powstała, ani kiedy została wydrukowana. A dzisiaj nikt już tego nie pamięta, więc trudno mieć pretensje. To była sztuka dla kameralnego teatru z dobrymi aktorami, jakim był wtedy na przykład warszawski Ateneum, ale nie było zainteresowania. Ja sam nie zabiegałem o jej wystawienie.

„Ciepły brat” jest osadzony w bardzo konkretnym czasie, dzieje się w momencie wzmożenia politycznego, tuż po stanie wojennym. Głównym bohaterem jest aktor estradowy, którego właśnie opuszcza jego partner, odchodzi do kobiety.

 Żałuję, że tego nie grano. Wtedy wystawiona sztuka mogłaby być szokiem. Tam są nie tylko geje, ale jeszcze ksiądz, więc dochodzi stosunek Kościoła katolickiego do homoseksualizmu.

Jest pan również autorem tekstu piosenki „Najpiękniejsze warszawianki to przyjezdne” z repertuaru Ireny Santor. Pewnie pan nie wie, ale ten utwór to nieformalny hymn gejowskiego lokalu Lodi Dodi w stolicy. Czy pisząc ten tekst zdawał pan sobie sprawę, że kiedyś mogą się z nim utożsamiać także geje?

Nie, ale miło to słyszeć.

 

***

Ryszard Marek Groński (ur. 1939) – pisarz, publicysta. Wieloletni felietonista „Polityki”. Debiutował w 1956 r. fraszką „Niespodzianka” w piśmie „Kronika”. Współpracował z warszawskimi kabaretami: Dudek, Szpak, Pod Egidą, Wagabunda; pisał teksty do telewizyjnego „Gallux Show” Olgi Lipińskiej. W l. 1971-81 kierownik działu kulturalnego satyrycznych „Szpilek”. Autor kilkudziesięciu książek, w tym dokumentujących historię polskiego kabaretu: „Od Siedmiu Kotów do Owcy. Kabaret 1946- 68” (1971), „Jak w przedwojennym kabarecie” (1978), „Kabaret Hemara” (1989), „Proca Dawida. Kabaret w przedsionku piekieł” (2007). Współautor cieszących się ogromnym powodzeniem przedstawień: „Seks i polityka” (1983) i „Seks i pieniądze” (1984) oraz filmów: „Lata 20., lata 30.” (1983), „Kim jest ten człowiek” (1984), „Misja specjalna” (1987). Autor pierwszej polskiej sztuki o homoseksualiście „Ciepły brat” (1983). W 2016 r. opublikował powieść „Ałe głach! Wszyscy równi”.

 

Tekst z nr 66/3-4 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowi niezłomni

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, WITOLD ZDZITOWIECKI, JULIUSZ MIECZYSŁAW KRAWICZ – szkice Marka Telera o trzech nieheteroseksualnych artystach, bohaterach, którzy w czasie wojny ratowali Żydów i angażowali się w walkę z okupantem

 

Czy ludzie LGBT mogliby być bohaterami narodowymi? Pytanie retoryczne, bo dlaczego nie, jednak całe lata homofobii i niepisanego nakazu milczenia o „tych sprawach” sprawiły, że dla wielu Polaków i Polek samo mówienie o nieheteroseksualności w kontekście bohaterstwa zakrawa na dziwną ujmę na honorze. Domniemany heteroseksualizm naszych wielkich stał się oczywistością i dopiero ostatnie dekady przynoszą „rewelacje” dotyczące choćby, jak ostatnio, Fryderyka Chopina czy Juliusza Słowackiego, którym zdecydowanie bliżej było, jak dziś byśmy to ujęli, do bycia queer niż życia w heteronormie. W czasie II wojny światowej bohaterską postawą – ratowaniem Żydów czy działalnością konspiracyjną – odznaczali się również artyści, w tym artyści nieheteroseksualni. Oto krótkie szkice dotyczące trzech z nich – Jarosława Iwaszkiewicza, Witolda Zdzitowieckiego oraz Juliusza Mieczysława Krawicza. Chociaż sami, ze względu na swoją orientację seksualną, należeli do grupy narażonej na prześladowania ze strony Niemców, nie wahali się pomagać tym, którym groziła Zagłada, ani angażować się w podziemną walkę z okupantem.

Kryjówka na Stawisku

Jarosław Iwaszkiewicz już w wieku 17 lat był na tyle świadomy swoich homoerotycznych fascynacji, że w dzienniku pod datą 19 stycznia 1911 r. zapisał: „W poniedziałek, to jest pozawczoraj, byłem u najukochańszego; miły on stale i ciągle; tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Jego późniejsze liczne relacje erotyczne i miłosne z mężczyznami były tajemnicą poliszynela, a jego żona Anna, choć nie było to zapewne łatwe, starała się podchodzić do męża z akceptacją i zrozumieniem. „Wolę, żeby Jarosław latał za chłopcami niż za dziewczynami” – mawiała, próbując żartować na temat swojej sytuacji. Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie w czasie II wojny światowej razem starali się nieść pomoc prześladowanym i potrzebującym. Należący do nich majątek ziemski Stawisko w Podkowie Leśnej stał się wówczas bezpiecznym azylem dla osób ukrywających się przed Niemcami. Jak wyliczają badacze, łącznie schronienie u Iwaszkiewiczów znalazło ponad 60 osób, w tym m.in. były kochanek pisarza Wacław Mila, żołnierz Armii Krajowej z Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego. Przybył on ze swoim szwagrem do Stawiska 3 sierpnia 1944 r., dzień po starciu z wojskiem niemieckim pod Pęcicami. „Mieszkali u mnie wtedy dosyć długo, potem Wacek przekradł się do siebie do Ożarowa, już był wtedy żonaty” – wspominał Iwaszkiewicz w swoim dzienniku. Sam Iwaszkiewicz działał zresztą w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego przy ratowaniu zabytków kultury polskiej. W Stawisku ukrywały się też osoby żydowskiego pochodzenia, m.in. małżeństwo Muszkatów. Kiedy zaś Iwaszkiewiczowie nie mogli już zapewnić im bezpieczeństwa, przetransportowali parę do domu zaprzyjaźnionego z nimi pisarza Jerzego Mieczysława Rytarda (partnera Jarosława jeszcze z czasów kawalerskich) w Milanówku. Iwaszkiewicz i jego żona wspierali też finansowo córkę Muszkatów Anielę Neufeld-Nowicką i wnuczkę Janinę Nowicką. Neufeld-Nowicka często nocowała u Iwaszkiewiczów, a za ich pomoc odwdzięczyła się, dając córkom pary lekcje fizyki. Małżonkowie udzielili również pomocy Wandzie Wertenstein, córce profesora fizyki Ludwika Wertensteina, oraz znaleźli bezpieczne schronienie dla znajomego z Brwinowa Wiesława Gelbarta. Ojciec Wiesława, Michał Gelbart, był zaś jedną z osób ukrywających się w Stawisku. To tylko kilka przykładów z wielu aktów bezinteresownej pomocy ze strony Iwaszkiewiczów w czasie II wojny światowej. Po wojnie Jarosław i Anna zaangażowali się z kolei w pomoc sierotom wojennym. W 1947 r. adoptowali czternastoletniego Wiesława Kępińskiego, który cudem ocalał z rzezi Woli podczas Powstania Warszawskiego. „Przez lata wykształciło się w nas pokrewieństwo nie krwi, a ducha. Być »prawie synem« takiego człowieka, żyć na Stawisku to cud” – opowiadał Kępiński o Iwaszkiewiczu w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim”. Po latach córka Iwaszkiewiczów, Maria Iwaszkiewicz, wspominała: „Rodzice moi uważali pomoc ludziom zagrożonym za rzecz tak naturalną, iż nigdy nie starali się o jakieś wyróżnienia czy nagrody”. Anna Iwaszkiewiczowa zmarła 23 grudnia 1979 r. w Stawisku, a Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 r. w Warszawie. Za pomoc, którą bezinteresownie okazywali Żydom, 21 stycznia 1988 r. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie nadał im tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Ogolony przez „swoich”

