OBOZOWE PIPLE

Wyróżniali się urodą, mieli zwykle 16-20 lat. Służący i kochankowie więźniów funkcyjnych. Mieli lepiej niż inni w obozie, dlatego często byli znienawidzeni. O orientację nikt nie pytał. „PIPLE”, „panienki”, „szwungi”, „fajfusy” – kolejna z zapomnianych grup ofiar nazizmu

TEKST: JOANNA OSTROWSKA*

 

 

Pipel to słowo z gwary obozowej, które pochodzi z dialektu berlińskiego i oznacza młodego chłopca albo penisa. Dziś dla większości pozostaje zagadką. Można na nie trafi ć jedynie w dyskusjach dotyczących więźniów nieheteronormatywnych w obozach koncentracyjnych. Powszechnie – ale wbrew prawdzie – łączy się zjawisko pipli z sytuacją więźniów skazanych na mocy paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego, który penalizował homoseksualność, a dokładnie – relacje intymne między mężczyznami.

W polskiej pamięci zbiorowej pipel jest przedstawiany jako ofiara obozowych gwałtów homoseksualnych, których sprawcami mieli być rzekomo więźniowie z paragrafu 175, czyli często ci z różowymi trójkątami na pasiakach. Przez lata powtarzano, że nie ma sensu przywracać pamięci więźniów skazanych na mocy tego paragrafu, bo to zwykli kryminaliści – na dodatek gwałciciele. Koniec końców tabuizowano nie tylko doświadczenia więźniów z różowym trójkątem, ale wyparto również narrację o piplach. Uważano, że jeśli dochodziło do przemocowych relacji homoseksualnych w obozach, to na pewno było to związane z różowymi trójkątami.

Ofiara czy zdrajca?

Pipla najczęściej opisywano jako sfeminizowanego chłopaka, który spełnia zachcianki więźniów funkcyjnych w obozie. W wielu świadectwach pipel pozostaje anonimowy. Był ofiarą przemocy seksualnej, ale często traktowano go jak zdrajcę – wroga sprzedającego się więźniarskim nadzorcom za dodatkowe jedzenie i lepsze warunki życia.

W książce Mikołaja Grynberga „Oskarżam Auschwitz” córka ocalałego z Zagłady, który był piplem, wspomina ojca. Po wojnie, w Izraelu mężczyzna raczej unikał kontaktów ze światem zewnętrznym: No więc ten mój przystojny, niebieskooki tata był pieprzony przez okrągłe dwa lata przez jednego skurwysyna, któremu się wydawało, że jest kimś. Ten skurwysyn urządzał przedstawienia dla innych funkcyjnych. W rolach głównych: on i mój tata. Organizowali też seanse dla szerszej publiczności. […] Mój tata go zabił niecałą godzinę po wyzwoleniu obozu. Mężczyzna zemścił się na sprawcach, ale nigdy nie opowiedział swojej historii.

Pipel był kimś w rodzaju służącego blokowych i kapo. Funkcyjnych w większości przypadków rekrutowano wśród więźniów kryminalnych i politycznych, co automatycznie obala mit różowego trójkąta jako archetypicznego gwałciciela młodych chłopców. Do obowiązków pipla należało przynoszenie posiłków, sprzątanie sztuby, czyszczenie obuwia i ubrań swego mocodawcy. Był chłopcem do wszystkiego. Również w obozach kobiecych zdarzało się, że więźniarki funkcyjne miały swoje służące tzw. kalifaktorki. W przypadku pipla bardzo często pojawiał się jeszcze kontekst seksualny. Heinz Heger pisze brutalnie: Zimą 1940/41 przybyły do obozu Flossenbürg pierwsze transporty Polaków. (…) Mieli 16- 60 lat i wszyscy wyglądali na zbiedzonych i zaniedbanych. Przypuszczalnie jeszcze przed wywózką do obozu musieli przejść straszne rzeczy. (…) Już po kilku dniach blokowi i kapo, przynajmniej większa ich część, powybierali sobie po jednym młodym Polaku. Mieli być oni osobistymi służącymi, zwano ich sprzątaczami, lecz przede wszystkim służyli jako „cukierek na dobranoc” – musieli dzielić łoże ze swoimi „szefami” i spełniać wszystkie ich zachcianki. Dla chłopców z Polski, z których wkrótce wszyscy byli zajęci, nie było to tak całkiem nieprzyjemne, gdyż szybko zrozumieli, że bez swoich funkcyjnych przyjaciół i ich paczek żywnościowych musieliby głodować i pracować tak ciężko, jak reszta więźniów. (…) Te „kociaki” czy też „panienki”, jak nazywano ich w innych obozach, miały przeważnie od 16 do 20 lat.

Śmieci

Ten krótki fragment pokazuje, jak w sytuacji obozowej wykorzystywano pozycję w hierarchii więźniarskiej. Barterowe relacje seksualne był czymś codziennym. Podobnie jak w przypadku seksualnych pracownic przymusowych w obozowych burdelach, pipel nie miał wyboru. Jeśli odmówił, kończyło się to w następujący sposób: Jeżeli to był chłopak niezorientowany, który z tym się zetknął po raz pierwszy w życiu – nie zgadzał się i następnego dnia już nie szedł do niego robić. Wtedy też blokowy czy kapo posyłał go do roboty. Tam już wiedzieli kapowie, że mają mu dać szkołę (…) Nie tak, żeby zabić, ale tak, że chłopak był ledwie żywy i miał wrażenie, że w każdej chwili mogą go zabić. Po kilku dniach jego pan znów kazał mu usługiwać, dał mu jeść i nie posyłał do roboty, a jeszcze okazał dobroć i współczucie (…). Po trzech dniach znów kazał mu przyjść w nocy do łóżka – i chłopak szedł (Stanisław Grzesiuk). Oprawcy wykorzystywali swoją władzę w obozie i wymuszali relacje seksualne w zamian za jedzenie, ciepły kąt, dobrą posadę, zdrowie i możliwość przetrwania.

Wielu byłych więźniów wspomina, że piple bardzo często wykorzystywali swoją pozycję w życiu codziennym w obozie. Czuli się jak obozowa elita. Grzesiuk pisze: Częste były wypadki, że taki wyżarty zasraniec bił po twarzy innych więźniów, często ludzi starych. Rozpierała go siła i męstwo wobec słabych kolegów, którzy nie mieli szczęścia mieć osiemnastu lat, gładkiej gęby i możnego „pana”. Tego typu zachowania bardzo mocno wpłynęły na to, jak kształtowała się pamięć o tej grupie więźniów już po wojnie. Częściej wspominano „wyżartych zasrańców”, niż ofi ary gwałtów. Pogarda innych więźniów była tak powszechna, że powstawały wiersze potępiające tego typu zachowania w obozie (KL Gusen 1944):

„(…) Tyś za mizerną miskę soczewicy

Sprzedał swój honor i młodzieńczą cześć,

Pędziłeś żywot nędznej nałożnicy

I z Walkiriamiś śpiewał podłą pieśń (…)

Ząb hańby toczyć będzie cię powoli,

Duchy harcerzy zasłonią swą twarz.

Nie pożałuje nikt twej strasznej doli,

Boś trędowaty, boś ty już nie nasz!

Wiersz Mieczysława Cieniaka nosi tytuł „Śmieci”. W tych wybranych wersach widać jak na dłoni, że podobne doświadczenie obozowe jest jednoznaczne ze stygmatyzacją. Hańba ma także charakter polityczny, wręcz antypolski. W końcu żaden polski więzień polityczny nie mógł „zhańbić się” relacją seksualną, żeby przeżyć. Ponadto homoseksualizm w tym przypadku był wręcz jednoznaczny ze zdradą narodu.

I była miłość w obozie

Zdarzało się, że w układzie pipel – funkcyjny nie było przemocy. Czasem pojawiało się uczucie. Karl Gorath, skazany z paragrafu 175 (różowy trójkąt), trafi ł do obozu Neuengamme. Następnie przetransportowano go do KL Auschwitz I, gdzie udało mu się zmienić trójkąt na czerwony (polityczny). Został blokowym na bloku nr 3. Do końca życia wspominał swych dwóch obozowych kochanków: Zbigniewa i Tadeusza. Pierwszego nazywał miłością swojego życia. Jeden i drugi zginęli w obozie. Można przypuszczać, że przynajmniej jeden z nich mógł być piplem Karla. Taki układ był możliwy tylko dlatego, że Karla uznawano za więźnia politycznego. Heger wyjaśnia, co było potępiane, a co uważano za „naturalne”, ale raczej przemilczane: My, mężczyźni z różowym trójkątem, tak jak przedtem byliśmy w oczach pozostałych brudnymi świniami. Ci sami więźniowie, którzy nas potępiali i obrzucali takimi obelgami, nie komentowali relacji łączących polskich chłopców z blokowymi czy kapo, wręcz z uśmiechem traktowali je jako coś naturalnego. Podobnie zachowywali się SS-mani, którzy nie zwracali uwagi na relacje homoseksualne w różnych grupach więźniów, ale jeśli była okazja do zaatakowania różowego trójkąta – wykorzystywali ją.

Ten skomplikowany układ zależności, prześladowania i pohańbienia to kolejny dowód na to, jak chętnie wykorzystywano przemoc seksualną w okresie wojny jako kartę przetargową. Tuż po wojnie był to skuteczny element szantażu. Pipel do dziś jest anonimowy. Cytowane relacje, podobnie jak wiele innych obozowych wspomnień zawierają tylko lakoniczne fragmenty dotyczące pipli. Standardowa wersja pokrywa się z definicją służącego i wskazaniem jego roli w hierarchii więźniarskiej. Pipel rzadko ma imię. Jeszcze rzadziej nazwisko. Pipel nie zostawiał relacji – nie wolno mu było opowiadać. Nawet jeśli jego doświadczenia służby u blokowego nie wiązało się z przemocą seksualną, raczej nie przyznawał się do tej funkcji.

