Mogę być i śmieszny, i nieśmieszny – drag king Vujo de la Cruz

„Kiedyś, gdy tylko ktoś się nie zaśmiał z mojego dowcipu, drętwiałem: »Jezu, nie jestem śmieszny!«. Teraz już wiem, że mogę być i śmieszny, i nieśmieszny” – mówi drag king VUJO DE LA CRUZ. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

fot. Emilia Lyon

Czy uważasz się za zabawną osobę?

Moje poczucie humoru raczej utrzymuje się na takim samym poziomie, własne żarty od zawsze mi się podobały. (uśmiech) Nie wiem, jak innym, bo dopiero od pewnego czasu zacząłem konfrontować je z rzeczywistością. Natomiast to, co się u mnie przez lata zmieniło, to kwestia nerwowości. Kiedyś, gdy żartowałem, pojawiał się milion czarnych myśli. Kiedy ktoś się skrzywił lub nie zaśmiał, uznawałem: „Jezu, nie jestem śmieszny!”. Teraz już o tym nie myślę. Wiem, że mogę być śmieszny i nieśmieszny. Nie każdy żart wyląduje. Ważne jest jednak to, że jestem w stanie zadbać o swoje emocje w momencie, kiedy sprzedaję siebie, jak również zadbać o innych. Zawsze będzie przecież kolejny żart.

Kiedy zostałeś przedstawiony światowi komedii?

Przypadkiem, w 2017 r. Koleżanka zaprosiła mnie do warszawskiej Szkoły Impro do współudziału w kursie improwizacji. Miałem mózg wyprany agencją brandingową, w której pracowałem, i nie mogłem uwierzyć, że zamiast przeznaczyć pieniądze na szkolenie z biznesu, można je wydać na naukę przyjemnych rzeczy. Na kursie zaskoczyło mnie, że improwizacja jest demokratyczna, bo to sztuka współpracy. Nie istnieje tu rywalizacja, kto jest śmieszniejszy, ponieważ śmieszni są tu ludzie wspólnie. Jestem tylko tak śmieszny, jak osoba partnerująca mi na scenie. Nie mogę komuś przerwać i powiedzieć: „A ja mam [restrict]inny żart”. Nie mogę kogoś zgasić, gdy żart mi się nie spodoba. To nie jest zgodne ze standardami improwizacji. Jest tu dużo grania na inne osoby. Ta umiejętność później przydała mi się w wielu sytuacjach, zarówno na scenie, jak i poza nią. Improwizacja ma też jedną prostą zasadę „tak, i…”. Gdy ktoś coś powie, nawet największą bzdurę, my to potwierdzamy i dodajemy coś od siebie. Bo to sztuka wspólnego budowania jednej bardzo wysokiej wieży. Chcemy, aby jak najdłużej się utrzymała. Oczywiście tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem, gdy poszedłem z koleżanką na kurs dla początkujących w improwizacji, tego dowiadywałem się później. Co prawda podobała mi się wspomniana demokratyczność, ale nadal byłem sceptyczny. Wydawało mi się, że to jakieś takie głupie, ale jednocześnie sprawiające przyjemność, no i dziwiłem się, że nie ma tam rywalizacji. Czułem blokadę przed otworzeniem się na scenie. Po jakimś czasie podjąłem decyzję, że może jednak się tym zajmę. Dobrze mi szło improwizowanie, a to duża zachęta do dalszej pracy. Zacząłem chodzić na inne kursy, trochę więcej grać.

Improwizacja okazała się odskocznią czy próbą odnalezienia się w rzeczywistości?

Bardziej to drugie. Z racji wieku, a przekroczyłem już trzydziestkę, jestem jedną z tych osób, które szukając siebie zawodowo i życiowo, zaufały kapitalizmowi trochę bardziej niż teraz trzeba. Studiowałem anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Po studiach wróciłem do Warszawy, skąd pochodzę, i już tu, w stolicy, zostałem. Podczas studiów nie pokazywano nam za wiele innych możliwości rozwoju i sukcesu niż praca w korpo czy po prostu na etacie. Panowało przekonanie, że na sztukę w życiu codziennym nie ma za dużo miejsca. Chyba że człowiek godził się na małe zarobki i bycie strasznie nieszczęśliwym. Z perspektywy widzę, że to nie była prawda. Przez improwizację i sztukę odnalazłem siebie dla siebie, ale też dla innych. Podobnie jak inne dragsy w moim wieku, najpierw musiałem osadzić się w dorosłej rzeczywistości, a dopiero później zobaczyć, że nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem. Pomogło też, że świat komedii ewoluuje. Na scenę dopuszcza się już inne osoby niż biały cis hetero chłop. Kiedy wychodziłem na scenę, ta rewolucja już się działa. Nie musiałem przepychać się łokciami, aby – jako osoba AFAB (ang. assigned female at birth – osoba z oznaczoną przy urodzeniu płcią żeńską – przyp. red.) lub niewyglądająca jak typowy standuper – móc uczestniczyć w współtworzeniu humoru. Dopuszczenie różnorodności pomaga innym, którzy nie są w mainstreamie tożsamościowym, być usłyszanym w komedii.

Improwizacja to jedna z gałęzi twojej działalności. Druga to wcielanie się w celebrytów i celebrytki, jak Andrzej Piasek Piaseczny, Michał Bajor, Aldona Orłowska.

Te postaci powstały na potrzeby „Snacz Gejm” Shady Lady, czyli show inspirowanego „RuPaul’s Drag Race”, w którym dragowe osoby udają celebrytów. Zaczynałem z wysokiego C, ponieważ efekt impersonifikacji, parodii może być różny. Sztuka ta polega na sklejeniu ze sobą dwóch rzeczy – mojej osobowości, bo to ja, nie Bajor czy Piasek, jestem tą postacią na scenie – oraz wyobrażenia parodiowanej postaci, które powinno być oparte na faktach. Odgrywam postaci z szacunkiem, dlatego też wybieram osoby, które choć trochę lubię. Jakby oglądały show, może byłyby zniesmaczone, ale na pewno by nie zwymiotowały. (śmiech) Taki jest mój cel. Zawsze robię risercz, oglądam wywiady, czytam o konkretnej osobie. Przy okazji Bajora, koleżanka, która specjalizuje się w impersonifi kacjach, Martyna Cytryna, na przykładzie jednego wideo uczyła mnie tego, jak artysta się wypowiada. W nieskończoność powtarzaliśmy słowo „melodyjność”. W graniu tej postaci ta fraza była dla mnie swoistą kotwicą, esencją osobowości i stylu mówienia Bajora. Z tego względu, że „Snacz” też jest improwizowany, mocno wchodzą tam instynkty sceniczne. Każda z postaci, czy to Piasek, Bajor, czy Aldona, ma swój punkt odbicia, czyli to, na czym jej w danym momencie zależy, dlaczego tutaj przyszła, ale też pojawia się miejsce na reakcję na inne osoby na scenie i niesprzyjające okoliczności, jak niewygodne buty.

Czy nazywasz te postaci dragowymi?

Gdy zaczynałem, jeszcze z Bajorem, nie nazwałbym tych występów w pełni zrealizowanym dragiem. To znaczy pojawiły się makijaż, blokowanie brwi, musiałem rozjaśnić skórę, bo artysta jest bledszy ode mnie. Ale jeszcze nie czułem, że sam dla siebie jestem drag performerem. Czułem, że moim zadaniem jest wcielenie się w Michała Bajora. Nie sądziłem, że przestrzeń dragowa jest w ogóle dla mnie możliwa. Wtedy, w latach 2017, 2018, w moim przekonaniu w przestrzeni wspólnej nie istniało zbyt wielu drag kingów. Niektóre osoby zaczynały, ale jeszcze nie funkcjonowały w mojej świadomości jako występujące regularnie.

Czyli scenę zapełniali cis geje? Według mojej ograniczonej wiedzy, raczej tak. Moja podróż różni się jednak od innych osób dragowych. Zaczynałem od teatru, mniej przejmowałem się bookingiem i frekwencją. Na „Snacz Gejm” przychodziły tłumy. Występy nie odbywały się jednak w przestrzeni klubowej, co sprawiało, że nie miałem pełnego oglądu świata dragu. Dominował w nim wtedy, jak powiedziałem wcześniej, bardziej mainstreamowy drag, czyli cis osoby męskie w peruce, dużym paddingiem, piersiami. „Snacz Gejm” okazał się ciekawym narzędziem weryfi kacji takiego postrzegania dragu, bo samo przerysowanie kobiecości to za mało, kiedy musisz przerysować konkretną postać i skupić się na jej cechach.

Skąd w ogóle to zainteresowanie dragiem?

Zawsze chciałem robić drag, ale nie wiedziałem, że mi wolno. Nie widziałem też reprezentacji. Co prawda nie siedziałem w szafie, ale zostałem zsocjalizowany do budowania szafy wokół siebie, czyli miałem „normalną” pracę, znajomych, hobby. Strasznie źle się czułem w tej normatywności, ale myślałem, że tak wygląda życie. Osoby queerowe poznałem dopiero na studiach, ale one również zbudowały szafę, pracowały w korpo. Byłyśmy i byliśmy zadowoleni, że nikt nas tam nie szykanuje, a do tego, raz na jakiś czas, mogliśmy wyskoczyć do klubu dla osób LGBTQ+. Szczyt wolności! Tak naprawdę rozpoczynałem pierwszy „Snacz”, prowadząc cis życie. Do teatru biegłem po robocie z wywieszonym językiem. Dopiero dzięki kolejnym wydarzeniom współtworzonym przez Shady Lady zobaczyłem, że mogę występować jako pełnoprawna osoba performerska, że na takich zasadach mogę przebywać w przestrzeni queerowej. Do tego jeszcze jest tam coraz więcej osób, które wymykają się sztywnym podziałom. Dużo w tej kwestii robi również Twoja Stara przy okazji „Twój Drag Brzmi Znajomo” (TDBZ), zapraszając osoby AFAB, z kobiecego spektrum, i te, które robią niestandardowy drag.

Tak naprawdę jednak moja tożsamość dragowa ugruntowała się w okresie popandemicznym. Poczułem energię, której próżno było szukać we własnym pokoju; ona jest w klubie, na scenie, gdzie sypie się brokat i leje się sztuczna krew, a zewsząd dochodzą krzyki widowni. Odkryłem to na nowo. Wcześniej zdarzało mi się występować w postaci kobiecej. Przestała mi ona pasować, ale też uznałem, że drag, aby mógł cokolwiek zmienić, powinien mieć wymiar aktywistyczny. Mogę odważyć się w nim na głębsze czerpanie z mojej tożsamości i jej eksplorowanie. Drag musi pokazywać, że jest szansa dla innych osób takich jak ja. Być reprezentacją. Był to początek odkrywania tego, co świadomie dla mnie oznaczają kobiecość i męskość.

Kiedy sam dla siebie stałeś się drag performerem?

Nie jestem mocno straumatyzowany toksyczną męskością, taką „discopolową”. Mój drag wziął się z chęci odzyskania męskości dla siebie. Inspirował mnie mój nieżyjący już ojciec. Mam jego zdjęcie z czasów studiów, kiedy jest w „PRL-owskim dragu” – ma warkoczyki i fartuszek, lekki makijaż. Nie wiem, co się tam dzieje, oprócz tego że „drag” powstał na potrzeby teatralnego show, co przypomina moją drogę. Tata był takim barwnym ptakiem, lubił kolory, pozwalał sobie na ekspresję, na którą cis hetero mężczyźni sobie raczej nie pozwalają, na takie pewne przegięcie formy. Nie wchodzę w ogóle w jego kwestie tożsamościowe, bo tak naprawdę są dla mnie zagadką. Poszukiwałem w sobie tego obszaru ekstrawaganckiej męskości. Kiedy drag king wychodzi na scenę, najczęściej jest napakowanym, owłosionym, typowym „męskim” heterykiem. A co, jak mężczyzna taki nie jest? Sam kursuję między biegunami spektrum, nie osadzając się w żadnej binarności, ani kobiecej, ani męskiej. Dlatego zacząłem kreować mężczyznę, który lubi być dobrze ubrany, siedzi w szafie, jest bogaty, nawiązuje sekretne znajomości. Sentymentalnie kłaniam się tym wszystkim facetom, których nieheteronormatywność ze względu na okoliczności społeczne musiała pozostać sekretem. Do tej gejowskiej, ekstrawaganckiej męskości dokładam estetykę, która od zawsze we mnie była, jak złoty kolor, kipiące cekinami i kryształami kostiumy i odrealniony makijaż. Jeżeli ktoś miałby uczyć się z mojego dragu, jak wygląda cis mężczyzna, nie otrzymałby wysokiej oceny na klasówce. (śmiech)

Skąd wzięło się twoje imię, Vujo de la Cruz?

Słowo „Vujo” jest pisane przez „V”, co oznacza że postać jest z zagranicy. Wiadomo, jeśli chcesz, aby coś miało powiew luksusu, musi być przez „V” lub „X”. To dla mnie postać wujka, który nigdy się nie ożenił, ma siedem kotów, nosi piękne jedwabne szlafroki i gdy go pytasz, dlaczego znowu idzie z kolegą na imprezę, odpowiada wymijająco. Inspiracją był Bohdan Gadomski i to, co się z nim kojarzy, czyli piękne białe pudle, wypowiedzi typu: „mój serdeczny przyjaciel, Krzysztof Krawczyk”, domniemane bycie w szafie, niedomówienia, półsłówka… Nazwisko „de la Cruz”, choć nie od razu było dla mnie symboliczne, jest z jednej strony tajemnicze i „światowe”, z drugiej po polsku oznacza „od krzyża”, a ja mam cały set o Kościele katolickim i wcielałem się kilka razy w postać pewnego bardzo znanego dostojnika kościelnego. Lubię jednak pewną aurę tajemnicy wokół mojego drag name’u, które jest połączeniem wyrafinowania i jowialności.

Jak wpasowałeś się w scenę drag kingową?

Jeden z moich pierwszych występów jako Vujo był w Madame Q, na zaproszenie Red Juliette. W malutkiej garderobie, a potem na panelu dyskusyjnym rozmawialiśmy z Maxem Reaganem Th atcherem, Mr. Scratchem i drag kingowym wcieleniem Red Juliette o tym, co dla każdego z nas oznacza „drag king”, co uważamy za obowiązkowe w przygotowaniach. Każdy miał inaczej: ja skupiałem się nie tyle na technicznych szczegółach, ile na budowaniu historii i przekazu w numerach. Obecnie maluję się tyle, co przeciętna osoba dragowa, czyli dwie godzinki minimum. Stroje mam odrobinę bardziej błyszczące i przegięte niż typowy drag king. W moich numerach zawsze pojawia się jakiś wymiar komedii, angażowania publiczności i zawsze będzie dziać się coś dziwnego. Myślę, że to mój znak rozpoznawczy. Na TDBZ rozdawałem widzom złote kaczki, które pomogła mi powołać do życia Martwa/Martwy, a sam też byłem przebrany za złotą kaczkę – jest to już pewien poziom mojego „odklejenia”, który staje się znakiem rozpoznawczym. Strój był nawiązaniem do warszawskiego motywu show, jednak dla mnie znaczył więcej. Złota kaczka z legendy chowa się w podziemiach i spełnia życzenia. Wiele osób queerowych czuje, że nie może w pełni ujawnić swojej tożsamości ze względu na potencjalny brak akceptacji otoczenia. Jesteśmy trochę jak te złote kaczki: mamy coś szczególnego, pięknego, co nas wyróżnia, ale otoczenie nie zachęca do tego, by tę inność eksponować. Dopóki się nie przełamiemy, żyjemy dla innych.

Jak ewoluowała twoja prywatna tożsamość, out-of-drag?

Byłem socjalizowany jako kobieta, ale na szczęście moi rodzice nie wciskali we mnie wiele AFAB-owych oczekiwań. Jako dziecko mylono mnie z chłopcem, też przez sposób ekspresji, który do pewnego momentu nie był standardowy. Ubierano mnie w chłopięce ciuchy, ja sam miałem zainteresowania związane z bardziej nerdowymi tematami, i wypowiadałem się jak mały profesorek. Niestety reszta rodziny oczekiwała ode mnie odgrywania typowo kobiecej roli. Próbowano mnie socjalizować, co mnie straumatyzowało. Od małego wiedziałem, że moją rolę jest mieć przewalone. Kobiety mają po prostu gorzej. Moje życie w społeczeństwie to nie gra, w której mam wszystkie karty i możliwość wygranej; mam tylko jedną i odpadnę w połowie. Nie wiedziałem, że mogę mieć inną tożsamość niż cis. Tym bardziej, że do pewnego momentu byłem osobą, która stara się przestrzegać zasad i reguł, nie kwestionuje ich. Dla mnie to było tragiczne doświadczenie, bo nie znam też kodów kobiecego zachowania, nie są one dla mnie intuicyjne.

Co to znaczy?

