Agnieszka Ryk, mistrzyni świata w kulturystyce, i jej partnerka Monika Musiał, również kulturystka

Z trenerkami: AGNIESZKĄ RYK – mistrzynią świata w kulturystyce – i jej partnerką MONIKĄ MUSIAŁ rozmawia Małgorzata Büthner-Zawadzka

fot. arch. pryw.

Która z was jest silniejsza? Siłowałyście się kiedyś na rękę?

Agnieszka: Każdy wyobraża sobie, że kobieta, która trenuje kulturystykę, będzie się siłować. Stereotypy! Nie mierzymy tak siły. To, co robimy, to kształtowanie ciała, a może nawet bardziej kształtowanie siebie, swojej duchowości, poprzez treningi. Byłam kiedyś w programie telewizyjnym o silnych kobietach i poproszono mnie, żebym się siłowała z mężczyzną na rękę. Ale ja nie jestem siłaczką! My jesteśmy estetkami, chcemy czegoś więcej.

Trochę was chciałam podpuścić…

Monika: Ha, ha, udało ci się! Wielokrotnie mężczyźni podchodzili do mnie i prosili: „Chodź, posiłujemy się na rękę”. Odpowiadam: „Nie, zróbmy wspólnie trening”.

A już serio: co najbardziej lubicie razem robić?

A i M (chórem): Wszystko!

A: Po prostu znalazły się dwie osoby, które mają podobną pasję, podobne cele, podobnie myślą…

M: Żyją tym samym.

A: Teraz to jest skumulowane, takie bum!

Wyglądacie z jednej strony na parę, która się dobrze zna, a z drugiej na świeżą, która ma miesiąc miodowy.

A: Cały czas za rękę, cały czas się dotykamy.

M: Naszym językiem miłości jest na pewno dotyk. I właśnie ten wspólnie spędzany czas. Kochamy robić wszystko razem. Nie nudzimy się ze sobą.

A: Robimy razem trening aerobowy i czytamy razem książki, jedna czyta na głos. Bardzo często słyszę: ojej, nie można tak ze sobą cały czas.

M: Można. Jak ludzi łączy tyle rzeczy co nas, to można. Ktoś by powiedział: jesteście ze sobą krótko, dziewczyny, 11 miesięcy to naprawdę niewiele. Ale my mamy bardzo fajne fundamenty z naszej poprzedniej relacji, bo przyjaźń to przecież też jest relacja. Mam wrażenie, że nie jestem z Agunią 11 miesięcy, tylko już lata.

Jak długo się właściwie znacie?

M: 6 lat. Poznałyśmy się jako dwie pary, obie miałyśmy wtedy inne partnerki. Od razu fajnie się skumplowałyśmy, poczułyśmy duchową więź, Agunia stała się moim sportowym autorytetem. Nasze związki się rozpadły, a my dalej regularnie się spotykałyśmy.

A: Ale nigdy nie było w tym podtekstu seksualnego. Nawet nie wyobrażałyśmy sobie, że mogłybyśmy być razem. Świetnie spędzałyśmy czas, godzinami gadałyśmy o wszystkim, ale byłyśmy tylko przyjaciółkami. Ja się cieszyłam samotnością, Monia się cieszyła samotnością, nie byłyśmy jeszcze gotowe na nowy związek.

M: No i zdarzył się ten ostatni sylwester. Kolejny, na który zaprosiłam Agunię, ale tym razem pojechała. To było w Borach Tucholskich u mojej przyjaciółki, która ma dom w lesie. Obtańcowałam już wszystkie dziewczyny, została jeszcze Agunia, ale myślałam: odmówi mi…

A: A tu proszę!

M: I w tym tańcu, kiedy ją mocno przytuliłam… nagle jakby Amor w jedną strzelił strzałą i w drugą strzelił: a macie! Naprawdę, to było niesamowite.

A: Jechałam na tego sylwestra z nastawieniem, że po prostu będę się świetnie bawić. Ale jeszcze przed tym tańcem, o 12 złożyłyśmy sobie bardzo podobne życzenia: znajdź kogoś i bądź szczęśliwa.Tak jakbyśmy wysłały gdzieś intencje.

M: Każda z nas wróciła do domu. I ze mną coś się zaczęło dziać, ale powtarzałam sobie: nie, nie, wydaje ci się, Monika. Okazuje się, że Agunia miała podobnie.

A: Dzwoniłam do przyjaciółki: nie wiem, co się ze mną dzieje, przecież to jest coś dziwnego, to niemożliwe.

M:Monika? Nie! (chichoczą obie) Też mówiłam przyjaciółce: muszę się pozbyć tej myśli, my się tylko przyjaźnimy. Ale Agunia zaczęła do mnie coraz częściej pisać, więc postanowiłam: dobra, zbadam teren. Wysłałam SMS-a: znajomi mówią, że byłybyśmy fajną parą, co o tym myślisz? A ona: a co ty o tym myślisz? I tak się zaczęło.

Planujecie wspólną przyszłość? A: Oświadczyłyśmy się sobie nawzajem już chyba ze trzy razy. M: Czekamy właśnie na odbiór zaręczynowej biżuterii, bo nie nazywamy tego obrączkami czy pierścionkami.

A: To będzie konkret: niech wszyscy widzą!

Mieszkacie już razem?

M: Można powiedzieć, że tak. Na dwa domy. A: Jeden dzień u mnie, jeden u Moni.

A czy macie kota, jak każda porządna para lesbijek? (Agnieszka i Monika prawie duszą się ze śmiechu)

A: To znowu jakieś stereotypy! Ale no… trafiłaś. Razem mamy… osiem kotów.

M: Jesteśmy lesbijkami do ósmej potęgi. Ja właściwie uważam się za psiarę, ale jedna z moich poprzednich partnerek chciała kota, potem dawałam dom zastępczy kociakom i tak wyszło, że mam pięć.

A: Czeka nas połączenie stada.

M: I remont mojego mieszkania, pod nas obie.

A: Najważniejsze, że mamy już piękny obraz z naszym zdjęciem do sypialni. (pokazują mi wspaniałe zdjęcie, na którym są nagie i splecione w uścisku)

Co myślicie o ustawie o związkach partnerskich, której projekt został niedawno upubliczniony?

M: Czujemy ogromny żal, że Polska jest jednym z niewielu krajów Unii Europejskiej, w którym nie ma żadnej legalizacji relacji par jednopłciowych. Wiemy, że to tylko związki, nie małżeństwa, ale i tak czekamy na ustawę. Jakakolwiek by nie była, zamierzamy skorzystać.

A o ślubie zagranicą też myślicie?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Aktor Rob Wasiewicz: Niebinara chce grać wszystko

Z ROBEM WASIEWICZEM, osobą aktorską i reżyserską warszawskiego Teatru Studio, rozmawia Krzysztof Tomasik

fot. Marek Zimakiewicz

Przez długi czas określałeś się jako gej, teraz mówisz: „Jestem niebinarą”. Opowiesz, jak do tego doszło?