Znamy trzy świadectwa więźniów, którzy opowiedzieli o swym doświadczeniu przemocy seksualnej w trakcie służby u więźnia funkcyjnego. Jedno z nich jest narracją opartą na połączeniu doświadczeń obozowych autora i opowieści powojennych. Przywołuję ją, bo izraelska książka Kacetnika pod tytułem „Kar’u lo Pipel” (1961) to pierwszy tekst literacki, który mierzył się z tym zjawiskiem. Niecałe dwie dekady po wojnie ktoś opowiedział o obozowych gwałtach na dwunastoletnim chłopcu. Autor utrzymywał, że książka powstała na podstawie doświadczeń jego brata Moniego. Dziś wiemy, że w tym przypadku mamy przede wszystkim do czynienia z fantazją, która w znaczny sposób wpłynęła na tabuizację zjawiska. Kacetnik opisał doświadczenia pipla w narracji pierwszoosobowej w sposób perwersyjny, momentami wręcz pornograficzny. Jednocześnie podtrzymał milczenie wśród potencjalnych świadków utrzymując, że tego typu cierpienia po prostu nie można było przeżyć. Te ofiary nie miały prawa przetrwać.

Druga relacja autorstwa polskiego Żyda Romana K. (Kennetha R.) powstała trzy dekady później. Roman udzielał wywiadu już w latach 50. XX w., ale dopiero w 1990 r. zdecydował się opowiedzieć, co wydarzyło się w obozie Flossenbürg, w sztubie blokowego. Mówił o przemocy seksualnej dwóch funkcyjnych. Jeden z nich był sadystą, drugi – koniec końców zmienił dane na liście transportowej w marszu śmierci i dzięki niemu Roman stał się więźniem politycznym, udało mu się przeżyć. W jego świadectwie dominuje opis fizycznego bólu, apatii i przerażenia. Podobnie jak w przypadku Romana Fristera, autora książki „Autoportret z blizną” (1996), który zmarł w 2015 r. Był więźniem m.in. obozu w Świętochłowicach. Jego świadectwo pokazuje nie tylko asymetrię w relacjach między więźniami, ale także towarzyszące temu wstyd i upodlenie: Zdusiłem krzyk w krtani. Jadłem mu z ręki. Gdy tylko połknąłem pierwszą porcję, podsunął mi drugą. Łykałem duże kęsy, aby musiał podsunąć trzeci kawał nim skończy. Arpad Bacsi, fachowiec także w tej dziedzinie, wchodził we mnie krótkimi, rytmicznymi uderzeniami. Każdy ruch rozdzierał ciało. Pierwszy, krótki ból zamienił się w nie kończące się cierpienie. Czułem, że krwawię. Ale dopiero gdy wycofał się ostatecznie, a ja przełknąłem ostatni kęs chleba, obudziło się we mnie poczucie wstydu za to, że za trzy kromki komiśniaka oddałem swoją ludzką cześć. To nie był gwałt. Nie sprzeciwiałem się, nie protestowałem, nie wołałem o pomoc. Milczałem również wówczas, gdy pożegnał mnie niemal przyjacielskim uderzeniem w pośladek i wrócił na swoje wyrko w pokoiku sąsiadującym z klitką starszego baraku.

***

Nie jesteśmy w stanie podać konkretnych liczb dotyczących więźniów wykorzystywanych seksualnie przez innych więźniów. Robert Sommer szacuje, że było ich około tysiąca, wliczając w to dziewczęta. Ta liczba jest czysto informacyjna. W przypadku pipli jesteśmy uzależnieni od relacji więźniów. Nie ma innej dokumentacji, która mogłaby pomóc przywrócić tę pamięć. Ponad 70 lat po wojnie jest już za późno na poszukiwanie nowych świadectw. Historię pipli można odzyskać tylko i wyłącznie poprzez obalanie mitów i włączenie tych zapomnianych ofiar do grupy ofiar przemocy seksualnej. Doświadczenia gwałtów na piplach należą do sfery życia seksualnego w obozie związanego ze wszystkimi grupami więźniów. Więźniowie z „różowym trójkątem” to zupełnie inny rozdział, który po wojnie przemilczano, oskarżając ofiary o przemoc.

W obu przypadkach mamy do czynienia z przemocą seksualną w stosunku do mężczyzn. W obu przypadkach działała powojenna stygma. W obu przypadkach odzyskujemy historię o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu. W końcu jak pisał Grzesiuk: (…) w okresie ostatnich kilku miesięcy pobytu w obozie zauważyłem, że i mnie zaczynają się młode chłopaki podobać. Nie okazywałem tego, ale jednak czułem. A przecież dopiero dwa lata minęły, jak mi się poprawiły warunki w obozie. Zaczynali się podobać i nic na to poradzić nie można było. Nie wiem, jak być to u mnie wyglądało, gdyby mi przyszło siedzieć jeszcze dwa lata w tych samych warunkach.   

***

*DR JOANNA OSTROWSKA korzystała m.in. z tekstu Roberta Sommera „Pipels: Situational Homosexual Slavery of Young Adolescent Boys in Nazi Concentration Camps” (2014), z oświadczeń byłych więźniów zgromadzonych w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz z licznych wspomnień obozowych. Rozszerzona wersja tekstu będzie częścią książki o losach „różowych trójkątów” z terenów Generalnego Gubernatorstwa i tzw. terenów włączonych, która ma ukazać się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Ostrowska jest autorką książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018). Doprowadziła również do wydania i opatrzyła posłowiem dwie książki o homoseksualnych ofiarach nazizmu: „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera (2016) i „Cholernie mocną miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka (2017). Obszerny wywiad z Joanną Ostrowską opublikowaliśmy w numerze 55 „Repliki” (maj/czerwiec 2015).  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Joanna Ostrowska „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa podczas II wojny światowej“

wyd. Marginesy 2018

 

 

Seksualna praca przymusowa podczas II wojny światowej. Burdele dla Niemców w polskich miastach. Burdele dla więźniów w obozach koncentracyjnych, również w Auschwitz. Wyłapywanie i wywożenie młodych kobiet w głąb Rzeszy do „obsługi” robotników przymusowych – z samej Warszawy ponad 600. Bo bez nich robotnicy mogliby uwodzić Niemki, uwodzić jeden drugiego lub onanizować się – wszystkie trzy warianty niezgodne z nazistowską ideologią.

Joanna Ostrowska odsłania fakty, „o których się nie mówiło”, ale na nich nie poprzestaje. Analizuje również proces ich tabuizowania. Pokazuje, w jaki sposób po wojnie z kobiet, które były ofiarami zbrodniczego systemu, robiono w wielu przypadkach kolaborantki, które rzekomo dobrowolnie zostawały prostytutkami. „Przemilczane” to lektura wstrząsająca z samej materii rzeczy, ale nie tylko. Również dlatego, że to pierwsza w Polsce książka na ten temat – w 2018 r., 73 lata po wojnie.

Autorka od lat zajmuje się zapomnianymi ofiarami nazizmu (patrz: wywiad w „Replice” nr 55), a więc skazywanymi za homoseksualność („różowymi trójkątami”), świadkami Jehowy, Sinti/Roma i innymi. W „Przemilczanych” pokazuje też, że „różowe trójkąty” i kobiety zmuszane do seksualnej pracy to części tej samej wizji hitlerowskiego świata, a później – tej samej zmowy milczenia. (Piotr Klimek)  

 

Tekst z nr 76/11-12 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Biologicznie patologiczna miłość

Z doktor JOANNĄ OSTROWSKĄ, autorką właśnie wydanej książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność oraz o tym, dlaczego przez 75 lat udawano, że oni nigdy nie istnieli, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Jakub Szafrański

 

Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Przez twoją książkę „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”. Polscy historycy przez dekady twierdzili, że z niesławnego paragrafu 175, penalizującego relacje seksualne między mężczyznami, skazywano tylko Niemców. Polaków skazanych za homoseksualność miało nie być. A jednak byli.

Przez długi czas historycy właściwie nic nie twierdzili. Temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – ten, o którym mówisz: chodziło o Niemców, a nie o Polaków. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofiar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani. Oni sami też, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, milczeli. Bali się ostracyzmu i dyskryminacji. Często nie mieli ochoty, ani okazji, żeby świadkować. Dlatego w mojej książce nie znajdziesz soczystych biografii z licznymi zwrotami akcji czy wzruszających opowieści miłosnych. Analizuję to, co zostało z hitlerowskich dokumentów policyjnych i więziennych czy z zeznań sądowych. Nie ma tu barwnych postaci, queerowego, okupacyjnego podziemia, knajp i panów z piórami boa. Wręcz przeciwnie – jest ponury, okrutny świat, w którym „oni” musieli funkcjonować.

A o „drapieżcach” też piszesz.

Oczywiście. Uważam, że nie można tego zamiatać pod dywan. Przemoc seksualna w stosunku do mężczyzn w więzieniach i obozach była na porządku dziennym. Wystarczy wspomnieć sprawę niejakiego Dubielaka (jego imienia nie zanotowano w dokumentach), który był wielokrotnie zgwałcony przez współwięźniów. Sprawców skazano na mocy paragrafu 175a, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie byli homoseksualni. Jeden z nich trafi ł do KL Mauthausen i otrzymał kategorię więźnia politycznego. Po wojnie byłby zaliczony do grupy bohaterów walczących z okupantem.

Byli też piple, czyli młodzi mężczyźni wykorzystywani przez więźniów funkcyjnych w obozach. Tyle że to jest tylko jeden z wielu wątków.

Wydawało mi się, że myślenie pod tytułem „homoseksualizm jest obcy polskiej kulturze i zwyczajnie nie leży w naszej naturze, przyszedł do nas z Zachodu” jest wynikiem PRL-owskiego zamknięcia. Teraz widzę, że to jest dużo starsze.

