Grzegorz Klimek i Michał Tęblowski – para barberów w pracy i w życiu

W marcu minął rok, od kiedy na mapie Warszawy pojawił się BARBER COUPLE, być może jedyny w Polsce salon barberski prowadzony przez wyoutowaną parę gejów – GRZEGORZA KLIMKA i MICHAŁA TĘBŁOWSKIEGO. Dlaczego były zakonnik i magister prawa zdecydowali się na taki biznes? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Marek Zimakiewicz

Co było pierwsze – biznes czy miłość?

Grzegorz: Zdecydowanie miłość. W styczniu 2025 r. mieliś my szóstą rocznicę związku. Poznaliśmy się na Grindrze. Na początku, wiadomo, myśleliśmy, że to będzie jednorazowe spotkanie, ale szybko okazało się, że zaczyna łączyć nas coś więcej.

Kto pierwszy napisał?

Michał: W dniu, w którym się spotkaliśmy, byłem umówiony na randkę, która ostatecznie się nie odbyła. Zdecydowałem wtedy, że umówię się z pierwszą osobą, która do mnie napisze. No i akurat był to Grzesiek. (śmiech)

G: Wymieniliśmy ze sobą zaledwie trzy zdania i stwierdziliśmy, że chcemy spotkać się na żywo. Przygotowałem dla niego kolację, wyszedłem po niego na przystanek. Majkel mówi, że tym go urzekłem. Randka przeciągnęła się do następnego dnia. (śmiech) A potem zaczęliśmy się spotykać niemal codziennie, bo obaj chyba czuliśmy, że chcemy się lepiej poznać.

M: Po trzech miesiącach zdecydowaliśmy się razem zamieszkać.

Wiem, że poznaliście się w Warszawie. Pochodzicie ze stolicy?

M: Nie. Ja jestem z Nowogardu – to miasto niedaleko Szczecina. Do Warszawy przyjechałem na studia w 2017 r.

G: A ja jestem z Grudziądza. W Warszawie od 2016 r. Przeprowadziłem się dla mojej ówczesnej miłości, ale po półtora roku ten związek się zakończył.

Jak wspominacie dojrzewanie w rodzinnych miejscowościach?

M: Nowogard ma około 17 tys. mieszkańców. Mając około 13 lat, zdałem sobie sprawę, że jestem gejem i czułem, że nie pasuję do tego miejsca. Najgorsze były przerwy lekcyjne, na których słyszałem tylko wyzwiska, popychano mnie, czasem dochodziło do jakichś bójek po szkole. Do tego byłem też „kujonem”, więc to była mieszanka wybuchowa. W czasach gimnazjum patrzyłem tylko na Instagramie na ludzi, którzy dodawali do swoich zdjęć #gej albo #lgbt i strasznie im zazdrościłem, a jednocześnie dawało mi to nadzieję, że gdzieś tam w Polsce są osoby takie jak ja. Żyjąc w tym małym mieście, myślałem tylko o tym, jak z niego uciec. Jedyny pomysł, jaki miałem, to nauka. Wiedziałem, że jeśli powiem rodzicom, że idę do dobrej szkoły, to na pewno mnie puszczą. I udało się! Już na czas liceum przeprowadziłem się do Szczecina i tam chodziłem do szkoły. Pod koniec liceum zaczęły się pierwsze randki, a gejowskie życie w pełnym tego słowa znaczeniu – dopiero na studiach prawniczych w Warszawie.

Grześku, a u ciebie w Grudziądzu jak to wyglądało?

G: Grudziądz to też małe miasto, chociaż jednak sporo większe od Nowogardu. Młodzi ludzie, którzy chcą rozwoju, raczej z niego uciekają. Pochodzę z konserwatywnej rodziny i od dzieciństwa duży wpływ miał na mnie Kościół. Odnalezienie siebie nie przyszło mi więc z łatwością, ale już pod koniec gimnazjum miałem pierwszą relację z chłopakiem. Nie był to związek, jednak relacja na tyle istotna, że do tej pory mamy ze sobą kontakt i czasem się spotykamy.

A Kościół?

G: Nasza rodzina była mocno związana z Kościołem – mama pracowała na plebanii, a ja byłem ministrantem, lektorem, a potem ceremoniarzem, więc środowisko kościelne miało na mnie duży wpływ. Na tyle duże, że tuż po maturze poszedłem do zakonu

Wow.