Najpierw to byłem hetero jak wszyscy, tylko strasznie słabo mi szło. Pamiętam, jak wyoutowałem się przed sobą i zdałem sobie sprawę, że to jest moja droga, jestem gejem. Nazwałem to dla siebie, zaakceptowałem, minęło kilka lat i mogłem o tym powiedzieć rodzinie. Znany schemat, to było trudne, ale i wspaniałe, bla, bla, bla. W pewnym momencie doszło do mnie, że coś mnie uwiera, ileś lat spędziłem, utożsamiając się jako gej, ale cały czas czułem, że coś jest nie tak, że to jest jakiś erzac. No i jakieś 5 lat temu, już nawet nie pamiętam jak, do mnie doszło coś, co się zamknęło w słowie „niebinarny”. Z tym przyszła wolność, która wpasowuje się idealnie między dwoma biegunami i powoduje, że moje ciało ożywa. Czuję, że to jest coś, co mnie określa. Stwarza bardzo dużo przestrzeni, ale też pokrywa się z tym, że nie czuję konkretnej przynależności płciowej. Nie mam dysforycznych sytuacji ze swoim ciałem, nie chciałbym czegoś operacyjnie zmieniać, ale też relacja z moim męskim ciałem nie jest oczywista. Mam kumpli gejów, którzy są zestrojeni z ciałem od początku do końca, więc widzę różnicę.

Niebinarność wpływa na seksualność?

Zacząłem rewidować albo na nowo przechodzić przez pewne założenia, które miałem w głowie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak naprawdę nie spotykam się z kobietami, czy to wynika z pociągu, czy przekonań, które sobie nadałem, przyjmując tożsamość homoseksualną. Czy przypadkiem nie zacząłem powielać pewnych schematów, czy nie mam problemu z uwewnętrznioną mizoginią i tym, co jako mężczyzna homoseksualny przeżyłem wcześniej, odbierając bęcki za to, że jestem femini. Był taki moment, kiedy trzeba było przyznać się przed sobą, np., ile jest we mnie hejtu wobec swojej stereotypowej kobiecości, która przez lata była zwalczana, i czemu ja się jej wstydzę. I wtedy też zrobiła się przestrzeń na nienormatywne relacje w moim życiu, w tym np. z osobami, które nie są cispłciowe. Co ciekawe, kiedy doszło do głosu to, co można nazwać stereotypowo żeńskim pierwiastkiem, przez lata wypieranym, nagle poczułem, że wzmocniła i ośmieliła się też ta stereotypowa męska strona mnie.

To jest wciąż wyzwalające?

W zeszłym roku po raz pierwszy pojawił się u mnie taki moment dziwnego queerowego wkurwu na temat pracy nad swoją tożsamością. Poczułem złość i zmęczenie. Pomyślałem: ja pierdolę, czy to się nigdy nie skończy? Przez lata się bardzo cieszyłem, że odkrywam nowe rzeczy, że odkrywam siebie, odzyskuję siebie, że świat dookoła staje się otwarty, ale to jest niekończąca się tyrka. Jesteśmy w takim przyspieszonym momencie, kiedy dużo rzeczy wypływa, dużo jest nazywanych i normalizowanych. Wiadomo, mamy jeden strzał tutaj na Ziemi, więc głęboko w serduszku chcę się rozwijać i zmieniać tak długo, jak będzie trzeba.

Jak wyglądały początki szukania tożsamości?

Megawcześnie wiedziałem. Wiedziałem, że coś jest „nie tak” i wszyscy wiedzą coś, czego ja nie wiem. Mam takie wspomnienie, kiedy byłem małym chłopcem, mogłem mieć 7–9 lat, ktoś mnie zwyzywał od pedałów. Znałem to słowo, słyszałem je wielokrotnie, ale wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że może to być prawda. Mam 9 lat, stoję pod szkolnym sklepikiem, trzymam w ręku napój Frugo, ktoś krzyczy „pedał”, a mnie oblewa zimny pot, po policzkach płyną łzy i nie mogę złapać oddechu ze strachu, i myślę „to jest prawda, jestem pedałem”. Dopiero w wieku 13–14 lat zacząłem wychodzić ze wstydu i szukać siebie, ale prawdziwą zgodę dałem sobie pewnie dopiero w okolicach 18. roku życia. Wtedy pierwszy raz zakochałem się w chłopaku.

Szczęśliwie? Nieszczęśliwie?

Najgorzej, w artyście! (śmiech) To był piękny, niezwykle romantyczny i poetycki związek na całe życie. Trwał 2 lata. Siedzieliśmy nad jeziorem i śpiewaliśmy „Zielono mi” Osieckiej, ale w końcu się rozpadło, no i potem już „Kto tam u ciebie jest” Osieckiej – tyle że sam. (śmiech) To był oczywiście związek w ukryciu, taki ze zwykłym „kumplem”, jakiego ma każdy chłopak, tyle że ten śpi z tobą w łóżku nago, bo jest strasznym gapą i zapomina założyć piżamę. Okazało się to w jakiejś mierze przełomowe, bo do tego momentu myślałem, że nawet jak będę mieć kiedyś chłopaka, to wszystko będzie w ukryciu, po cichu, na boku, a jeśli założę rodzinę, to z kobietą. Tyle że ja jego pokochałem. Poczułem się zobaczony i kochany taki, jaki jestem, no i wiedziałem, że nie będzie już odwrotu. Dziękuję, Adam.

W liceum miałem też dziewczyny. Z jedną byłem nawet przez 1,5 roku i darzyłem ją wielkim romantycznym uczuciem. Byłem chyba świadomy swego rodzaju oszustwa, nadziei na zmianę siebie tą relacją, ale na pewno też darzyłem ją realnym uczuciem. Zresztą do tej pory bardzo się lubimy i mamy kontakt, po latach związała się z kobietą. (śmiech) Teraz kiedy myślę o partnerze, który mógłby wejść do mojego życia, bo obecnie jestem singlem, chyba najważniejsze byłoby, kim jest ta osoba, a nie ciało, jakie ma.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Kuba Krzyżyński: Zapominam, że żyję z HIV

 

Z okazji Światowego Dnia Walki z AIDS rozmawiamy z KUBĄ KRZYŻYŃSKIM – aktywistą z Londynu, który od 8 lat żyje z HIV. Pracuje w METRO Charity – organizacji charytatywnej działającej na rzecz równości i różnorodności w Anglii. Jak dziś wygląda życie osób z HIV? Gdzie szukać wsparcia po diagnozie i czy nowoczesne terapie pozwalają żyć z HIV równie wygodnie jak przed zakażeniem? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego.  

Jak trafiłeś do Wielkiej Brytanii?

Jestem tu od 17 lat, wyjechałem, mając 22 lata. Najpierw przez 9 lat mieszkałem w Walii, a potem trafiłem do Londynu. Pochodzę z małej wsi między Toruniem a Włocławkiem. Za granicą stałem się większym patriotą, a szczególnie patriotą lokalnym – uwielbiam Kujawy, bardzo dużo czytam na ten temat. Za mną na ścianie (rozmawiamy on-line. Jakub jest w swoim mieszkaniu – przyp. red.) widzisz pewnie talerze z fajansu włocławskiego. Uwielbiam folklor kujawski. W Polsce bywam trzy, czasem dwa razy w roku.