Korzeni tego myślenia należy szukać na początku XX wieku. Nie chodziło o cały Zachód, tylko konkretnie o Niemców – wrogów ciemiężących naszą ojczyznę, którzy są z natury niemoralni. Polska prasa pod zaborem pruskim pisała o gangrenie, która toczy niemieckie społeczeństwo; o zwyrodniałych instynktach w Berlinie przede wszystkim w kręgach władzy. Polacy mieli bardzo uważać, ponieważ homoseksualność była z gruntu antypolska. W powojennych relacjach dominują wręcz opowieści o „niemieckiej chorobie”.

Mamy jednego jedynego świadka – Polaka skazanego za homoseksualność, który opowiedział swoją historię, czyli Stefana Kosińskiego (wspomnienia „Cholernie mocna miłość” wydane dopiero w 2017 r., wiele lat po jego śmierci – przyp. „Replika”). Reszta milczała. Dlatego wszystkie pozostałe relacje z czasów wojny związane z homoseksualnością dotyczyły przypadków przemocy – w ten sposób powstał obraz, że wśród nas gejów nie było, byliśmy wyłącznie ofiarami niemieckiej przemocy (homo)seksualnej, wykorzystywani i gwałceni.

W narodowej narracji nadal nieheteronormatywność jest czymś obcym. W ten właśnie sposób konstruowano pamięć zbiorową po wojnie, opierając się na homofobicznych świadectwach innych więźniów. Nie szukano świadków noszących różowy trójkąt. Bojkotowano też dokumentację. Istnieją przecież obozowe listy transportowe, na których można znaleźć: „175 Pole” (Paragraf 175, Polak). Trzeba po prostu nie chcieć tego zobaczyć. Jeśli już zdarzył się Polak homoseksualista, to uznawano go za „błąd systemu”, margines, patologię. Nie mógł być jednym z nas.

Zdumiewające, jak silny był wtedy mit, że homoseksualizm jest zaraźliwy – że jest jakaś mała grupa „ohydnych zwyrodnialców” – homoseksualistów z urodzenia, którzy rozprzestrzeniają tego wirusa poprzez uwodzenie. Szczególnie młodszych od siebie.

Mit uwodziciela młodzieży jest nadal bardzo żywy. Zmiany prawne w Trzeciej Rzeszy poszły w stronę tego, żeby karać przede wszystkim tych, którzy uwodzili. Tworzono specjalne ulotki propagandowe, wskazując jednego mężczyznę, „uwodziciela”, który, jeśli nie zostanie powstrzymany, to „zarazi” innych. Straszono, że w końcu ta „zaraza” dopadnie też twoje dzieci, drogi rodzicu.

Głoszono, że w Republice Weimarskiej pozwolono „polować” na zdrowych synów ojczyzny, ale teraz naziści zrobią z tym porządek. Należy tropić i tępić tę garstkę zwyrodnialców. Inaczej zainfekują wszystkich. W aktach sądowych motyw uwiedzenia to mantra. Należało jedynie ustalić, kto kogo uwiódł. „Uwiedziony” mógł liczyć na łagodniejszy wyrok.

Oni zresztą chyba nierzadko sami w to wierzyli.

Udawali, że wierzą. Tak było bezpieczniej. Prześladowani zeznawali przeciwko własnym kochankom czy partnerom. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawę, jak wspomnienie o kimś w trakcie zeznań może zaszkodzić. Na tym między innymi polegała perfidia systemu. Nierzadko chodziło o niewinny „incydent”. W sprawie Stefana Blaszkowskiego z Poznania Polak twierdził, że podrywał go Niemiec, a Niemiec – że było odwrotnie. Nie doszło do żadnego zbliżenia. Oni nawet nie trzymali się za ręce. Wystarczyło „złe spojrzenie”. Blaszkowski dostał dwa lata. Zmarł w więzieniu w Rawiczu na zapalenie opłucnej.

Uderzyło mnie, że niemal wszyscy, jak jeden mąż, jeśli już przyznają się do seksu, czyli do „winy”, to zaklinają się, że była tylko wzajemna masturbacja, nic więcej.

„Nie było stosunku oralnego, nie było stosunku analnego ani międzyudowego” – takie zdanie znajdziesz praktycznie w każdym zeznaniu. I to było najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W 1935 r. Hitler zaostrzył istniejący wcześniej w niemieckim prawie paragraf 175 – od tego momentu karano nie tylko za stosunek seksualny – zakazane było wszystko, co mogłoby wskazywać na „nienaturalną” relację między mężczyznami. Wystarczył donos sąsiada, który słyszał rozmowę dwóch chłopaków w tonie flirtu. Stąd w ramach oporu organizowano prywatne potańcówki, na które zapraszano taką samą ilość mężczyzn i kobiet. Gdy pojawiała się policja, pary jednopłciowe natychmiast „przeistaczały się” w różnopłciowe.

Jeśli już zostałeś złapany, to twój los zależał od jakiegoś policjanta, prokuratora czy sędziego. Paragraf 175 po zaostrzeniu dawał wiele możliwości prześladowań i interpretacji. Można było uniknąć kary, można było dostać kilka miesięcy więzienia albo trafi ć do ciężkiego więzienia, a potem do obozu koncentracyjnego. Moi bohaterowie, których przetransportowano do KL Auschwitz w 1941 r., umierali w czasie od kilku do kilkunastu tygodni. Ludzie byli gotowi zrobić naprawdę wszystko, żeby uniknąć prześladowań. Mówienie o wzajemnej masturbacji to był jeden ze sposobów na przetrwanie.

Nie miałem pojęcia, że naziści kastrowali też homoseksualistów.

Na pewno nie kastrowano masowo, ale istniała taka możliwość. Starałam się przybliżyć biografie tych, którzy przeżyli zabieg. Od początku lat 30. próbowano zrównać homoseksualnych mężczyzn z przestępcami seksualnymi, których wolno było „resocjalizować” w ten właśnie sposób.

Już w połowie 1933 r. w Rzeszy zalegalizowano przymusową sterylizację osób dziedzicznie chorych, później także tych uznanych za asocjalne. Obie te definicje były bardzo płynne. Mężczyzna, który miał być poddany kastracji, musiał wyrazić na to pisemną zgodę. Z czasem pojawił się wybór: kastracja albo obóz koncentracyjny. A niektórych wykastrowanych mężczyzn nadal przetrzymywano w obozach. Tych, których wypuszczono, kontrolowała policja i służba zdrowia. Mieli być pod ciągłym nadzorem. O kastracji Antona Heloniusa w KL Auschwitz zdecydowano na sali operacyjnej. Przed operacją mówiono mu, że zostanie przeprowadzony zupełnie inny zabieg.

Następna szokująca dla mnie sprawa z twojej książki – aresztowania Polaków za homoseksualizm nie skończyły się wraz z wyzwoleniem w 1945 r. Paragraf 175 już przecież nie działał. O co chodzi?

Sprawy powojenne, do których dotarłam, pochodzą z lat 1947-1949. Używano wtedy artykułu 207 przedwojennego kodeksu Makarewicza: „Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3”. „Chęć zysku” można było rozumieć jako wyjście do kina, do restauracji albo przekazanie butelki wódki.

W dokumentacji śledztw w takich sprawach wpisywano po prostu: „podejrzani o homoseksualizm”. Milicja Obywatelska była bezwzględna, jeśli chodzi o śledztwo. Organizowano na przykład przesłuchania wszystkich kelnerów w restauracji, w której rzekomo pracował kelner-homoseksualista wskazany przez jednego z zatrzymanych mężczyzn. Zeznający nie mógł sobie przypomnieć imion i nazwisk, więc wspominał o marynarzu, księdzu, kelnerze itd. To wystarczyło. „Podejrzane homoseksualne środowisko” było inwigilowane od początku. Przy okazji procesów zbierano dane osobowe mężczyzn, którzy przecież mogli być homoseksualistami, czyli kryminalistami. Z tego powodu również świadkowie i świadkinie po wojnie milczeli. Opowieść o „odmieńczej” przeszłości była bardzo niebezpieczna.

Milczało też Muzeum Auschwitz i inne miejsca pamięci, które dla polskich homoseksualnych ofiar nazizmu były, jak widać, miejscami niepamięci. Piszesz o tym dość obszernie, pokazujesz zaniechania. Szczególnie zapada w pamięć historia Karla Goratha, Niemca, któremu w obozie różowy trójkąt udało się zamienić na czerwony – więźnia politycznego. Karl miał w KL Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. W latach 90., już jako mocno starszy pan, przyjechał do Muzeum, próbował dowiedzieć się, co się z nimi stało. Mieli zginąć. Zostawił wieniec im poświęcony, który szybko uprzątnięto. Tymczasem oni żyli. Karl mógłby się jeszcze z nimi spotkać.

Zdecydowanie. Oczywiście nie ma pewności, czy Zbigniew i Tadeusz wyraziliby zgodę, ale chodzi o możliwość zadania pytania – o decyzję świadków. Dla Goratha wyjazd do Muzeum, czyli de facto powrót do obozu po kilkudziesięciu latach, był bardzo trudny. Kiedy dowiedział się, że Zbigniew nie żyje, wyjechał natychmiast. Karl zmarł w 2003 r. Zbigniew odszedł dziewięć lat później.

Czego byś teraz oczekiwała od Muzeum Auschwitz i innych miejsc pamięci?