Na przykład moje koleżanki uczyły mnie, że od faceta nie możesz oczekiwać, że coś zrobi z własnej woli. Musisz go pochwalić, jak dziecko. Myślałem sobie: czyli tylko dlatego, że jestem osobą AFAB, moją rolą w związku jest stworzenie warunków do tego, by ktoś czerpał przyjemność z czegoś, co tak naprawdę jest średnio przyjemne, jak sprzątanie. Mam do tego jeszcze wytworzyć przestrzeń manipulacyjną, w której ta osoba wykonuje zadanie, nie do końca wiedząc, że to robi, i mam jeszcze ją za to pochwalić. Oczekiwaniem wobec kobiet jest bycie mistrzynią manipulacji w gospodarstwie domowym. Nie kleiło mi się to. Sam siebie nie jestem w stanie zmanipulować, a co dopiero innych. Byłem przerażony, że nie sprostam zadaniom, które odgórnie przydzielane są osobom AFAB. Myślałem, że przyszło mi przejść przez życie jako osoba nieudolna. Mam też taką mieszankę genów, że dla osoby z zewnątrz moja twarz będzie kobieca. To sprawia, że narzuca mi się różne oczekiwania. A trudno mi ciągle tłumaczyć, że wyglądam tak, ale to nie oznacza, iż czuję i działam w określony sposób. Jestem osobą genderfluid, co ma odzwierciedlenie w moich zaimkach. W dragu i przestrzeniach queerowych używam męskich, w pozostałych, jak praca – damskich i neutralnych. Jeszcze nie mam siły wszystkim wyjaśniać, jak mają się do mnie zwracać. Ustawiłem jednak odpowiednie zaimki na LinkedIn. Krok po kroku będę więcej robić na rzecz widzialności osób niebinarnych w pracy.

To właśnie okres 2017/2018 był dla mnie kluczowy w dookreśleniu siebie. Podczas improwizacji, wchodząc w różne role, zacząłem zastanawiać się, czy w „prawdziwym” życiu nie tworzę postaci „dobrze zsocjalizowanej osoby kobiecej” tylko dlatego, żeby ludzie dali mi spokój? Może tak naprawdę jestem kimś innym i ta osoba też chciałaby się wypowiedzieć? Ale to też temat nie tylko na drag i performance, ale i na terapię, gdzie się odzierasz ze wszystkich przekonań, uczuć i zachowań. Od mniej więcej 13. roku życia identyfikowałem się jako osoba biseksualna, później panseksualna, kiedy poznałem takie pojęcie. Jest to podobny element mojej tożsamości jak kolor oczu czy rozmiar stopy. Co prawda jestem obecnie w czasie eksploracji, ale zdecydowaną większość życia poświęcam nie relacjom, a pracy twórczej. Nawiązywanie nowych znajomości nie jest dla mnie najprostsze, bo nie piję alkoholu ani nie biorę żadnych używek. Szukam osób, które wyznają podobne wartości, a do tego mają podobne zajawki i zainteresowania. W Polsce jest ich niewiele.

Kilkukrotnie wspomniałeś o widzialności i reprezentacji osób enby na scenie. Pomaga to w dookreśleniu siebie?

Na pewno! Zarówno na scenie dragowej, jak i improwizacyjnej ta przestrzeń dla wymienionych przez ciebie osób się poszerza. Daje to, przynajmniej mnie, również ballroom. Mimo że wiele jest w nim kategorii binarnych, spotyka się tam dużo osób niebinarnych, powoli uwzględnia się je też w sędziowaniu kategorii (jak Face czy Sex Siren). Nawet kiedy osoby enby wychodzą w kategoriach konkretnie zgenderowanych, sam fakt, że tam są, wiele dla mnie znaczy. Odbijam się w ich oczach, w ich działaniach. Potrzebuję tych wzorców, jak również tego, by zostały one nazwane, aby każda osoba mogła otwarcie mówić o swoich zaimkach, swojej tożsamości. Staram się robić to samo. Tylko w taki sposób można ośmielić osoby szukające własnej tożsamości. Sam wychodzę w kategoriach konceptualnych i modowych, ale chcę się rozwijać i próbować swoich sił również w tych afirmujących tożsamość, np. Sex Siren. Bez względu na to, czy jestem w dragu, czy nie, performuję dla innych. Znajduję w sobie coś, co kocham, i pokazuję światu. Ballroom jest dla mnie przestrzenią demokratycznej wymiany uwagi: czasem wychodzę w kategorii, czasem wspieram bliskie mi osoby. Po sobie i innych widzę, że dobre perfo zaczyna się od pokochania siebie, zaufania sobie i skoku na głęboką wodę. Potrzebujemy queerowych przestrzeni, żeby coraz więcej osób mogło zrobić pierwszy krok na drodze do odkrycia siebie.[/restrict]

„Blue Hour” – Lesbijski film absolwentki Warszawskiej Szkoły Filmowej z szansą na Oscara

Lesbijski film absolwentki Warszawskiej Szkoły Filmowej z szansą na Oscara!

Krótkometrażowy film „Blue Hour”, wyprodukowany przez Stacey Rushchak, ukraińsko-amerykańską absolwentkę Warszawskiej Szkoły Filmowej, znalazł się w oficjalnej selekcji Out On Film: Georgia’s LGBTQ+ Film Festival – festiwalu kwalifikującego do Oscarów!

Film „Blue Hour” to historia lesbijskiej miłości – opowiada historię Mai, kelnerki z małej wioski. „Bohaterka jest zawieszona w prowincjonalnym mikrokosmosie. W tym zastygłym krajobrazie pojawia się jednak w końcu ożywcze zakłócenie” – czytamy na stronie Warszawskiej Szkoły Filmowej. W barze, w którym pracuje Maja, pojawia się tajemnicza kobieta. Po jej zachowaniu widać, że na kogoś czeka. Wkrótce okazuje się, że kobieta całkowicie zmieni codzienność Mai.

W główne role wcieliły się młode aktorki – Monika Szwajnos oraz Karolina Rzepa. Za zdjęcia odpowiada absolwent kierunku operatorskiego WSF, Grzegorz Adach a producentem filmu jest dwukrotnie nominowany do Oscara reżyser, scenarzysta oraz producent – Maciej Ślesicki. Out On Film organizowany jest w Atlancie i do 2008 roku był częścią Atlanta Film Festival – festiwalu, który w zeszłym roku zwyciężyła głośna „Sukienka” w reżyserii Tadeusza Łysiaka. To właśnie ta wygrana umożliwiła Warszawskiej Szkole Filmowej ubieganie się o kolejną oscarową nominację dla swojej produkcji.

Festiwal to jedenastodniowe święto historii i artystów LGBTQ+, które prezentuje filmy fabularne, dokumentalne oraz krótkometrażowe. Misją festiwalu jest wysoka jakość i różnorodność wyświetlanych widzom treści, a także zapewnienie reprezentacji wszystkim członkom społeczności LGBTQ+ 🏳️‍🌈

Oczywiście, etiuda „Blue Hour” to nie jedyna produkcja WSF, która stawia wątek LGBTQ+ na pierwszym planie. To właśnie tutaj powstała znana nam wszystkim „Kontrola” w reżyserii Nataszy Parzymies, która trafiła niedawno na prestiżową listę 50. Nazwisk najlepszych młodych twórców magazynu Variety.

Gratulujemy całej ekipie i trzymamy za Was kciuki!

Karine-Jean Pierre. Czarna lesbijka nową rzeczniczką Białego Domu

Od 13 maja Biały Dom będzie ma nową rzeczniczkę prasową. Wspaniała Jen Psaki odchodzi, a posadę przejmie jej dotychczasowa zastępczyni – Karine Jean-Pierre.

A dlaczego o tym piszemy? Bo Karine Jean-Pierre jest pierwszą czarną lesbijką na tak wysokim stanowisku w Białym Domu.

…już słyszymy te głosy niektórych, że po co to podkreślać, skoro o jakości jej pracy decydują kompetencje, a nie kolor skóry czy orientacja seksualna.

Ale zastanówmy się, skoro Karine jest pierwszą czarną lesbijką na tak wysokim stanowisku, to znaczy że wcześniej biały kolor skóry i heteroseksualna orientacja dawały bezzasadnie uprzywilejowaną pozycję w ubieganiu się o tego typu stanowiska

Aby posłużyć się jeszcze klarowniejszym przykładem: o tym, kto jest wybierany na urząd prezydenta USA, decydują wyborcy, który powinni kierować się kompetencjami danego kandydata , ale „jakoś tak” się działo, że mieliśmy na tym urzędzie jak dotąd 46 osób i dziwnym trafem wszystkie te osoby były mężczyznami. Wniosek prosty: męska płeć dawała (i daje) uprzywilejowaną pozycję. I dlatego, gdy kiedyś w przyszłości, kobieta w końcu obejmie urząd prezydentki USA, będziemy to podkreślać – bo to będzie znak, że społeczeństwo amerykańskie przybliżyło się do ideału równości płci. Podobnie jak zwycięstwo Obamy w 2008 r. było sygnałem, że społeczeństwo przybliżyło się do ideału równości kolorów skóry.

Karine Jean-Pierre ma 45 lat, jest Amerykanką haitańskiego pochodzenia. Wraz ze swoją partnerką, dziennikarką CNN Suzanne Malveaux, wychowują córkę.

W administracji prezydenta Bidena jest wiele jawnych osób LGBT; wśród nich, na najbardziej eksponowanych stanowiskach – sekretarz ds. transportu – 40-letni Pete Buttigieg, jawny gej (zamężny i z dwojgiem dzieci) oraz podsekretarzyni ds. zdrowia – 65-letnia transpłciowa Rachel Levine.

Karine Jean-Pierre – gratulujemy awansu i życzymy powodzenia w pracy <3

Model Piotr Czaykowski za rękę z ukochanym

PIOTREM CZAYKOWSKIM, czołowym polskim modelem, rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Urszula Dębska

A więc robisz coming out.

Nie.

Nie?

Ubranie tego wywiadu w kontekst coming outu byłoby sensacyjne. Kojarzy mi się z sytuacją, gdy ktoś ukrywa, że jest gejem, po czym to ujawnia. Ja od lat tego nie ukrywam – OK, nie mówiłem o tym wcześniej publicznie, ale jest różnica między ukrywaniem a niemówieniem. Ja czuję się wyoutowany, choć – i to jest kluczowa sprawa – kilka miesięcy temu zdałem sobie sprawę, że jednak jakiś problem z moją homoseksualnością był. Samego mnie to zaskoczyło, bo miałem się za geja, który w pełni się akceptuje, i za człowieka w ogóle otwartego. Zjeździłem kawał świata, jestem wykształcony, dobrze wychowany i tak dalej – a jednak, a jednak! Pewien mężczyzna spowodował, że tę opinię o sobie zweryfikowałem.

Ale jaki miałeś problem? Z mówieniem wprost, że jesteś gejem?

Mówić o tym umiałem, ale tamta sytuacja uświadomiła mi, że moja otwartość na poziomie słów nie ma odzwierciedlenia w czynach. W relacjach z mężczyznami, których miałem w życiu kilku, nie byłem tak otwarty, jak o sobie myślałem.

Co się stało? [restrict]

Zakochałem się i pierwszy raz w życiu naturalne stało się dla mnie wzięcie go za rękę. Na ulicy. W Warszawie. Zrobiłem to i… szok. Poczułem się, jakbym zrobił coś strasznego. Kompletny paraliż, cała naturalność wyparowała w sekundę. Zacząłem się nerwowo rozglądać. Czy ktoś na mnie patrzy? A jeśli patrzy, to z jaką miną? Czy może zaraz dostanę po mordzie? Odruchowo opuszczałem głowę, gdy tylko mój wzrok skrzyżował się z czyimś wzrokiem. Czułem się zawstydzony. Miałem gonitwę myśli: o co chodzi, skąd te emocje się wzięły? O tym przede wszystkim chciałbym opowiedzieć Czytelnikom „Repliki”. Nie o coming oucie, bo to, że jestem gejem, oni prawdopodobnie wiedzą – tylko o tym strachu i wstydzie przy zdarzeniu, nad którym ludzie hetero nawet się nie zastanawiają.

Nie chcę zabrzmieć, jakbym się wywyższał, ale jeśli ja – gej akceptowany przez rodzinę i przyjaciół – mam problem z czymś tak trywialnym, jak wzięcie ukochanego za rękę, to co mają powiedzieć ci, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w inteligenckiej, liberalnej rodzinie w Warszawie?

Miałeś stosunkowo łatwo.

Byłem uprzywilejowany w stosunku do absolutnej większości osób LGBT w naszym kraju. Tamta sytuacja uświadomiła mi jeszcze coś. Przecież ludzie, szczególnie młodzi, większość życia spędzają nie w domu, tylko poza nim – na uczelniach i w pracy, w knajpach, w klubach, na imprezach czy po prostu na ulicy. Więc jeśli tylko w domu, gdzie nikt nie widzi, możesz okazać bliskość swojej ukochanej osobie, to jak straszne jest to ograniczenie? Przez zdecydowaną większość czasu nie możesz! I nie ma siły, to musi wpływać na nasze związki.

Ale wiesz, że sami sobie tych ograniczeń nie narzucamy. Jesteśmy do nich tresowani.

Dam ci przykład niezwiązany z homofobią i LGBT. Babcia, która karmi małego wnuka niejadka i mówi: „No, jeszcze jedną łyżeczkę – za zdrowie mamy. Za mamusię musisz!”, bezwiednie wytwarza w tym dziecku poczucie winy i jakieś dziwne powiązanie między jego jedzeniem a zdrowiem członków rodziny – absurd. Z homofobią, wydaje mi się, jest podobnie – od małego słyszymy jakieś takie niby nic nieznaczące drobnostki, że chłopiec powinien być taki, a dziewczynka siaka, że gej to taki nie do końca facet.

Że miłość między mężczyznami jest śmieszna, a seks męsko-męski – wręcz obrzydliwy.

To sprawia, że niemal każdy z nas ma zaniżone poczucie własnej wartości. Potrzeba naprawdę silnej jednostki, by ono się ostało na normalnym poziomie, bo wszyscy wokół bezrefl eksyjnie powtarzają frazesy, które ludzi LGBT umniejszają i poniżają ich. Idąc dalej, zaniżone poczucie własnej wartości w oczywisty sposób skutkuje tym, że człowiek siebie nie akceptuje, więc jeśli już wchodzi w jakiś związek, to przeważnie z poczuciem, że nie zasłużył na miłość, że nie jest wystarczająco dobry. Ma to swoje konsekwencje w jakości tych związków i ich trwałości.

Jesteśmy uczeni tego, że nie możemy być sobą – świat zaakceptuje nas tylko wtedy, jeśli część siebie będziemy ukrywać. Stajemy się mistrzami oszukiwania i w związku z tym sami stajemy się podejrzliwi, tropimy oszukaństwa innych. Gdy babcia – pozostając już przy babci – pyta dorastającego wnuka geja, czy poznał jakąś fajną dziewczynę, to on niemal odruchowo odpowie: „Babciu, jeszcze nie, jeszcze mam czas”, zamiast: „Babciu, zapytaj lepiej, czy poznałem jakiegoś fajnego chłopaka”.

Otóż to.

Piotrku, ale dlaczego nie opowiedziałeś o tym w książce? We wrześniu wyszedł wywiad-rzeka z tobą, zatytułowany „Backstage. Kulisy męskiego modelingu”.

Bo ta książka jest o czymś innym – o mojej drodze w świecie modelingu. Bardzo zdawkowo, ale pojawia się w niej miłość. Mówisz o swoich dwóch zakochaniach i tak to formułujesz, że nie znamy płci, mówisz o „osobie”.

Wiesz, że przez to można się domyślić, że chodziło o mężczyzn?

Wiem. Nie chciałem jednak mówić wprost, bo to otworzyłoby nowy wątek, którego nie mógłbym opisać jednym zdaniem, a powtarzam – książka miała być o mojej karierze w świecie mody. Zresztą ona powstała dużo wcześniej, gdy jeszcze nie miałem tych przemyśleń, co obecnie.

Dla mnie to lepiej, bo dzięki temu mówisz o tym w „Replice”.

I jestem gotowy rozwinąć ten temat.

Ten obecny facet, jak już wspomnieliśmy, nie był pierwszy. Dlaczego więc teraz nastąpił ten wstrząs?

(długa cisza) Dojrzałem. Po prostu dojrzałem. Do niedawna żyłem w bardzo specyfi cznych warunkach – na kontraktach
w różnych miejscach na świecie. Modeling to ciężka praca, ale jednak oderwana od życia codziennego zwykłego człowieka, przez co łatwiej jest dłużej utrzymać młodzieńczą beztroskę. Kiedyś nie miałem pojęcia, skąd wzięły się Parady Równości, o co w nich chodzi. Wydawało mi się, że to prostu parady. Mieszkając w Dubaju, spotykałem się z pewnym Libańczykiem. To był jedyny okres, w którym faktycznie spotkałem się z ograniczeniami ze względu na swoją orientację. Emiraty są miejscem, gdzie za relacje homoseksualne idziesz do pierdla. Do tego mój ówczesny partner był niewyoutowany, co doprowadzało do karykaturalnych „koleżeńskich” spotkań w jego domu rodzinnym. Finalnie wylecieliśmy do Stanów, a tam wszystko się rozeszło.