Czemu wyjechałeś?

Był rok 2007. Bezrobocie w Polsce było na wysokim poziomie, a ja wchodziłem w dorosłość. Druga sprawa to oczywiście homofobia – moja rodzinna wieś ma około 500 mieszkańców. Czułem się więc tym “jedynym gejem we wsi”, z której szybko chciałem się wydostać. Wyoutowany byłem tylko w stosunku do najbliższych przyjaciół i to raczej tych ze szkoły średniej, do której chodziłem w Toruniu (18 km od wsi). A trzeci powód wyjazdu to wojsko. Wtedy jeszcze służba wojskowa była obowiązkowa, a ja bardzo nie chciałem tam iść. Moja siostra mieszkała już wtedy w Anglii, więc wybór był prosty. Wyjechałem do siostry, ale już po miesiącu się rozstaliśmy. 

Pokłóciliście się?  

Wyjeżdżając, nie znałem ani słowa po angielsku. Siostra pomogła mi na samym starcie, ale powiedziała, że na tym koniec, dalej mam radzić sobie sam. Wszystkie sprawy urzędowe, bankowe, szukanie pracy… Bez znajomości języka było to niemożliwe. Po miesiącu wyjechałem do Walii, gdzie mieszkał mój przyjaciel Tomek, też gej, którego poznałem jeszcze w Polsce. Zaprosił mnie do siebie, załatwił pracę, dokumenty. Bez niego moja historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.  

Twoja rodzina wiedziała, że jesteś gejem? 

Wtedy? Mam dwie siostry i im powiedziałem o sobie kilka lat przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii. Mój ojciec nie żyje od wielu lat, a mamie powiedziałem późno, dopiero 2 lata temu, gdy miałem 37 lat. To kobieta starej daty, mieszkająca na wsi, zagorzała katoliczka… wiedziałem więc, że nie otrzymam od niej wsparcia. Powiedziałem jej, dopiero gdy zdecydowałem się pokazać Polskę mojemu obecnemu partnerowi, z którym jestem 3,5 roku. Powiedziałem, że przyjeżdżam z przyjacielem, mama na to, że musi nam posłać łóżka… więc wtedy nie było już wyjścia. Powiedziałem, że jesteśmy razem, mam 37 lat i nie zamierzam spać osobno. Nie rozmawialiśmy o tym wiele, ale jakoś to zaakceptowała. A teraz odnoszę czasem wrażenie, że uwielbia mojego partnera bardziej niż mnie! To w dużej mierze jego zasługa, tego, jak serdeczny jest wobec ludzi. Jest Czechem, więc jest w stanie jakoś porozumieć się z mamą.  

W Londynie jesteś aktywistą na rzecz walki z HIV. Przed naszym spotkaniem wspomniałeś mi jednak, że nigdy jeszcze nie mówiłeś w Polsce publicznie o tym, że żyjesz z HIV. Chociaż przybywa osób, które nie boją się o tym mówić – to wciąż w Polsce jest to nieliczna grupa. 

Tu, w Wielkiej Brytanii, wywiady w gazetach i telewizji, mówienie o tym publicznie nie jest dla mnie problemem. Powód jest prosty – moja rodzina już tu nie mieszka. Siostra wróciła do Polski kilka lat temu. Czuję się więc właściwie anonimowo i przed naszą rozmową myślałem o tym, że pewnie gdybym mieszkał dziś w Polsce… Nie wiem, czy byłbym tak “odważnym” aktywistą jak jestem tutaj. Rok temu byłem na konferencji w Warszawie dotyczącej HIV i tam ktoś nagle zapytał, czy udzielę wywiadu, chcą przygotować materiał wideo. Zgodziłem się bez wahania, ale potem długo się zastanawiałem, gdzie to puścili, bo… moja matka wie, że jestem gejem, ale nie wie, że mam HIV.

To na pewno chcesz udzielić tego wywiadu? On może do niej dotrzeć.  

Wiesz, jestem już na tyle zmęczony ukrywaniem tego, że nawet mam nadzieję, że ta rozmowa jakoś do niej dotrze. Będąc gejem, przeżywasz zazwyczaj ogromne męki – siedząc wiele lat w szafie, bojąc się o tym komukolwiek powiedzieć. Potem outujesz się, zaczynasz żyć otwarcie i gdy dowiadujesz się, że masz HIV, trochę znowu do tej szafy trafiasz. Wtedy – gdy już wiesz, jak to jest być wyoutowanym – ta szafa uwiera zdecydowanie bardziej niż wcześniej. Czas więc wyjść zupełnie z szafy nie tylko w UK, ale i w Polsce.

To opowiedz swoją historię. Kiedy zostałeś zdiagnozowany?   

W 2016 r. przeprowadziłem się z Walii do Londynu i w tym samym roku, kilka miesięcy później, zostałem zdiagnozowany. Podobno wielu gejów zakaża się kilka miesięcy po przeprowadzce do stolicy. Ze względu na większe skupisko ludzkie, transmisja wirusa jest zdecydowanie wyższa niż na tak zwanej prowincji. 

W czerwcu 2016 r. przeszedłem badania w kierunku kiły, rzeżączki i HIV. Wszystko wyszło negatywnie. W sierpniu dostałem bardzo wysoką gorączkę i zacząłem odczuwać ogromne osłabienie. Zwalczałem gorączkę lekami, ale wracała. Do tego potliwość. Budziłem się w środku nocy i naprawdę myślałem, że się po prostu posikałem. Wszystko było mokre, prześcieradło można było wyżymać. Zmieniałem pościel, kąpałem się, szedłem spać i… po 45 minutach  budziłem się w tym samym stanie, co wcześniej. Kilka lat później byłem chory na COVID, objawy miałem podobne, ale jednak nieporównywalne z tym, co działo się ze mną po zakażeniu HIV. Wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem, ale to był standardowy przykład walki organizmu z wirusem.  

 

Sprawdź gdzie w Polsce bezpłatnie, anonimowo i bez skierowania można wykonać testy na HIV:

https://aids.gov.pl/pkd/

 

Wiedziałeś już wtedy, że to może wskazywać na HIV?   

Wiedziałem, bo rok wcześniej jeden z moich znajomych miał te same objawy. U niego to skończyło się jeszcze gorzej, bo z powodu gorączki i potliwości totalnie się odwodnił i trafił do szpitala. Dopiero tam przebadali go w kierunku HIV i wszystko stało się jasne. 

Poszedłeś od razu do lekarza? 