Współpracy. Po prostu. Uznania, że ten temat istnieje. Wprowadzenia tematyki zapomnianych ofiar nazizmu do narracji Muzeum na każdym poziomie. Chciałabym, aby moja książka była jedynie punktem wyjścia do dalszych badań już w Polsce. Dziś wiemy o 139 mężczyznach skazanych z paragrafu 175 w KL Auschwitz, ale ta liczba rośnie. Tymczasem w czerwcu 2020 r. na Twitterze Muzeum pojawia się liczba 77 mężczyzn. To są dane sprzed kilkunastu lat. Oznacza to, że pracownicy naukowi Muzeum nie mają kontaktu z badaczami spoza Polski albo ten kontakt jest sporadyczny. Nie znają najnowszych badań. Wierzę w to, że możemy wspólnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozmawialiśmy na łamach „Repliki” sześć lat temu i wtedy już mówiłaś, że pracujesz nad tą książką.

Gdybyś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze w pracy nad nią, odpowiedziałabym, że od początku mierzyłam się z czymś absolutnie podstawowym – musiałam udowadniać, że moi bohaterowie – Polacy skazani w czasie wojny za homoseksualność – istnieli. Przecież to logiczne, ale nadal nawet ich istnienie jest podane w wątpliwość.

Zaczęłam w 2010 r., ale to nie był mój jedyny temat badawczy. Szukając materiałów do mojej pracy doktorskiej o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej (książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane” ukazała się w 2018 r. – przyp. „Replika”), wciąż natykałam się na „różowe trójkąty” i po prostu notowałam. W którymś momencie zrozumiałam, że to jest materiał na książkę. Dziś wiem, że nie tylko na jedną. Czasem siedzisz cały dzień w archiwum, przeglądasz dziesiątki teczek więźniów – i nagle natrafi asz na jednego „twojego” – skazanego z paragrafu 175, ale ten zbiór rośnie. Zresztą, wiesz, że Polacy przeważnie nie mieli różowych trójkątów, tylko wspomniane przez ciebie czerwone. Polaków z automatu zaliczano do grupy więźniów politycznych jako więźniów ochronnych, którzy stanowili zagrożenie dla niemieckiej wspólnoty bez względu na przewinienie.

Na etapie kwerend archiwalnych dużym wsparciem byli dla mnie badacze i badaczki z Niemiec, Austrii i USA. Kończąc pracę nad książką, wiedziałam już, jaki będzie następny temat, którym się zajmę: „czarne łaty”, czyli tak zwane więźniarki asocjalne, do których między innymi zaliczano lesbijki – kolejna zapomniana grupa.

Sygnalizujesz ten temat w książce.

Słabsza widoczność nieheteronormatywnych kobiet w historii jest faktem. Wynika to przede wszystkim z zaniedbań badaczy. We wstępie do książki staram się zasygnalizować, że powielanie przekonania, że ponieważ paragraf 175 dotyczył mężczyzn, to kobiety były bezpieczne, jest błędem. Ponadto o tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej sądzonych decydowali najczęściej sprawcy. Poznajemy ich „punkt widzenia”. Nawet czytając zeznania zatrzymanych, otrzymujemy narrację, która powstała w sytuacji zagrożenia życia. Warto o tym pamiętać.

Wszystkie fragmenty w książce dotyczące nieheteronormatywnych kobiet traktuję zatem jako wstęp do dalszych badań. Marzę o tym, że kiedyś te dwie książki zostaną wydane razem.

Korzystasz też ze źródeł literackich i zeznań świadków/świadkiń. Szokujący jest np. cytat z Wandy Połtawskiej, przyjaciółki Jana Pawła II, która pisze o stosunkach lesbijskich tak, jakby to było samo dno piekła, najgorsze, z czym spotkała się w obozie.

I taki tekst funkcjonuje jako świadectwo wielokrotnie powielane w opracowaniach. Nie ma do niego kontrapunktu w języku polskim, choć inne relacje istnieją. Wystarczy wspomnieć Margarete Glas-Larsson, która pisze o swojej relacji z Orli Wald. Te wspomnienia są. Po prostu nikt ich nie tłumaczy – nikogo to nie interesuje. Dodatkowo bardzo niewielu zdobywa się na refleksję, że Wandę Półtawską cechuje głęboka homofobia wielokrotnie powielana przez współczesnych.

Piszę też o Gerdzie Schneider – to znów są jakieś strzępki informacji, ale według mnie Gerdę i Wandę Jakubowską łączyła bardzo silna relacja, która przetrwała lata. Razem napisały scenariusz, a Jakubowska wyreżyserowała słynny „Ostatni etap” (1948). Wyobraź sobie taką sytuację: pierwszy fi lm o obozie koncentracyjnym w historii kina to wspólne dzieło pary nieheteronormatywnych kobiet: Polki i Niemki.

Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk, to kolejny przykład skomplikowania wojennych losów ludzi. Dziś to Polska, wtedy – Trzecia Rzesza. Po zaostrzeniu paragrafu 175 liczba aresztowań za homoseksualizm przekraczała czasem w tym mieście sto osób miesięcznie! Na wyobraźnię działa też, gdy piszesz, jak Wrocław cieszył się, gdy we wrześniu 1939 r. Hitler zdobył Warszawę.

I jeszcze to: nadprezydentem prowincji dolnośląskiej ze stolicą we Wrocławiu był Helmuth Brückner, który w 1934 r. był aresztowany na mocy paragrafu 175 i później przewieziony do obozu. A prezydentem dolnośląskiej policji był Edmund Heines złapany w łóżku z innym mężczyzną podczas „nocy długich noży” i rozstrzelany. Albo jeszcze inny przypadek: orientalista i teolog ewangelicki dr Heinrich Seeger, który otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. W sierpniu 1939 r. został aresztowany we Wrocławiu za „nierząd wbrew naturze”. Tam rozpoczęła się jego ścieżka penitencjarna. Akta odebrania mu tytułu przez Uniwersytet są we Wrocławiu. Niemiecki historyk Udo Rauch z Tybingi rekonstruował jego biografię. Gdyby nie dokumentacja wrocławska, ta historia byłaby niepełna. Udało nam się ją uzupełnić.

Piszesz, że po wojnie w Polsce, w latach 60., przeprowadzono tylko jedno badanie, którego celem było stworzenie analizy zaburzeń seksualnych w grupie ofiar obozów. Autorami byli Jerzy Stanisław Giza i Wiesław Morasiewicz. Raporty z tych badań są momentami bardzo homofobiczne.

Owszem, ale dzięki tym badaniom mamy przynajmniej potwierdzenie, że jeśli świadków pytano o tematy związane z homoseksualnością w sprzyjających warunkach, oni odpowiadali. Dla badaczy dobrowolna relacja miłosna między mężczyznami w obozie była czymś poza normą. Nazwali ją „biologicznie patologiczną miłością”, ale przytoczyli fragment z tego wywiadu, który jest niezwykle cenny. Stanowi kontrę do powojennych opowieści o homoseksualnych potworach gnębiących niewinnych polskich więźniów politycznych (patrz: ramka).

W 2016 r. wyszła u nas pierwsza książka o homoseksualnych ofiarach nazizmu – wstrząsająca relacja Heinza Hegera „Mężczyźni z różowym trójkątem”, rok później jedyna relacja polskiego świadka, wspomniana już przeze mnie „Cholernie mocna miłośćLutza van Dijka i Stefana Kosińskiego. Do obu tych pozycji napisałaś posłowia, teraz wychodzi twoja własna książka. Co dalej?

W tym roku mają wyjść jeszcze dwie książki: biografia Rudolfa Brazdy, ostatniego „różowego trójkąta”, który zmarł w 2011 r. oraz tłumaczenie książki „Erinnern in Auschwitz” pod redakcją Joanny Talewicz-Kwiatkowskiej, Lutza van Dijka i moją – pierwszy, polsko-niemiecki, zbiorowy tom dotyczący historii osób nieheteronormatywnych w obozie Auschwitz.

Nowe publikacje to jedno. Ważne są też następne pokolenia. Chciałabym, żeby pojawiły się osoby podejmujące ten temat, które rozpoczną własne badania. To jest nadal praca u podstaw. Queerhistoria musi się rozprzestrzeniać i upowszechniać.

Jeśli chodzi o nieheteronormatywnych Polaków, jesteśmy na początku drogi odzyskiwania pamięci o nich. W Muzeum Stutthof pracuje wspaniały Piotr Chruścielski, który zorganizował wystawę: „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”. W trakcie swoich badań dotarł nawet do rodzin prześladowanych. To jest właściwa droga.

***

„Z Jankiem spaliśmy na jednej pryczy ponad cztery miesiące. Był ode mnie starszy o kilka miesięcy. Po ciężkim durchfallu opiekował się mną jak ojciec. Kiedyś, czego nigdy nie wyjaśniłem, jak to się stało, przyniósł mi prawdziwą, żółtą cytrynę. Aż stała się rzecz straszna. Pewnego dnia w lipcu Janek powiedział, że jest na liście skierowanych do Schonungslagru (obóz rekonwalescentów – przyp. Joanna Ostrowska). Wiedzieliśmy, co to może znaczyć. Jutro mieli odjechać. Długo po północy zastanawialiśmy się, co robić. Zmęczony zasypiałem, gdy Janek pocałował mnie prosto w usta. Tak jak to całują kobietę. Pocałował mnie raz i drugi i głośno płakał. I wtedy to się stało pierwszy raz, tak po prostu, jakby to było normalne. I w ciągu następnych miesięcy robiliśmy to kilka razy. Po co? Łączyło to nas w jakąś dziwną więź. W sposób cudowny Janek uniknął tego wyjazdu, którego baliśmy się, ale w styczniu nas rozdzielili. Spotkaliśmy się po wyzwoleniu w Linzu. Ktoś na mnie rzucił się na ulicy i pocałował mnie jak wtedy – w usta. I odtąd już nigdy nie rozłączyliśmy się, aż do śmierci Janka. (…)”.