W 2017 r., w wieku 32 lat wróciłem na stałe do Polski. Po prawie 10 latach życia na walizkach powrót był dla mnie bardzo trudny, ale dziś widzę, że to była dobra decyzja i tak naprawdę dopiero te 4 lata temu rozpoczęło się moje „dorosłe” życie. Wszystko wskoczyło na właściwy tor i nabrało odpowiedniego tempa. A wracając do miłości. Przed Giulio – bo tak ma na imię mój chłopak – miałem bardzo dla mnie ważną, krótką relację z innym mężczyzną. Ta relacja była specyfi czna i różniła się od poprzednich, choćby tym, że tamten mężczyzna miał w sobie komplet cech, które wcześniej mnie zdecydowanie odrzucały od facetów. To nie był ani związek, ani (wtedy jeszcze) przyjaźń. Była między nami intymność, było również napięcie seksualne, ale nigdy nie zostało rozładowane. Trwało to kilka miesięcy.

To tylko ustalmy: to nie był Michał Piróg, z którym wziąłeś udział w programie „Azja Express”?

Nie. To, co mnie do tej pory interesowało w facetach, to poczucie humoru, które świadczy o inteligencji, sarkazm, który
pokazuje bystrość umysłu, oraz pewien rodzaj wiedzy, która bierze się z doświadczenia. I to się nie zmieniło. Modeling ma w sobie jedną stałą – wszystko się w nim zmienia z minuty na minutę i ciężko jest cokolwiek w życiu zaplanować. Ten rodzaj braku stabilności powodował, że najbardziej sexy u innych kolesi wydawało mi się ich solidne uformowanie w życiu. Ta relacja, o której wspomniałem wyżej, ostatnia przed Giulio, uświadomiła mi coś, czego wcześniej nie zauważyłem. Po powrocie do Polski, po udanej rewolucji w życiu zawodowym, stałem się kimś, kogo wcześniej szukałem, bo wydawało mi się to niezbędne do bycia pełnym i szczęśliwym – facetem o solidnym fundamencie życiowym. Stałeś się bohaterem swojej własnej historii.

I dlatego przy następnym związku – z Giulio – mogłeś już wykonać ten gest złapania za rękę i mogłeś też poddać analizie strach i wstyd, które wtedy poczułeś.

Pewnie tak.

Piotrku, to teraz chciałbym przejść do twojego okresu dorastania, czyli 20 lat temu.

20 lat temu… Musisz tak brutalnie? (śmiech)

(śmiech) Jak sobie radziłeś z homofobią w szkole, gdy odkryłeś, że jesteś gejem?

Nie było tematu. W okresie dojrzewania nie rządziła mną chuć, więc długo nie pojawiał się moment, w którym mógłbym zweryfikować swoją seksualność.

Pamiętam taka sytuację, gdy byłem z rodzicami na wakacjach, wpadł mi w ręce magazyn „Twój Styl”. Przeczytałem w nim wywiady z matkami gejów, w których opowiadały, jak dowiedziały się o orientacji seksualnej swoich synów. Przy jednej historii poczułem się dziwnie, wyjątkowo ją poczułem, ale zlekceważyłem to, bo była wtedy w moim życiu dziewczyna. Gosia, bo tak miała na imię, była moją pierwszą miłością. Miałem wtedy 16 lat. To była dość długa i bardzo skomplikowana relacja, pełna przeróżnych emocji. Czytałem jej „Nieznośną lekkość bytu” Milana Kundery, bardzo dużo rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki – do tej pory, gdy słyszę pewne kawałki, pamiętam tamten czas, jakby to było wczoraj. Dziś ta relacja bardziej przypomina mi romans wyjęty z literatury okresu romantyzmu niż nastoletnią miłość. Na pewno było to w moim życiu coś ważnego. Dopiero 2 lata później, gdy miałem 18 lat, poznałem chłopaka, z którym był pierwszy seks, i zorientowałem się, że to jest to.

Wtedy powiedziałeś sobie: „Aha! Jestem gejem”?

(długa cisza) Nie miałem jednego granicznego momentu, nigdy też nie miałem poczucia, bym wypierał homoseksualność. Jednak gdy pojawił się ten pierwszy chłopak, to pamiętam, że przez pewien czas było mi z tym niewygodnie. To było jedyne parę miesięcy w moim życiu, gdy okłamywałem ludzi wokół siebie i bardzo źle się z tym czułem. Szybko przyszedł moment, w którym stwierdziłem, że dłużej już tak nie mogę, i powiedziałem rodzicom. Potrzeba było kilku rozmów, ale zaakceptowali. Więc widzisz – generalnie brak konfrontacji ze światem, który jest inny niż mój i jest homofobiczny, sprawił, że żyłem przez długi czas w pewnego rodzaju uśpieniu, i dlatego do pewnych rzeczy doszedłem dopiero w tym roku.

To „uśpienie”, myślę, było spotęgowane podróżowaniem. Homofobia danego miejsca nigdy nie zdążyła cię przytłoczyć.

Tak, nigdzie nie zdążyła mi się przyczepić kula do nogi. Życie w modelingu – o którym nie marzyłem, którego nawet nie wybrałem, ale w którym żyłem – jest w pewnym sensie upośledzające. Masz w nim mało decyzyjności, ktoś inny dba o twój kalendarz, mówi ci, gdzie i kiedy masz się stawić, to jest jakby przedłużeniem szkoły. Po trzydziestce odkryłem, że załatwienie czegoś w urzędzie stanowi dla mnie problem. Bycie Piotrusiem Panem, co dla wielu jest OK, dla mnie stało się uciążliwe. Musiałem stanąć na własnych nogach.

Wśród projektantów mody jest ogromna nadreprezentacja gejów: Christian Dior, Yves Saint Laurent, Halston, Tom Ford, Jean Pail Gaultier, Karl Lagergfeld, Alexander McQueen, Giorgio Armani, z którym pracowałeś… Właściwie trudno mi znaleźć w głowie jakiegoś projektanta hetero.

Jest Brunello Cucinelli, Etro… Ale powiedziałbym, że z 80% projektantów to geje.

A wśród modeli?

70% to hetero, a 30% to geje.

Czyli też nadreprezentacja, choć już mniejsza. Czy to powoduje, że atmosfera wśród modeli jest mniej homofobiczna?

W ogóle nie ma homofobii. W każdym razie ja jej nie doświadczyłem od żadnego modela. Może stąd też wynika to moje uśpienie…?

Za to w polskim świecie mody wyoutowanych projektantów mody nie ma.

Nawet o tym nie myślałem, ale rzeczywiście.

Przypomina mi się jeden taki, z którego gejoza aż biła, ale i tak nie mówił o tym wprost.

O, widzisz – „gejoza z niego biła” – to jest to samobiczowanie, o którym mówiliśmy wcześniej, sami to sobie robimy.

Zgoda, przepraszam. Twoja książka obejmuje karierę modellingową. Kończy się niemal na dniu dzisiejszym, gdy
modelem już właściwie nie jesteś, ale masz własną agencję i wiele innych projektów.

To nie tak miało być. Wyjazd z Dubaju do USA – z tym Libańczykiem, o którym mówiłem – okazał się klapą. Zarówno na niwie osobistej, jak i zawodowej. Przez długi czas postrzegałem to jako porażkę, ale dziś widzę w tym same plusy. Kolej zdarzeń po powrocie do Europy doprowadziła do poznania ludzi, w różnych miejscach kontynentu, z którymi obecnie pracuję i robimy spektakularne projekty na skalę światową. Gdybym wtedy został w USA, nic z tego, co teraz robię, by nie powstało.

A powiesz coś o Giulio?

Jest pół Cypryjczykiem i pół Włochem. Poznaliśmy się na Instagramie 3 lata temu, ale na żywo dopiero w tym roku. Kliknęło od razu. Wszechświat zaczął działać na moją korzyść.

Śledzisz sytuację polityczną w Polsce?

Tak.

Homofobia obecnie jest naprawdę ostra.

Ona taka była już wcześniej. Problem polega na tym, że kiedy mieliśmy możliwości edukować ludzi na szeroką skalę, to tego nie zrobiliśmy i dziś mamy idealne warunki do manipulacji tymi, którzy tej podstawowej wiedzy nie posiadają.

Powiedziałeś wcześniej, że jak byłeś młodszy, to nie miałeś pojęcia, po co są Parady Równości. Byłeś już na jakiejś?

Byłem. I pójdę na następne. [/restrict]

Julia Kolberger: „Jest OK być córką geja”

Z reżyserką JULIĄ KOLBERGER o jej ojcu Krzysztofie Kolbergerze (1950-2011) rozmawia Mariusz Kurc

Foto: Piotr Grzybowski

 

Od lat konsekwentnie odmawiasz udzielania wywiadów na tematy prywatne. Dzisiaj robisz wyjątek. Dlaczego?

Dużo mnie ta rozmowa kosztuje, bo z zasady nie rozmawiam publicznie o moich prywatnych sprawach. Jestem córką dwojga znanych rodziców, ale bardzo chronię swoją prywatność. To moja pierwsza i ostatnia rozmowa na ten temat. Po nienawistnym projekcie ustawy Kai Godek, po wyznaczaniu stref wolnych od LGBT czuję, że muszę zabrać głoś. W normalnym kraju nie musiałabym takiego wywiadu udzielać. Dlaczego w XXI w. w mojej ojczyźnie ludzie LGBT nie cieszą się pełnią praw? Dlaczego prawa kobiet są ograniczane? Dlaczego nie ma edukacji obywatelskiej, seksualnej? Dlaczego w nieludzki sposób traktujemy emigrantów i uchodźców?

I w takiej właśnie Polsce 2021 r. Jarosław Jakimowicz na antenie TVP nagle opowiada Magdalenie Ogórek i milionom widzów o twoim ojcu. Najpierw mówi: „Pamiętasz, jak rozmawialiśmy, że po pielgrzymkach w Częstochowie trzeba sprzątać ulice i dezynfekować? To przecież po takim Marszu Równości, gdzie wiemy, kto idzie, jak się zachowuje, to pełna deratyzacja powinna być”. A potem tak: „w Barcelonie (gdzie Jakimowicz mieszkał – przyp. red.) naszym gościem bardzo często był znany aktor Krzysztof Kolberger. Przyjeżdżał ze swoim partnerem. (…) Kulturalni, mili, grzeczni, wychowani…”.

Uderzająca jest hipokryzja prowadzącego program w TVP, który najpierw zaproponował „deratyzację” po Marszu Równości, po czym próbował przykryć swoją homofobię ciepłym wspomnieniem o moim ojcu. Mój ojciec był wyjątkowym człowiekiem. Miał atencję i szacunek dla każdego człowieka, nad każdym się pochylał, każdemu poświęcał czas i uwagę. Byłam z nim bardzo blisko. Był introwertykiem, bardzo chronił swoją prywatność. Był pięknym i dobrym człowiekiem, łączył ludzi będących na co dzień po różnych stronach barykady w tak podzielonym kraju jak nasz. [restrict]

To znaczy?

Dzisiejszy Kościół jest homofobiczny, a wiara dla mojego ojca była bardzo istotną sprawą. Orientacja mojego Taty nie przeszkadzała księżom w całej Polsce zapraszać go do kościołów czy salek katechetycznych, gdzie czytał fragmenty Biblii, wiersze księdza Twardowskiego i Karola Wojtyły. No i przede wszystkim czytał w Watykanie testament Jana Pawła II. W piwnicy u mojej mamy do dziś stoi wielki dyplom Totus Tuus, „katolicki Nobel”, który mój Tata dostał w 2009 r. Dziś nie byłoby mu z Kościołem po drodze. Kościół głosi miłość bliźniego, ale go nie kocha.

Tegoroczny Festiwal w Gdyni wygrał film „Wszystkie nasze strachy”, o próbie łączenia różańca z tęczą, choć przyznaję, że dla mnie nietolerancja po tamtej stronie wyklucza dialog.

Poza Marią Iwaszkiewicz, która otwarcie mówiła, że jej ojciec był gejem, nie ma chyba podobnych świadectw w polskiej kulturze.

Mam nadzieję, że ludzie zaczną wychodzić z ukrycia. Na Zachodzie orientacja nie jest problemem. Robert de Niro zrobił film o swoim ojcu geju. Ale na razie homofobia ma się w naszym kraju świetnie.

Jesteś sojuszniczką osób LGBT, jesteś zwolenniczką prawa kobiet do aborcji, jesteś politycznie na lewo. Co ukształtowało twoje poglądy?

Otwarta rodzina, otwarci przyjaciele. Życie. Chcę powiedzieć ważną rzecz: jeśli się jest dzieckiem kochającego rodzica, to naprawdę orientacja rodzica jest bez znaczenia. I w drugą stronę: jeśli się kocha swoje dziecko, to orientacja dziecka też nie ma znaczenia. Jest OK być dzieckiem geja, dzieckiem lesbijki czy osoby transpłciowej… OK jest też być rodzicem geja, lesbijki i całego spektrum osób LGBT, wszelkich seksualności i tożsamości płciowych. Przestańmy mieć z tym problem.

A rozmawiałaś w ogóle z tatą o jego życiu prywatnym?

Miałam 18 lat, wiedziałam już wszystko o Tacie od kilku lat, ale on nie wiedział, że ja wiem. Chyba chciał mi powiedzieć, ale nie umiał się do tego zabrać, bardzo się martwił, jak to przyjmę. Pomógł nasz wspólny, zaufany znajomy, który porozmawiał ze mną, a potem powiedział tacie, że ja wiem i nie mam z tym żadnego problemu. Dzień później jadę z Tatą autem i Tata pyta niepewnie: „Podobno rozmawiałaś z… (tu padło imię znajomego).” Ja pokiwałam głową, a Tata powiedział tylko: „Cieszę się”. Odpowiedziałam: „Ja też się cieszę”. Jestem do dziś bardzo zaprzyjaźniona z partnerem taty, wspaniałym człowiekiem. To jest dziadek dla mojego syna.

Jak o sytuacji w Polsce myślisz jako matka małego dziecka?

Chciałabym, żeby mój syn żył w otwartym, tolerancyjnym świecie. Mam nadzieję, że jak dorośnie, to ten świat właśnie taki będzie. Chociaż niestety jestem pesymistką.

Mówiłaś wcześniej o prawach kobiet. We Francji przełomowy w tej kwestii był list otwarty podpisany przez kilkaset kobiet, w tym m.in. tak znane, jak Catherine Deneuve, które zrobiły aborcyjne coming outy. Podobnie kilka lat temu Angelina Jolie, która w artykule dla „New York Timesa” wyznała, że miała podwójną mastektomię, i tym wyznaniem uratowała życie wielu kobiet, które poszły się zbadać. Gdyby zwyczajnie zaapelowała o badanie się, jej głos nie byłby tak słyszalny.

Jasne, rozumiem to, mój Tata też mówił otwarcie o swoim raku i wielu osobom przez to pomógł.

Kwestie LGBT funkcjonują jako podobne tabu, które trzeba przełamywać. Jak np. Piotr Jacoń, dziennikarz TVN 24, który na naszych łamach opowiedział o tym, że ma transpłciową córkę. Z pewnością pomógł w ten sposób wielu osobom.

Wiesz, od śmierci Taty minęło 11 lat, a ja wciąż często spotykam się z dowodami sympatii, wciąż spotykam panie na poczcie czy w urzędach, które widząc nazwisko w moim dowodzie, zaczynają opowiadać, jak to się kochały w moim Tacie, jaki to był świetny aktor. Myślę, że mój ojciec budził w ludziach jak najlepsze uczucia. Może ten wywiad przeczyta mama geja, która kochała się w moim Tacie, a teraz jest przeświadczona, że ma problem z synem. I po przeczytaniu może inaczej spojrzy na własne dziecko. Dla takich mam, ojców, dla takich synów i córek zgodziłam się z tobą spotkać. [/restrict]

Maria Peszek o nowej płycie

O jej nowym albumie „Ave Maria”, najbardziej queerowym albumie w historii polskiej muzyki rozrywkowej, a także o TVP, o pocałunku z Martą Malikowską oraz o tym, czy zmiana na lepsze w Polsce już się zaczęła, z MARIĄ PESZEK rozmawia Mateusz Witczak

Foto: Zuza Krajewska

Jesteśmy „gorylami we mgle”?

Użyłam tej metafory w „Virundze” i podpisuję się pod nią. Jest mocna, ale uzasadniona.

Nie za mocna? W piosence porównujesz naszą społeczność do zastraszonych zwierząt, umierających w kongijskim rezerwacie.

Do zwierząt zmuszanych do ucieczki, ukrywania się, ale nie „zastraszonych”. Społeczność LGBT+ w Polsce jest dumna i nie poddaje się, co budzi mój niesamowity podziw. Na pewno jednak jej prawa są zagrożone, o czym będę mówić, kiedy tylko będę mogła.