G: W tamtym czasie Kościół był całym moim życiem. Wiedziałem, że z jednej strony „robię coś złego” w kontekście moich „homoseksualnych żądz”, ale z drugiej strony pchano mnie w stronę kapłaństwa.

Miałeś znajomych księży, którzy wiedzieli o twojej orientacji?

G: Jasne. Kościół doskonale zdaje sobie sprawę, że w jego strukturach jest sporo gejów i że wielu duchownych prowadzi dość aktywne życie seksualne, ale nikt o tym nie mówi głośno. W środowisku kościelnym poznałem wielu gejów, ale też wielu księży, którzy mieli kochanki, dzieci, czy też właśnie kochanków. W trzeciej klasie technikum byłem na kursie ceremoniarza w seminarium w Toruniu i tam poznałem mojego pierwszego chłopaka.

On też był na kursie?

G: Był już klerykiem. Z Grudziądza do Torunia nie jest znowu aż tak daleko, więc spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu po szkole lub przed szkołą. Nie mogliśmy spotykać się w domach, dlatego nasze randki odbywały się na mieście, np. w parku. Po czterech miesiącach takich spotkań on rzucił to seminarium, zaczęliśmy być razem, ale pół roku później, tuż przed moją maturą, rozstaliśmy się.

Mimo tego i tak zdecydowałeś się pójść do zakonu.

G: Chciałem podążać własną drogą, ale w małym mieście to było niemal niemożliwe. Kościół mnie otaczał i czułem strach przed wyłamaniem się z tego schematu. Ta walka trwała nawet w zakonie. Wybrałem Zakon Braci Mniejszych Kapucynów, a dokładnie Klasztor Zakonu w Stalowej Woli. W samym zakonie nic się nie wydarzyło – nie miałem tam żadnych gejowskich doświadczeń. Jedyny „epizod” zdarzył się, kiedy przyjechałem na święta do domu – wtedy miałem mały „hookup”, który utwierdził mnie w przekonaniu, że nie chcę wracać do klasztoru. Spędziłem tam więc niecałe pół roku.

Kiedy rodzice dowiedzieli o waszej orientacji?

M: U mnie to było trochę jak w gejowskim fi lmie – w trakcie pierwszego roku studiów wróciłem do domu na święta i powiedziałem: „Hej, jestem gejem!”. (śmiech) Porozmawiałem z mamą i jej reakcja była: „Domyślałam się”. Potem było trochę ciszy i pytanie: „Ale próbowałeś z dziewczyną? Jesteś tego pewien?”. Wydaje mi się, że moja mama nigdy wcześniej nie miała w swoim otoczeniu osoby homoseksualnej, więc kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. Przeczuwała, ale dopóki nikt o tym nie mówił głośno, można było udawać, że wszystko jest w normie.

G: Moi rodzice dowiedzieli się, gdy miałem 17 lat w najgorszy możliwy sposób. Mama „przyłapała” mnie na oglądaniu porno – i to był, delikatnie mówiąc, koszmar. Bardzo trudna rozmowa, a raczej monolog w stylu: „Może ci się zmieni”, „Oszalałeś?” itp.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Michał Kassin & Jakub Pursa – Bo do tańca trzeba dwóch

Są wielokrotnymi mistrzami świata, Europy i Polski w różnych stylach tańca. W maju Jakub był też finalistą konkursu Mister Polski, a Michał, tańczący z Roksaną Węgiel, zajął II miejsce w XXVII edycji „Tańca z gwiazdami”. Kilka dni później na Instagramie napisali, że są parą. Z JAKUBEM PURSĄ i MICHAŁEM KASSINEM rozmawia Tomasz Piotrowski

fot. Anken Berge

W maju, kilka dni po zakończeniu XXVII edycji Tańca z gwiazdami, napisaliście na Instagramie, że jesteście parą. Poznaliście się właśnie na planie właśnie tego programu?