Tak. Do kliniki, w której wykonywano badania w kierunku HIV, nie do lekarza rodzinnego. Skierowano mnie zarówno na test natychmiastowy z palca, jak i test z krwi żylnej. I tu uwaga: test natychmiastowy z palca wskazał wynik negatywny – przez to, że do transmisji doszło stosunkowo niewiele wcześniej, test zakażenia nie wykrył. To powtarzam wszędzie – wielu ludzi dzisiaj robi tylko szybkie testy “z palca” i zapomina, że one wykrywają tylko zakażenia, do których doszło ponad 3 miesiące temu. Natomiast badanie na podstawie krwi pobranej z żyły umożliwia wykrycie wirusa już po 2 tygodniach od zakażenia. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, więc po tym szybkim teście z palca wróciłem zadowolony do domu, wykluczyłem sobie najczarniejszy scenariusz i stwierdziłem, że może to jednak zwykła grypa. Po 3 dniach zadzwonił telefon z kliniki z prośbą, żebym przyszedł. Gdyby wszystko było OK, po prostu wysłaliby SMS-a. Ten telefon – już wiedziałem, co oznacza. Prosisz, by powiedzieli ci więcej, żeby nie owijali w bawełnę, ale i tak nic nie powiedzą. Musisz tam iść. Do zakażenia doszło najprawdopodobniej miesiąc lub dwa miesiące wcześniej i dlatego wykazał to dopiero test zrobiony na podstawie krwi pobranej z żyły. Wiedziałem już, że to nie jest koniec życia, że wcale nie muszę pisać testamentu. Chciałem jak najszybciej dostać leki, ale na początku musisz zrobić naprawdę wiele badań. Na HIV jest dziś wiele leków do wyboru, każdy może na nie zareagować inaczej. W moim przypadku dodatkowe badania trwały jeszcze chyba miesiąc, a leki zacząłem brać w październiku. 

Jak na nie zareagowałeś?  

Musiałem je brać dwa razy dziennie – 3 tabletki rano i jedną wieczorem. To i tak było mało, bo w latach 90. ludzie brali dziennie 20 tabletek, ale też już wówczas, gdy zaczynałem terapię w 2016 r., to znałem kolegów, którzy brali tylko jedną tabletkę dziennie. U mnie nie było wtedy takiej możliwości, bo wiremia (ilość wirusów we krwi, które mogą się namnażać – przyp. red.) była zbyt wysoka. Dopiero gdy wiremię miałem na niewykrywalnym poziomie, lekarz zmienił mi terapię na jedną tabletkę dziennie. Niestety po miesiącu okazało się, że stan moich nerek znacznie się pogorszył. Ten lek zmieniliśmy więc na inny – również jedna tabletka dziennie – ale przyjąłem go całkiem dobrze. Jedyny minus – ogromne skoki wagi, przez miesiąc przytyłem 10 kg.

Do dziś bierzesz jedną tabletkę dziennie? 

2,5 roku temu na rynku pojawiły się zastrzyki. To totalnie zmienia życie! Zastrzyki przyjmujesz dużo rzadziej. Wiesz, jak to wiele zmienia, gdy nie musisz codziennie rano otwierać pudełka, które o wszystkim ci przypomina? Nie musisz brać leków na wyjazdy wakacyjne i tłumaczyć się kontroli granicznej co to za leki. Żyjąc z HIV, nie możesz polecieć na przykład do Dubaju – szereg krajów ma takie przepisy i koniec. Jeszcze niedawno dotyczyło to też USA. Mając ze sobą leki – nie ukryjesz tego, ale już przyjmując leki w formie zastrzyków – nikt nie sprawdzi tego, czy żyjesz z wirusem, czy nie. To też znacznie zwiększa też twój komfort życia społecznego. W przypadku tabletek nosisz to opakowanie ze sobą niemal nieustannie. Znajomi widzą, jak łykasz tabletki, albo zauważają je na kuchennym blacie, pytają o nie. Wtedy stajesz pod ścianą i albo kłamiesz, albo jesteś zmuszony powiedzieć im o zakażeniu. Jak to przyjmą? Może jak im powiesz to będą bali się podać ci rękę? Przyjmowanie leków w formie zastrzyków naprawdę o połowę zmniejszyło moje codzienne lęki. 

Zastrzyki można przyjmować od początku terapii?   

Obecnie jest tak, że wiremia musi być na niewykrywalnym poziomie, żeby można było przejść na terapię iniekcyjną, ale powoli są plany w UK, żeby to zmienić. Na początku nie dawali zastrzyków np. osobom w kryzysie bezdomności. Dzisiaj to się zmieniło, bo zauważono, że jednak szczególnie dla takich osób, które nie mają gdzie bezpiecznie przechowywać tabletek, takie zastrzyki to prawdziwy skarb. 

Dużo osób jest dzisiaj na takiej terapii? 

Wciąż mało, bo ludzie boją się, że to nie będzie tak dobrze działało jak tabletki. A ja biorę zastrzyki od ponad 2 lat i wiremia cały czas jest na niewykrywalnym poziomie. Zastrzyki dostaje się w górną część pośladków, po prawej i po lewej stronie. Mnie to boli, ale szczerze? Wolę przeżyć raz na dwa miesiące ból fizyczny, który szybko minie, niż codziennie pamiętać o tabletkach, wozić je wszędzie ze sobą i być zmuszanym do HIV-owego coming outu przez nie. Obecnie czasem zapominam o tym, że żyję z HIV. 

 

Wiem, że to mało istotne, od kogo się zakaziłeś. Jednak dla wielu osób takie świadectwa pozwalają zrozumieć, że badać należy się zawsze i regularnie, jeśli prowadzisz życie seksualne i masz ryzykowne zachowania. Powiesz, jak do tego doszło u ciebie?   

Oczywiście, nie mam problemu z opowiadaniem tej historii. Po roku związku na odległość przeprowadziłem się do mojego ówczesnego chłopaka do Londynu. Niestety wspólne życie zweryfikowało naszą relację i po 4 miesiącach postanowiliśmy się rozstać. Znowu zostałem sam, bez mieszkania. W Londynie mieszkał już wtedy też Tomek, ten, który pomógł mi, gdy zostawiła mnie siostra. Ponownie skorzystałem z jego pomocy. Gdy przyjechałem do niego, to na smutki zaczęliśmy pić alkohol. Od słowa do słowa, Tomek mówi, że nie ma co płakać, tylko od razu iść na seks z innym gościem. Byłem już nieco pijany. Umówił mnie z jednym typkiem. Zgodziłem się. Na 99% to od niego się zakaziłem. 

Powiedziałeś mu? Winisz go?  

Po mojej diagnozie wysłałem mu SMS-a, z sugestią, że powinien się przebadać. Oczywiście zareagował złością i wulgaryzmami. Miesiąc później napisał, że był w klinice i jego wynik też jest pozytywny. Czy go winię? Miałem 31 lat, wiedziałem, że uprawiam seks bez prezerwatywy. Wierzę, że on rzeczywiście nie wiedział, że żyje z HIV, że nie zataił tego przede mną świadomie. Nie ma co szukać winnych. Warto przyjmować PrEP (farmakologiczna profilaktyka przedekspozycyjna – leki antyretrowirusowe, mogące zmniejszyć ryzyko zakażenia HIV nawet o 99% – przyp. Red.) lub zakładać prezerwatywę, ale jeżeli dojdzie jednak do zakażenia – to nie koniec świata. 

Rozumiem, że mieszkałeś wtedy z Tomkiem, więc jemu pierwszemu powiedziałeś o zakażeniu. A inni?  