A kto tym prawom zagraża? Na myśl przychodzi mi raper, którego słowa wplatasz w tekst, a który też nawijał o mgle (choć raczej o jej „ostrym cieniu”).

Rozmawiamy, gdy w Sejmie głosowana jest kuriozalna, ale – przede wszystkim – bardzo niebezpieczna inicjatywa Kai Godek, która chce zakazać społeczności LGBT+ nie tylko zgromadzeń, ale nawet okazywania sobie czułości! To osoba groteskowa, a jednak znalazła dla siebie przestrzeń w sejmie – wydawałoby się – demokratycznego państwa.

Strasznym jest, że są w Polsce politycy, którzy sprzyjają tego typu postawom. Również niektórzy hierarchowie Kościoła mają na sumieniu grzech mówienia o osobach LGBT+ w sposób prowadzący do agresji, a już na pewno pogardy wobec tej społeczności… Ale winni jesteśmy w jakimś sensie wszyscy, my, Polacy. Za wiele w nas przyzwolenia na wykluczenie, krzywdę. Powinniśmy przeciwstawiać się łamaniu praw człowieka bardziej zdecydowanie. [restrict]

W piosence padają lotnicze komendy: „terrainahead” i „pullup”. Czy jesteśmy jeszcze w stanie zatrzymać tę machinę nienawiści?

Gdybym wiedziała, jak to zrobić, zrobiłabym wszystko, żeby takie działania wdrożyć. Nie mam jednak ani takiej pewności, ani tym bardziej gotowych rozwiązań. Jako artystka mogę robić to, co robię: zadawać pytania i – niekiedy używając drastycznych środków – uzmysławiać niebezpieczeństwo naszego położenia. Te komendy kojarzą się nam przecież z katastrofą smoleńskiego tupolewa, bo wtedy stały się rozpoznawalne. One mają być groźne, przestrzegać, że zaraz się roztrzaskamy.

Mam dysonans. W rozmowie z Jackiem Żakowskim twierdzisz, że „heroizm ci się wyczerpał”, tymczasem nagrałaś najbardziej queerową płytę w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Bijesz w niej na alarm, przestrzegając przed dyskryminacją osób LGBT+, a w dodatku upominasz się o ofiary kościelnej pedofilii.

Jestem zmęczona heroizmem. Wolałabym na tym etapie życia robić co innego, a tymczasem rzeczywiście nagrałam kolejny album, który mówi o prawie do inności i wolności. Sporo we mnie goryczy, co nie zmienia faktu, że jednak to robię.

Moja twórczość jest bardzo mocno osadzona w realiach społeczno-politycznych, choć artysta niekoniecznie musi być aktywistą. Nie wierzę jednak, że w dzisiejszych czasach można uprawiać sztukę apolityczną; nie da zajmować się emocjami, nie odnosząc się do napięć i problemów, przed jakimi stoimy. Nie mam dysonansu: płyta jest prawdziwa, tyle że ja jestem bardzo zmęczona i mam wątpliwości, czy taki wysiłek artystyczny ma sens.

Przeżywam kryzys wiary w sens sztuki, ale on zawsze dopada mnie po skończeniu prac nad albumem. Tym razem jest o tyle silniejszy, że uprawianie sztuki wydaje mi się w jakimś sensie nieuzasadnione w świecie, w którym żyjemy. Jak ma się sztuka do śmierci ludzi na granicy? Do piekła polskich kobiet? Do nienawiści? Do pogardy wobec mniejszości? Do cynizmu władzy? Ale na pewno będę chciała wrócić do komunikowania się przez koncerty, bo wiem, że te piosenki mają moc jednoczącą. Jest mi ona potrzebna i, mam nadzieję, że jest potrzebna także ludziom.

Taką „moc jednoczącą” zobaczyłem w twoim pocałunku z Martą Malikowską (w teledysku do „Jebię to wszystko”). Na podobny performans zdecydowali się ostatnio także Ralph Kamiński i Krzysztof Zalewski. Czy jednak nie są to gesty spóźnione? Britney Spears, Christina Aguilera i Madonna wysłały ten sam sygnał niemal dwie dekady temu.

Mamy teraz w Polsce tak bardzo bolesny i nabrzmiały moment, że nie zastanawiam się „czemu dopiero teraz?”. Cieszę się, że w ogóle. Dla mnie to zresztą nic nowego. Prawo człowieka do inności to temat, o którym mówię od zawsze, wplatając w każdą płytę utwór, symbol czy gest, którym wyrażam solidarność, wsparcie i podziw dla społeczności LGBT+.

Nie spotkałam się jednak wcześniej w polskiej muzyce z bardzo jasnym wyznaniem miłości i pragnień seksualnych, które śpiewałaby kobieta do kobiety. Wydało mi się to potrzebne i chodziło za mną od dawna. Pocałunek z Martą był kluczowy dla wymowy utworu.

Dlaczego trzeba było heteronormatywnej artystki, by w Polsce wreszcie powstał lesbijski love song?

W ostatniej rozmowie z „Repliką” (nr 61, maj/czerwiec 2016 – przyp. red.) mówiłam, że nie trzeba być osobą nieheteronormatywną, żeby znać uczucie wykluczenia. Nie trzeba nią też być, żeby rozumieć tęsknotę za jawną miłością i bezpieczną przestrzenią, jaką ona daje. Nie wiem jednak, dlaczego taki superklarowny utwór wcześniej nie powstał. Wiem, że mnóstwo siły daje mi poruszenie, jakie wywołał, te wszystkie zachwycone głosy lesbijek (choć nie tylko, bo to piosenka wolnościowa, mówiącao miłości otwartej, o komunikowaniu własnych potrzeb; przysposobili ją sobie także moi przyjaciele geje i pary heteronormatywne).

Zagraliśmy ten utwór dwa razy na koncertach i to jest jeszcze inna siła rażenia. Super jest patrzeć na ludzi w każdym wieku, o każdej orientacji, tulących się i skandujących: „Jebię to wszystko!”. To bardzo wyzwalające.

A może to kwestia tego, że właściwie nie mamy w Polsce wyoutowanych muzyków i muzyczek? Gdy myślę o mainstreamie, na myśl przychodzi jedynie Andrzej Piaseczny (od niedawna) i Dimon z Lao Che. Poza tym: pustka.

To dla mnie zastanawiające… Choć jestem jak najdalsza od oceny, z jakiegoś powodu ci ludzie nie znajdują w sobie potrzeby, żeby opowiedzieć o swojej orientacji. Nie wszyscy mają w sobie bezkompromisowość i samoakceptację, które są potrzebne, by się wyoutować. Nie wszyscy też mają taką potrzebę. Na pewno jednak my, osoby heteronormatywne, powinnyśmy być ostatnimi, które będą wywierać w tym temacie naciski, byłoby to bezsensowne i groźne. Natomiast cieszę się bardzo ze wspaniałego coming outu Andrzeja i mam nadzieję, że pójdą za nim kolejni artyści. To ważne, bo osoby z show-biznesu mają wpływ na postawy w społeczeństwie.

W zamykającej płytę „Barbarce” podnosisz – jako druga po Korze i jej „Zabawie w chowanego” – temat pedofilii w Kościele, w czym sekunduje ci Oskar Tuszyński z PRO8L3M-u. Na Zachodzie przestaje dziwić, że Lil Nas X łączy rap z queerem, u nas niedawno zadebiutował Drinu, ale kiedy w Polsce doczekamy się rapera LGBT+, który trafi jak Lil na pierwsze miejsce list przebojów?

W środowisku raperów ważny jest „męski wzorzec”, dlatego strasznie się ucieszyłam, że Oskar tak otwarcie i entuzjastycznie zareagował na moją nieoczywistą propozycję współpracy. Nieoczywistą, bo przekaz „Barbarki” jest wywrotowy, ale też dlatego, że raperzy z zasady nie wykonują tekstów, których sami nie napiszą. I jeszcze dlatego, że mówienie o sobie w formie żeńskiej niekoniecznie musi być proste dla osoby ze sceny hip-hopowej. Tymczasem Oskar fantastycznie te słowa odczytał i ani przez chwilę się nie wahał, sam zresztą twierdził, że to dla niego rodzaj społecznej powinności. Dzięki jego zaangażowaniu szersze grono zainteresowało się tą piosenką – zasięgi raperów są przecież kompletnie nieporównywalne z zasięgami nas, artystów szeroko rozumianej alternatywy. Nie wiem jednak, czy jesteśmy w Polsce gotowi na queerowego rapera. Niesamowitym byłoby pojawienie się queerowej raperki. Trzymam kciuki, żeby takowa się narodziła.

Opór środowiska na razie wydaje się spory. Gdy pojawiło się podejrzenie, że Belmondo może być osobą LGBT+, własny skład wyrzucił go za „złamanie kodeksu”. Z kolei Bedoes, choć popiera równość małżeńską i adopcję, otwarcie mówi, że koledzy po mikrofonie boją się zająć podobne stanowisko, obawiając się odpływu słuchaczy.

Bardzo cenię sobie liryczną twórczość Bedoesa, ale też niesamowity performance dotyczący akceptacji ciała, który zrobili ostatnio z Zuzą Krajewską. To niebanalny, wspaniale bezczelny poeta. Natomiast to, co mówi, nie jest wesołe. Cóż, my wszyscy i wszystkie musimy w temacie tolerancji robić swoje. Z czasem będzie nas więcej.

A czy warto „robić swoje” na każdej antenie? Przed nami festiwal w Opolu i kolejna dyskusja o tym, czy prorównościowy artysta powinien występować w TVP, pośrednio legitymizując politykę informacyjną Jacka Kurskiego.

Uważam się za tolerancyjną osobę, ale nie toleruję TVP. Nie będę legitymizować swoją obecnością stacji, w której jawnie nienawidzi się ludzi i wyraża pogardę dla nich. To bardzo groźne miejsce, w dodatku estetycznie nieakceptowalne. Nie ma tu dla mnie żadnego znaku zapytania.

Może jednak warto się przemóc i zostać „koniem trojańskim”? W ubiegłym roku Mary Spolsky wsparła społeczność LGBT+ ze sceny alternatywnej, a z kolei promowana przez Telewizję Polską Vicky Gabor, zwyciężczyni Eurowizji Junior, wystąpiła później w składance Kayaxu „Music 4 Queers & Queens”.

Nie warto. Nie oceniam niczyich decyzji, każdy ma prawo szukania swojego sposobu, by komunikować się ze światem, natomiast dla mnie wystąpienie w TVP to granica nie do przejścia – ta stacja mnie po prostu odrzuca. I to we wszystkim. Jakość tego, co proponuje, jest nieakceptowalna, a jej propaganda – niebezpieczna. Naprawdę można gdzie indziej znaleźć swoją niszę, czego jestem najlepszym przykładem. Od bardzo wielu lat nie ma mnie w radiu i w telewizji, a jednakowoż rozmawiamy, skądś słyszałeś o mojej płycie.

Wróciłaś nią po 5 latach – przerwa między twoimi albumami nigdy nie była tak długa. Co właściwie zmieniło się w Polsce przez ten czas?

Nie zastanawiam się, ile czasu minęło od mojej ostatniej płyty, mam superuczciwą zasadę, że wydaję album wtedy, kiedy absolutnie muszę, gdy czuję, że mam coś naprawdę istotnego do powiedzenia. Nigdy nie chciałam też, żeby moje płyty były kronikarskim zapisem przemian, jakie nastąpiły w Polsce, bo – mimo wszystko – Polska nie jest dla mnie aż tak inspirująca, jak by się mogło wydawać. Jest na świecie parę innych tematów, które bardziej mnie przewiercają.

To gdzie jest twoje miejsce?

W Polsce, bo jestem Polką; ona nadaje istotny kontekst temu, co robię. Choćbym nie wiem, gdzie była na świecie – a wyjeżdżam często i na długo, żeby wietrzyć głowę – Polska zawsze będzie dla mnie ważna. Ale polskie demony i upiory nie są dominantą tematyki moich piosenek. Tworzę o życiu we wszystkich jego przejawach. Dużo piszę o miłości, która jest dla mnie nieprzemijającą siłą, bez której nie mogłabym żyć. Poza tym interesują mnie sytuacje graniczne, krańcowe i to, jak ludzie przez nie przechodzą. To bliska mi tematyka, bo sama wielokrotnie doświadczyłam totalnych zapaści, a podnoszenie się z nich było bardzo inspirujące. Wierzę, że sztuka może być w takich momentach lekarstwem.

A gdzie jest po tych 5 latach Maria Peszek? Wiem, że mniej krzyczy, a więcej śpiewa, że fl irtuje z rockiem, elektroniką, dubstepem, house’em i rapem. I że wydaje się delikatniejsza niż na poprzednich wydawnictwach.

Delikatniejsza niż na ostatnich dwóch płytach, to na pewno. Delikatność także jest elementem mariopeszkowej tkanki, w której mieści się wiele kolorów i wrażliwych miejsc. „Ave Maria” to historia katastrofy, ale też historia podnoszenia się po katastrofie. Trzeba nam siły przetrwania – jest ona bardzo potrzebna społeczności LGBT+, ale też każdemu z nas, ludzi wrażliwych, poturbowanych pandemią, wydarzeniami w Polsce i na świecie. Wszyscy potrzebujemy dziś światła.

I prądu. Gdy próbowałaś otworzyć warszawską Paradę Równości, na przeszkodzie stanęły bezpieczniki.

Najważniejsze jest dla mnie, że tam byłam. Że utwór przerwała awaria prądu, to sprawa drugorzędna.

A czy równościowy przekaz przebije się do szerokiego odbiorcy? Czy sztuka stanie się katalizatorem zmian w Polsce?

Sztuka jest niezbędnie potrzebna, potrafi prowokować lub wręcz wywoływać zmiany, daje siłę tym, którzy ich dokonują i przynosi nadzieję wątpiącym. Nie wiem natomiast, kiedy ta zmiana przyjdzie. Bardzo chcę wierzyć, że już się zaczęła. Wątpię jednak, by miał to być proces krótki i pokojowy. Nie wyobrażam sobie, by udało się nam poradzić sobie z pogardą, z jaką na co dzień mamy do czynienia, jakąś „rewolucją kwiatów”. Czeka nas mocny i nieprzyjemny czas, ale musimy zacisnąć zęby i robić swoje. Nie ma wyjścia. [/restrict]

Robert Samborski – gej, który nie został księdzem

ROBERTEM SAMBORSKIM, autorem książki „Sakrament obłudy”, gejem, który spędził 6 lat w seminarium duchownym, rozmawia Bartosz Żurawiecki

Foto: Jakub Szafrański

Mówią, że zdecydowana większość kleru to homoseksualiści.

Nieprawda. Widziałem w seminarium, kto się za kim ogląda. Większość zdawała się heteroseksualna. Ci zaś najpewniej homoseksualni święcie wierzyli w to, że homoseksualni nie są. Przodowali też w homofobii, w nienawiści do osób LGBT.

Opisałeś w „Sakramencie obłudy” 6 lat, które spędziłeś w seminarium duchownym. Co cię skłoniło do tych zwierzeń?

Zaczęło się od książki Artura Nowaka „Duchowni o duchownych”, która wyszła w roku 2019. Są w niej historie byłych księży, zakonników, diakonów, w tym także moja. Potem sam usiadłem i zacząłem pisać. Czułem potrzebę zamknięcia tego etapu mojego życia, który kosztował mnie tyle czasu i zdrowia. Pan Artur pokazał to, co napisałem, znajomym z Krytyki Politycznej i oto jest moja książka. [restrict]

W „Sakramencie obłudy” seminarium duchowne to miejsce, w którym nie tylko pierze się młodym mężczyznom mózgi, nie tylko łamie się ich charaktery, ale także, a nawet przede wszystkim, niszczy się ich tożsamość. Zmusza do tego, by nienawidzili samych siebie, zwłaszcza jeśli są inni, np. homoseksualni. Gdy szedłeś do seminarium, byłeś świadom tego, że jesteś gejem?

Kiedy przyszedłem do seminarium, miałem za sobą jedną „przygodę” miłosną. Ale tłumaczyłem to sobie tak, że po prostu tego kogoś bardzo lubię i nic więcej. Że absolutnie nie jest to związane z żadnym pożądaniem. Chociaż było. Lękałem się Boga, bo Bóg chrześcijański jest konstruktem bardzo okrutnym i mściwym, a Biblia mówi o homoseksualizmie z najwyższym obrzydzeniem.

Czyli idąc do seminarium w wieku 19 lat, nie miałeś za sobą żadnych doświadczeń seksualnych?

Nie.

Całkowicie udawało ci się stłumić impulsy, które się w tobie odzywały?

Stłumić tego nigdy nie udaje się całkowicie.

Zracjonalizować?

Tak, to dobre słowo, bo od razu włącza się cała operacja ludzkiego umysłu, który robi wszystko, żeby to sobie wytłumaczyć w „poprawny” sposób. Na przykład: nie interesują mnie kobiety, więc powstaje pytanie – dlaczego? Widocznie Bóg powołuje mnie do kapłaństwa.