Jakub Pursa: To była pierwsza próba do „TzG”, która odbyła się na miesiąc przed emisją programu (marzec – przyp. red.) w studio, w którym na co dzień pracuję. Kilka lat temu pracowałem z Roksaną Węgiel przed jej występem na Eurowizji Junior, a potem przy jednym z jej teledysków, więc gdy zobaczyłem ją na korytarzu, od razu zapytałem, z kim tańczy. I wtedy pojawił się on. Stanął w drzwiach, cały na biało. (śmiech)

Michał Kassin: Wyszedłem zza rogu i powiedziałem, że ze mną. To był wczesny ranek, byłem totalnie niewyspany, wstałem lewą nogą, a do tego byłem dość zestresowany. Kojarzyłem Kubę z Instagrama, chociażby z tego, że wrzucał tam treści LGBT+, ale… chyba nawet się nie przedstawiłem.

JP: Tak, nie przedstawiłeś się. Tego samego dnia miałem jeszcze dodatkową pracę w jednym z hoteli, gdzie spotkałem mojego szefa, który jest głównym choreografem „TzG”, i jego zapytałem, jak się nazywa ten gość, z którym Roksana tańczy. A on na to, że mi nie powie! (śmiech) Chyba już wiedział, co się święci. (śmiech) W końcu jednak powiedział i znalazłem Michała na Instagramie. Na początku klasyczne zaczepki – lajkowanie zdjęć, komentowanie. Zazwyczaj to ja czekałem, aż ktoś napisze pierwszy, teraz stwierdziłem, że ch…, zaryzykuję! Napisałem.

Od razu zaiskrzyło?

JP: W sumie poznałem Michała chwilę po tym, jak obiecałem sobie, że teraz stawiam na siebie i nie wchodzę w nowe relacje, więc co prawda to ja napisałem do niego, ale na początku byłem dość ostrożny. Co więcej, zawsze chciałem, żeby mój chłopak był starszy, wyższy, nie był blondynem i nie był tancerzem. No i spójrz na Michała. Tylko to, że nie jest blondynem, się zgadza! (śmiech) Oczywiście, nie skreśliłem tej relacji, ale dopiero po miesiącu uwierzyłem, że może się udać.

MK: Jestem z Trójmiasta, do Warszawy przyjechałem tylko ze względu na program. Dość długo byłem singlem i jadąc do Warszawy, założyłem, że nie będę tam się zakochiwał, tylko że zrobię program i wrócę. Słyszałem dużo negatywnych opinii o chłopakach z Warszawy. U nas w Gdańsku sporo się o tym mówi.

Też mieszkam w Gdańsku, potwierdzam! (śmiech)

MK: Właśnie! Dużo mówi się, że w Warszawie to chłopaki szukają bardziej przelotnych romansów niż długotrwałych relacji. No i co? Ledwo przyjechałem, poznałem Jakuba. Trochę zwątpiłem w moje założenia, ale na początku też trzymałem dystans.

Czemu powiedzieliście o związku dopiero po programie?

JP: Rozważaliśmy, czy zrobić to wcześniej, jednak nie chcieliśmy, żeby to miało jakikolwiek wpływ na wyniki głosowania widzów. Trzeba jednak przyznać, że ze dwa razy pojawiła się myśl, że może nasz coming out pomógłby wygrać Michałowi i Roksanie. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się.

MK: Oprócz najbliższej rodziny niewiele osób wiedziało dotychczas o mojej orientacji. Teraz jednak jestem w związku. Nie chciałem przedstawiać Kuby jako „kolegi”. Chciałem wreszcie żyć otwarcie.

Jak się jednak domyślam, byłeś pewnie też we wcześniejszych relacjach, więc czemu akurat przy Jakubie chciałeś to zmienić?

MK: Ładny jest, to chociaż wstydu nie ma. (śmiech) Nie no, żartuję. Dopiero teraz poczułem się gotowy, a inna sprawa – po „TzG” na moim IG znacznie przybyło obserwujących. Zaczęli się odzywać starzy znajomi, pojawili się nowi. Chyba chciałem też zrobić od razu selekcję. Cieszę się, że jestem dla was ciekawą osobą do obserwowania, ale poznajcie mnie od razu w całości.

Kto pierwszy zaprosił na randkę?

JP: Ja, ale na zasadzie, że…

MK: …że powiedział mi potem, że ją wymusiłem! (śmiech)

JP: Bo tak było! Zacząłeś coś tam jęczeć, że nie znasz Warszawy, że z chęcią byś poznał. No więc co mogłem zrobić? To zresztą okazało się prawdą, bo na krótkim spacerze Michał co chwilę pytał, czy z danego miejsca będzie widać Pałac Kultury.