W październiku tamtego roku leciałem do Polski. Byłem przekonany, że nigdy nie powiem o HIV nikomu w mojej ojczyźnie. Bałem się ogromnie tego stygmatu. Wiedziałem, że szczególnie w mojej małej wsi wiedza o HIV jest znikoma, że mogą się mnie po prostu bać. Przyleciałem, poszedłem wieczorem do siostry. Szwagier postawił na stole wódkę… no i bardzo szybko pękłem. Powiedziałem im o wszystkim. 

Ich reakcje? 

Najbardziej bałem się reakcji szwagra, bo jednak wiesz… to jest taki typowy polski szwagier. (śmiech) Zareagowali jednak OK. Oczywiście nie wiedzieli o HIV prawie nic, pytali, czy umrę.

Często pojawia się stereotypowe, wynikające z niewiedzy przekonanie, że nawet jedzenie tymi samymi sztućcami może spowodować transmisję wirusa. 

Byłem świeżo po diagnozie, więc wciąż miałem bardzo wysoką wiremię, a oni mają dwójkę dzieci, bałem się więc, że będą chcieli mnie od nich odseparować, że nie będą chcieli, żebym korzystał z ich łazienki, czy dadzą mi specjalny kubek i talerz. Nie zrobili tego. Oczywiście podkreślmy – wirusem HIV nie można się zakazić, korzystając z tej samej zastawy stołowej! 

Czemu nie powiedziałeś mamie?  

Ma 69 lat, nie chcę jej stresować. Nie mieszkam na miejscu, codziennie by dzwoniła i pytała, jak się czuję. Chyba wolę zostawić to już dla siebie. Dawniej było inaczej – osoby żyjące z HIV mówiły o tym rodzicom, bo to był wyrok. Żeby się pożegnać przed śmiercią, musieli powiedzieć. Dziś jest inaczej. 

 

Wracając do dnia diagnozy – ty miałeś z kim o tym porozmawiać. Co z osobami, które nie mają nikogo bliskiego wokół?  

Wiem, że w Polsce świetnie działa organizacja Buddy Polska. Jeżeli twój wynik jest pozytywny, możesz zgłosić się do nich z prośbą o darmową i w pełni dyskretną pomoc psychologiczną od osób, który również żyją z HIV. A nie ma nic bardziej wspierającego niż rozmowy właśnie z takimi osobami. Lekarz powie ci o leczeniu, uspokoi, ale… on nie żyje z HIV, nie wie, jak to życie w praktyce wygląda. Tuż po diagnozie, jeszcze w klinice podeszła do mnie osoba pracująca dla organizacji Metro Charity. Zapytała, czy chcę porozmawiać. Nie chciałem. Gdy dowiedziała się, że jestem z Polski, to od razu zareklamowała mi polskojęzyczną grupę mężczyzn, mających seks z mężczyznami, którzy żyją z HIV. Mówiła, że to idealna grupa dla mnie, ale wiesz, co ja pomyślałem? Że jeżeli miałbym z kimś o tym porozmawiać to jak już to z kimś, przy kim czułbym się anonimowo. A Polacy? Są szanse, że znają twoich bliskich i ta informacja trafi do osób, którym nie chcesz o tym mówić. Dostałem od niej ulotkę, wrzuciłem do szuflady i dopiero kilka tygodni później, gdy wpadła mi w rękę – zadzwoniłem i dołączyłem do grupy.   

Jak wyglądają takie spotkania? 

Rozmawiamy o tym, jak wygląda nasze życie. Często mówimy o lekach, o traumach, które przeżywamy. Czasem zapraszamy lekarzy, którzy odpowiadają na nasze pytania, albo sami mówią nam o planowanym wprowadzeniu na rynek nowego leku. Innym razem wychodzimy razem do teatru czy opery. To daje niesamowite poczucie wsparcia i ogranicza nasze codzienne osamotnienie i poczucie wykluczenia.

Jak to się stało, że zacząłeś pracę w Metro Charity?  

Kilka miesięcy po tym, jak dołączyłem do grupy, nasz prowadzący zrezygnował z tej pracy. Przełożeni ni stąd, ni zowąd od razu podbili do mnie – Kuba, ty się świetnie nadajesz, może ty ją dalej poprowadzisz? Byłem totalnie w szoku, bo przecież dopiero co sam przyszedłem tam po pomoc, jak miałem teraz wziąć na barki opiekę nad całą grupą? Zgodziłem się jednak. Zacząłem jako wolontariusz, a niedługo potem zaproponowano mi pracę. Przez 2 lata raz w tygodniu prowadziłem tę grupę. Potem musiałem zrezygnować ze względu na inne obowiązki, a 3 lata temu znalazłem ogłoszenie o pracę właśnie w Metro Charity i wróciłem. Dzisiaj prowadzę grupę dla mężczyzn mających seks z mężczyznami, którzy są imigrantami i uchodźcami. Dodatkowo zajmuję się wnioskami o dotacje i wszelkimi raportami. 

Wydaje się, że geje wiedzą o HIV znacznie więcej niż osoby hetero. Mimo to dalej nawet w naszym środowisku występuje dyskryminacja osób żyjących z HIV. Doświadczasz tego?   

Oczywiście. Stygmatyzacja osób żyjących z HIV jest ogromna. I chyba nie ma żadnego kraju, w którym by jej nie było. Ludzie dalej nie mają wiedzy o tym wirusie. Jako aktywista chodzę więc często na spotkania, chociażby z policją, gdzie uświadamiamy funkcjonariuszy na temat HIV, czy do domów pomocy społecznej, by wytłumaczyć, że pielęgniarki wcale nie muszą zakładać rękawiczek, żeby zajmować się takim podopiecznym. Na takich spotkaniach słyszymy mnóstwo porażających pytań, świadczących o tym, że wiedza jest niewielka, jedna Pani pracująca w szpitalu była na przykład przekonana, że pościel po pacjencie żyjącym z HIV, nawet jeżeli jest tam z zupełnie innych powodów, nie może już zostać wysłana do pralni, ale musi zostać zutylizowana.    

A jak ty osobiście przeżyłeś czy przeżywasz to wykluczenie? 

Najgorzej jest tuż po diagnozie. Chociaż wiesz, że nie umrzesz, to i tak myślisz, że zostaniesz singlem do końca życia, że z nikim nie będziesz uprawiał seksu i zostaje ci tylko położyć się w łóżku i umrzeć. W UK powstał serwis randkowy “Positive Singles” skierowany do osób, które żyją z HIV i szukają drugiej połówki. To pomaga na tym pierwszym etapie odnalezienia się w randkowaniu po diagnozie. Ja przez pierwszy rok od diagnozy nie spotykałem się z nikim. Problemem było to, że moja wiremia długo utrzymywała się na wysokim poziomie. Czekałem ponad 10 miesięcy, zanim stałem się niewykrywalny. To bardzo długo, bo dziś średni czas to około 2-3 miesiące. A przypominam – całkowite zahamowanie namnażania się HIV i obniżenie do niewykrywalnego poziomu wiremii oznacza zerowe ryzyko przeniesienia wirusa. Jest to tak zwana zasada N=N – niewykrywalny równa się niezakaźny.  

Pamiętasz swój pierwszy seks po zakażeniu? 