Przez całe seminarium też się nic nie zdarzyło?

Nie. Nic. Cały czas wypierałem. Na szczęście nigdy też nie miałem wielkich potrzeb seksualnych. Nie musiałem się więc z tym mocno zmagać, a i tak wiem, ile mnie to kosztowało. To właśnie przez wypieranie swojej seksualności powstają księża pedofi le. Dziecko jest dostępne, dziecko da się zmanipulować, dziecko też ułatwia trwanie w tym wypieraniu, bo się nie odezwie. Jest użyte na zasadzie martwego przedmiotu, jak lalka dmuchana.

Czy chociaż zakochałeś się w kimś, będąc w seminarium?

Tak, zakochałem się dwa razy. Na pierwszym roku moją miłością był Wojtek – piszę o nim w książce – który jednak został po wakacjach przeniesiony do innego seminarium. A za drugim razem to był kolega z rocznika niżej. W obydwu wypadkach wyglądało to tak: szukało się towarzystwa tego kogoś, okazywało mu się sympatię, ze wzajemnością zresztą, jeśli się gdzieś wychodziło, to z nim, jak się rozmawiało, to też głównie z nim, jak się toczyło z kimś wojny – bo klerycy się żrą nieustannie między sobą o byle co – to się miało w nim sojusznika. Ale na tym się kończyło. W takich relacjach jest więc bardzo dużo stłamszonych emocji. Mamy efekt kotła parowego. Te emocje muszą wybuchnąć. To więc, co zaczęło się od dobrej przyjaźni, kończy się kłótnią i nienawiścią.

Seminarium to 6 lat w męskim gronie. Sami faceci, zamknięci w jednych koszarach. Są na siebie skazani. Oglądają się nawzajem, podglądają. Czy wytwarza się między nimi jakaś podskórna erotyczna atmosfera? Czy były w seminarium tajne związki miłosne, seksualne między klerykami, między klerykami a przełożonymi?

Ciężko mi powiedzieć, że nie, ale jednocześnie nie mogę tego potwierdzić, bo to wszystko opiera się na poszlakach. Na przykład jeden z moich kolegów był ulubieńcem pewnego biskupa, który zabierał go na wszystkie uroczystości, trzymał blisko siebie. O jednym z przełożonych mówiło się, że proponował wspólne zjedzenie wafelka zakończone buziakiem. Mieliśmy też profesora prawa kanonicznego, skądinąd strasznego homofoba. Był fanem serialu „Ranczo”, więc na wykładach dowiadywaliśmy się, co tam się zdarzyło w ostatnim odcinku. Ale ten profesor opowiadał też każdemu rocznikowi – wiem to, bo rozmawiałem i ze starszymi, i z młodszymi – historię, jak to miał kiedyś wielkiego przyjaciela i sobie z tym przyjacielem kupili rower tandem, i gdy tylko była okazja, to razem…

Pedałowali?

Zapewne. Dlaczego to wszystko opowiadał? Czemu to miało służyć? Z jakimi tęsknotami, niespełnieniami musiał się zmagać? Raz też podczas pielgrzymki „przyłapałem” w pokoju mojego kolegę z szesnastoletnim synem gospodarzy, u których akurat nocowaliśmy; obaj stali w samych majtkach. Ale czy do czegoś między nimi doszło? Nie wiem. To jest tak – im wyżej ktoś jest w Kościele, tym sobie swobodniej poczyna. To dotyczy i heteroseksualistów, i homoseksualistów. Natomiast klerycy są pod stałą obserwacją i inwigilacją. A i ich przełożeni też przecież nie stoją zbyt wysoko w hierarchii kościelnej. Nadto „oskarżenie” o homoseksualizm było w seminarium najprostszym sposobem, by komuś zaszkodzić. Wystarczyło puścić plotkę, że ten i ten jest pedałem, a władze seminarium natychmiast reagowały histerycznie i oskarżonego wyrzucały.
Kościół opiera się na obłudzie, także obłudzie, z jaką ci, którzy mu służą, postrzegają samych siebie. Mogę więc z całą pewnością powiedzieć, że wysoko postawiony duchowny, który nie musi się już na nic oglądać, który sprowadza sobie ładnych kleryków do apartamentu – taki np. arcybiskup Paetz – nawet uprawiając ewidentny stosunek homoseksualny, dalej będzie wierzył, że nie jest homoseksualistą. To jest ten mechanizm wyparcia, o którym mówiłem wcześniej. Co więcej, niektórzy księża wierzą – choć to niewyobrażalne dla ludzi XXI wieku – że akt seksualny to był atak szatana. Panie Boże, upadłem, ale z twoją pomocą następnym razem zwyciężę. Nawet mogą być z siebie dumni, bo oto stoczyli walkę z szatanem. To jest jedna wielka paranoja.

Wybacz, że podrążę jeszcze temat seksualności, ale ciekawi mnie to jako kogoś, kto nigdy nie był skoszarowany. Jak wyglądała sprawa z masturbacją?

O tym oczywiście się też nie rozmawiało. Kiedyś kolega poszedł do spowiedzi w czasie modlitw porannych, które polegają na medytacji nad Pismem Świętym. W kaplicy byli wszyscy klerycy, cisza totalna, słychać tylko szmer dochodzący z konfesjonału. I nagle spowiednik ryknął na cały głos: „A ONANIZM BYŁ?!”. Notabene, spowiadał się kolega, który potem zwierzył mi się, że po święceniach poszedł do prostytutki i zamówił sobie zabawę z biretem kapłańskim na głowie i w rytm marsza torreadora z „Carmen”. Zwierzył się zresztą nie z żalem czy bólem, ale z ekscytacją, że coś takiego zrobił. Miałem to szczęście, że przez pół seminarium byłem sam w pokoju. Nie musiałem się więc krępować. Ale rzecz jasna spowiadałem się z masturbacji, bo dla Kościoła jest ona grzechem śmiertelnym. Kiedyś jeden z ojców duchowych wymienił nam przeszkody wewnętrzne do tego, by zostać księdzem. Jeśli ktoś odbył jakikolwiek stosunek seksualny przed seminarium, ma obowiązek przyznać się przełożonym i odejść z seminarium. Jeśli komuś się zdarzyło zioło zapalić, tak samo – alkoholu nie wymienił, bo chyba wszyscy księża musieliby pożegnać się z kapłaństwem. Wśród tych przeszkód był też „natarczywy problem z onanizmem”. No to ja z uczciwości poszedłem do tego ojca duchownego na rozmowę i powiedziałem, że chyba mnie ten „natarczywy problem” dotyczy. A on zapytał: „Jak często ci się to zdarza?”. „Raz na tydzień, na 2 tygodnie…”. Odpowiedział: „To nie jest problem, bo niektórzy robią to po 17 razy dziennie”.

Poczułeś ulgę?

Poczułem absurd. To od ilości zależy? Grzech to chyba grzech. Stosunek Kościoła do różnych „problemów” seksualnych, w tym i onanizmu, jest infantylny. Byle o nich nie mówić, tylko po cichutku w konfesjonale. Jak w toalecie – wypróżnić się z tego grzechu, podetrzeć, załatwione, amen.

Z seminarium zostałeś wyrzucony na 6. roku, bo przełożeni doszli do wniosku, że jesteś zbyt wielkim indywidualistą jak na kościelne standardy.

Tak, miesiąc przed święceniami.

A jak długo zajęło ci psychiczne, emocjonalne wyjście z seminarium?

Długo, o wiele za długo, zwłaszcza że musiałem sobie poradzić z tym sam. Odwróciło się ode mnie wielu ludzi, nagle stałem się dla nich bezwartościowy, bo nie byłem księdzem. Zresztą w seminarium cały czas nam wmawiano: bez sutanny jesteś niczym, bez Kościoła jesteś nikim. Wyrzucono mnie w roku 2009. Przez 4,5 roku jeszcze walczyłem, żeby mnie do seminarium przywrócili. Nie miałem innego pomysłu na siebie, całe swoje dotychczasowe życie zbudowałem na seminarium. Wreszcie się otrząsnąłem i powiedziałem sobie, że dalej tak być nie może. Przeszedłem do Kościoła ewangeliczno-augsburskiego. Nie żebym był do niego przekonany, po prostu nie umiałem tak od razu rzucić wiary. Choć już wtedy wierzyłem z dużymi wątpliwościami, ale nawet nie miałem czasu, by się nimi zajmować, bo musiałem walczyć o przetrwanie, o swój byt, imałem się najrozmaitszych prac. W kościele ewangelickim bardzo zachęca się do czytania Biblii. Tak więc sobie tę Biblię po raz szósty w życiu przeczytałem, tylko już w innych warunkach. Jak przeczytałem, to stwierdziłem, że to jest paskudna książka. I pomyślałem, że mam to już gdzieś. Ale zanim to nastąpiło, otarłem się o samobójstwo.

Miałeś próbę samobójczą?

Zerwałem wszystkie kontakty z ludźmi, nawet z tymi, którzy jeszcze chcieli je ze mną utrzymywać. Jeździłem do lasu, próbując sprowokować los, żeby mi się coś stało. Na przykład chodziłem po górach w miejscach, gdzie schodzą lawiny. Albo spałem na terytorium wilków w Borach Dolnośląskich. I właśnie wtedy rzeczywiście spotkałem wilka. Wilk to zwierzę, które ma niesamowity wzrok. Gdy więc na mnie ten wilk popatrzył, to miałem irracjonalne uczucie, że wie, dlaczego ja tu jestem, że rozumie mnie lepiej, niż ja sam siebie rozumiem. To był dla mnie punkt
zwrotny, zafascynowałem się przyrodą. Zobaczyłem, że naprawdę nie jest potrzebny żaden Bóg. Przyroda jest wystarczająco potężną rzeczywistością, ale w przeciwieństwie do bogów jest widzialna, badalna, mierzalna, nie boi się mikroskopu, lupy, wagi, skalpela. A Bóg chrześcijański się boi. Boi się pokazać, jaki jest naprawdę. Ciągle skrywa się za jakimiś tajemnicami: tajemnica Trójcy Świętej – człowiek nigdy tego nie pojmie, tajemnica natury Jezusa Chrystusa, tajemnica eucharystii, tego, siamtego. Przyroda dała mi siłę do ostatecznego odrzucenia wiary. I nowy pomysł na życie. Zdałem maturę z biologii, bo nie zdawałem jej w liceum, i dostałem się na zaoczne studia biologiczne na poznańskim Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza.

Zaakceptowałeś też to, że jesteś gejem?

Tak. Poznałem tam ludzi, którzy pozwolili mi odzyskać ostatni element siebie, który odebrała mi wiara. Owszem, przed samym sobą „przyznałem
się” już wcześniej, ale na zasadzie: OK, jestem gejem i nie mam pomysłu, co z tym zrobić. Tymczasem właśnie na studiach spotkałem chłopaków, którzy żyją otwarcie, w związkach, są świadomi siebie, cieszą się swoją orientacją. Wreszcie miałem z kim o byciu gejem porozmawiać. Oni mnie też zachęcili, żebym podzielił się swoją historią. Mam nadzieję, że pomoże ona innym osobom homoseksualnym tłamszonym przez Kościół. Zacząłem randkować, a że mieszkam w Jeleniej Górze i mam blisko do Czech, to właśnie tam znalazłem chłopaka, z którym się przez jakiś czas spotykałem. I dla którego nauczyłem się szybko czeskiego. Zacząłem nowe życie.

Otwarcie też mówisz, że jesteś ateistą. W Polsce to nawet większa odwaga niż powiedzieć, że jest się gejem.

Musiałem wyleczyć się z wiary, by zobaczyć, kim naprawdę jestem. To nie było łatwe, bo ciężko pozbyć się tego czadu, który został nam wpompowany do głów, zanim jeszcze zaczęliśmy naprawdę myśleć. Dzisiaj jestem wrogiem religii, bo to, co ona robi z osobami LGBT, to jest zbrodnia, po prostu zbrodnia. To odbieranie człowiekowi zdolności kochania.

Nie rozmawialiśmy jeszcze o twojej rodzinie. Jak zareagowała na twój coming out?

Mam tylko rodziców. Nie było to łatwe dla obydwu stron. Ale wiesz, oni musieli najpierw znieść to, że nie zostałem księdzem, potem, że zostałem protestantem, potem, że zostałem ateistą, potem, że założyłem blog, na którym propaguję kult przyrody i piszę o tym, że Jezus Chrystus był niegodziwcemo… Jak już tyle zaakceptowali, to ten homoseksualizm to jest naprawdę drobnostka.

Robercie, a gdyby cię nie wyrzucili z seminarium, to kim byś dzisiaj był?

Jednym z tych nienawidzących siebie księży, których zniszczył Kościół. Zimny pot mnie oblewa na samą myśl. Miałem szczęście, że z tego wyszedłem. [/restrict]

Katarzyna Zillmann – Wyoutowana wioślarka ze srebrnym medalem z Tokio

Z wioślarką KATARZYNĄ ZILLMANN, zdobywczynią srebrnego medalu na tegorocznych igrzyskach w Tokio, o życiu w szafie i o coming oucie na antenie TVP, o pierwszej nastoletniej miłości i o jej obecnej dziewczynie Julii Walczak, a także o piłce nożnej i o religii, rozmawia Mariusz Kurc 

foto Emilia Oksentowicz

Kasia miała dla nas kilka godzin. Najpierw sesja foto. Z fotografką Emilią Oksentowicz i makijażystką Aleksandrą Tomczyk zaprzyjaźniła się po 2 minutach. Pozowała jak urodzona modelka, tryskając energią. Szkoda, że nie mamy miejsca w „Replice”, by pokazać wszystkie miny Kasi! Potem poszliśmy do pobliskiej knajpy na wywiad, który zamiast planowanej niecałej godziny, trwał dwie. Była pierwsza połowa września, ciepło, siedzieliśmy w ogródku, dwa razy przechodnie rozpoznali Kasię – podeszli, gratulowali. A rozmawiało się z Kasią, jak ze starą, dobrą znajomą. Zero ważenia słów, zero kokieterii – błyskawiczne reakcje, szczerość, bezpośredniość i uśmiech. Mimo że wcale nie rozmawialiśmy tylko o wesołych sprawach.

Do nas w redakcji dwie wiadomości przyszły niemal równocześnie – ta o srebrnym medalu dla waszej drużyny, pierwszym dla Polski w Tokio, i ta druga o tym, że w telewizji na żywo pozdrowiłaś swoją dziewczynę, co równało się z coming outem. Był szał.

To były niesamowite dni. Chodziłam na jakimś potrójnym haju. Liczba wiadomości, które zaraz potem zaczęłam dostawać… Siedziałam tam w Tokio i nie spałam w nocy z wrażenia. Nagle pojawiły się artykuły o tym, że prezydent mi jeszcze nie pogratulował – kosmos. Przez ostatnie 5 lat ciężko pracowałam na ten srebrny medal. Na taki rozgłos zwyczajnie nie byłam przygotowana. Gwoli ścisłości o mojej dziewczynie powiedziałam publicznie już kilka dni wcześniej w innym reportażu, ale rozumiem, dlaczego te pozdrowienia miały większą siłę rażenia i poniosły się po całej Polsce – medal to sprawił. Ludzie pisali, że żyją od 40 lat w szafie i że dziękują mi, bo dodałam im otuchy. Z jednej strony dało mi to silnego kopa do działania, a z drugiej przytłoczyło.

Wiem z twoich wywiadów, że masz za sobą, podobnie zresztą jak właściwie wszyscy z nas, ludzi LGBT+, doświadczenie siedzenia w szafie.

Oj, mam.

Opowieść o tym może bardzo pomóc dzisiejszym nastolatkom LGBT+.

Nie miałam żadnych wątpliwości odnośnie do mojej orientacji – to były od zawsze dziewczyny. Jako dziecko oczywiście nie rozkminiałam tego, ale jak tylko zaczęłam dojrzewać, gdzieś w gimnazjum, to stało się jasne.

[restrict]I przeżyłaś pierwszą miłość.

Trwała kilka lat. Zaczęła się, gdy miałam 15 lat. Kurczę, trudno mi o tym mówić, teraz orientuję się, że sama przed sobą tego okresu i tego uczucia tak dokładnie nie analizowałam. Pamiętam strach, że ktoś się o nas dowie – bałam się nie tylko o siebie, ale też o nią. Gdy mówię do szerokiej publiczności, jak przy wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, jestem nastawiona bardziej na pokazanie, że jestem silna, że jest OK, bo chcę normalizować osoby LGBT+ w naszym społeczeństwie – a nie tylko narzekać, jaka to masakra, że panuje straszna homofobia itd. Mam wrażenie, że wtedy, tych 11 lat temu, nieheteronormatywność nie istniała w przestrzeni publicznej tak mocno, jak dziś. To było ciężkie, naprawdę ciężkie. Ta miłość przyszła stopniowo, nie było tak, że sobie nagle powiedziałyśmy: jesteśmy razem. Bez żadnych deklaracji zaczęłyśmy funkcjonować na zasadzie czegoś więcej niż przyjaźni, ale dla całego świata zewnętrznego byłyśmy przyjaciółkami, nie parą. Niesamowite, przepraszam cię, ta historia jakby jest we mnie, a jednocześnie jakbym ją wyparła, nikomu też jej dokładnie nie opowiadałam i myśli mam niepoukładane.