(anonimowe świadectwo zebrane w latach 60. przez badaczy Jerzego Stanisława Gizę i Wiesława Morasiewicza, którzy nazwali ten „przypadek” „biologicznie patologiczną miłością”)  

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Paweł Soszyński (1979-2021)

Redaktora, dramaturga, aktywistę, wyoutowanego geja wspomina Joanna Ostrowska*

 

 

Paweł zmarł nagle 18 września 2021 r. w wieku 42 lat. Dla mnie był przede wszystkim wieloletnim przyjacielem. Pracowaliśmy razem w teatrze w duecie dramaturgicznym. Redagował moje książki. Zresztą to nie była zwykła redakcja. Paweł towarzyszył mi od pierwszej publikacji poświęconej różowym trójkątom i nieheteronormatywnym ofiarom nazizmu. Świadectwo Heinza Hegera i opowieść o Teofilu Kosińskim mocno wpłynęły także na jego twórczość dramaturgiczną. W październiku 2018 r. opublikował dramat „Teo”, w którym nawiązywał nie tylko do obu tych biografii, ale również wracał do historii queerowego Sylvina Rubinsteina. „Teo” to kabaretowo-tragiczna, eschatologiczno- -erotyczna, gejowska, kampowa, drag drama – ewenement w polskim teatrze. Mam nadzieję, że wreszcie trafi na scenę.

Nie poznałam nikogo, kto tak bardzo angażowałby się w pracę innych autorów. Opowieść o homoseksualnych ofiarach II wojny światowej była dla niego szczególnie trudna i jednocześnie kluczowa. Autentycznie przeżywał każdą biografię, pojedyncze zdjęcie, nowe świadectwo. W trakcie pracy nad książką „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” to m.in. z nim dzieliłam się każdym nowym śladem biograficznym. Pamiętam, jak pierwszy raz powiedziałam mu, że w 1989 r. w Muzeum Auschwitz ktoś wyrzucił kwiaty złożone ku czci ofiar paragrafu 175. Powtarzał mi przez telefon: „Musisz to napisać! Dla mnie – dla geja z Polski”.

W swojej pracy redaktorskiej w „Dwutygodniku” walczył o queerowe tematy. Wymyślił cykl „Hom-e. Nienormatywne historie Polski”, który zagości na łamach pisma w 2022 r. Paweł nie ukrywał, że jest gejem. Prowadził warsztaty dla młodych krytyków teatralnych. Zachwycał się ich tekstami, wspierając przede wszystkim „tęczową młodzież”. Doskonale wiedział, co muszą przeżywać każdego dnia. W nieopublikowanym, osobistym tekście dotyczącym wychodzenia z szafy pisał: „Miałem 20 lat. Zrobiłem coming out. To był koszmar, niedługo potem wybiegłem na balkon, widziałem wielkie płonące wszędzie gwiazdy jak spirale zimnych ogni i myślałem, że umrę, że się uduszę. Umieranie jest jasne. Moje serce waliło jak karabin. A kiedy już wyprowadziłem się od rodziców, to zaproszony do nich na obiad szedłem ścięty takimi zakwasami w łydkach, że zwyczajnie nie mogłem zrobić ani kroku, rzeczywiście – ani kroku. To były straszne czasy. Straszne. Jestem cały stamtąd, z tych zakwasów i lęków (…)”.

Jako wieloletni rezydent Ramony, Lodi Dodi i Amatorskiej – uwodził swoim humorem. Wszyscy wspominają jego donośny śmiech i nie tylko. Wywiad przeprowadzony przez Justynę Jaworską dla miesięcznika „Dialog” zatytułował zresztą „Kiedy zamkną »Ramonę«”. Te miejsca traktował dosłownie jak swoje. Czuł się tam bezpiecznie.

Od lipca 2020 r. Paweł mówił o strachu: „Tu sytuacja eskaluje. Spalili moją tęczową flagę w nocy. Jest dziwnie, otwarta wojna”. „Tu się dzieją okropne rzeczy, bicie nie do opisania, znieważanie na ulicy”. I w końcu: „Ja już nie mogę, zwyczajnie fizycznie wszystko mnie boli”.

Po śmierci choreografa i performera Rafała Urbackiego napisał wspomnienie, które brzmi bardzo osobiście. Nadal nie jestem w stanie napisać o Pawle w czasie przeszłym, ale czuję podobnie jak on, kiedy w maju 2019 r. pisał o Rafale: „Był jednym z najczystszych nadwrażliwców. Był gejem – dla mnie to szczególnie istotne. Myślę o sąsiadach, którym bezustannie udowadniał, że bycie gejem jest w porządku. Nie mam ochoty kreślić jego biografii, wymieniać przedstawień. (…) Dla mnie był przede wszystkim walczącym o swoje prawa gejem. Był twórcą, do którego nie mam łatwego dostępu – czasem irytującym, czasem zachwycającym. Przede wszystkim zaś – twórcą swojego życia”.

Odszedł nasz tęczowy książę. Zawsze mówił, że „pedalskiego pochodzenia”. Nigdy się z tym nie pogodzę.  

***

Joanna Ostrowska – naukowczyni zajmująca się zapomnianymi ofiarami nazizmu, autorka m.in. książek „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w trakcie II wojny światowej” (2018), „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, a także spiritus movens polskich wydań książek „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka (jedynego świadectwa Polaka, Teofila Kosińskiego, skazanego w czasie wojny za homoseksualność).

 

Tekst z nr 94/11-12 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dobry Staś

Historia pewnej wojennej obietnicy, którą złożyli sobie STANISŁAW CHMIELEWSKI i WŁADYSŁAW BERGMAN. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Portret Stanisława Chmielewskiego na podstawie zdjęcia z Archiwum Żydowskiego Instytutu
Historycznego (sygn. 301/5815) narysował Marcel Olczyński

 

Przychodził do nas Staś Chmielewski, o którym muszę oddzielnie opowiedzieć. Historia Stasia Chmielewskiego zaczęła się dla mnie właśnie wtedy – u Szawernowskich na Marszałkowskiej. Staś (…) był to młody człowiek. Miał wtedy chyba lat trzydzieści jeden, czy coś takiego – przystojny – którego nie znałyśmy przedtem, który był przyjacielem jakiegoś mojego wuja z drugiej linii. Historii tej ja nie rozumiałam zupełnie. Dopiero później zrozumiałam, o co chodziło, bo jeszcze nie byłam gotowa rozumieć takich rzeczy. Ten Staś bardzo kochał tego mojego wuja dużo od niego starszego. Wuj poszedł na front i zginął pod Tobrukiem. Ale została jego siostra i jego matka i Staś się nimi zajął. A jak już się nimi zajął, to i nami się zajął. Z miłości do tego Władka. Ale jak się zajął? Tak zupełnie, zupełnie bezinteresownie. Z narażeniem życia i jak się mu mówiło o tym, że się naraża, to mówił: „Cóż… ja jestem sam, nie mam żony, nie mam dzieci. Mi wolno robić, co ja chcę. I nic nikomu nie grozi z tego powodu”.

Ten krótki fragment pochodzi z wywiadu z Janiną Bauman (z domu Lewinson) przeprowadzonego w 1997 r. dla USC Shoah Foundation. Świadkini wspomina moment tuż po ucieczce z getta warszawskiego na aryjską stronę. Pierwsze lokum – pokój w mieszkaniu państwa Szawernowskich na rogu Marszałkowskiej i Moniuszki – załatwił dla niej, jej siostry i matki Stanisław Chmielewski.

Anioł Opatrzności

„Dobry Staś” albo „Anioł Opatrzności” – tak nazywano tajemniczego pana Chmielewskiego. W 1983 r. został odznaczony medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. W czasie II wojny światowej pomógł uratować ponad 20 osób – przede wszystkim bliskich i przyjaciół Sary Bergman (Stefanii Zagórskiej), matki swojego ukochanego Władysława. Pierwszą kryjówką zorganizowaną dla pani Bergmanowej był dom rodzinny Stanisława i jego matki. Zresztą wielokrotnie starsza pani Chmielewska przejmowała „obowiązki” syna i, szczególnie po zamknięciu getta, pomagała spieniężać dobra przekazane przez rodziny żydowskie, aby uzyskać pieniądze na zakup jedzenia i najpotrzebniejszych rzeczy. Stanisław był właścicielem straganu z ubraniami na Kercelaku w Warszawie (targowisko). To miejsce było czymś w rodzaju punktu przerzutowego. Tam łączono ukrywających się i opiekunów oraz ustalano kto, kiedy i jak przeprowadzi kolejne akcje pomocowe.

Pan Chmielewski od zawsze pozostawał w cieniu. Nie opowiadał o sobie. W 1961 r. sporządził świadectwo zatytułowane „Wspomnienia z okresu okupacji”, które zdeponowano w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Relacja jest praktycznie w całości poświęcona historii ratowanych osób i sposobom organizowania ratunku po aryjskiej stronie. Chmielewski opisywał siebie jedynie jako narzędzie. Próżno szukać w tym tekście fragmentów dotyczących jego biografii. Nie wiadomo nawet, jakie miał wykształcenie i zawód. Nie wiadomo, jakie były jego powojenne losy. Jedyny osobisty, choć odrobinę zawoalowany fragment tych zapisków dotyczy Władysława i decyzji o ratowaniu innych:

Tak się złożyło, że i ja i przyjaciel mój, Władysław Bergman znaleźliśmy się w Lublinie. W Lublinie stała jednostka, do której Władysław Bergman wstąpił jako ochotnik, chcąc z bronią w ręku walczyć przeciw hitlerowskim faszystom. Rozstając się z mym przyjacielem, prosiłem go, by zaopiekował się moja matką, jeśli wydarzy się, że zginę. Odpowiedział wtedy ze zdumionym wzruszeniem ramion: chyba nie ma o czym mówić! Bo i ty zaopiekujesz się przecież moją, kiedy mnie diabli wezmą. Podaliśmy sobie ręce, uścisnęliśmy się serdecznie i każdy z nas poszedł w swoją stronę tej wojny, aby już nigdy w życiu z sobą się nie spotkać.