To była tragedia. Stresowałem się przed tą randką, a w trakcie seksu jeszcze bardziej. Ciągle myślałem o wirusie i chciałem stamtąd uciec. Nie wspominam tego dobrze. 

Powiedziałeś tej osobie przed spotkaniem, że jesteś pozytywny, ale niewykrywalny?  

Nie powiedziałem, bo już nie musiałem. W Anglii i Walii prawo wygląda tak, że rzeczywiście, jeżeli masz wirusa i wiremia jest na wykrywalnym poziomie, to twoim obowiązkiem jest powiadomić o tym osobę, z którą zamierzasz uprawiać seks. W przeciwnym razie możesz trafić nawet do więzienia. Jednak jeśli jesteś niewykrywalny, nikogo nie musisz informować i możesz uprawiać seks bez prezerwatywy. W Szkocji, a także w Polsce prawo wprost nie zauważa zasady N=N. To dodatkowa stygmatyzacja osób żyjących z HIV. Czy jednak mimo tego, że nie musisz mówić o wirusie osobie, z którą masz seks, to czujesz się z tym ok? No nie, i tak mentalnie czujesz taki obowiązek. W moim przypadku, jeżeli chodzi o przygodne, jednorazowe spotkania na seks to nigdy nie mówiłem partnerom seksualnym o zakażaniu. Jeżeli jednak relacja stawała się coraz bardziej romantyczna, to mówiłem tym chłopakom po około 3 miesiącach. To oczywiście nie było dobre rozwiązanie, ale nie miałem tyle odwagi, żeby robić to szybciej. W trakcie tych 3 miesięcy i tak przecież uprawialiśmy seks, więc Ci partnerzy czuli się w jakiś sposób oszukani, szczególnie gdy nie wiedzieli o wirusie zbyt wiele. 

Domyślam się, że nie reagowali zbyt dobrze? 

Jedna sytuacja była wyjątkowa niemiła. Spotkałem się z chłopakiem w pubie i powiedziałem mu, że jestem zakażony, ale nie ma się o co martwić, bo jestem niewykrywalny. Zareagował bardzo źle, bardzo. Uznał, że postawiłem go w bardzo niebezpiecznej sytuacji, powiedział, że nie chce mnie znać. Nie działały żadne tłumaczenia naukowe. Wyszedł bez słowa, już nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Inni reagowali raczej OK, ale zawsze mieli mnóstwo pytań. Tłumaczyłem, proponowałem, że możemy iść razem do kliniki, żeby usłyszeli to od specjalisty. I tu ciekawostka – z jednym z takich chłopaków rzeczywiście poszedłem do lekarza i on w związku z tym, że ze mną sypiał, poprosił o refundowany PrEP (w UK PrEP jest refundowany przez państwo od 2017 roku – przyp. Red.). Lekarz mu odmówił. Powiedział, że jeżeli sypia tylko ze mną, z osobą o niewykrywalnej wiremii, to nie ma przesłanek, by brał PrEP. Mówię o tym, bo to chyba w praktyce obrazuje, jak bardzo potwierdzone jest to medycznie, że niewykrywalna wiremia oznacza, że nie możesz się od takiego partnera zakazić HIV.   

Gdy dziś spotykasz się pierwszy raz z osobą, która jest tuż po diagnozie, co jej mówisz? 

Mówię; chyba wiem, co czujesz. Myślisz, że twoje życie się skończyło. Ale spójrz na mnie – siedzę tu, uśmiecham się, jestem zadowolony ze swojego życia, mam partnera, dzięki nowoczesnej terapii prawie zapominam o tym, że mam HIV… Twoje życie też zaraz będzie tak samo piękne, jak wcześniej.  

/////


Już 4 grudnia o godzinie 20:00 na naszym Instagramie odbędzie się rozmowa LIVE z Kubą Krzyżyńskim, a także Tomkiem Markowskim (okładkowym bohaterem 110. numeru magazynu “Replika”) już dziś serdecznie zapraszamy! 

Aktor Błażej Stencel, prowadzący „Koło fortuny” i jego partner Kamil Krupicz, również aktor

Pierwszy raz w historii TVP jawny gej został gospodarzem programu. Od września br. kultowe „Koło fortuny” prowadzi aktor BŁAŻEJ STENCEL, który od 6 lat jest w związku z KAMILEM KRUPICZEM, również aktorem. W rozmowie Tomasza Piotrowskiego panowie opowiadają, jak się poznali, jak wyglądały ich coming outy i czy telewizja to bezpieczne miejsce pracy dla osób LGBT+

fot. Anken Berge

 

Błażej, w mediach krąży informacja, że to mama zgłosiła twoją kandydaturę do Koła fortuny. Prawda?

Błażej Stencel: Tak! Od lat jej marzeniem było, żebym był w Telewizji Polskiej. Gdy zobaczyła informację o castingu na prowadzących, w tajemnicy wysłała moje nagranie. Akurat skończyłem pracę w teatrze i intensywnie szukałem czegoś nowego. Myślałem dalej o aktorstwie, ale prowadzenie programu TV było też z tyłu głowy.

Ale skąd mama miała twoje nagranie?

BS: Jest moją psychofanką. Rodzice zbierają w domu wszelkie pamiątki ze mną związane – nagrania do castingów, zdjęcia, wycinki z gazet… Mają tego pełno. Kamil może potwierdzić.

Kamil Krupicz: To jest szaleństwo. Całe ściany ku chwale Błażeja, jego zdjęcia wszędzie. A jego pokój jest praktycznie nietknięty, wciąż leżą wszystkie zeszyty ze szkoły, są tam jakieś archiwalne nagrania. Kiedyś to będzie wielkie muzeum Błażeja Stencla! (śmiech) Mama jest w ogóle cudowna. Na wszelkie nasze premiery rodzice zawsze przyjeżdżają i robią np. własnoręcznie minigadżety typu zakładki do książek ze zdjęciem każdego z aktorów. Tyle że te zdjęcia są rozpikselowane i niedopasowane, ale to i tak wszystko ma jakiś urok. Nagranie, które wysłałem mamie, a ona potem do TVP, było sprzed kilku miesięcy. Po wielu tygodniach kolejnych etapów, gdy np. miałem zadania w stylu: „Jesteś na gali rozdania Fryderyków. Zrelacjonuj to wydarzenie!”, byłem nieco przerażony. Jako aktor zawsze dostawałem gotowy tekst do nauczenia, to nigdy nie była taka improwizacja i totalnie mi się to nie spodobało. Ale chyba poszło dobrze, bo jednak zostałem przyjęty do pracy i dopiero wtedy dowiedziałem się, że mam być prowadzącym „Koło fortuny”. Na ofi cjalnym pokazie ramówki TVP dostałem już małe zadanie reporterskie i teraz… bardzo mi się to już podoba! Właściwie chyba nawet bardziej niż aktorstwo. Codziennie coś innego, kontakt z drugim człowiekiem, zupełnie niespodziewany scenariusz… Jest super.

KK: Telewizja krążyła wokół nas już od jakiegoś czasu. Co chwilę ktoś się o któregoś z nas upominał. W trakcie pandemii był np. projekt, który jednak nie wypalił, bo główny sponsor się wycofał, ale niewiele brakowało, a prowadzilibyśmy razem show o metamorfozach rodzinnych ogródków działkowych.