W pewnym momencie dowiedzieli się jej rodzice, tak?

Tak. I była straszna afera. Ja się z jej rodzicami mocno zżyłam, a potem oni dali mi do zrozumienia, że mam się „odstosunkować”, odcięli się. Poczułam wtedy z ich strony…

Homofobię?

Tak to trzeba nazwać, ostrą homofobię, i to bolało.

Przeczytałem, że bardzo wcześnie byłaś samodzielna, mieszkałaś sama.

O tym, co się zadziało w mojej rodzinie, wolałabym szczegółowo nie mówić. Mieliśmy trudne warunki.

Twoi rodzice się rozwiedli?

W szufladkę „dziecko cierpiące przez rozwód rodziców” nie można mnie włożyć. Nie chcę więcej o tym mówić. To wczesne usamodzielnienie się bardzo silnie mnie ukształtowało. Mam głęboko zakodowane, że trzeba sobie samej dawać radę i brać odpowiedzialność, a pieniądze nie spadają z nieba, tylko mogą się pewnego dnia skończyć i można zostać ze strasznym długiem.

Przez pewien czas mieszkałam ze starszym bratem, Markiem. Samo przebywanie z nim też wywarło na mnie wielki wpływ. Był trochę romantykiem i bardzo inteligentnym gościem, nie powiodło mu się w życiu. Z historii miał taką wiedzę, że jak go o cokolwiek pytałam, to po prostu zaczynał opowiadać z głowy.

Mówisz o nim „był”.

Marek zmarł 4 lata temu.

Wioślarstwo zaczęło się dzięki jego synowi.

Tak, on trenował i mnie do tego namówił, zaprowadził pierwszy raz na toruńską przystań. To mnie ukształtowało na kolejne lata. Sport dał mi poczucie celu i stabilności. Kiedy zaczynałam, miałam 14 lat. Ta dziewczyna, moja pierwsza miłość, zdarzyła się niedługo potem. Pytałeś o szafę… Doszło do tego że robiłyśmy wiele rzeczy niezgodnych ze sobą tylko po to, by się wpasować.

Homofobia wpędza nas w takie zachowania.

Ja w pewnym momencie chciałam już z tej szafy wychodzić, a ona nie. Dla mnie było jasne, że jestem i będę lesbijką.

Jak dziś, z perspektywy czasu, patrzysz na tamten okres?

Ukrywanie się skrzywiło mnie, nie ma co przebierać w słowach – skrzywiło mnie mocno i wcale dziś nie twierdzę, że zupełnie z tego wyszłam. Już nie tkwię w szafie, ale tamto doświadczenie siedzi z tyłu głowy. Przyłapuję się np. na tym, że gdy mam powiedzieć słowa „homo”, „gej”, „lesbijka” gdzieś w miejscu publicznym, wśród ludzi, jak teraz, gdy siedzimy w knajpie, to nieraz jakby bezwiednie ściszam głos i samą mnie to denerwuje.

Moje otwieranie się to duża zasługa Julii (Walczak – przyp. red.), mojej dziewczyny, też sportowczyni, kanadyjkarki na światowym poziomie. Dla niej oczywiste było, że o żadnym ukrywaniu się nie ma mowy. Zaraz przedstawiała mnie wszystkim jako swoją dziewczynę, zero barier. Szybko zaprosiła mnie też do swoich rodziców i jak do nich weszłyśmy, to za rękę. Ja miałam 25 lat i wciąż dziwnie się z tym czułam.

Jak człowiek jest zakochany, to miłość go rozpiera i chce ją wykrzyczeć całemu światu, to normalne. Heterycy tak robią naturalnie, a my jesteśmy tresowani, by „się nie obnosić”.

Ja właśnie zaczęłam to tresowanie czuć, jeszcze zanim poznałam Julię, a ona mnie, że tak powiem, „popchnęła” dalej. W 2019 r. wzięłam udział w akcji „Sport przeciw homofobii”, wstawiłam post o tym. Miałam już wielkie poczucie niesprawiedliwości, milczenie mnie coraz bardziej uwierało.

Niektóre osoby LGBT+ mówią: „Ale przecież nie napiszę sobie na czole, że jestem gejem czy lesbijką”. Jasne, nie o to chodzi, by to sobie pisać na czole, ale o to, by funkcjonować na podobnych zasadach, co ludzie hetero.

Dokładnie. Nic więcej. Moje koleżanki z drużyny pozdrawiały swoich mężów czy chłopaków, więc ja pozdrowiłam moją dziewczynę. I nawet nie zwróciłam uwagi, że to było dla TVP, ani tego nie planowałam.

Ale gdybyś siedziała w szafie, to blokada by ci się włączyła.

Dokładnie. Gdybym siedziała w szafie, to w tamtym momencie, mimo tej całej adrenaliny, bym z niej nie wyszła. Mój proces wychodzenia z niej zaczął się kilka lat temu i był stopniowy – przez jakiś czas już o sobie mówiłam, ale jeszcze nie tak otwarcie jak dziś. Dziś już ciężko mnie wbić w ramy heteronormy. Kilka miesięcy temu ktoś mnie zapytał, czy mam chłopaka. Uśmiechnęłam się i zrobiłam zdziwioną minę: „Chłopaka? Serio?”. Jak czujesz się z czymś niepewnie, ludzie to wyczuwają i tym chętniej cię zgnoją, jeśli dasz im okazję. Za to jak jesteś pewna i wiesz, pierś do przodu – to tym chętniej ci przyklasną.

Natomiast trochę zazgrzytało mi, gdy przeczytałam gdzieś nagłówek: „Osoba LGBT+ zdobyła medal dla Polski”. Jasne, jestem LGBT+, ale to ja, Kasia Zillmann i moja osada, zdobyłyśmy ten medal, a nie jakiś awatar LGBT+.

Wiem, skąd się to bierze. Z tego, że wyoutowanych sportowców LGBT jest w Polsce tak niewielu. A właściwie sportowców – to jest zero. Natomiast jeśli chodzi o sportowczynie, to chronologicznie: Karolina Hamer, Jola Ogar-Hill, Katarzyna Skorupa, Agnieszka Jarmolińska i ty piąta. Pięć osób na cały polski świat sportu.

Tak, rozumiem. Bardzo bym sobie i wszystkim życzyła, by coming outów sportowych i niesportowych było jak najwięcej. Słynna nowozelandzka wioślarka Emma Twigg, która wyoutowała się w 2012 r., mówiła, że nie spotkała się z takim „wow” jak ja.

W Nowej Zelandii związki partnerskie są legalne od 2004 r., a równość małżeńska – od 2013.

A no właśnie.

Gdyby usiadła przed tobą teraz 16-letnia Kasia Zillmann…

…byłaby mną kompletnie zszokowana. (śmiech) Nie tylko w podejściu do bycia lesbijką. Sześć lat temu zdobyłam pierwsze, młodzieżowe mistrzostwo świata. To był też pierwszy pieniądz – taki, że dawał przestrzeń do myślenia, że będę mogła trenować i z tego żyć. Strasznie płakałam wtedy ze szczęścia. A teraz jestem dumna z tego srebrnego medalu, zwłaszcza że w ostatnim sezonie nie najlepiej nam szło – ale jednak polepszyłyśmy wynik z Rio, gdzie był brąz. Dodatkowo jestem szczęśliwa, bo mogę też, używając tego zamieszania wokół mnie, zrobić coś dla naszej społeczności. Wiem, jak potrzebne są osoby LGBT+, które są widoczne w mediach. W najśmielszych scenariuszach nie wyobraziłabym sobie tego, co się wydarzyło. Ten cały publiczny coming out jest dla mnie bardzo wyzwalającym doświadczeniem. Mniej się muszę się tłumaczyć z tego, kim jestem. Albo z tego, że mam takie krótkie włosy, atletyczną budowę i nie noszę sukienek. Wiesz, ile razy byłam wypraszana z damskich toalet?

Co?

Mówię ci. Serio, myślą, że jestem facetem. „Przepraszam, ale proszę stąd wyjść” – słyszałam wiele razy i czasem reagowałam tak: „Przepraszam, jestem kobietą, mam cycki pokazać?”. To nie było robione specjalnie, wiem – po prostu odbiegam od utartego obrazu kobiety.

Kto sprawił albo co sprawiło, że zaczęłaś z szafy wychodzić?

Na obozie młodzieżowym w Wałczu, gdzie jest Centralny Ośrodek Sportu dla wioślarzy i gdzie spędzam mnóstwo czasu, byłam z drugą wioślarką w pokoju, Olgą. Ona robiła do mnie podchody – ale nie chciała mnie poderwać, chciała, byśmy się przed sobą wyoutowały. Był jeden wieczór, którego nie zapomnę do końca życia. Siedzimy sobie i Olga nagle mnie pyta, czy oglądałam taki film, bo akurat na którymś kanale leci… Oj, uciekł mi tytuł teraz – o dwóch dziewczynach, francuski, jedna z niebieskimi włosami, i sporo ostrych scen.

„Życie Adeli”!

Tak! Obie ten film widziałyśmy wcześniej – i od razu tak się zgadałyśmy, że już nawet drugi raz go wtedy nie obejrzałyśmy. Olga mi powiedziała, że gdy tak siedzi w komórce cały czas, to pisze ze swoją dziewczyną Claudią, koszykarką. Okazało się, że Claudia, widząc samo moje zdjęcie – które Olga jej pokazała – powiedziała o mnie: „Ta Kasia na bank jest nasza, weź ją pociągnij za język”. (śmiech) No i pociągnęła! To była moja pierwsza interakcja z osobą niehetero poza tamtą miłością. Byłam w szoku. W szoku, że się przed nią wyoutowałam, w szoku, że – jak się dowiedziałam – ona mieszka ze swoją dziewczyną. Wtedy takie rzeczy nie mieściły mi się w głowie.

Miałaś też szczęście do trenera.

O tak. Z trenerem Urbanem trenuję od 2015 r. Kilka lat temu zaprosił mnie na rozmowę, powiedział, że wie, że jestem lesbijką i że wobec niego mogę być sobą, nie ma problemu. To mi bardzo, bardzo pomogło. Zajebiste to było. A mogłam trafić na homofoba, który mógłby mi powiedzieć coś dokładnie odwrotnego.

Dziewczyny z drużyny?

Pływam z nimi od 4 lat. Podoba mi się, że moja orientacja nie jest dla nich tabu, dziewczyny potrafią żartować w fajny sposób. Na przykład kiedy jesteśmy na jakichś zakupach, któraś przymierza bluzkę i rzuca do mnie: „Jak wyglądam? Bo jeśli ci się w niej podobam, to biorę”, i takie tam, wiesz. Nieszkodliwe przepychanki, dogryzamy sobie bez złych intencji. Któraś w jednym z wywiadów powiedziała, że „każdy dzień to dla nas nowa przygoda” – ryłyśmy z tego miesiącami.

Kasiu, a twoja mama?

Przeszczęśliwa jest – płacze za każdym razem, jak mnie widzi. (śmiech) Też trochę ma poczucie, że jest w jakimś matriksie, jak ja. (śmiech) Jestem jej w sumie wdzięczna za swobodę, którą mi dała.

A tata?

To skomplikowane – tata w pewnym momencie nie wziął na klatę pewnych rzeczy, które powinien był wziąć. Miałam mu to za złe. Przez pewien czas mojego dojrzewania go nie było. Teraz wrócił.

Coming out przed rodzicami?

Nie konsultowałam. Gazety zaczęły do nich wydzwaniać z pytaniami, co sądzą o orientacji córki, podczas gdy ja sama z nimi o tym nie gadałam. To znaczy żyłam wobec nich otwarcie i niespecjalnie mnie obchodziło, co sądzą o mojej orientacji. Mogłam sobie na to pozwolić, jestem niezależna.

Jak pojawiły się problemy, mogłam pójść w złą stronę – na szczęście pojawił się sport: wiosła, bieganie, grałam też w piłkę.

W piłkę nożną?

Tak, kocham Arsenal. Premier League śledzę dokładnie, uwielbiam i ekscytuję się każdym transferem.

Przyszło mi do głowy, że nie rozmawialiśmy w ogóle o religii. Dla wielu osób LGBT+ to jest główna przeszkoda w zaakceptowaniu siebie.

Nic ciekawego nie mam na temat religii do powiedzenia. Kwestionowałam te sprawy niemal od początku. Dziś widzę, że to jest zarządzanie ludzkim strachem.

Ślubu w kościele wcale nie chcę zawierać. Chcę ślub cywilny, bo chcę mieć w naszym państwie takie same prawa jak ludzie hetero. Nie mogę słuchać tego pieprzenia, że my chcemy cokolwiek komukolwiek narzucać. Co za absurd! Chcę tylko równych praw. [/restrict]

Nick Sinckler – Wokalista, czarny gej i emigrant w Polsce

O współpracy z Kayah i o domówce z RuPaulem, o coming oucie przed rodzicami, o tym, jak w saunie poznał przyszłego męża Michała Kubasiewicza, o rasizmie i o homofobii oraz o tym, jakie pytanie najczęściej zadają mu Polacy, opowiada NICK SINCKLER, amerykański wokalista, od 14 lat mieszkający w Polsce. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. Joanna Czarnota

„Kochaj różnym być” – zaśpiewałeś z Kayah na tegoroczny Miesiąc Dumy. Trudno o kogoś bardziej wiarygodnego do dawania takich rad – jesteś gejem, jesteś czarny i jesteś emigrantem mieszkającym w Polsce od 14 lat, więc chyba musisz „kochać różnym być”.

(śmiech) Najczęstsze pytanie zadawane mi przez Polaków to oczywiście: „Ale dlaczego przeniosłeś się z Nowego Jorku do Polski?! Dlaczego? Dlaczego?”.

Też o to zapytam, ale najpierw: jak powstała ta piosenka?

W  zeszłym roku, gdy Kayax wydał na Miesiąc Dumy album „Music 4 Queers & Queens”, pomyślałem: „Ach, jak wspaniale!”; i zaraz potem: „Ale chwileczkę – dlaczego mnie na tej płycie nie ma?”. (śmiech) Stwierdziłem, że następnym razem muszę coś zrobić i  zaprosić Kayah, którą przecież znam od lat, do zaśpiewania ze mną.

Śpiewałeś chórki na jej płycie „Skała” z 2009 r., ale teraz to pełnoprawny duet.

Śpiewałem z  Kayah mnóstwo razy na różnych koncertach – „Na językach”, „Fleciki”, „Śpij kochanie, śpij”. Poznałem Kayah w 2008 r. w programie „Fabryka gwiazd”, którego była jurorką.

[restrict]Linie melodyczne i tekst po angielsku do „Kochaj różnym być” napisałem z moim przyjacielem Adamem Josephem, tekst po polsku stworzyli Kayah i mój mąż Michał Kubasiewicz. Muzyka to zasługa Seby Skalskiego i Piotra Zabrodzkiego – i  voilà! To jest piosenka przede wszystkim dla moich kochanych ludzi LGBT, ale też dla wszystkich innych, którzy „odstają” i bywają z różnych przyczyn dyskryminowani.

Podoba mi się to przesłanie, że jesteśmy różni i tak jest dobrze. Problem tylko, byśmy byli również równi.

Wkurzają mnie te negatywne stereotypy – że my to tylko „dziwki” i choroby.

W nas widzą „dziwki” – tak jakby sami przez całe życie seks tylko z jedną osobą uprawiali.

(wybuch śmiechu) Właśnie! Natomiast ja nie mam problemu, by wychodzić do ludzi i im tłumaczyć. Nie ruszają mnie nawet najgłupsze pytania – byle z tego jakaś rozmowa była.

Nick, pochodzisz z Nowego Jorku, tak?

Niedaleko – z  New Jersey. Do Nowego Jorku przeprowadziłem się, gdy miałem 21 lat, po tym jak na drugim roku rzuciłem studia, bo już wiedziałem, że chcę się zajmować aktorstwem i muzyką. Powiedziałem rodzicom, że szkoda pieniędzy i czasu na te studia. Mama trochę oponowała: „Czy ty wiesz, jak trudno było dla naszego pokolenia dostać się na uniwersytet? A teraz ot, tak rzucasz sobie studia?!”. No, cóż, mój tata skończył studia, starszy brat też, a ja nie.

Co studiowałeś?

Biologię morską. To z miłości do delfi nów i  wielorybów, które chciałem ratować. Jestem oczywiście nadal bardzo proekologiczny, ale muzyka przeważyła.

Gdzie dorastałeś?