MK: To było jedyny punkt Warszawy, który pozwalał mi się jakoś w niej odnaleźć. Po tym spotkaniu nasze drogi często się już krzyżowały, bo nawet jak nie byliśmy umówieni, to widywaliśmy się gdzieś na próbach czy mijaliśmy na korytarzu.

Produkcja i uczestnicy TzG wiedzieli o waszym związku?

JP: Dopóki na plan programu nie byli wpuszczani reporterzy, to raczej nie ukrywaliśmy naszej relacji. Z każdym tygodniem coraz śmielej się zachowywaliśmy. Pod koniec chodziliśmy już po studio za rękę. Po finale wszyscy nam gratulowali, mówili, że kibicują. Pełne wsparcie!

Plotkarskie portale często pisały, że ty, Michale, zbliżyłeś się z Roxi, szukano w tym jakiejś relacji romantycznej. Roxi nie była zazdrosna o Jakuba?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Ewa Żyła, piłkarka sędzia piłkarska, i Kasia Kuca, inżynierka budowlana: Windą do nieba

EWA ŻYŁA – piłkarka i sędzia piłkarska, reprezentantka Polski (2004– –2011), sześciokrotna zdobywczyni mistrzostwa Polski i trzykrotna zdobywczyni Pucharu Polski. KASIA KUCA – inżynierka budownictwa i project managerka, działaczka społeczna, prezeska wrocławskiej fundacji Równik Praw. Razem od niedawna prowadzą markę Marry more. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Marek Zimakiewicz

26 lutego br. na stronie akcji „100 dni na związki” przedstawiającej historię nowej queerowej pary każdego dnia dzielącego nas od upływu stu dni kadencji obecnego rzadu, w ciągu ktorych Donald Tusk zobowiązał się zrealizować obietnicę wyborczą i uchwalić ustawę o związkach partnerskich, odsłonił się wpis z waszą historią. Został podchwycony przez media jako coming out, głownie Ewy. Jak się czujecie z tym określeniem – coming out?

Kasia Kuca: Jako osoba działająca aktywistycznie mam świadomość, że coming outy, czyli ofi cjalne „przyznanie się” do swojej orientacji psychoseksualnej czy też tożsamości płciowej, są ważne ze względu na to, że w społeczeństwie brakuje edukacji, ale robienie coming outu kompletnie nie było naszym zamiarem. Chciałyśmy okazać wsparcie dla naszej społeczności. Nie myślałyśmy, że nasza historia odbije się tak głośnym echem.

Ewa Żyła: Nie sądziłyśmy, że zostanie to ubrane w takie kategorie, ale też nie skupiałyśmy się na sobie. Pojęcie „coming outu” musiałoby być ściśle związane z nami – a nam chodziło o środowisko, o nasze wartości i ideę, o to, co rząd nam przyobiecał. „Coming out” to efekt uboczny naszego wsparcia. Ujawniamy się, ale tak naprawdę z czym? Z tym, że niesiemy ideę równości w społeczeństwie? Jeżeli tak ma być, to okej – niech to będzie ujawnianie się. Ale znalazłabym na to chyba inne słowo. Nie czujemy potrzeby bycia na świeczniku. Po prostu żyjemy i funkcjonujemy w społeczeństwie – tylko szkoda, że na innych prawach niż pary heteronormatywne.

Jesteśmy razem blisko rok i czuję, że Ewa jest moją Miłością Życia” – czytamy we wpisie. Zgaduję, że pomysł udziału w akcji był Kasi?

K: Tak! To był mój pomysł. Rozmawiałam z Ewą: „Ewa, słuchaj, jest taka akcja wspierająca ustawę o związkach partnerskich… Wesprzemy? Bo ja nie wiem, czy to w ogóle przejdzie, bo my jesteśmy szarymi ludkami. Oni tam pewnie mają tysiące ludzi i nas nie zauważą”. (śmiech) A tu się okazało, że kilka dni później Jakub i Dawid, organizatorzy całej akcji, wrzucili posta z nami. Wcześniej raczej nie udostępniałyśmy w sieci wspólnych materiałów.