Kołem fortuny się udało i oto mamy pierwszego geja po coming oucie, który prowadzi program w telewizji. I to w Telewizji Polskiej! Mówiłeś o swojej orientacji na castingach?

BS: Nie mówiłem, bo też nie było na to miejsca – nikt o to nie pytał, ale też nie wyobrażam sobie, by nie sprawdzono moich social mediów.

KK: A tam żyjemy zupełnie otwarcie. Wstawiamy różne przepisy kulinarne, nasze codzienne życie, przygody, nagrania z podróży, na których nie ukrywamy tego, że jesteśmy razem. Myślę, że ktoś musiał to oglądać i może to był twój atut w tej rekrutacji? Nowe otwarcie w TVP.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Wybitna aktorka Ewa Szykulska o ukochanym wujku geju i o równości małżeńskiej

Z EWĄ SZYKULSKĄ, aktorką znaną z tak kultowych filmów jak „Dziewczyny do wzięcia”, „Vabank” czy „Seksmisja”, oraz takich spektakli z wątkami LGBT jak „Miss HIV” czy „Grindr”, rozmawia Rafał Dajbor

fot. Katarzyna_Kural-Sadowska

Jest pani aktorką z wyjątkowym szczęściem do kultowych filmów. Grała pani w Dziewczynach do wzięcia (1972), Hydrozagadce (1970), Vabanku (1981) i Seksmisji (1983), w serialach Kariera Nikodema Dyzmy (1979) i 07 zgłoś się (1978, 1981). O którym z tych tytułów najczęściej mowią rozmawiający z panią widzowie?

Spotykam się na co dzień z olbrzymią sympatią ludzi spotykanych przypadkowo na ulicy, w parku, w różnych miejscach. Im jestem bardziej dorosła, tym ta ludzka życzliwość wobec mnie jest dla mnie bardziej namacalna. Są uśmiechy i są rozmowy, na które chętnie przystaję, bo jestem niestety osobą bardzo gadatliwą, wręcz nadużywającą słów, co czasem mnie samą wkurza, ale tak już mam. Ludzie, których spotykam, często mówią „dziękuję pani”. Pytam więc: za co? I słyszę: za całokształt.

A czy pani ma swoją ulubioną rolę?

Mam. Tę, która najbardziej zaważyła na moim życiu zawodowym, czyli w „Dziewczynach do wzięcia”. Rolę wyżebraną, wypłakaną u mojego własnego ówczesnego mężczyzny, czyli Janusza Kondratiuka.

Domyślam się, że nie chciał pani w niej obsadzić, bo zamierzał mieć w obsadzie wyłącznie aktorki niezawodowe? Do dziś w opisach tego filmu można przeczytać o Ewie Szykulskiej idealnie wtopionej między amatorki.

Jasne, chciał wyłącznie nie aktorki. Ta rola nauczyła mnie na planie patrzeć i słuchać. Nie tylko siebie, ale i przede wszystkim ludzi, z którymi gram. I bardzo nie lubię pogardliwego słowa „amatorka” czy „amator”. Czytam czasem słowa moich kolegów wypowiadających się z poczuciem wyższości o aktorach bez studiów aktorskich. Może to zazdrość profesjonalnych profesjonalistów. A ja całe życie jestem amatorką i pasjonatką. Czy pamięta pani moment, w którym pierwszy raz zetknęła się pani ze zjawiskiem homoseksualości? Wychowywałam się w zwyczajnej rodzinie. Bardzo zwyczajnej. Zwyczajnie zwyczajnej. Brat mojego taty był gejem. Mówię o tym, bo chcę. To dla mnie swoistego rodzaju coming out w imieniu innego pokolenia. Zawsze wiedziałam, że w którymś momencie o tym opowiem. Nie mówiłam o tym nie dlatego, że to ukrywałam, tylko dlatego, że nikt po prostu o to nie pytał. Dla mnie Wiesiek, mój stryj, był moim ukochanym wujkiem i moim przyjacielem. To on jako pierwszy prowadził mnie za rękę, bardzo często razem z moją babcią, Leokadią, do teatru, do opery, do muzeów i na wystawy. Być może to on wywołał iskierkę, która sprawiła, że zdawałam do szkoły teatralnej. Wujek Wiesiek uczył się śpiewu u wielkiej Ady Sari, ale przerwała to jego choroba. Był potem urzędnikiem państwowym. I zawsze wielkim nadwrażliwcem, którego bardzo kochałam.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Nie mam czasu na seks” – mówi poseł Marcin Józefaciuk świeżo po coming oucie

Z MARCINEM JÓZEFACIUKIEM, jedynym w obecnym Sejmie posłem wyoutowanym gejem, rozmawia Mateusz Witczak

fot. Artur Rusek fun&run studio

 

Jak układasz skarpetki?

Dzielę na śmierdzące, do noszenia i biegowe.

Biegowe?

Tanie, bezszwowe, w wielgachnej paczce. Kupuję je w jednej z sieci sportowych.

Pytam, bo w tekście dla Wysokich Obcasow określiłeś się mianem zatwardziałego singla, któremu nikt nie będzie układał skarpet w domu.

Jestem już za stary na to, żeby ktoś mi układał skarpety, a przede wszystkim: meblował moje życie. Zaplanowałem je sobie, ale nie zawsze się tego planu trzymam – wiele rzeczy dzieje się w nim szybko, a ja lubię chwytać okazje. Moim byłym partnerom takie podejście przeszkadzało.

Nie czuję potrzeby posiadania kogoś piszesz w tamtym artykule. A bycia z kimś?

„Bycie z kimś”, „posiadanie kogoś” – to semantyka. Chodziło mi o wejście w monogamiczny związek.

Przeszkadza ci monogamia?

W żadnym wypadku!

To co się właściwie stało? Bo puściłeś w Polskę przekaz o dwóch burzliwych relacjach, z których wyszedłeś poobijany.

Byłem wykorzystywany finansowo przez drugą połówkę, co kosztowało mnie mnóstwo nie tylko w sferze finansowej, ale i – może przede wszystkim – emocjonalnej. Zraziłem się na tyle, że nie mam potrzeby wchodzenia w kolejny związek. Temat finansów był i nadal jest problematyczny; jeśli wychodzę gdzieś ze znajomymi, to nie ma opcji, żeby ktoś za mnie zapłacił, natomiast ja za kogoś bardzo chętnie. Wiem z doświadczenia, że może się to przerodzić w niezdrową zależność.

Coming out ogłosiłeś w rozmowie z Plejadą, choć o swojej orientacji mówiłeś wcześniej na łamach Newsweeka czy Gazety Wyborczej. Czemu wówczas temat nie wybrzmiał?

Bo tylko go sygnalizowałem. Kiedy w „Newsweeku” rozmawialiśmy ze Sławomirem Broniarzem (prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego – przyp. red.) i Dorotą Łobodą (posłanka KO – przyp. red.) o Tęczowych Piątkach, powiedziałem na przykład, że u mnie w szkole dyrektor jest gejem i nie wyobrażam sobie, żeby nie wspierał on społeczności LGBT+.