W 120-tysięcznym mieście 45 minut drogi od Nowego Jorku. W trzeciej klasie podstawówki zacząłem grać na skrzypcach, co znudziło mi się po tygodniu, i przerzuciłem się na saksofon. Na saksofonie dociągnąłem do końca liceum. W Nowym Jorku cały czas bywałem, bo moi dziadkowie mieszkali na Brooklynie. Oboje moi rodzice urodzili się na Brooklynie, natomiast gdyby głębiej sięgnąć, to rodzice mojej mamy pochodzą z Trynidadu, a rodzice mojego taty – dziadek z Barbados, a babcia z Gujany.

Karaiby i Ameryka Południowa.

Tak jest.

A więc masz te, powiedzmy, 13 lat, dorastasz w New Jersey, grasz na saksofonie i… zaczynają ci się podobać chłopcy.

Coś ty! Wcześniej, dużo wcześniej! (śmiech) Pierwszy crush miałem w przedszkolu. Był taki jeden chłopiec, koło którego zawsze chciałem siedzieć. Śliczny był, śliczny. Ja to zawsze wiedziałem, żadnych wątpliwości, żadnego okresu poszukiwań i  żadnych traum. Mój pociąg w  kierunku chłopców był zupełnie naturalny i jasny dla mnie jak słońce. No, ale przyznaję, że akurat w  wieku 13 lat miałem dziewczynę przez kilka tygodni. Już nie pamiętam, jak to wyszło – chyba jednak chciałem sprawdzić, czy może jednak dziewczyny też mnie pociągają. Były niewinne buziaki i ani kroku dalej, bo już wiedziałem, że to nie to.

Rodzicom powiedziałem, dopiero gdy miałem 17 lat i nie sam z siebie, tylko mama mnie zapytała. Sobota, wcześnie rano, jeszcze śpię, mama wchodzi do mnie i mówi, że chce porozmawiać. Od razu wiedziałem, że coś się szykuje. Mama prosto z  mostu, czy wolę chłopaków, czy dziewczyny. Na to ja też prosto z mostu, że chłopaków. Dopytała mnie, czy może jestem trans – to znaczy, czy może chcę być dziewczyną, tak to ujęła. Wyjaśniłem, że jestem chłopcem i podobają mi się chłopcy. „Nie, nie zrujnujesz się na kosmetyki dla mnie, nie czuję się dziewczyną ani nawet nie jestem drag queen”. (śmiech) Tata natomiast przeczytał mój profil na AmericaOnLine i mówi do mnie, że on brzmi trochę gejowsko. Odpowiedziałem, że OK, pozmieniam – i dopisałem: „I am very, very, very gay”, i mówię do taty: „Już, spójrz teraz”. Mój starszy brat dowiedział się wcześniej niż rodzice, bo kiedyś próbowałem poderwać jego kolegę. Przyszedł do nas, był piękny, więc ja od razu: „A czego byś się napił?”, a potem mocniej popłynąłem: „A może chciałbyś masaż? Zdjąłbyś koszulkę? Polecę po olejek”. Nic się nie udało, nawet buziaka nie było.

Traumy nie mam, bo u  nas w  rodzinie już były wcześniej osoby LGBT – moja siostra jest lesbijką, moja kuzynka jest lesbijką. Mama szybko przestawiła się na tryb szukania mi chłopaków i oceniania tych, których przyprowadzałem do domu. Proszona czy nieproszona, od razu mi mówiła, który jej zdaniem jest dla mnie, a który nie jest.

Nick, a jakie miałeś wtedy fascynacje muzyczne?

Whitney Houston (zaczyna śpiewać): How will I know if he really loves me…, dalej: Aretha Franklin, Stevie Wonder, Michael Jackson, Michael McDonald, Céline Dion, George Benson, Chaka Khan, James Brown… Dużo funku, r’n’b – to była moja muza, ale klasyka i jazz też. Do tego muzyka karaibska.

Miałeś uwielbienie dla div?

Oj, tak. Mam nadal. Baby, które się drą, są cudowne! (śmiech)

Ja jeszcze Tinę Turner uwielbiałem.

Och, sorry, Tina, nie wymieniłem cię – oczywiście, że Tina też! (Nick zaczyna śpiewać „What’s Love Got to Do With It”): „You must understand that the touch of your hand makes my pulse react…”.

Więc przeprowadzasz się do Nowego Jorku, jest 2001 r., i śpiewasz chórki u na przykład Billy’ego Portera, dziś wielkiej gwiazdy serialu „Pose”.

Opowiedzieć ci anegdotę? Billy pewnego wieczoru zaprosił mnie na domówkę, siedzieliśmy w pięciu, piliśmy piwo i graliśmy godzinami w  kalambury z  jego kolegami – dwóch z nich już nie pamiętam, a ten trzeci to był RuPaul, który za każdym razem, gdy któryś z nas szedł siku, przypominał, że mamy siadać na sedesie, a nie pryskać po całej toalecie. (śmiech) Generalnie w  Nowym Jorku chciałem zrobić karierę aktorską, a  jednocześnie dostać się do zespołu grającego salsę, merenge albo baciata.

Widzisz chyba sam, że pytanie, co ci przyszło do głowy, by jechać do Polski, samo się nasuwa.

Nowy Jork jest wspaniały, ale tam wszystkiego jest dużo. Śpiewałem chórki, pisałem piosenki, chciałem być frontmanem – i zaświtało mi w głowie, że może powinienem spróbować gdzieś indziej. Wziąłem mapę Europy i wycelowałem – palec padł niedaleko od Monachium. Super! Zwłaszcza, że miałem tam jednego znajomego. I  poleciałem. Mama oczywiście stwierdziła, że chyba chcę od nich uciec, ale to nieprawda, ja po prostu mam w sobie podróżniczego ducha po dziadkach. Babcia raz wstała i stwierdziła, że musi zobaczyć Jerozolimę, kupiła bilet i poleciała. Ja w podobny sposób, tylko że na stałe, w kwietniu 2006 r. wylądowałem w  Monachium. Ten mój znajomy, Marcus, pracował w Sony BMG, więc zaraz pierwszego dnia poznałem Dietera Bohlena.

Tego z Modern Talking?

Tak! Poprosił, bym coś zaśpiewał, spodobało mu się i zapytał, czy mówię po niemiecku. „Jeszcze nie”. On, że szkoda, bo bym mógł śpiewać chórki. Po 3 miesiącach już w miarę mówiłem po niemiecku.

Uogólniając trochę, ludzie, dla których pierwszym językiem jest angielski, nie są chyba często skorzy do nauki języków obcych.

Ja uwielbiam! Mówię po angielsku, po polsku, po niemiecku i  po hiszpańsku. Do tego trochę po francusku, po włosku, po japońsku, po chińsku i po rosyjsku. Kocham uczyć się języków! Szczególnie w Europie to jest fajne, bo tu jest tak, że ledwo przekroczysz granicę, ciach – już ludzie mówią w innym języku. Jaka radość wtedy, jeśli umiesz coś powiedzieć!

Po polsku mówisz rewelacyjnie.

Dziękuję. Bo mówię cały czas – praktyka czyni mistrza. (śmiech) Pamiętam pierwszy raz, gdy śniłem po polsku… A któregoś razu śniła mi się mama, która mówiła: „Nickuś, dokąd ty idziesz, miałeś przecież skosić trawę”, więc ja w tym śnie myślę: „Oj, to chyba jest sen, skoro moja mama nawija po polsku”. Mówię: „Mama, ty po polsku mówisz?”, a ona: „No i co z tego? To jest dziwne?”. (śmiech)

Skąd więc ci się wzięła ta Polska, skoro osiadłeś w Monachium?

Przez chłopaka.

Żartujesz.

Serio. Marcin miał na imię. Poznaliśmy się przez PlanetRomeo. Umówiliśmy się na randkę w Wiedniu, tak się zaczęło. Dla niego po 10 miesiącach w Monachium przeniosłem się do Warszawy. Byliśmy razem 3,5 roku.

A wcześniej miałeś stałego chłopaka?

Nie, tyko randki, randki, randki.

Czyli Polska jest przez miłość.

Tak. (uśmiech) Bardzo mi się podobają polscy chłopcy, bardzo. (śmiech) Są wspaniali i  piękni. Gdy się rozstaliśmy z  Marcinem, to miałem taki moment: „Hmm no i co teraz?”. Nie chciałem wracać, bo to by jakoś oznaczało porażkę – przyznanie się, że mi nie wyszło. Decyzja o zostaniu okazała się super, bo szybko wszystko zaczęło mi się układać. Nawiązałem współpracę z  Natalią Kukulską, Sewerynem Krajewskim, Blue Café i oczywiście z Kayah.

Nick, od początku w Polsce byłeś wyoutowanym gejem. Myślisz, że to ci mogło zaszkodzić? Czy może bez wpływu? A może pomogło?

Nie mam pojęcia i  nie zastanawiałem się nad tym, bo siedzenie w szafi e nigdy nie było dla mnie opcją. Jak występowałem w heteryckich klubach, zdarzało się, że koleś podchodził, zagadywał i w końcu padało pytanie (Nick zaczyna imitować gruby głos heteryka): „Hej, Nick, a jak tam polskie dziewczyny he, he?”. Ja na to, że super, mam cudowne koleżanki, ale wolę polskich chłopaków. „O ho, ho, żartujesz, ho, ho”. Nieraz mi się zdarza, że dziewczyny do mnie zarywają, autograf na niejednym cycku złożyłem – więc oni zakładają, że mam idealne sytuacje do podrywu dziewczyn.

Wracając do coming outu – spójrz, jak Andrzej Piaseczny teraz rozkwita, to jest piękne. Czuć, że w  piosence „Miłość” wyśpiewał swoją prawdę, więc coming out (Nick nachyla się do dyktafonu, jakby chciał mówić wprost do czytelników) – p-o-l-e-c-a-m. Oczywiście, w swoim czasie i jak jesteś na to gotowy_a, ale polecam. Podobnie jak polecam co? M-i-ł-o-ś-ć. (śmiech) Jak się ma takiego Michała jak ja, to PiS niestraszny.

A jak randkowałeś w Polsce, to czułeś się wyjątkowo jako czarny facet?

Czasami wyczuwałem, że koleś chce zaliczyć fantazję – że jestem dla niego rodzajem fetyszu, nie podoba mi się to.

Musiałeś spotkać się w Polsce z rasizmem, prawda?

O, tak. Pierwszy raz – zaraz kilka dni po przyjeździe. Szedłem wieczorem po centrum miasta w nastroju: „O, jak fajnie, jestem w Warszawie!” – i widzę tak z pięciu dresiarzy. Słyszę, jak jeden z  nich mówi: „Zobacz, Murzyn” – nie wiem, jeszcze, co to znaczy, idę dalej. Oni zaczynają coś pokrzykiwać, chyba do mnie. „Wypierdalaj do Afryki!”. Afryka? Africa? W Afryce nigdy nie byłem, ale… to chyba jest do mnie i chyba nie jest dobrze. Zwłaszcza że przyśpieszają kroku. Niewiele myśląc, zwiałem po prostu. Drugi raz, który zapamiętałem, był w Gliwicach, gdzie grałem w musicalu „Hair”. Już wtedy mówiłem po polsku. Zaczepił mnie koleś pod hotelem, zaczął na mnie pluć, choć nie trafi ał. „Co tu robisz w naszym mieście?”. Podjąłem rozmowę. „Dlaczego ma pan ze mną problem”?. Gość zdębiał, że mówię po polsku. Zaczął tłumaczyć, że… zabieram mu robotę. „Czym się pan zajmuje?”. „Budowlanką”. „Ja nie umiem nic budować, nie zabiorę panu pracy”. Było jeszcze, że zabieram polskie kobiety.

Znów strzał kulą w płot.

(śmiech) Wyoutowałem się przed nim i nie uwierzysz, on w  końcu zaczął normalniej się zachowywać, powiedział mi, że nigdy z żadną czarną osobą nie gadał. Zaprosiłem go do hotelowego baru na piwo. Chyba jednego rasisty w Polsce ubyło.

A mikrorasizm?

Typu np., że słyszę, jak dziecko w tramwaju mówi: „Mamo, mamo, zobacz, Murzyn!”? Tak, jasne. Albo wchodzę do spożywczego gdzieś w  małym miasteczku czy na wsi i  widzę, jak wszystkim w środku opadają szczęki. Ja wtedy: „Hejka” – i te otwarte buźki się rozpromieniają.

Wielu Polaków chyba wciąż nie wie, że słowo „Murzyn” nie jest OK.

I jednocześnie nie wiedzą, jakiego użyć. Jak się odważą, pytają mnie, czy „czarny” jest OK. Tak, jest OK. I am a Black American. Ale wiesz, gdybym naprawdę miał problemy z rasizmem w Polsce, to nie siedziałbym tu 14 lat.

Jak się poznaliście z twoim mężem?

W  saunie w  Aquaparku w  Łodzi. Trochę się sobie przyglądaliśmy, aż w końcu zaczęliśmy rozmawiać. Przegadaliśmy kilka godzin – w tej saunie i później już gdzieś indziej też. Michał nie wiedział, kim jestem, i to mi pasowało, dopiero wieczorem zaprosiłem go na mój koncert. Potem wróciłem do Warszawy i zaczęły się kilometrowe SMS-y od niego. (śmiech)

W 2017 r., po 3 latach, wzięliście w Stanach ślub.

Było super! Ślub był na wpół polski, a na wpół karaibski. Mojej rodzinie bardzo podobały się oczepiny i również wszelkie przyśpiewki, po których trzeba się napić. (śmiech)

Nick, a jak PiS doszedł do władzy – nie miałeś myśli, by jednak wyjechać?

Nie. Bo oni właśnie by tego chcieli. Nie, nie, nie – jestem tutaj, tutaj chcę żyć i jestem szczęśliwy z Michałem. I czuję, że jak Kaczyński widzi ludzi takich jak my, szczęśliwych, to budzi się w  nim złość. Równocześnie oni, PiS, dają nam jakieś supermoce – że niby jesteśmy w stanie pozmieniać wszystkie dzieci w szkole na homoseksualne? Ale jak? (śmiech) I są zamknięci na rozmowę, to jest najgorsze.

Śledzisz polską politykę?

Śledzę i smuci mnie, że ciągle musimy wychodzić i  protestować. Gdybym wziął ślub z Polką, to miałbym automatycznie prawo stałego pobytu. A że wziąłem ślub z Polakiem, to wchodzę wciąż w tę „starą” procedurę. Dyskryminacja. Muszę iść do Urzędu ds. Cudzoziemców, składać wciąż dokumenty. „Pani Kasiu, ale ja mam męża Polaka, o, tu jest akt ślubu”. I pani Kasia nawet jest po mojej stronie – przeprasza, że ten dokument jest niestety u nas nieważny. Społeczeństwo polskie jest dużo dalej niż politycy. Nie tylko PiS jest tu winny. PO, która ciągle mówi, że jest z nami… Ale jak jest z nami? Niech to pokażą w czynach, z tym coś słabo. Fajnie, że Trzaskowski był na Paradzie, ale potrzebujemy więcej niż gestów.

Co czułeś, gdy Obama został prezydentem w 2008 r.? I gdy zalegalizowano równość małżeńską na terenie wszystkich stanów w 2015 r.?

Obama, oh my God, you go, girl! Byłem i jestem tak dumny… A co do równości małżeńskiej, u nas walka też trwała latami i nieraz już traciliśmy siły – aż w końcu wywalczyliśmy ją! I teraz w Polsce czuję się tak jak wtedy w Stanach – jest czas walki. Jestem pewny, że wywalczymy też równość w Polsce, tylko pytanie, czy będę już wtedy starym dziadkiem? (śmiech)

A gdybyście mogli z Michałem adoptować dzieci?

Mama mnie o to niedawno pytała, jesteśmy otwarci, zobaczymy. Raz miałem sen, że adoptowaliśmy małą Chinkę i mówiłem do niej po chińsku.

Po albumie śpiewanym po polsku („11 x 11” z 2018 r. – przyp. red.) szykujesz teraz następny?

Tak, ale tym razem po angielsku. W tym roku wydałem dwa single: „Soul Clap” i „Livin’ It Up”, pracuję nad następnymi. Mają być dwie EP-ki: „Groove and Vibes” i „Funky Delight”. Tyle się mówi o słynnym American Dream i ja mam swój American Dream – w Polsce. [/restrict]

Marta Warchoł – Dziennikarka TVN24

Jej urodzinowe zdjęcie z Instagrama, na którym całuje się ze swoją partnerką, rozniosło się lotem błyskawicy po wszystkich mediach. Z MARTĄ WARCHOŁ, dziennikarką TVN24, rozmawia Małgorzata Tarnowska

foto Emilia Oksentowicz

30 czerwca wrzuciłaś na swój Instagram zdjęcie, na którym całujesz się ze swoją partnerką Iwoną Widomską, producentką w TVN. Dodałaś do niego hasztag „#MiesiącDumy”. Fotka błyskawicznie rozeszła się po sieci. Uznano ją za twój coming out. Zaskoczyło cię to?