Aktor i reżyser Witold Zdzitowiecki należał do elity artystycznej II Rzeczypospolitej, a jego specjalnością były operetki, które z powodzeniem wystawiał na scenach w Warszawie, Toruniu i Poznaniu. Największą popularność zdobył w latach 30., kiedy był głównym reżyserem w teatrach 8.30 i 8.15. Często współpracował wówczas z aktorem, dziennikarzem i autorem tekstów Leopoldem Brodzińskim. Zarówno Zdzitowiecki, jak i Brodziński dali się wówczas poznać jako łowcy młodych talentów, pomogli rozwinąć aktorskie skrzydła m.in. Zbigniewowi Rakowieckiemu, Włodzimierzowi Łozińskiemu i Olgierdowi Jacewiczowi. W kręgach artystycznych nie było tajemnicą, że część z promowanych przez nich artystów była jednocześnie ich kochankami. W latach 1932–1933 Zdzitowiecki intensywnie lansował na łamach prasy filmowej aktora Harry’ego Corta (właśc. Stanisław Bielski), notabene również byłego kochanka Iwaszkiewicza. Kiedy w grudniu 1935 r. podopieczny reżysera został aresztowany we Francji za posiadanie narkotyków, na łamach dziennika „Dzień Dobry” ukazał się artykuł, w którym pisano wprost, w jaki sposób Cort zaistniał w polskiej kinematografii i na teatralnej scenie. „Pod pozorem rozwijania i budzenia w nim talentu – reżyser filmowy p. Z. spędza z Harrym Cortem weekendy w zacisznym pensjonacie pod Warszawą na linii otwockiej” – pisał dziennikarz przedwojennej bulwarówki. Nie ulega wątpliwości, że owym „reżyserem Z.” był Witold Zdzitowiecki, który na początku lat 30. planował obsadzić Corta w swoim (ostatecznie niezrealizowanym) debiucie filmowym „Portret Doriana Graya”. Harry Cort po francuskim skandalu był już skończony jako aktor, więc dziennikarz nie miał oporów, by de facto ujawnić jego homoseksualizm. Zdzitowiecki cieszył się zaś na tyle dużą popularnością, że zdecydowano się zatuszować jego nazwisko. W sierpniu 1939 r., po premierze „Panny wodnej”, ostatniej przedwojennej operetki teatru 8.15, Zdzitowiecki wygłosił przemówienie, w którym domagał się końca niemieckiej operetki. Kiedy zaś wiosną 1940 r. w Warszawie zaczęły powstawać koncesjonowane przez niemieckiego okupanta teatry jawne, nie chciał zaangażować się w ich działalność. Dopiero po tym jak dyrektor jawnych teatrów Stanisław Heinrich zaczął grozić Zdzitowieckiemu, że przekaże Niemcom artykuł z jego antyniemieckimi wypowiedziami, reżyser uległ szantażowi i zgodził się na współpracę. Od 14 września 1941 r. do 2 czerwca 1944 r. pracował więc jako kierownik artystyczny, reżyser, aktor i autor tekstów komedii w teatrze Maska. Reżyserował też dorywczo w innych teatrach jawnych. 13 maja 1944 r. wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Witold Zdzitowiecki został ukarany ogoleniem głowy za działalność ubliżającą godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich. Po latach reżyser Bohdan Korzeniewski wspominał w książce „Sława i infamia”: „Wyciągnięto zza sceny Zdzitowieckiego, który krzyknął: »Panowie, szanujcie moje siwe włosy« – i zaczął szlochać. Tego tylko ogolono”. Nie omieszkał przy tym podkreślić „niemęskie” zachowanie Zdzitowieckiego, który rozpłakał się zamiast przyjąć karę „z godnością”. Trudno się jednak dziwić reakcji skazanego artysty, ponieważ przez cały okres okupacji Zdzitowiecki aktywnie wspierał działalność Polskiego Państwa Podziemnego. Już w pierwszych miesiącach okupacji zaczął pisać artykuły do gazety podziemnej „Głos Polski”, której redaktorem naczelnym był żołnierz ZWZ–AK Tadeusz Betley ps. Huragan. Pismo to było zresztą drukowane w mieszkaniu wieloletniego partnera Witolda Zdzitowieckiego, aktora i reżysera Karola Bendy. W nocy z 8 na 9 czerwca 1940 r. do domu Zdzitowieckiego weszli Niemcy, poszukując drukarni i wydawcy „Głosu Polskiego”. Betley wspominał w powojennym liście w obronie Zdzitowieckiego: „Tragiczną dla mnie sytuację uratował obywatel Witold Zdzitowiecki. Bo kiedy śp. Karol Benda uprzednio obity i zmaltretowany był bliski załamania się i na żądanie gestapowców chciał wskazać moją prawdziwą fotografię, uprzedził go w tym ob. Witold Zdzitowiecki, wskazując zdjęcia teatralne naszego wspólnego znajomego (Rybarczyka), który w tym czasie prawdopodobnie przebywał we Włoszech”. Tylko szybka reakcja Witolda Zdzitowieckiego pozwoliła uchronić znajdującą się w sąsiednim budynku drukarnię Betleya przed dekonspiracją. Zdzitowiecki zaangażował się również w niesienie pomocy znajomym żydowskiego pochodzenia. Przez kilka miesięcy ukrywał w swoim mieszkaniu dziennikarkę i pisarkę Jadwigę Migową, wywodzącą się z żydowskiej rodziny inteligenckiej. „Ukrywał męża swej gosposi niejakiego Wołkowyskiego – i że gestapo jako Żyda ścigało go, a on go nocą przechowywał pod swoim pokojem” – wspominał po wojnie aktor Aleksander Olędzki. Pomagał też aktorce Joannie Poraskiej, która w czasie okupacji prowadziła tajny podsłuch i rozdział informacji radiowych. Po wojnie tłumaczyła: „Kiedy jesienią w 1942 r. Niemcy zabrali dom, w którym mieszkałam, ukryłam aparat radiowy, wyniesiony w koszu od bielizny, w mieszkaniu kolegi Zdzitowieckiego na Nowym Świecie. Stamtąd dopiero poszedł dalej”. W 1943 r. reżyser zajmował jeden z pokoi w mieszkaniu śpiewaczki Olgi Orleńskiej, w którym powielano gazetki podziemne i ukrywano jednostki zagrożone. Zdzitowiecki pomagał jej w kolportażu konspiracyjnej prasy i – jak utrzymywała Orleńska – „wspomagał, ukrywał i wspierał moralnie i materialnie ukrywających się i potrzebujących pomocy ludzi, nieraz zupełnie sobie obcych”. Kiedy 31 grudnia 1943 r. w mieszkaniu Orleńskiej pojawili się funkcjonariusze gestapo, jej i Zdzitowieckiemu udało się uchronić lokal przed dekonspiracją. Co prawda przez pewien czas mieszkanie było pod obserwacją niemieckiej policji, ale artyści zdołali uniknąć kary. Karę Zdzitowiecki poniósł natomiast pół roku później z rąk „swoich”, czyli działaczy polskiego podziemia. Po wojnie Witold Zdzitowiecki musiał toczyć walkę o swoje dobre imię przed komisjami i sądami weryfikacyjnymi Związku Artystów Scen Polskich, który badał sprawy artystów działających w okupacyjnych teatrach jawnych. 25 lutego 1945 r. zaocznym wyrokiem Komisji Weryfikacyjnej przy Tymczasowym Zarządzie ZASP został skreślony raz na zawsze ze Związku Artystów Scen Polskich. Odwołał się jednak od wyroku, a w jego obronie stanęło liczne grono artystów, którym pomagał w czasie okupacji. Ostatecznie 7 grudnia 1947 r. Sąd Centralny do spraw weryfikacyjnych II instancji udzielił mu surowej nagany, lecz przywrócił prawa członka ZASP. Choć pod koniec lat 40. i w latach 50. Zdzitowiecki reżyserował jeszcze m.in. w Warszawie, Łodzi i Gliwicach, nie odzyskał już dawnej pozycji w artystycznym świecie. Zmarł 15 września 1960 r. w Gliwicach w wieku 64 lat.