E: Jesteśmy z Kasią razem już prawie rok. Jestem przeszczęśliwa, mając taką osobę w swoim życiu. Istotnie, pomysł wyszedł od Kasi. Kasia działa aktywistycznie, więc udostępnia więcej treści tego typu – edukacyjnych i wspierających. Ja działam sportowo – wcześniej piłkarsko, teraz sędziowsko – i rzadko się w mediach społecznościowych informacjami dotyczącymi mojego życia rodzinnego. Ale jak już poszło, to czemu nie.

Cała rozmowa do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Shandy & Eva – duet na scenie i w życiu

Z SHANDY & EVĄ, parą na scenie muzycznej i w życiu, o homofobii, rasizmie i reakcjach fanów „Ojca Mateusza”, w której główną rolę gra ojciec Ewy Artur Żmijewski, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Zuzanna Szamocka

Duet Shandy & Eva tworzą wokalistka i gitarzystka Ewa Żmijewska (najstarsza córka aktora Artura Żmijewskiego) oraz wokalistka i perkusistka Shandrelica Casper, pochodząca z wyspy Curaçao na Karaibach. Na koncie mają album „Give It a Try” i single, m.in. piosenkę „Tacy sami”, w której sprzeciwiają się nienawiści i dyskryminacji we współczesnym świecie. Ich muzyka oscyluje wokół akustycznego popu, country i jazzu.

Pochodzicie z dwóch rożnych części świata: z Polski i z Karaibów, a do Polski wróciłyście na początku pandemii już jako para. Jak się poznałyście?

Ewa Żmijewska: Rozpoczęłyśmy studia muzyczne w tym samym miejscu i czasie – w koledżu muzycznym w Los Angeles w 2014 r. Miałyśmy bardzo małą grupę wokalną na tym samym roku – same dziewczyny – więc szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Po paru miesiącach zaczęłyśmy tworzyć muzykę i stwierdziłyśmy, że to jest to – że fajnie jest razem śpiewać i że nasze dwa głosy, mimo że są bardzo różne, to brzmią jak jeden głos. Najpierw pojawiła się przyjaźń, potem współpraca zawodowa, a już od 7 lat trwa uczucie.

Shandrelica Casper: Przeprowadziłam się na studia muzyczne do Los Angeles z Curaçao, chociaż początkowo zamierzałam aplikować do Bostonu. Cieszę się, że tak wyszło, bo dzięki temu poznałam Ewę. Zresztą jako osoba pochodząca z gorącego klimatu pewnie i tak nie przetrwałabym zimy w Bostonie. (śmiech)

Jak jako kobiety nieheteronormatywne odebrałyście Los Angeles?

EŻ: To jedno z największych skupisk osób LGBT+ na świecie. Ale też nie jest do końca takie, jak je sobie wyobrażamy. Po obejrzeniu „Th e L Word” spodziewamy się tam zastać te same kawiarnie, tylko przyjaznych ludzi i idyllę. A tak nie jest. Zaskoczyła mnie choćby nietolerancja na tle rasowym. Miałam utopijną wizję Los Angeles jako miejsca, gdzie każdy, bez względu na kolor skóry, może być sobą. Nie jest tak zawsze i nie wszędzie. Oczywiście nie sposób porównywać Los Angeles i polskich miast, ale mimo wszystko – nie jest tam idealnie. My miałyśmy szczęście żyć w bańce. Kiedy zaczęłam się spotykać z Shandy, wszyscy w szkole wiedzieli. Jestem osobą biseksualną, która długo była w związku z chłopakiem. Z dziewczynami zaczęłam się spotykać przed wyjazdem do Los Angeles. SC: Wszyscy wiedzieli, że do siebie pasujemy pod każdym względem, jeszcze zanim same sobie to uświadomiłyśmy. Ludzie powtarzali: „Powinnyście być parą!”, a ja odpowiadałam: „Co? Ja bym z nią nie wytrzymała!”. (śmiech) Powiedzmy, że identyfi kuję się jako osoba queerowa skłaniająca się ku kobietom, chociaż nie wierzę w etykietowanie seksualności, która, jak wiemy, jest płynna.

Wspomniałyście o zetknięciu z amerykańskim rasizmem.

This content is restricted to subscribers

Utwór Window Of Hope (ostatnia, najnowsza produkcja): 

 

Utwór Tacy Sami:

 

IG: @shandy_and_eva

FB: @shandyandevamusic