„Zaskoczyło mnie” to mało powiedziane. Do tej pory nie rozwikłałyśmy zagadki – dlaczego zdjęcie zyskało taką popularność. Nie planowałyśmy tego. Nie ukrywam, że byłyśmy w szoku, tym bardziej że do tej pory naszym życiem nikt się nie interesował.

Jeśli uważnie prześledzi się twój Instagram, to widać, że jest na nim więcej zdjęć świadczących o tym, że stanowicie z Iwoną parę. 14 lutego, na walentynki, napisałaś: „A na walentynki Iwona zabrała mnie do Kielc #LoveIsLove” i dodałaś zdjęcie, na którym się obejmujecie. Jak myślisz, dlaczego właśnie zdjęcie z pocałunkiem stało się viralem?

Może zadziałała magia Miesiąca Dumy, może za rzadko para dziewczyn dzieli się swoją miłością w  mediach społecznościowych. Zakładam, że historia po prostu się klikała. Mam wrażenie, że każdy znany mi portal napisał artykuł o naszym zdjęciu. Wszystkie teksty były życzliwe, choć ich liczba w pewnym momencie nas przerosła. Zdradzę, że nawet chwilami nas to stresowało.

[restrict]Obok pozytywnych głosów pojawiły się sugestie, że działacie pod publikę albo że wasz związek to coś niepoważnego. To stereotyp często odnoszony do kobiecych relacji. Spotkałaś się z nim?

Określanie naszego związku jako czegoś pod publikę byłoby dość zabawne, ponieważ jesteśmy już razem 7 lat. Ale rzeczywiście pojawiło się parę tego typu komentarzy pod zdjęciem. Nie brakowało też stwierdzeń: „Wszystko toleruję, ale po co się z tym obnosić?”, „Nie chciałbym tego widzieć na ulicy” itd. Jeżeli ktoś pisze takie rzeczy, to znaczy, że nie jest tolerancyjny. Skoro są ludzie, którzy nie potrafi ą zrozumieć, że dwie dziewczyny też mogą chodzić za rękę i  też mogą się całować, to oznacza, że jeszcze wiele osób nie chce, żeby pary jednopłciowe cieszyły się taką samą wolnością jak pary hetero.

Czy jako lesbijka spotkałaś się ze stereotypizacją?

Że jestem „za ładna na lesbijkę”? Parę razy zdarzyły się takie teksty, ale ktoś, kto je wypowiadał, chyba chciał nam sprawić komplement. Nigdy się o to nie obrażałam, bo też nikt nie mówił: „Twój wygląd wskazuje na to, że jesteś osobą hetero”. Stereotypy wynikają z niewiedzy na dany temat. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby zobaczyć, że nie ma czegoś takiego jak „stereotypowa lesbijka”.

Jak sobie poradzić z tego typu komentarzami?

Osobiście uważam, że takimi komentarzami nie ma co się przejmować. Ale nie jestem ekspertką i  nie mogę udzielić fachowej rady. Mogę powiedzieć tylko tyle, że od kiedy sobie uświadomiłam, że wolę dziewczyny, nigdy nie chciało mi się z tym ukrywać. Oczywiście nie wyszłam na ulicę i nie zaczęłam krzyczeć: „Ludzie, słuchajcie teraz o  mojej orientacji!”. Gdy poznałam swoją pierwszą dziewczynę, nie widziałam powodów, dla których miałabym to ukrywać. Wszyscy moi znajomi przyjęli to bez większej ekscytacji. Jedyne, co chcieli wiedzieć, to czy jestem szczęśliwa. Podobnie teraz, gdy poznajemy kogoś nowego, wolimy od razu przedstawić się jako para. Nigdy nie żyłam w ukryciu i nigdy nie sądziłam, że ukrywanie się przyniesie coś dobrego – to życie w zgodzie ze sobą daje siłę.

Wiele osób, zwłaszcza pochodzących z mniejszych miast czy wsi, często nie ma wyboru lub musi się liczyć z negatywną reakcją otoczenia.

Od urodzenia żyję w Warszawie, więc nie potrafiłabym postawić siebie w sytuacji młodej osoby żyjącej w mniejszej miejscowości i narażonej na ostracyzm. Chociaż w  naszym kraju dostrzegam dużo homofobii, pod moim zdjęciem pojawiło się wiele komentarzy, które przekonały mnie, że są rzesze osób stojących murem za osobami LGBTQIA+. Wydaje mi się, że warto mówić o swojej orientacji i dać ludziom szansę – zrozumieć i oswoić się z tą myślą. Badania pokazują, że społeczeństwo staje się coraz bardziej tolerancyjne.

Naprawdę wierzysz, że nasz kraj się liberalizuje?

Tak.

Masz na myśli wymiar polityczny czy społeczny?

Społeczny. Politycznego nie chcę oceniać, on jest często podyktowany zimną kalkulacją sondażową.

A nie jako osoba, która zawodowo zajmuje się polityką, tylko jako obywatelka, kobieta, osoba LGBTQA+?

Jako obywatelka… Wiem, jak wygląda moje życie, i  wiem, jak wygląda życie ludzi występujących w materiałach u nas na antenie. Sama nigdy nie doświadczyłam skrajnej homofobii. Zdarza się, że ktoś coś krzyknie na ulicy, ale w ogóle nie zwracam na to uwagi. Może to dlatego, że całe życie wychowywałam się tu, w Warszawie i może żyję w jakiejś bańce. Znam tylko doświadczenia, które zostały mi opowiedziane przez przedstawicieli różnych organizacji i aktywistów.

A jak się odnajdujesz jako lesbijka w środowisku zawodowym?

Wydaje mi się, że jestem w miejscu, w którym powinnam być, w którym mam przyjaciół i znajomych. W telewizji jest pełno ludzi inteligentnych, tolerancyjnych i  otwartych. Moja orientacja nie ma znaczenia w pracy codziennej, gdy czas goni, a do przygotowania są materiały.

Jak wyglądał twój coming out w pracy?

W  zasadzie wszystko wyglądało naturalnie – ani nikogo nie informowałam o  swojej orientacji, ani przed nikim jej nie ukrywałam. Gdy z Iwonką zostałyśmy parą, oczywiście nie od razu powiedziałyśmy o tym wszystkim, ale w miarę upływu czasu po prostu kolejne osoby dowiadywały się o naszym związku.

Czy gdybyś np. rozmawiała z osobą, która zaczyna mówić coś homofobicznego, zainterweniowałabyś? Powiedziałabyś „stop”?

Antena to nie miejsce na dawanie upustu negatywnym emocjom. Jeżeli mój rozmówca zacząłby głosić teksty homofobiczne, rasistowskie czy antysemickie, musiałabym mu przerwać, bo telewizja jest od informowania, a nie siania nienawiści.

Miałaś okazję zainterweniować w taki sposób?

Czasami w  trakcie zdjęć zupełnie obce osoby rzucały komentarze na temat stacji, w  której pracuję. Nie lubię się wypowiadać o hejterach, bo nie zasługują na to, żeby poświęcać im uwagę.

Przejdźmy do bieżącej sytuacji w Polsce. Co sądzisz o tym, co aktualnie dzieje się z wolnością mediów?

Nieistotne jest to, co ja sądzę. Ważne jest to, co sądzi większość społeczeństwa. A patrząc na skalę protestów i wsparcie widzów, widać, że ludzie nie godzą się na to, żeby odebrać im dostęp do rzetelnej informacji. Nie wychodzą na ulicę, bo mają ochotę iść na protest w ciepły, słoneczny weekend. Wychodzą, bo czują, że coś jest im odbierane i po prostu się temu sprzeciwiają.

A jak widzisz przyszłość? Czy sądzisz, że te protesty przyniosą coś więcej niż stworzenie wspólnoty opartej na wyznawanych wartościach – w tym wypadku wolności słowa?

Przez ostatnie lata w ramach pracy byłam na niezliczonej ilości protestów. Wydaje mi się, że presja zawsze ma sens. Protesty to część demokracji i po to ludzie manifestują, żeby to dało jakieś efekty. Nawet jeżeli czasami nie robią wrażenia na lokalnej władzy, to często przykuwają uwagę świata – tak jak ma w przypadku Białorusi.

Chodzisz na Marsze Równości?

Za każdym razem jestem wtedy w pracy.

Nie próbowałaś się urwać?

W przyszłym roku już nie odpuszczę tego wydarzenia.

Postrzegasz Marsze Równości jako narzędzie politycznego nacisku, takie jak protesty, o których mówiłaś?

Marsze nie byłyby w żaden sposób narzędziem politycznym, gdyby nie fakt, że wychodzą tam ludzie, którzy chcą zawalczyć o równe prawa. Przyznanie komuś praw wiąże się z procesem legislacyjnym, zatem i  z  polityką. Nie mówię, że zawsze tak będzie.

Wróćmy do homofobii. Powiedziałaś, że odkąd pamiętasz, nie dotykała cię bezpośrednio. Ale istnieje jeszcze drugi typ homofobii – ta ukryta, systemowa, która przejawia się np. w braku równości małżeńskiej. Czujesz, że to wpływa na twoje życie? Zadowalają cię półśrodki, takie jak np. formalizacja związku za granicą?

Nie satysfakcjonowałby mnie wyjazd i wzięcie ślubu, który potem nie jest respektowany w naszym kraju. Chodzi nie tyle nawet o  kwestię romantyczną, ile pragmatyczną. Praktycznie wróciłybyśmy po ślubie, z podróży poślubnej i tak naprawdę… dalej by było tak, jak jest. Ślub jest wspaniałą ceremonią, ale też niesie za sobą pewne poważne konsekwencje i  zobowiązania. Chciałabym go brać z  całym inwentarzem, a  nie tylko tę przyjemną część. Na co dzień jednak zawsze skupiam się na tym, co możemy zrobić, co mamy dane i ile mamy szczęścia, a nie na tym, co jest nam zabierane.

Czy sytuacja ze zdjęciem jakoś na was wpłynęła? Jesteście rozbawione, zdziwione, silniejsze?

Słowa, które najlepiej opisują tę sytuację, to „totalny rollercoaster”. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to śmieszne, ale w tamtej chwili byłam pewna, że nic w moim życiu już nigdy nie będzie takie samo. Potrzebowałyśmy czasu, żeby zauważyć, że tak naprawdę nie zmieniło się nic. I na powiedzenie sobie, że nie zrobiłyśmy nic złego. Na koniec zadałyśmy sobie pytanie: czy można z tym wszystkim zrobić coś dobrego? Nie wiem jeszcze jak, ale wiem, że się postaramy.

O to właśnie chciałam cię zapytać. Odnalazłaś się w roli osoby, do której osoby LGBTQ+ i ich bliscy zwracają się o wsparcie. Czy ta sytuacja pociągnie za sobą kolejne działania na rzecz społeczności?

Odzywa się do mnie wiele osób w sprawie rozterek w  swoich związkach czy związanych z coming outem przed rodziną, życiem w ukryciu. Nie mogę im nic doradzić, bo nie jestem ekspertką, ale staram się je podnieść na duchu. Opowiedzieć o  swoich doświadczeniach. Na tyle, na ile mogę, będę starać się pomóc i odpisywać każdemu. Od zawsze prowadziłam konto publiczne. Wrzucałam swoje zdjęcia z Iwonką, dołączałyśmy flagi, konto pełniło więc funkcję, jak by to powiedzieć, uświadamiającą. Czy to, co mówię, ma sens?

Jeżeli rozumiesz przez to wykorzystywanie tego, że jesteś osobą publiczną, jako platformy do pokazania wartości, które są dla ciebie ważne, to jak najbardziej.

Trudno mi o sobie mówić, że jestem osobą publiczną. Po prostu zyskałam trochę obserwujących w mediach społecznościowych. Nikt nigdy nie interesował się moim życiem. Zawsze prowadziłyśmy konto z myślą o uświadamianiu ludzi: niech widzą, niech zrozumieją. W  taki sposób walczymy ze stereotypami.

Jak przebiegł twój coming out przed rodziną?

W zasadzie zostałam do niego sprowokowana. W  pewnym momencie mama zaczęła mnie pytać: „Czy ciebie chłopcy w ogóle interesują?”. W końcu, za którymś razem, po prostu odpowiedziałam, że nie. Zwłaszcza że już wtedy byłam w związku z dziewczyną.

Ułatwiła ci zadanie.

Tak. Rodzice potrzebowali chwili, żeby się z tym oswoić. Kiedy rozmawiałam o tym ostatnio z  mamą, podkreśliła, że nie chce, aby teraz określać ją jako „tolerancyjną” lub, co gorsza, „akceptującą”. Rodzina po prostu szanuje to, kim jestem. Zarówno dla rodziców, jak i mojej siostry, wujków i dziadków Iwonka jest po prostu częścią rodziny. W ich oczach, oczywiście pomijając formalny ślub, nie różnimy się od związku mojej siostry, która ma męża.

Wiele osób mogłoby wam pozazdrościć.

Wiem o tym i wiele osób do mnie o tym pisze. Podkreślam jednak, że dałam rodzinie szansę. Mogłam po prostu brnąć w bajkę i powtarzać, że nie spotkałam jeszcze odpowiedniego chłopaka…

…i skupiam się na pracy.

I skupiam się na pracy. Stwierdziłam, jednak że nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Byłam na studiach i miałam pierwszą dziewczynę. To było chyba na trzecim roku, więc miałam wtedy 22-23 lata.

Nie byłaś wyoutowana przez cały okres szkoły.

Uświadomiłam sobie, że jestem lesbijką, dopiero gdy byłam na studiach. Wcześniej, w  szkole wszystkie koleżanki rozglądały się za chłopakiem, więc ja też chciałam chłopaka mieć. Myślałam, że jeśli idę z nim za rękę, to już jest wielka miłość. Dopiero kiedy poznałam na studiach swoją pierwszą dziewczynę, zorientowałam się, że to jednak zupełnie inne uczucie niż te, które żywiłam w liceum czy gimnazjum. Pewnie gdybym dzisiaj była nastolatką, zastanowiłabym się dwa razy nad tym, czy bardziej podobają mi się chłopcy, czy dziewczyny.

Pamiętam, że mówiło się wtedy o homoseksualności – wtedy „homoseksualizmie” – jako zjawisku, które istnieje, ale zazwyczaj jest fazą przejściową.

Nie doświadczyłam nawet czegoś takiego. Wiedziałam, że tacy ludzie istnieją, ale stanowią mniejszość. A jak ja mogłam być w jakiejś mniejszości? Szkoda, że już wtedy nikt mnie nie uświadomił.

Sporo się mówi o zmaganiach z orientacją czy tożsamością w okresie dorastania, a tymczasem są osoby, które zmagają się z tym jeszcze dłużej i czekają na swój moment – aż poczują się na tyle silne, by zrobić coming out i zacząć żyć tak, jak by chciały. Twoja historia jest na tym tle ciekawa.

Każdy musi wyczuć swój moment, poczuć się na tyle pewnie, żeby w końcu światu powiedzieć o sobie. Wiem, że dla wielu osób matura, a potem wyjazd na studia jest szansą na nowy start, na nabranie wiatru w żagle. Ja nie planowałam wyjeżdżać, wszystko, co dobre, znalazłam na miejscu.

Wydajesz się osobą bardzo skupioną na pozytywach. To świadoma strategia?

Tak. Zdecydowanie, staram się myśleć pozytywnie. Czasami wręcz jestem lekkoduchem, przez co bywa, że budzę się z ręką w nocniku. Zatem takie podejście ma swoje plus i minusy. Dzięki temu, jestem mniej zestresowana, ale też mniej przygotowana na sytuacje awaryjne.

Jak się poznałyście z Iwoną?

Poznałyśmy się na Wiertniczej (w siedzibie TVN – przyp. red.), jeszcze w redakcji „Faktów”. Zaczęło się od podchodów, które przerodziły się w związek trwający już 7 lat. Właściwie od początku mieszkamy ze sobą. Teraz nie wyobrażam sobie mieszkania bez Iwonki, która jest moją bratnią duszą. Nigdy nie doświadczyłam takiego poczucia bezpieczeństwa, jak przy niej. Ona twardo stąpa po ziemi, dlatego przy swoim nastawieniu lekkoducha zawsze mogę liczyć na to, że sprowadzi mnie na ziemię.

Pracujecie w jednej branży, która w dodatku przeżywa teraz kryzys. Czy to wpływa na wasze wyobrażenia o przyszłości?

W ogóle w ten sposób nie myślimy. Wierzymy, że wszystko przetrwamy – jako wolne media. Ludzie, nasi widzowie, chcą mieć wybór, więc nikt im go odebrać nie może. Jako para dużo o tym dyskutujemy. Ogólnie lubimy dyskutować o sprawach bieżących i możliwych scenariuszach.

Co macie w najbliższych planach?

W planach mamy urlop, ale to zweryfikuje sytuacja covidowa. Zawsze możemy wziąć samochód i zrobić sobie europejski trip. Mamy podobny styl wypoczywania. Wolimy relaks niż odhaczanie kolejnych zabytków. Myślę, że razem byłybyśmy w stanie zjechać cały świat. [/restrict]