Homoseksualna siatka konspiracyjna

Stanisław mówił o ukochanym „przyjaciel”. Ewidentnie maskował ich relację miłosną. Być może chodziło o bezpieczeństwo i przyzwyczajenie do ukrywania wszelkich queerowych związków. W końcu w przedwojennej Polsce, mimo iż homoseksualność nie była karana żadnym paragrafem – z wyjątkiem „zawodowej prostytucji osób tej samej płci (artykuł 207 kodeksu Makarewicza) – warszawski Referat Policji Kobiecej prowadził tzw. skorowidz osób podejrzanych, w którym katalogowano „przestępców seksualnych”. Wśród nich, obok osób oskarżonych o sutenerstwo, prostytucję, propagowanie pornografii czy gwałty, spisywano również nazwiska mężczyzn uznanych za homoseksualnych. Oznaczano ich skrótem „peder.” od słowa „pederasta”. Siedemdziesiąt siedem osób spisano w ciągu 5 lat od 1934 r. tylko w samej stolicy. Jednym z nich był Władysław Bergman. Nazwiska Staszka nie ma na liście, ale można tam znaleźć m.in. Józefa Czapskiego, Pawła Hertza czy dr. Mieczysława Zamenhofa. Co ciekawe, pierwsze konspiracyjne zadanie Chmielewskiego polegało na przewiezieniu listów i krótkich lakonicznych wiadomości z Lublina i Wilna do stolicy. Chodziło o uspokojenie rodzin żydowskich uciekinierów, którzy znaleźli bezpieczne schronienie. Pod koniec października 1939 r. Chmielewski rozwoził korespondencję swoich przyjaciół w Warszawie. Zapukał wtedy do drzwi rodziców Herza i Zamenhofa. Z tymi pierwszymi miał kontakt do 1941 r. Najprawdopodobniej im też próbował pomagać.

Dla Chmielewskiego impulsem do stworzenia siatki konspiracyjnej były uczucie i obietnica dana partnerowi. Nie zmienia to faktu, że już na samym początku okupacji starał się wspierać innych nieheteronormatywnych mężczyzn żydowskiego pochodzenia. Można przypuszczać, że pomógł wielu, o których nawet nie wspomniał. Zgodnie z prawem okupanta podejrzenie o relacje intymne mężczyzn także polskiego pochodzenia skutkowało śledztwem i procesem na mocy paragrafu 175 albo 175a. Chmielewski również mógł czuć się zagrożony z tego powodu.

Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że do siatki Stanisława należeli także homoseksualni mężczyźni. Najprościej rzecz ujmując – przedwojenni znajomi starali się w czasie wojny wspierać nie tylko siebie nawzajem, ale również pomagać innym. Gunnar S. Paulsson w swojej książce „Utajone miasto. Żydzi po aryjskiej stronie Warszawy (1940- 1945)” jako pierwszy opisał „instytucję konspiracyjną” Chmielewskiego. Nie ukrywał, że impulsem do ratowania w przypadku Stanisława była relacja z Bergmanem. Wskazywał nawet, że w procesie pomagania brały udział także inne osoby nieheteronormatywne, choć nie wymienił żadnej z nich z imienia i nazwiska:

Natrafiamy też na dość wyraźne wskazówki, że większość osób z grona Chmielewskiego wywodziła się z homoseksualnych kręgów i pomagała współofiarom nazistowskich prześladowań. Jednak ujawniona w tych relacjach rozleglejsza sieć sięgała do bardzo różnych środowisk. Obejmowała arystokratów Szawernowskich, Zielińskich z ich robotniczym rodowodem, radykalne kręgi prawego skrzydła ONR i OWP, z którymi kontaktował się Chmielewski, komunistów, do których zaliczał się jego przyjaciel doktor Płocker.

Warto jednak zwrócić uwagę, że w wizji Paulssona homoseksualni mężczyźni ratujący Żydów to osobna kategoria – „osobne środowisko”, które funkcjonowało gdzieś obok innych wymienionych. Nic bardziej mylnego. Wspomniana przez Janinę Bauman szlachecka rodzina Szawernowskich zgodziła się przyjąć panie Lewinson tylko i wyłącznie dzięki wsparciu najmłodszego syna Andrzeja – inżyniera działającego w strukturach Armii Krajowej. Dzięki przyjaźni z Andrzejem Stanisław miał możliwość załatwienia podrobionych dokumentów osobistych, tak zwanych Kenkart. Po wojnie Chmielewski wiedział, jakie były losy walczącego w powstaniu warszawskim Szawernowskiego. Oznacza to, że mieli kontakt także po 1945 r. Stanisław wspomniał w swojej relacji, że Andrzej wyjechał do Szwecji. Nie dodał, że dawny przyjaciel przez kilkadziesiąt lat mieszkał w mieście Eskilstuna razem ze swoim partnerem. Ich związek nie był tajemnicą. Szawernowski zmarł w 1981 r. Jedenaście lat później odszedł Chmielewski.

Tak naprawdę tylko dzięki wspomnieniom Janiny Bauman wiemy coś więcej o samym Stanisławie. Inni uratowani, m.in. prof. Leon Płocker czy Maria Nowak (Maryla Bergman – siostra Władka) potwierdzali jedynie jego zasługi i bezinteresowność w niesieniu pomocy. Nikt nie wspominał o jego życiu prywatnym. Już w 1989 r. w „Zimie o poranku” Janina Bauman pisała wprost o orientacji psychoseksualnej Stanisława:

Nie znałyśmy go wcześniej. Był starym przyjacielem Maryli, czy raczej jej nieobecnego teraz brata. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam, że coś więcej niż przyjaźń łączyło niegdyś Stasia ze znacznie od niego starszym Karolem (J. Bauman stosuje pseudonimy – Karol to Władysław – JO). (…) Od pierwszej wizyty czułyśmy się dobrze w towarzystwie Stasia. Był prosty w obejściu i pogodny, nie wydawał się wcale przerażony tym, co robił dla nas i wielu innych. (…) Staś posiadał wszystkie pożądane cechy: miał trzydzieści jeden lat (Chmielewski urodził się w 1909 r. – miał trzydzieści cztery lata – JO), był rosły i dorodny, niebieskooki i jasnowłosy (…) i robił przyjemne wrażenie szczerego wiejskiego chłopaka. Ubierał się zgodnie z wojenną modą: nosił wysokie buty, bryczesy, elegancką sportową kurteczkę i śmieszny kapelusik z zielonym piórkiem (…). Staś nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. (…) Zwierzyłam się nawet Mamie, ale ona powiedziała, że nie mam racji. Czerwieniąc się trochę, zaczęła mi tłumaczyć, że Staś należy do szczególnego rodzaju mężczyzn, którzy nie czują pociągu do kobiet.

Radykalne przemilczenie

Prawie 80 lat po wojnie biografia Stanisława Chmielewskiego jest nadal praktycznie nieznana. Dotychczas nikogo nie interesowała opowieść o homoseksualnym Polaku bezinteresownie ratującym żydowskie rodziny w ramach obietnicy złożonej ukochanemu. Być może – podobnie jak w przypadku innych queerowych historii z okresu wojny – chodziło po prostu o radykalne przemilczenie „odmieńczego” potencjału zakodowanego w tej opowieści.

Dziś w przypadku relacji Stanisława i Władysława oraz queerowego pokrewieństwa siatki Chmielewskiego odzyskiwanie tej narracji polega prawdopodobnie na przewartościowaniu naszych oczekiwań. Nigdy nie otrzymamy wszystkich odpowiedzi, bo nawet jeśli Stanisław mówił o Władysławie i bliskich, to zawsze „w konspiracji”. Tak, żeby nikt nie był z tego powodu zagrożony.

Do dziś trudno wytropić nawet najmniejszy szczegół dotyczący jakiegokolwiek innego wątku biograficznego związanego z Chmielewskim i Bergmanem poza opowieścią o ratowaniu. Najprawdopodobniej zawdzięczamy to samemu Chmielewskiemu. Zresztą, ponownie dzięki Janinie Bauman, wiemy, że także po wojnie kontynuował swoją misję. W 1968 r. w trakcie antysemickiej kampanii, kiedy Baumanów zmuszono do opuszczenia Polski: Wśród ludzi, którzy odwiedzali nas (Zygmunta i Janinę Baumanów oraz ich trzy córki – JO) był Staś Chmielewski, mój opiekun z czasów okupacji. Przez wiele lat nie miałam z nim kontaktu. Teraz znów się zjawił, gotów – jak kiedyś – pomóc nam w trudnej sytuacji.

***

Po wojnie Stanisław mieszkał w Wilanowie, później na ulicy Suwalskiej w Warszawie. Tylko raz w życiu opuścił Polskę, aby odebrać osobiście medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata w Izraelu. Wiedział, że jego partner zginął pod Tobrukiem. Trudno powiedzieć, czy miał świadomość, że porucznika Władysława Bergmana pochowano na Brytyjskim Cmentarzu Wojennym Heliopolis w Kairze. Bergman zmarł najprawdopodobniej wskutek odniesionych ran 12 sierpnia 1945 r.

Za pomoc w poszukiwaniu śladów Stanisława Chmielewskiego dziękuję: Raimundowi Wolfertowi, Marcie Janiszewskiej, Paulinie Pająk, Izabeli Wagner, Wojtkowi Szotowi i Thomasowi Rothowi (Swedish Army Museum).