Na ratunek przyjacielowi

Juliusz Mieczysław Krawicz był jednym z najpopularniejszych przedwojennych polskich reżyserów, odpowiedzialnym za takie filmy jak „Szpieg w masce”, „Dwie Joasie” i „Jadzia”, w których występowały gwiazdy – m.in. Hanka Ordonówna, Jadwiga Smosarska i Ina Benita. W latach 30. często pojawiał się na warszawskich salonach i był fotografowany w towarzystwie najpiękniejszych polskich aktorek, lecz jego życie prywatne owiane było tajemnicą. W prasie próżno szukać informacji na temat jego żony, chociaż z zachowanych źródeł wynika, że był żonaty. Pochodził z katolickiej rodziny, ale otaczał się reżyserami i producentami filmowymi żydowskiego pochodzenia, co wzbudzało plotki, jakoby sam również był Żydem. W październiku 1939 r. ukazała się w Warszawie jednodniówka „W natarciu” autorstwa antysemickiej, związanej z radykalnymi nacjonalistami Polskiej Organizacji Akcji Kulturalnej, w której zamieszczono informację o żydowskim pochodzeniu Krawicza. Dla reżysera stało się więc jasne, że w nowo proklamowanym Generalnym Gubernatorstwie musi on zadbać o poprawne stosunki z Niemcami, aby nie trafić do obozu koncentracyjnego. Zapewne udało mu się sprostować nieprawdziwą informację o żydowskim pochodzeniu, ponieważ w czasie okupacji w kinach pokazano premierowo dwa filmy, które ukończył tuż przed wybuchem wojny: „Sportowiec mimo woli” i „Ja tu rządzę”. W okupowanej Warszawie nie zajmował się już jednak działalnością artystyczną; otworzył sklep filatelistyczny przy ul. Marszałkowskiej 114, w którym bywali jego starzy znajomi, m.in. aktorzy Adolf Dymsza i Czesław Skonieczny. Niektórzy przyjaciele Krawicza, jak choćby reżyser Józef Marian Czauski, współpracowali w czasie wojny z Abwehrą, co ściągnęło na Krawicza zainteresowanie polskiego wywiadu i kontrwywiadu. W lutym 1944 r. Alfred Klausal ps. Mecenas meldował o nim: „Często powraca dorożką po godzinie policyjnej. Stale urządza u siebie przyjęcia. Na owych przyjęciach oprócz aktorów miał się pojawiać jakiś agent Kripo czy też Gestapo imieniem Tadeusz”. Klausal nie omieszkał również zbadać szczegóły życia prywatnego Krawicza. „Żonaty, jakkolwiek podaje się za kawalera. Żona odeszła od niego, gdy stwierdziła, że jest homoseksualistą” – pisał. W innym miejscu dodał jednak, że ma kochankę, jakąś aktorkę, sugerując, że Krawicz był biseksualny. Uwagę „Mecenasa” zwrócił również ubiór reżysera, który w okupowanej Warszawie bywał widywany w futrze, co świadczyło o jego wysokim statusie materialnym. Z pozoru meldunek Klausala wydaje się obciążać Juliusza Mieczysława Krawicza, lecz informował on zarazem, że reżyser zatrudnia w swoim sklepie filatelistycznym Żyda, byłego suflera teatralnego. Z kolei w raporcie z 5 stycznia 1951 r. funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który badał sprawę Krawicza w związku z jego domniemaną współpracą z Abwehrą, pisał, że po rozwodzie reżysera w 1940 r. mieszkał u niego ob. Szebeko. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o reżysera i kierownika produkcji Stanisława Szebegę (właściwie: Stanisław Finkelsztajn), który przed wojną wielokrotnie współpracował z Krawiczem przy rozmaitych filmach i był nazywany przez dziennikarzy jego dzielnym towarzyszem. Chociaż Szebego był homoseksualistą i nie było to w środowisku artystycznym tajemnicą, z Krawiczem łączyła go najprawdopodobniej tylko przyjaźń. W latach 1940–1942 Stanisław Szebego, w związku ze swoim żydowskim pochodzeniem, przebywał w getcie, gdzie grał w sztukach Nowego Teatru Kameralnego, a w marcu 1942 r. obchodził z aktorem Michałem Zniczem dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Tuż przed akcją likwidacyjną getta warszawskiego (Grossaktion) w lipcu 1942 r. Szebego i Znicz zostali uwolnieni z getta przez swoich przyjaciół. Dotychczas nie było wiadomo, gdzie Szebego ukrywał się przez kolejne dwa lata. Wspomniany dokument MBP z 1951 r. pozwala jednak z całą stanowczością stwierdzić, że to właśnie Mieczysław Krawicz udzielił schronienia swemu wieloletniemu przyjacielowi z przedwojennych lat. Poprawne stosunki reżysera z Niemcami miały zaś na celu odsunięcie od niego podejrzeń, że ukrywa w swoim mieszkaniu i sklepie filatelistycznym osoby żydowskiego pochodzenia. Juliusz Mieczysław Krawicz udowodnił zresztą patriotyczną postawę w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy to został szefem operatorów filmujących działania powstańców. 13 września 1944 r. został ciężko ranny w głowę po wybuchu bomby, kiedy znajdował się na balkonie swojego mieszkania przy ul. Lwowskiej 8. Na skutek odniesionych ran zmarł 4 dni później w szpitalu polowym „Sano” przy ul. Lwowskiej 13. Świadkiem ostatnich chwil jego życia była artystka Mira Zimińska, która pisała w swoich wspomnieniach: „Nie żyłam samotnie”: „Było z nim bardzo źle. Cały czas mówił o swoich planach filmowych. W piwnicy kopciły się świece, rzucały długie cienie na zwilgotniałe ceglane ściany. Krawicz wpatrywał się w to migotanie i cicho powiedział: »Mira, patrz, jakie ładne światło, muszę to zapamiętać, muszę…«. Widziałam, jak mu bieleje nos, potem uszy… To już był koniec”. Początkowo artysta spoczywał w powstańczej mogile przy ul. Lwowskiej, lecz po wojnie przeniesiono jego zwłoki na Cmentarz Powązkowski. W Powstaniu Warszawskim zginął również Stanisław Szebego, którego Krawicz z narażeniem życia ukrywał.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Joanna Ostrowska „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa podczas II wojny światowej“

wyd. Marginesy 2018

 

 

Seksualna praca przymusowa podczas II wojny światowej. Burdele dla Niemców w polskich miastach. Burdele dla więźniów w obozach koncentracyjnych, również w Auschwitz. Wyłapywanie i wywożenie młodych kobiet w głąb Rzeszy do „obsługi” robotników przymusowych – z samej Warszawy ponad 600. Bo bez nich robotnicy mogliby uwodzić Niemki, uwodzić jeden drugiego lub onanizować się – wszystkie trzy warianty niezgodne z nazistowską ideologią.

Joanna Ostrowska odsłania fakty, „o których się nie mówiło”, ale na nich nie poprzestaje. Analizuje również proces ich tabuizowania. Pokazuje, w jaki sposób po wojnie z kobiet, które były ofiarami zbrodniczego systemu, robiono w wielu przypadkach kolaborantki, które rzekomo dobrowolnie zostawały prostytutkami. „Przemilczane” to lektura wstrząsająca z samej materii rzeczy, ale nie tylko. Również dlatego, że to pierwsza w Polsce książka na ten temat – w 2018 r., 73 lata po wojnie.

Autorka od lat zajmuje się zapomnianymi ofiarami nazizmu (patrz: wywiad w „Replice” nr 55), a więc skazywanymi za homoseksualność („różowymi trójkątami”), świadkami Jehowy, Sinti/Roma i innymi. W „Przemilczanych” pokazuje też, że „różowe trójkąty” i kobiety zmuszane do seksualnej pracy to części tej samej wizji hitlerowskiego świata, a później – tej samej zmowy milczenia. (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 76/11-12 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Biologicznie patologiczna miłość

Z doktor JOANNĄ OSTROWSKĄ, autorką właśnie wydanej książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność oraz o tym, dlaczego przez 75 lat udawano, że oni nigdy nie istnieli, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Jakub Szafrański

 

Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Przez twoją książkę „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”. Polscy historycy przez dekady twierdzili, że z niesławnego paragrafu 175, penalizującego relacje seksualne między mężczyznami, skazywano tylko Niemców. Polaków skazanych za homoseksualność miało nie być. A jednak byli.

Przez długi czas historycy właściwie nic nie twierdzili. Temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – ten, o którym mówisz: chodziło o Niemców, a nie o Polaków. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofiar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani. Oni sami też, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, milczeli. Bali się ostracyzmu i dyskryminacji. Często nie mieli ochoty, ani okazji, żeby świadkować. Dlatego w mojej książce nie znajdziesz soczystych biografii z licznymi zwrotami akcji czy wzruszających opowieści miłosnych. Analizuję to, co zostało z hitlerowskich dokumentów policyjnych i więziennych czy z zeznań sądowych. Nie ma tu barwnych postaci, queerowego, okupacyjnego podziemia, knajp i panów z piórami boa. Wręcz przeciwnie – jest ponury, okrutny świat, w którym „oni” musieli funkcjonować.

A o „drapieżcach” też piszesz.

Oczywiście. Uważam, że nie można tego zamiatać pod dywan. Przemoc seksualna w stosunku do mężczyzn w więzieniach i obozach była na porządku dziennym. Wystarczy wspomnieć sprawę niejakiego Dubielaka (jego imienia nie zanotowano w dokumentach), który był wielokrotnie zgwałcony przez współwięźniów. Sprawców skazano na mocy paragrafu 175a, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie byli homoseksualni. Jeden z nich trafi ł do KL Mauthausen i otrzymał kategorię więźnia politycznego. Po wojnie byłby zaliczony do grupy bohaterów walczących z okupantem.

Byli też piple, czyli młodzi mężczyźni wykorzystywani przez więźniów funkcyjnych w obozach. Tyle że to jest tylko jeden z wielu wątków.

Wydawało mi się, że myślenie pod tytułem „homoseksualizm jest obcy polskiej kulturze i zwyczajnie nie leży w naszej naturze, przyszedł do nas z Zachodu” jest wynikiem PRL-owskiego zamknięcia. Teraz widzę, że to jest dużo starsze.

Korzeni tego myślenia należy szukać na początku XX wieku. Nie chodziło o cały Zachód, tylko konkretnie o Niemców – wrogów ciemiężących naszą ojczyznę, którzy są z natury niemoralni. Polska prasa pod zaborem pruskim pisała o gangrenie, która toczy niemieckie społeczeństwo; o zwyrodniałych instynktach w Berlinie przede wszystkim w kręgach władzy. Polacy mieli bardzo uważać, ponieważ homoseksualność była z gruntu antypolska. W powojennych relacjach dominują wręcz opowieści o „niemieckiej chorobie”.

Mamy jednego jedynego świadka – Polaka skazanego za homoseksualność, który opowiedział swoją historię, czyli Stefana Kosińskiego (wspomnienia „Cholernie mocna miłość” wydane dopiero w 2017 r., wiele lat po jego śmierci – przyp. „Replika”). Reszta milczała. Dlatego wszystkie pozostałe relacje z czasów wojny związane z homoseksualnością dotyczyły przypadków przemocy – w ten sposób powstał obraz, że wśród nas gejów nie było, byliśmy wyłącznie ofiarami niemieckiej przemocy (homo)seksualnej, wykorzystywani i gwałceni.

W narodowej narracji nadal nieheteronormatywność jest czymś obcym. W ten właśnie sposób konstruowano pamięć zbiorową po wojnie, opierając się na homofobicznych świadectwach innych więźniów. Nie szukano świadków noszących różowy trójkąt. Bojkotowano też dokumentację. Istnieją przecież obozowe listy transportowe, na których można znaleźć: „175 Pole” (Paragraf 175, Polak). Trzeba po prostu nie chcieć tego zobaczyć. Jeśli już zdarzył się Polak homoseksualista, to uznawano go za „błąd systemu”, margines, patologię. Nie mógł być jednym z nas.

Zdumiewające, jak silny był wtedy mit, że homoseksualizm jest zaraźliwy – że jest jakaś mała grupa „ohydnych zwyrodnialców” – homoseksualistów z urodzenia, którzy rozprzestrzeniają tego wirusa poprzez uwodzenie. Szczególnie młodszych od siebie.

Mit uwodziciela młodzieży jest nadal bardzo żywy. Zmiany prawne w Trzeciej Rzeszy poszły w stronę tego, żeby karać przede wszystkim tych, którzy uwodzili. Tworzono specjalne ulotki propagandowe, wskazując jednego mężczyznę, „uwodziciela”, który, jeśli nie zostanie powstrzymany, to „zarazi” innych. Straszono, że w końcu ta „zaraza” dopadnie też twoje dzieci, drogi rodzicu.

Głoszono, że w Republice Weimarskiej pozwolono „polować” na zdrowych synów ojczyzny, ale teraz naziści zrobią z tym porządek. Należy tropić i tępić tę garstkę zwyrodnialców. Inaczej zainfekują wszystkich. W aktach sądowych motyw uwiedzenia to mantra. Należało jedynie ustalić, kto kogo uwiódł. „Uwiedziony” mógł liczyć na łagodniejszy wyrok.

Oni zresztą chyba nierzadko sami w to wierzyli.

Udawali, że wierzą. Tak było bezpieczniej. Prześladowani zeznawali przeciwko własnym kochankom czy partnerom. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawę, jak wspomnienie o kimś w trakcie zeznań może zaszkodzić. Na tym między innymi polegała perfidia systemu. Nierzadko chodziło o niewinny „incydent”. W sprawie Stefana Blaszkowskiego z Poznania Polak twierdził, że podrywał go Niemiec, a Niemiec – że było odwrotnie. Nie doszło do żadnego zbliżenia. Oni nawet nie trzymali się za ręce. Wystarczyło „złe spojrzenie”. Blaszkowski dostał dwa lata. Zmarł w więzieniu w Rawiczu na zapalenie opłucnej.