Proszę o kontakt wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Stanisława Chmielewskiego, Marii Nowak (Maryli Bergman) i innych osób opisanych w tym tekście: j.ostrowska.rosa@gmail.com  

***

Dr Joanna Ostrowska – historyczka zajmująca się zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka książek: „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018) i „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021).  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ikony

O potrzebie pisania queerowych historii XX w. w Polsce. Tekst: Joanna Ostrowska

 

Odmienny, czyli queerowy sposób oglądania otaczającej nas rzeczywistości to warunek konieczny w trakcie odtwarzania dwudziestowiecznej historii osób nieheteronormatywnych w Europie Środkowo-Wschodniej. W Polsce zdążyliśmy się już niestety przyzwyczaić do przekonania, że wszyscy „inni” nie pozostawili śladów; że badanie queerowej opowieści można zacząć dopiero w II połowie lat 80. XX w. Wcześniej świadków było „stosunkowo niewielu”, a ich wpływ na codzienność historyczną był rzekomo niewystarczający. Pojedyncze głosy z ukrycia przez lata utwierdzały nas – polskie społeczeństwo – w przekonaniu, że nienormatywność, queerowość jest czymś obcym, z gruntu niepolskim, zapożyczonym albo wręcz przywiezionym z zewnątrz. Momentem nienormatywnej rewolucji zza granicy miał być oczywiście przełom lat 80. i 90. i czas transformacji. Milczenie wszystkich wykluczonych z poprzednich epok zdejmowało z nas odpowiedzialność związaną z opowiadaniem. W Polsce „takich rzeczy” i „takich ludzi” miało wcześniej nie być.

Homobiografie pączkują i owocują

Wstępny etap queerstorycznych poszukiwań odmieńców to najczęściej tworzenie pocztu bohaterów – grupy ikon. Z odmętów niepamięci trzeba wyciągać na światło dzienne tych, których ukryto albo których nienormatywność przemilczano. Z jednej strony walczymy o postacie znane i poważane, z drugiej – przekonujemy „niedowiarków”, że osoby nieheteronormatywne istniały. Zresztą jak mogłoby być inaczej. Osoby queerowe walczyły w zrywach niepodległościowych, sprawowały funkcje państwowe, zasiadały w uniwersyteckich gremiach, tworzyły polską kulturę i sztukę.

W 2008 roku Krzysztof Tomasik opublikował przełomowe „Homobiografie”, co zresztą nie było takie łatwe. Po pierwsze, rodzime wydawnictwa nie były zainteresowane „skandalicznym grzebaniem w biografiach osób zasłużonych”. Po drugie, już po premierze krytyka uznała tę opowieść za kpinę z polskiej kultury. Dziś te dywagacje krytyków literackich, zarówno liberalnych, jak i konserwatywnych, to już część odmieńczej historii odzyskiwania życiorysów. Czternaście lat później kolejne rozdziały książki Tomasika były i są rozszerzane, owocują nowymi biografiami uwzględniającymi nienormatywności opisywanych osób. Ten proces jest bardzo powolny, ale trwały i nie do zatrzymania. Najbardziej cieszą oczywiście opowieści o nieheteronormatywnych kobietach, czyli chociażby biografia Zofii Sadowskiej autorstwa Wojtka Szota czy oparta na zbiorze listów saga o relacji Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej pióra Sylwii Chwedorczuk. Zresztą w kolejnym roku ukażą się aż dwie biografie Marii Konopnickiej i siłą rzeczy Marii Dulębianki oraz opowieść o Marii Rodziewiczównie.

Z konceptem odmieńczego kanonu biografii mierzy się od 2017 r. także Karol Radziszewski w swoim cyklu „Poczet”, który zresztą ewoluuje i przeradza się w kolejne projekty. Pomysł upowszechniania ikon z sukcesem przejęła również sama „Replika”, konsekwentnie tworząc serie magnesów i krótkich tekstów, często mieszając historię ze współczesnością. Bardzo słusznie! Klasyczna, wertykalna opowieść historyczna, w której liczy się rozwój i wytyczanie ścieżki zgodnej z tezą „od prześladowań do walki o prawa”, to tylko jeden z możliwych scenariuszy opowiadania o przeszłości. Horyzontalne podejście, koncentrowanie się na biografiach wymykającym się tradycyjnym XX-wiecznym, nienormatywnym scenariuszom, pozwala na zauważanie tych tylko z pozoru „zwykłych ludzi”, którzy często byli siłą napędową zmian. Może nie w sensie globalnym, państwowym, społecznym, ale bardziej lokalnym, a przede wszystkim intymnym.

Jedynie przyjemne narracje?

W swojej książce „Przedziwna sztuka porażki” Jack Halberstam pisze odrobinę ironicznie o historykach-archeologach, którzy w szczytnym celu brną przez homofobiczne wymazanie, oczywiście w poszukiwaniu prawdy. Myślę, że dziś do „archeologów” z Europy Środkowo-Wschodniej można też zaliczyć wszystkich innych poszukiwaczy queerowej przeszłości. W tym rejonie nie była to nigdy domena osób zajmujących się historią. Wręcz przeciwnie. Nie zmienia to faktu, że Halberstam uczula nas na jedną bardzo ważną kwestię: „niezależnie od tego, że musimy odsłonić pewne historie, które skazano na niewidzialność, zakopujemy inne, a czasami robimy obie te rzeczy naraz. Można powiedzieć, że badacze i badaczki z obszaru studiów gejowskich i lesbijskich również ukrywają historię, opowieści, które nie przypadły im do gustu, i wykazują tendencję do wybierania z archiwów historii jedynie przyjemnych narracji”.

Brzmi to z jednej strony patetycznie, a z drugiej – niebezpiecznie. W końcu wyciągając na światło dzienne jednych, zakrywamy innych. Poszukując ikon, siłą rzeczy selekcjonujemy tych rzekomo najważniejszych, wprowadzamy hierarchie, częstokroć wybielamy życiorysy, aby przypadkiem opisywana biografia nie była ambiwalentna. Ten kaganiec selekcji „grzecznych opowieści” nosimy ze strachu, który ma współczesne – polskie, homofobiczne, transfobiczne i queerfobiczne – podłoże. Dodatkowo trudniej przecież opisać to, co niespójne i niepodpadające pod kategorię ofiary albo buntownika.

Nie da się jednak ukryć, że dobieranie historii i osób bohaterskich jest często warunkiem koniecznym, żeby zacząć opowiadać. Wszelki próby rozwarstwienia opowieści, biografii; wszelkie działania w kontrze do przewidywalnych scenariuszy dają szansę na oddech – poddają w wątpliwość hierarchię i to, o kim warto wspominać, a o kim nie; kogo wynosimy na sztandary, a kogo nie.

Najbezpieczniej było milczeć

Historia osób nieheteronormatywnych to na pewno wielogłos licznych postaci pochodzących z różnych klas społecznych, z różnym doświadczeniem życiowym, funkcjonujących w hierarchicznym i, szeroko rzecz ujmując, queerfobicznym społeczeństwie w całym XX w. Ćwiczenia z technik maskowania tożsamości płciowej i orientacji seksualnej stanowią punkt wspólny wielu biografii bez względu na moment historyczny.

Pracę nad książką „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” zaczynałam przekonana, że moim zadaniem jest odsłonięcie tych życiorysów, które, przede wszystkim patrząc pod kątem klasowym, nie miały szansy na zaistnienie obok publicznie rozpoznanych ikon. Finalnie próbowałam raczej koncentrować się na opisywaniu świata, w którym funkcjonowały dane osoby. Nie zawsze w kontrze do innych. Najczęściej jednak w ukryciu. Ich życiorysy nie zostały zatem wymazane. Często usuwano tylko „poszlaki” wskazujące na odmienność. Przyczyniali się do tego rodzina, państwo dbające o heteronormatwyność polskiego dziedzictwa narodowego albo sam zainteresowany, który zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej jest milczeć.

Nie da się jednak ukryć, że opowiadanie o tych ludziach przypomina bardziej tropienie prywatnych sieci znajomości i sieci wsparcia. Mapa takich osobistych powiązań wpływających na rozwój wiedzy dotyczącej transpłciowości stała się na przykład punktem wyjścia do wystawy i fenomenalnej publikacji „Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories” pod redakcją Alexa Bakkera, Rainera Herrna, Michaela Thomasa Taylora i Annette F. Timm. Grupa redaktorska tego projektu mierzyła się z transatlantyckimi transpłciowymi relacjami, próbując opowiedzieć historie w liczbie mnogiej. Mam wrażenie, że taki punkt wyjścia to dobry trop także w badaniu opowieści rodzimych, naszych, nie tyle polskich, ile przede wszystkich środkowoeuropejskich.

Przed wojną, w trakcie okupacji i po wojnie osoby nieheteronormatywne ukrywały się razem – wspólnie. Cenzura dotyczącą homoseksualności działała równie mocno w rodzinnym domu, jak i w życiu publicznym i zawsze dotyczyła grupy. Jeśli tuż przed wojną i tuż po niej osoby tej samej płci mogły trafi ć do polskiego więzienia za wspólne wyjście do kina albo do teatru zakończone relacją intymną, to czy rzeczywiście po 1945 tak wiele się zmieniło? Jak w tym kontekście rozumieć progres prawny, którym tak się szczycimy, wspominając przedwojenny kodeks Makarewicza? Ich strategie przetrwania w opresyjnej rzeczywistości nie ulegały zmianie. Pomocy szukano wśród swoich, wspólnie również celebrowano małe zwycięstwa dnia codziennego.

W polskiej historiografii dominuje przekonanie, że od 1932 r. Polska należała do tych nielicznych oświeconych społeczeństw, które przeciwstawiły się kryminalizacji homoseksualności. Kodeksy zaborców prześladowały osoby nieheteronormatywne, ale nowe polskie prawodawstwo, które obowiązywało de facto od stycznia 1933 r., miało to zmienić.

Na pierwszy rzut oka rzeczywiście w kodeksie Makarewicza nie umieszczono paragrafu podobnego do § 175 niemieckiego kodeksu karnego, ale istniała pewna niebezpieczna furtka. Artykuł 207: Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci [zarówno mężczyźni, jak i kobiety – J.O.] do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3. Słowo „zysk” można było interpretować na różne sposoby. Zresztą w trakcie aresztowań – zarówno przed wojną, w trakcie wojny, jak i do roku 1969 – polska policja pisała wprost o „zatrzymaniach za homoseksualizm” albo „pederastię”. Czy pod słowo „zysk” podciągnięto zaproszenie na kolację, czy ekwiwalent pieniężny, zależało od służb i prokuratury.