Uderzyło mnie, że niemal wszyscy, jak jeden mąż, jeśli już przyznają się do seksu, czyli do „winy”, to zaklinają się, że była tylko wzajemna masturbacja, nic więcej.

„Nie było stosunku oralnego, nie było stosunku analnego ani międzyudowego” – takie zdanie znajdziesz praktycznie w każdym zeznaniu. I to było najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W 1935 r. Hitler zaostrzył istniejący wcześniej w niemieckim prawie paragraf 175 – od tego momentu karano nie tylko za stosunek seksualny – zakazane było wszystko, co mogłoby wskazywać na „nienaturalną” relację między mężczyznami. Wystarczył donos sąsiada, który słyszał rozmowę dwóch chłopaków w tonie flirtu. Stąd w ramach oporu organizowano prywatne potańcówki, na które zapraszano taką samą ilość mężczyzn i kobiet. Gdy pojawiała się policja, pary jednopłciowe natychmiast „przeistaczały się” w różnopłciowe.

Jeśli już zostałeś złapany, to twój los zależał od jakiegoś policjanta, prokuratora czy sędziego. Paragraf 175 po zaostrzeniu dawał wiele możliwości prześladowań i interpretacji. Można było uniknąć kary, można było dostać kilka miesięcy więzienia albo trafi ć do ciężkiego więzienia, a potem do obozu koncentracyjnego. Moi bohaterowie, których przetransportowano do KL Auschwitz w 1941 r., umierali w czasie od kilku do kilkunastu tygodni. Ludzie byli gotowi zrobić naprawdę wszystko, żeby uniknąć prześladowań. Mówienie o wzajemnej masturbacji to był jeden ze sposobów na przetrwanie.

Nie miałem pojęcia, że naziści kastrowali też homoseksualistów.

Na pewno nie kastrowano masowo, ale istniała taka możliwość. Starałam się przybliżyć biografie tych, którzy przeżyli zabieg. Od początku lat 30. próbowano zrównać homoseksualnych mężczyzn z przestępcami seksualnymi, których wolno było „resocjalizować” w ten właśnie sposób.

Już w połowie 1933 r. w Rzeszy zalegalizowano przymusową sterylizację osób dziedzicznie chorych, później także tych uznanych za asocjalne. Obie te definicje były bardzo płynne. Mężczyzna, który miał być poddany kastracji, musiał wyrazić na to pisemną zgodę. Z czasem pojawił się wybór: kastracja albo obóz koncentracyjny. A niektórych wykastrowanych mężczyzn nadal przetrzymywano w obozach. Tych, których wypuszczono, kontrolowała policja i służba zdrowia. Mieli być pod ciągłym nadzorem. O kastracji Antona Heloniusa w KL Auschwitz zdecydowano na sali operacyjnej. Przed operacją mówiono mu, że zostanie przeprowadzony zupełnie inny zabieg.

Następna szokująca dla mnie sprawa z twojej książki – aresztowania Polaków za homoseksualizm nie skończyły się wraz z wyzwoleniem w 1945 r. Paragraf 175 już przecież nie działał. O co chodzi?

Sprawy powojenne, do których dotarłam, pochodzą z lat 1947-1949. Używano wtedy artykułu 207 przedwojennego kodeksu Makarewicza: „Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3”. „Chęć zysku” można było rozumieć jako wyjście do kina, do restauracji albo przekazanie butelki wódki.

W dokumentacji śledztw w takich sprawach wpisywano po prostu: „podejrzani o homoseksualizm”. Milicja Obywatelska była bezwzględna, jeśli chodzi o śledztwo. Organizowano na przykład przesłuchania wszystkich kelnerów w restauracji, w której rzekomo pracował kelner-homoseksualista wskazany przez jednego z zatrzymanych mężczyzn. Zeznający nie mógł sobie przypomnieć imion i nazwisk, więc wspominał o marynarzu, księdzu, kelnerze itd. To wystarczyło. „Podejrzane homoseksualne środowisko” było inwigilowane od początku. Przy okazji procesów zbierano dane osobowe mężczyzn, którzy przecież mogli być homoseksualistami, czyli kryminalistami. Z tego powodu również świadkowie i świadkinie po wojnie milczeli. Opowieść o „odmieńczej” przeszłości była bardzo niebezpieczna.

Milczało też Muzeum Auschwitz i inne miejsca pamięci, które dla polskich homoseksualnych ofiar nazizmu były, jak widać, miejscami niepamięci. Piszesz o tym dość obszernie, pokazujesz zaniechania. Szczególnie zapada w pamięć historia Karla Goratha, Niemca, któremu w obozie różowy trójkąt udało się zamienić na czerwony – więźnia politycznego. Karl miał w KL Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. W latach 90., już jako mocno starszy pan, przyjechał do Muzeum, próbował dowiedzieć się, co się z nimi stało. Mieli zginąć. Zostawił wieniec im poświęcony, który szybko uprzątnięto. Tymczasem oni żyli. Karl mógłby się jeszcze z nimi spotkać.

Zdecydowanie. Oczywiście nie ma pewności, czy Zbigniew i Tadeusz wyraziliby zgodę, ale chodzi o możliwość zadania pytania – o decyzję świadków. Dla Goratha wyjazd do Muzeum, czyli de facto powrót do obozu po kilkudziesięciu latach, był bardzo trudny. Kiedy dowiedział się, że Zbigniew nie żyje, wyjechał natychmiast. Karl zmarł w 2003 r. Zbigniew odszedł dziewięć lat później.

Czego byś teraz oczekiwała od Muzeum Auschwitz i innych miejsc pamięci?

Współpracy. Po prostu. Uznania, że ten temat istnieje. Wprowadzenia tematyki zapomnianych ofiar nazizmu do narracji Muzeum na każdym poziomie. Chciałabym, aby moja książka była jedynie punktem wyjścia do dalszych badań już w Polsce. Dziś wiemy o 139 mężczyznach skazanych z paragrafu 175 w KL Auschwitz, ale ta liczba rośnie. Tymczasem w czerwcu 2020 r. na Twitterze Muzeum pojawia się liczba 77 mężczyzn. To są dane sprzed kilkunastu lat. Oznacza to, że pracownicy naukowi Muzeum nie mają kontaktu z badaczami spoza Polski albo ten kontakt jest sporadyczny. Nie znają najnowszych badań. Wierzę w to, że możemy wspólnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozmawialiśmy na łamach „Repliki” sześć lat temu i wtedy już mówiłaś, że pracujesz nad tą książką.

Gdybyś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze w pracy nad nią, odpowiedziałabym, że od początku mierzyłam się z czymś absolutnie podstawowym – musiałam udowadniać, że moi bohaterowie – Polacy skazani w czasie wojny za homoseksualność – istnieli. Przecież to logiczne, ale nadal nawet ich istnienie jest podane w wątpliwość.

Zaczęłam w 2010 r., ale to nie był mój jedyny temat badawczy. Szukając materiałów do mojej pracy doktorskiej o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej (książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane” ukazała się w 2018 r. – przyp. „Replika”), wciąż natykałam się na „różowe trójkąty” i po prostu notowałam. W którymś momencie zrozumiałam, że to jest materiał na książkę. Dziś wiem, że nie tylko na jedną. Czasem siedzisz cały dzień w archiwum, przeglądasz dziesiątki teczek więźniów – i nagle natrafi asz na jednego „twojego” – skazanego z paragrafu 175, ale ten zbiór rośnie. Zresztą, wiesz, że Polacy przeważnie nie mieli różowych trójkątów, tylko wspomniane przez ciebie czerwone. Polaków z automatu zaliczano do grupy więźniów politycznych jako więźniów ochronnych, którzy stanowili zagrożenie dla niemieckiej wspólnoty bez względu na przewinienie.