Od połowy lat 30. w Warszawie prowadzono dodatkowo spisy osób podejrzanych o przestępstwa seksualne, co kontrolował Referat Policji Kobiecej. Mężczyzn uznanych za homoseksualnych opisywano w nim jako „pederastów”. Dzięki tego typu dokumentacji można było kontrolować społeczność miejskich i przyjezdnych „ciot”, jak same o sobie mówiły zgodnie z badaniami Kamila Karczewskiego. Kiedy tylko sprawy wymykały się spod kontroli, używano artykułu 207, żeby przywrócić „porządek”.

Dotychczas nie zbadano na jaką skalę przed i po wojnie korzystano z tego paragrafu, ale już kilka pierwszych spraw karnych to dobry punkt wyjścia do zmiany perspektywy. Przekonanie o tym, że to zaborcy, a później okupant straszył społeczność queerową paragrafami, jest błędne. Polski kodeks też trzeba było umieć oszukać.

Teofil, Lulla i inni

Myśląc o queerowych historiach i sieciach powiązań, mam na myśli zatem nie tylko odzyskiwanie opowieści grupowych, tak jak w przypadku Stanisława Chmielewskiego, który wykorzystując przedwojenne – ewidentnie nienormatywne – powiązania, rozkręcił całą siatkę ratującą osoby żydowskiego pochodzenia z getta warszawskiego. Albo czysto osobiste znajomości takie jak w przypadku Lulli la Polaki i Teofila Kosińskiego. Panowie przecież bywali razem na wakacjach w Bułgarii w większym gronie i wysyłali sobie kartki pocztowe.

Przeglądając wspomniany warszawski „Skorowidz osób podejrzanych”, otrzymujemy prawie osiemdziesiąt nazwisk osób z pierwszych stron gazet (Paweł Hertz, Józef Czapski) i tych kompletnie anonimowych dla publiki (Bolesław Gąsowski, Mahomet Bej Czukała). Wszyscy razem bez wyjątków zostali ułożeni alfabetycznie i sklasyfikowani. Owszem, punktem wyjścia do opowiadania o nich byłaby sieć powiązań powstała w wyniku prześladowań, ale rozsadzić tę narrację można tylko w jeden sposób. Queerowanie takiego źródła policyjnego stworzonego przez sprawcę polegałoby na stworzeniu pełnej narracji o osobach, których życiorysy sprowadzono tylko do listy ze starego skorowidza.

Poza tym wśród tych prawie 80 nazwisk jest tylko jedna kobieta bądź osoba, której imię i nazwisko wskazuje na taką tożsamość płciową. Natalię Lewicką spisano w 1939 r. najprawdopodobniej jeszcze przed wybuchem wojny. Przy jej nazwisku zostawiono komentarz „miłość lesbijska”. Na razie nic więcej o niej nie wiemy. Pisanie tych queerowych historii rozpoczęłabym właśnie od niej – nowej, wciąż jeszcze anonimowej ikony.

***

W przemyśleniach nad queerowaniem historii w Polsce pomagały książki:

  • Halberstam Jack, Przedziwna sztuka porażki, tłum. M. Denderski, Warszawa 2018.
  • Others of My Kind: Transatlantic Transgender Histories, red. A. Bakker, R. Herrn, M.T. Taylor, A.F. Timm, Calgary 2020.
  • Stryker Susan. Transgender History. Th e Roots of Today’s Revolution, New York 2017.

Autorka prosi o kontakt z redakcją wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek informacje dotyczące Bolesława Gąsowskiego, Mahometa Bej Czukały i Natalii Lewickiej.

***

Joanna Ostrowska – doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii, studiowała również w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ, Katedrze Judaistyki UJ, na Gender Studies UW, w Zakładzie Hebraistyki UW i PWSFTviT w Łodzi. Wykładowczyni akademicka, krytyczka filmowa, dramaturżka. Zajmuje się tematyką związaną z przemocą seksualną w czasie II wojny światowej i zapomnianymi ofiarami nazizmu. Autorka głośnej książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018), za którą otrzymała prestiżową nagrodę Mauthausen-Memorial-Forschungspreis; „Mój Führerze! Ofiary przymusowej sterylizacji na Dolnym Śląsku w latach 1934-44” (2019); oraz „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (2021), nominowanej do Nagrody im. prof. Tomasza Strzembosza (2022) i nagrodzonej Nike Czytelników i Czytelniczek 2022.   

 

Tekst z nr 100/11-12 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” Joanny Ostrowskiej w finale Nike!

Jest! Książka Joanny Ostrowskiej „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” (wyd. Krytyka Polityczna) znalazła się w finale Nike, najważniejszej nagrody literackiej w Polsce. Finałową siódemkę nominowanych książek ogłoszono dziś rano.

GRATULUJEMY! ❤

„Oni…” to prekursorska praca zadająca kłam panującej wśród wielu historyków opinii, że z osławionego paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego, kryminalizującego męskie relacje homoseksualne, skazywano tylko Niemców. W czasie II wojny światowej, gdy Niemcy zajęli ziemie polskie, ofiarami paragrafu 175 byli też Polacy. Ostrowska dotarła do ich zapisanych w dokumentach historii.. Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… – przez książkę Ostrowskiej idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”.

Nowy Napis

Tuż po ukazaniu się książki Joanna Ostrowska mówiła w wywiadzie w „Replice” (nr 90):

„Przez długi czas (…) temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – że chodziło tylko o Niemców, a nie o Polaków – nieprawda. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofiar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani.”

Joanna Ostrowska jest od lat sojuszniczką osób LGBT, a od kilku miesięcy również członkinią zarządu Fundacji Replika, organizacji, która wydaje nasz magazyn. Tym bardziej cieszymy się z jej nominacji.

Wcześniej historyczka opublikowała m.in. pracę „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”. Była też spiritus movens dwóch kluczowych dla historii „różowych trójkątów” (symbolem tym oznaczano skazanych za homoseksualność w obozach koncentracyjnych) książek, które opatrzyła posłowiami: „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka.

 

W finałowej siódemce Nike znalazł się także wyoutowany twórca Edward Pasewicz (za „Pulverkopf”).

Gratulujemy!

Różowe trójkąty

JO2m„Różowe trójkąty” – z Joanną Ostrowską, doktorantką UJ badającą historię homoseksualnych ofiar nazizmu, rozmawia Mariusz Kurc

Minęło właśnie 70 lat od zakończenia II wojny światowej. Prześladowania „różowych trójkątów” nie skończyły się jednak w 1945 r.: „To jest szokująca prawda, która nie koresponduje z obrazem końca wojny jako wybuchu radości: więźniowie skazani za homoseksualizm byli odstawiani z wyzwolonych obozów koncentracyjnych wprost do więzień. To po prostu nadal byli przestępcy – zgodnie z prawem III Rzeszy i po jej upadku, niestety, również – aż do końca lat 60.” – mówi Joanna Ostrowska, doktorantka Uniwersytetu Jagiellońskiego, która jako JEDYNA (!) w naszym kraju od kilku lat szczegółowo bada historię „różowych trójkątów”. A jest co badać, bo spora część obecnego terytorium Polski należała przed 1945 r. do III Rzeszy: „Dokumentacja archiwalna na terenie Polski dotycząca „różowych trójkątów” jest praktycznie niezbadana. To znaczy ja ją teraz badam”

Wywiad Mariusza Kurca z Joanną Ostrowską to główny tekst najnowszej „Repliki”.

W Niemczech odzyskiwanie pamięci o prześladowaniach homoseksualistów zaczęło się już w latach 70. za sprawą rodzącego się wtedy ruchu LGBT: „To był owoc działań młodych gejów i lesbijek, którzy zainteresowali się zapomnianym tematem. Oni zrozumieli, że odkrywanie przeszłości jest najpotężniejszym narzędziem budowania silnej teraźniejszości i chcieli dać jakieś zadośćuczynienie ofiarom – przez pamięć” – mówi Ostrowska. W Polsce panuje w temacie „różowych trójkątów” głucha cisza. „W księgarniach znajdziesz multum książek o II wojnie światowej i o III Rzeszy, ale o różowych trójkątach – ani jednej. 70 lat po wojnie „czas maskowania” nadal trwa. Jak to jest, że na zachód od Odry jest zainteresowanie tematem, a n wschód – nie?” – pyta badaczka.

Ostrowska opowiada również m.in.

– na czym polegały prześladowania homoseksualistów w III Rzeszy

„Mężczyzna w ogóle nie musiał mieć seksu z drugim mężczyzną, by zostać skazanym za homoseksualizm. Wystarczy, że na podstawie donosu zrobiono ci rewizje i znaleziono np. list miłosny od mężczyzny. Albo w miejscu, gdzie jeszcze niedawno był klub gejowski, stałeś z drugim mężczyzną i „uwodzicielsko” z nim rozmawiałeś”;

– jak traktowano lesbijki („nie miały osobnej kategorii, stanowiły „elementy aspołeczne” razem z alkoholikami, bezdomnymi, bezrobotnymi, fanami swingu…”

– o trudnej historii pomników ku pamięci homoseksualnych ofiar – „Pierwszy obozowy pomnik wspominający <różowe trójkąty> pojawił się w Mauthausen w 1984 r.”. Na ziemiach obecnie polskich na razie nie ma żadnego, mimo że więźniowie skazani za homoseksualizm byli i a Auschwitz, i w Stutthof (Sztutowo) i w Gross Rosen (Rogoźnica) i w wielu więzieniach.

Cały wywiad z Joanną Ostrowską do przeczytania w „Replice” nr 55, dostępnej od 28 maja br.

spistresci