Na etapie kwerend archiwalnych dużym wsparciem byli dla mnie badacze i badaczki z Niemiec, Austrii i USA. Kończąc pracę nad książką, wiedziałam już, jaki będzie następny temat, którym się zajmę: „czarne łaty”, czyli tak zwane więźniarki asocjalne, do których między innymi zaliczano lesbijki – kolejna zapomniana grupa.

Sygnalizujesz ten temat w książce.

Słabsza widoczność nieheteronormatywnych kobiet w historii jest faktem. Wynika to przede wszystkim z zaniedbań badaczy. We wstępie do książki staram się zasygnalizować, że powielanie przekonania, że ponieważ paragraf 175 dotyczył mężczyzn, to kobiety były bezpieczne, jest błędem. Ponadto o tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej sądzonych decydowali najczęściej sprawcy. Poznajemy ich „punkt widzenia”. Nawet czytając zeznania zatrzymanych, otrzymujemy narrację, która powstała w sytuacji zagrożenia życia. Warto o tym pamiętać.

Wszystkie fragmenty w książce dotyczące nieheteronormatywnych kobiet traktuję zatem jako wstęp do dalszych badań. Marzę o tym, że kiedyś te dwie książki zostaną wydane razem.

Korzystasz też ze źródeł literackich i zeznań świadków/świadkiń. Szokujący jest np. cytat z Wandy Połtawskiej, przyjaciółki Jana Pawła II, która pisze o stosunkach lesbijskich tak, jakby to było samo dno piekła, najgorsze, z czym spotkała się w obozie.

I taki tekst funkcjonuje jako świadectwo wielokrotnie powielane w opracowaniach. Nie ma do niego kontrapunktu w języku polskim, choć inne relacje istnieją. Wystarczy wspomnieć Margarete Glas-Larsson, która pisze o swojej relacji z Orli Wald. Te wspomnienia są. Po prostu nikt ich nie tłumaczy – nikogo to nie interesuje. Dodatkowo bardzo niewielu zdobywa się na refleksję, że Wandę Półtawską cechuje głęboka homofobia wielokrotnie powielana przez współczesnych.

Piszę też o Gerdzie Schneider – to znów są jakieś strzępki informacji, ale według mnie Gerdę i Wandę Jakubowską łączyła bardzo silna relacja, która przetrwała lata. Razem napisały scenariusz, a Jakubowska wyreżyserowała słynny „Ostatni etap” (1948). Wyobraź sobie taką sytuację: pierwszy fi lm o obozie koncentracyjnym w historii kina to wspólne dzieło pary nieheteronormatywnych kobiet: Polki i Niemki.

Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk, to kolejny przykład skomplikowania wojennych losów ludzi. Dziś to Polska, wtedy – Trzecia Rzesza. Po zaostrzeniu paragrafu 175 liczba aresztowań za homoseksualizm przekraczała czasem w tym mieście sto osób miesięcznie! Na wyobraźnię działa też, gdy piszesz, jak Wrocław cieszył się, gdy we wrześniu 1939 r. Hitler zdobył Warszawę.

I jeszcze to: nadprezydentem prowincji dolnośląskiej ze stolicą we Wrocławiu był Helmuth Brückner, który w 1934 r. był aresztowany na mocy paragrafu 175 i później przewieziony do obozu. A prezydentem dolnośląskiej policji był Edmund Heines złapany w łóżku z innym mężczyzną podczas „nocy długich noży” i rozstrzelany. Albo jeszcze inny przypadek: orientalista i teolog ewangelicki dr Heinrich Seeger, który otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. W sierpniu 1939 r. został aresztowany we Wrocławiu za „nierząd wbrew naturze”. Tam rozpoczęła się jego ścieżka penitencjarna. Akta odebrania mu tytułu przez Uniwersytet są we Wrocławiu. Niemiecki historyk Udo Rauch z Tybingi rekonstruował jego biografię. Gdyby nie dokumentacja wrocławska, ta historia byłaby niepełna. Udało nam się ją uzupełnić.

Piszesz, że po wojnie w Polsce, w latach 60., przeprowadzono tylko jedno badanie, którego celem było stworzenie analizy zaburzeń seksualnych w grupie ofiar obozów. Autorami byli Jerzy Stanisław Giza i Wiesław Morasiewicz. Raporty z tych badań są momentami bardzo homofobiczne.

Owszem, ale dzięki tym badaniom mamy przynajmniej potwierdzenie, że jeśli świadków pytano o tematy związane z homoseksualnością w sprzyjających warunkach, oni odpowiadali. Dla badaczy dobrowolna relacja miłosna między mężczyznami w obozie była czymś poza normą. Nazwali ją „biologicznie patologiczną miłością”, ale przytoczyli fragment z tego wywiadu, który jest niezwykle cenny. Stanowi kontrę do powojennych opowieści o homoseksualnych potworach gnębiących niewinnych polskich więźniów politycznych (patrz: ramka).

W 2016 r. wyszła u nas pierwsza książka o homoseksualnych ofiarach nazizmu – wstrząsająca relacja Heinza Hegera „Mężczyźni z różowym trójkątem”, rok później jedyna relacja polskiego świadka, wspomniana już przeze mnie „Cholernie mocna miłośćLutza van Dijka i Stefana Kosińskiego. Do obu tych pozycji napisałaś posłowia, teraz wychodzi twoja własna książka. Co dalej?

W tym roku mają wyjść jeszcze dwie książki: biografia Rudolfa Brazdy, ostatniego „różowego trójkąta”, który zmarł w 2011 r. oraz tłumaczenie książki „Erinnern in Auschwitz” pod redakcją Joanny Talewicz-Kwiatkowskiej, Lutza van Dijka i moją – pierwszy, polsko-niemiecki, zbiorowy tom dotyczący historii osób nieheteronormatywnych w obozie Auschwitz.

Nowe publikacje to jedno. Ważne są też następne pokolenia. Chciałabym, żeby pojawiły się osoby podejmujące ten temat, które rozpoczną własne badania. To jest nadal praca u podstaw. Queerhistoria musi się rozprzestrzeniać i upowszechniać.

Jeśli chodzi o nieheteronormatywnych Polaków, jesteśmy na początku drogi odzyskiwania pamięci o nich. W Muzeum Stutthof pracuje wspaniały Piotr Chruścielski, który zorganizował wystawę: „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”. W trakcie swoich badań dotarł nawet do rodzin prześladowanych. To jest właściwa droga.

***

„Z Jankiem spaliśmy na jednej pryczy ponad cztery miesiące. Był ode mnie starszy o kilka miesięcy. Po ciężkim durchfallu opiekował się mną jak ojciec. Kiedyś, czego nigdy nie wyjaśniłem, jak to się stało, przyniósł mi prawdziwą, żółtą cytrynę. Aż stała się rzecz straszna. Pewnego dnia w lipcu Janek powiedział, że jest na liście skierowanych do Schonungslagru (obóz rekonwalescentów – przyp. Joanna Ostrowska). Wiedzieliśmy, co to może znaczyć. Jutro mieli odjechać. Długo po północy zastanawialiśmy się, co robić. Zmęczony zasypiałem, gdy Janek pocałował mnie prosto w usta. Tak jak to całują kobietę. Pocałował mnie raz i drugi i głośno płakał. I wtedy to się stało pierwszy raz, tak po prostu, jakby to było normalne. I w ciągu następnych miesięcy robiliśmy to kilka razy. Po co? Łączyło to nas w jakąś dziwną więź. W sposób cudowny Janek uniknął tego wyjazdu, którego baliśmy się, ale w styczniu nas rozdzielili. Spotkaliśmy się po wyzwoleniu w Linzu. Ktoś na mnie rzucił się na ulicy i pocałował mnie jak wtedy – w usta. I odtąd już nigdy nie rozłączyliśmy się, aż do śmierci Janka. (…)”.

(anonimowe świadectwo zebrane w latach 60. przez badaczy Jerzego Stanisława Gizę i Wiesława Morasiewicza, którzy nazwali ten „przypadek” „biologicznie patologiczną miłością”)  

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dobry Staś

Historia pewnej wojennej obietnicy, którą złożyli sobie STANISŁAW CHMIELEWSKI i WŁADYSŁAW BERGMAN. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Portret Stanisława Chmielewskiego na podstawie zdjęcia z Archiwum Żydowskiego Instytutu
Historycznego (sygn. 301/5815) narysował Marcel Olczyński

 

Przychodził do nas Staś Chmielewski, o którym muszę oddzielnie opowiedzieć. Historia Stasia Chmielewskiego zaczęła się dla mnie właśnie wtedy – u Szawernowskich na Marszałkowskiej. Staś (…) był to młody człowiek. Miał wtedy chyba lat trzydzieści jeden, czy coś takiego – przystojny – którego nie znałyśmy przedtem, który był przyjacielem jakiegoś mojego wuja z drugiej linii. Historii tej ja nie rozumiałam zupełnie. Dopiero później zrozumiałam, o co chodziło, bo jeszcze nie byłam gotowa rozumieć takich rzeczy. Ten Staś bardzo kochał tego mojego wuja dużo od niego starszego. Wuj poszedł na front i zginął pod Tobrukiem. Ale została jego siostra i jego matka i Staś się nimi zajął. A jak już się nimi zajął, to i nami się zajął. Z miłości do tego Władka. Ale jak się zajął? Tak zupełnie, zupełnie bezinteresownie. Z narażeniem życia i jak się mu mówiło o tym, że się naraża, to mówił: „Cóż… ja jestem sam, nie mam żony, nie mam dzieci. Mi wolno robić, co ja chcę. I nic nikomu nie grozi z tego powodu”.

Ten krótki fragment pochodzi z wywiadu z Janiną Bauman (z domu Lewinson) przeprowadzonego w 1997 r. dla USC Shoah Foundation. Świadkini wspomina moment tuż po ucieczce z getta warszawskiego na aryjską stronę. Pierwsze lokum – pokój w mieszkaniu państwa Szawernowskich na rogu Marszałkowskiej i Moniuszki – załatwił dla niej, jej siostry i matki Stanisław Chmielewski.

Anioł Opatrzności

„Dobry Staś” albo „Anioł Opatrzności” – tak nazywano tajemniczego pana Chmielewskiego. W 1983 r. został odznaczony medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. W czasie II wojny światowej pomógł uratować ponad 20 osób – przede wszystkim bliskich i przyjaciół Sary Bergman (Stefanii Zagórskiej), matki swojego ukochanego Władysława. Pierwszą kryjówką zorganizowaną dla pani Bergmanowej był dom rodzinny Stanisława i jego matki. Zresztą wielokrotnie starsza pani Chmielewska przejmowała „obowiązki” syna i, szczególnie po zamknięciu getta, pomagała spieniężać dobra przekazane przez rodziny żydowskie, aby uzyskać pieniądze na zakup jedzenia i najpotrzebniejszych rzeczy. Stanisław był właścicielem straganu z ubraniami na Kercelaku w Warszawie (targowisko). To miejsce było czymś w rodzaju punktu przerzutowego. Tam łączono ukrywających się i opiekunów oraz ustalano kto, kiedy i jak przeprowadzi kolejne akcje pomocowe.

Pan Chmielewski od zawsze pozostawał w cieniu. Nie opowiadał o sobie. W 1961 r. sporządził świadectwo zatytułowane „Wspomnienia z okresu okupacji”, które zdeponowano w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Relacja jest praktycznie w całości poświęcona historii ratowanych osób i sposobom organizowania ratunku po aryjskiej stronie. Chmielewski opisywał siebie jedynie jako narzędzie. Próżno szukać w tym tekście fragmentów dotyczących jego biografii. Nie wiadomo nawet, jakie miał wykształcenie i zawód. Nie wiadomo, jakie były jego powojenne losy. Jedyny osobisty, choć odrobinę zawoalowany fragment tych zapisków dotyczy Władysława i decyzji o ratowaniu innych:

Tak się złożyło, że i ja i przyjaciel mój, Władysław Bergman znaleźliśmy się w Lublinie. W Lublinie stała jednostka, do której Władysław Bergman wstąpił jako ochotnik, chcąc z bronią w ręku walczyć przeciw hitlerowskim faszystom. Rozstając się z mym przyjacielem, prosiłem go, by zaopiekował się moja matką, jeśli wydarzy się, że zginę. Odpowiedział wtedy ze zdumionym wzruszeniem ramion: chyba nie ma o czym mówić! Bo i ty zaopiekujesz się przecież moją, kiedy mnie diabli wezmą. Podaliśmy sobie ręce, uścisnęliśmy się serdecznie i każdy z nas poszedł w swoją stronę tej wojny, aby już nigdy w życiu z sobą się nie spotkać.

Homoseksualna siatka konspiracyjna

Stanisław mówił o ukochanym „przyjaciel”. Ewidentnie maskował ich relację miłosną. Być może chodziło o bezpieczeństwo i przyzwyczajenie do ukrywania wszelkich queerowych związków. W końcu w przedwojennej Polsce, mimo iż homoseksualność nie była karana żadnym paragrafem – z wyjątkiem „zawodowej prostytucji osób tej samej płci (artykuł 207 kodeksu Makarewicza) – warszawski Referat Policji Kobiecej prowadził tzw. skorowidz osób podejrzanych, w którym katalogowano „przestępców seksualnych”. Wśród nich, obok osób oskarżonych o sutenerstwo, prostytucję, propagowanie pornografii czy gwałty, spisywano również nazwiska mężczyzn uznanych za homoseksualnych. Oznaczano ich skrótem „peder.” od słowa „pederasta”. Siedemdziesiąt siedem osób spisano w ciągu 5 lat od 1934 r. tylko w samej stolicy. Jednym z nich był Władysław Bergman. Nazwiska Staszka nie ma na liście, ale można tam znaleźć m.in. Józefa Czapskiego, Pawła Hertza czy dr. Mieczysława Zamenhofa. Co ciekawe, pierwsze konspiracyjne zadanie Chmielewskiego polegało na przewiezieniu listów i krótkich lakonicznych wiadomości z Lublina i Wilna do stolicy. Chodziło o uspokojenie rodzin żydowskich uciekinierów, którzy znaleźli bezpieczne schronienie. Pod koniec października 1939 r. Chmielewski rozwoził korespondencję swoich przyjaciół w Warszawie. Zapukał wtedy do drzwi rodziców Herza i Zamenhofa. Z tymi pierwszymi miał kontakt do 1941 r. Najprawdopodobniej im też próbował pomagać.

Dla Chmielewskiego impulsem do stworzenia siatki konspiracyjnej były uczucie i obietnica dana partnerowi. Nie zmienia to faktu, że już na samym początku okupacji starał się wspierać innych nieheteronormatywnych mężczyzn żydowskiego pochodzenia. Można przypuszczać, że pomógł wielu, o których nawet nie wspomniał. Zgodnie z prawem okupanta podejrzenie o relacje intymne mężczyzn także polskiego pochodzenia skutkowało śledztwem i procesem na mocy paragrafu 175 albo 175a. Chmielewski również mógł czuć się zagrożony z tego powodu.

Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że do siatki Stanisława należeli także homoseksualni mężczyźni. Najprościej rzecz ujmując – przedwojenni znajomi starali się w czasie wojny wspierać nie tylko siebie nawzajem, ale również pomagać innym. Gunnar S. Paulsson w swojej książce „Utajone miasto. Żydzi po aryjskiej stronie Warszawy (1940- 1945)” jako pierwszy opisał „instytucję konspiracyjną” Chmielewskiego. Nie ukrywał, że impulsem do ratowania w przypadku Stanisława była relacja z Bergmanem. Wskazywał nawet, że w procesie pomagania brały udział także inne osoby nieheteronormatywne, choć nie wymienił żadnej z nich z imienia i nazwiska:

Natrafiamy też na dość wyraźne wskazówki, że większość osób z grona Chmielewskiego wywodziła się z homoseksualnych kręgów i pomagała współofiarom nazistowskich prześladowań. Jednak ujawniona w tych relacjach rozleglejsza sieć sięgała do bardzo różnych środowisk. Obejmowała arystokratów Szawernowskich, Zielińskich z ich robotniczym rodowodem, radykalne kręgi prawego skrzydła ONR i OWP, z którymi kontaktował się Chmielewski, komunistów, do których zaliczał się jego przyjaciel doktor Płocker.

Warto jednak zwrócić uwagę, że w wizji Paulssona homoseksualni mężczyźni ratujący Żydów to osobna kategoria – „osobne środowisko”, które funkcjonowało gdzieś obok innych wymienionych. Nic bardziej mylnego. Wspomniana przez Janinę Bauman szlachecka rodzina Szawernowskich zgodziła się przyjąć panie Lewinson tylko i wyłącznie dzięki wsparciu najmłodszego syna Andrzeja – inżyniera działającego w strukturach Armii Krajowej. Dzięki przyjaźni z Andrzejem Stanisław miał możliwość załatwienia podrobionych dokumentów osobistych, tak zwanych Kenkart. Po wojnie Chmielewski wiedział, jakie były losy walczącego w powstaniu warszawskim Szawernowskiego. Oznacza to, że mieli kontakt także po 1945 r. Stanisław wspomniał w swojej relacji, że Andrzej wyjechał do Szwecji. Nie dodał, że dawny przyjaciel przez kilkadziesiąt lat mieszkał w mieście Eskilstuna razem ze swoim partnerem. Ich związek nie był tajemnicą. Szawernowski zmarł w 1981 r. Jedenaście lat później odszedł Chmielewski.

Tak naprawdę tylko dzięki wspomnieniom Janiny Bauman wiemy coś więcej o samym Stanisławie. Inni uratowani, m.in. prof. Leon Płocker czy Maria Nowak (Maryla Bergman – siostra Władka) potwierdzali jedynie jego zasługi i bezinteresowność w niesieniu pomocy. Nikt nie wspominał o jego życiu prywatnym. Już w 1989 r. w „Zimie o poranku” Janina Bauman pisała wprost o orientacji psychoseksualnej Stanisława:

Nie znałyśmy go wcześniej. Był starym przyjacielem Maryli, czy raczej jej nieobecnego teraz brata. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam, że coś więcej niż przyjaźń łączyło niegdyś Stasia ze znacznie od niego starszym Karolem (J. Bauman stosuje pseudonimy – Karol to Władysław – JO). (…) Od pierwszej wizyty czułyśmy się dobrze w towarzystwie Stasia. Był prosty w obejściu i pogodny, nie wydawał się wcale przerażony tym, co robił dla nas i wielu innych. (…) Staś posiadał wszystkie pożądane cechy: miał trzydzieści jeden lat (Chmielewski urodził się w 1909 r. – miał trzydzieści cztery lata – JO), był rosły i dorodny, niebieskooki i jasnowłosy (…) i robił przyjemne wrażenie szczerego wiejskiego chłopaka. Ubierał się zgodnie z wojenną modą: nosił wysokie buty, bryczesy, elegancką sportową kurteczkę i śmieszny kapelusik z zielonym piórkiem (…). Staś nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. (…) Zwierzyłam się nawet Mamie, ale ona powiedziała, że nie mam racji. Czerwieniąc się trochę, zaczęła mi tłumaczyć, że Staś należy do szczególnego rodzaju mężczyzn, którzy nie czują pociągu do kobiet.

Radykalne przemilczenie

Prawie 80 lat po wojnie biografia Stanisława Chmielewskiego jest nadal praktycznie nieznana. Dotychczas nikogo nie interesowała opowieść o homoseksualnym Polaku bezinteresownie ratującym żydowskie rodziny w ramach obietnicy złożonej ukochanemu. Być może – podobnie jak w przypadku innych queerowych historii z okresu wojny – chodziło po prostu o radykalne przemilczenie „odmieńczego” potencjału zakodowanego w tej opowieści.

Dziś w przypadku relacji Stanisława i Władysława oraz queerowego pokrewieństwa siatki Chmielewskiego odzyskiwanie tej narracji polega prawdopodobnie na przewartościowaniu naszych oczekiwań. Nigdy nie otrzymamy wszystkich odpowiedzi, bo nawet jeśli Stanisław mówił o Władysławie i bliskich, to zawsze „w konspiracji”. Tak, żeby nikt nie był z tego powodu zagrożony.

Do dziś trudno wytropić nawet najmniejszy szczegół dotyczący jakiegokolwiek innego wątku biograficznego związanego z Chmielewskim i Bergmanem poza opowieścią o ratowaniu. Najprawdopodobniej zawdzięczamy to samemu Chmielewskiemu. Zresztą, ponownie dzięki Janinie Bauman, wiemy, że także po wojnie kontynuował swoją misję. W 1968 r. w trakcie antysemickiej kampanii, kiedy Baumanów zmuszono do opuszczenia Polski: Wśród ludzi, którzy odwiedzali nas (Zygmunta i Janinę Baumanów oraz ich trzy córki – JO) był Staś Chmielewski, mój opiekun z czasów okupacji. Przez wiele lat nie miałam z nim kontaktu. Teraz znów się zjawił, gotów – jak kiedyś – pomóc nam w trudnej sytuacji.

***

Po wojnie Stanisław mieszkał w Wilanowie, później na ulicy Suwalskiej w Warszawie. Tylko raz w życiu opuścił Polskę, aby odebrać osobiście medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata w Izraelu. Wiedział, że jego partner zginął pod Tobrukiem. Trudno powiedzieć, czy miał świadomość, że porucznika Władysława Bergmana pochowano na Brytyjskim Cmentarzu Wojennym Heliopolis w Kairze. Bergman zmarł najprawdopodobniej wskutek odniesionych ran 12 sierpnia 1945 r.

Za pomoc w poszukiwaniu śladów Stanisława Chmielewskiego dziękuję: Raimundowi Wolfertowi, Marcie Janiszewskiej, Paulinie Pająk, Izabeli Wagner, Wojtkowi Szotowi i Thomasowi Rothowi (Swedish Army Museum).

Proszę o kontakt wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Stanisława Chmielewskiego, Marii Nowak (Maryli Bergman) i innych osób opisanych w tym tekście: [email protected]  

***

Dr Joanna Ostrowska – historyczka zajmująca się zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka książek: „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018) i „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021).  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.