Dyrektorem w twojej szkole byłeś ty.

No właśnie! Ale nikt tego wtedy nie wyłapał.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Tomasz Markowski: Refluks, na który choruję, bardziej uprzykrza mi życie niż HIV

Z TOMASZEM MARKOWSKIM, aktywistą na rzecz walki z HIV/AIDS, uczestnikiem kampanii społecznej „Żyję z HIV”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Jacek Sikorski

Ludzi, którzy w Polsce publicznie powiedzieli, że żyją z HIV pod nazwiskiem i ze zdjęciem można policzyć na palcach. To najdobitniej pokazuje, z jaką stygmatyzacją nadal wiąże się HIV/AIDS. Ty jesteś jednym z tej garstki publicznie wyoutowanych. Od października zeszłego roku prowadzisz na Instagramie profil Pozytywnie o HIV, a teraz, w czerwcu, wziąłeś udział w kampanii społecznej Żyję z HIV. Jak zostałeś aktywistą?

Miałem kilka etapów akceptacji swojego zakażenia HIV: od chęci nabywania wiedzy, w której miałem spore braki, poprzez terapię, aż po założenie kanału edukacyjnego na IG. A jednym z etapów było nadanie mojemu wirusowi imienia.

Imienia?

Tak. Chciałem go spersonifi kować i jakoś polubić albo przynajmniej przestać uważać go za wroga. Mam z nim żyć do końca życia, więc byłoby kiepsko, gdyby to była relacja antagonistyczna, prawda? Wolałbym się z nim zaprzyjaźnić. I tak się stało, nadanie imienia zadziałało. Wtedy poczułem, że okej, jest dobrze, ale brakuje mi jeszcze kropki nad i – uznałem, że ostatecznym etapem akceptacji powinno być założenie kont w mediach społecznościowych i mówienie głośno o tym, jak to jest żyć z HIV. Po pierwsze: mówienie o swoich osobistych doświadczeniach, czyli jakby mój drugi coming out (po tym gejowskim), a po drugie: edukowanie innych. Moja motywacja była zarówno egoistyczna, bo ja tego potrzebowałem, jak i altruistyczna – stała za nią chęć niesienia pomocy innym.

A możesz powiedzieć, jak nazwałeś swojego wirusa? Czy jest to zbyt intymne pytanie? Tak, tak, mogę. Ebenezer.

Ebenezer? Tak jak w „Opowieści wigilijnej”.

Jak wpadłeś na to imię? Bardzo lubię „Opowieść wigilijną” i pamiętam dobrze, że kiedy czytałem tę książkę po raz pierwszy jako chłopiec, właśnie ta postać mnie strasznie irytowała, była dla mnie jakaś trudna. Ale jak w końcu przetoczyły się przez życie Ebenezera te wszystkie duchy, to jakoś go zrozumiałem i polubiłem, więc skojarzenie było natychmiastowe i oczywiste. Trudniej mi było nazwać moje profi le w mediach społecznościowych niż mojego wirusa.

W jaki sposob to pomogło?

Na początku HIV to było dla mnie to monstrum, które mnie zaatakowało i o którym niewiele wiedziałem. Gdy miało imię, to powoli kolejne warstwy okrucieństwa zaczęły z tego monstrum schodzić. Zorientowałem się, że niektóre z nich sam zresztą na Ebenezera nałożyłem. Teraz Ebenezer stał się jakby moim alter ego, już możemy żyć razem.

Chyba rozumiem. To drugi ja – i dobrze się dogadujemy.

Kiedy nazwałeś swojego wirusa?

Żyję z HIV od 2019 r. Imię wybrałem jakieś 1,5–2 lata po diagnozie. Pomiędzy „narodzinami” Ebenezera a założeniem kont było rozpoczęcie działalności w kilku organizacjach HIV-owych. Najpierw Buddy Polska – początkowo trafi łem tam jako podopieczny, zresztą pierwszy!

Wiem, o co chodzi, ale wyjaśniłbyś czytelnikom_ czkom?

Projekt „Buddy Polska” polega na tym, że jako osoba świeżo zdiagnozowana mogłem skontaktować się z mężczyzną, który miał już kilkuletni staż w życiu z HIV i z pewnością większą wiedzę na ten temat. Mogłem posłuchać o jego doświadczeniach, podzielić się moimi rozterkami i zadać nurtujące mnie pytania. Mój buddy rzeczywiście sporo mi pomógł. A potem ja byłem buddym dla kilku już chłopaków. Zacząłem też działać w TyToTu – internetowej poradni zdrowia seksualnego, w ramach której udzielamy konsultacji. Chodzimy również na party working, czyli w klubach testujemy ludzi w kierunku HIV oraz infekcji przenoszonych drogą płciową. Daje mi to ogrom satysfakcji, bo oprócz samego testowania są rozmowy – czasem bardzo trudne, ale także bardzo wartościowe. No i trzecia organizacja – Fundacja Edukacji Społecznej, gdzie nagrywamy rozmowy pod nazwą HIVcasty z Żenią Aleksandrową, która jest m.in. doradczynią ds. HIV/AIDS i edukatorką w zakresie zdrowia seksualnego. W tych HIVcastach skupiamy się na podejściu bardziej „życiowym” niż medycznym. Właśnie od FES dostałem zaproszenie do udziału w kampanii „Żyję z HIV”, za co dziękuję dr Magdalenie Ankiersztejn-Bartczak i Krystianowi Lipcowi.

Oprócz ciebie uczestniczy w niej jeszcze pięć innych osób żyjących z HIV, a Krystian, o ktorym wspomniałeś, to koordynator kampanii, ale także fotograf współpracujący od lat z Repliką.

Głównym przesłaniem kampanii jest pokazanie przede wszystkim człowieka, a dopiero później – człowieka żyjącego z HIV. Nasze wizerunki znalazły się na muralu w Warszawie, w warszawskim metrze, w mediach. Byliśmy też m.in. gośćmi w „Dzień dobry TVN”.

W jednej z twoich pogadanek na IG usłyszałem, by osoby żyjącej z HIV, której nie zna się dobrze, nie pytać tak od razu o okoliczności zakażenia, bo to mogą być traumatyczne przeżycia.

I nie wiemy, na jakim etapie akceptacji ta osoba jest. Być może jeszcze tych okoliczności nie przepracowała w swojej głowie. Trzeba zdawać sobie sprawę, że takie pytanie może być bolesne. Ale co innego, przynajmniej dla mnie, jest jeszcze istotniejsze – po co zadajesz to pytanie? Bo nie wiesz, jakie są drogi zakażenia HIV i chcesz się dowiedzieć? Z moich doświadczeń wynika, że często to pytanie zadają osoby, które mają pewne przekonania na temat HIV – niekoniecznie słuszne – i tak naprawdę chcą się utwierdzić w swym własnym stereotypowym myśleniu. Przykładowo: „Zakaziłem się od mojego byłego partnera” – „No tak, bo to geje roznoszą HIV”; „Zakaziłem się, bo miałem anal bez zabezpieczenia” – „No właśnie, jak się postępuje tak nierozważnie, to nie ma się co dziwić” itp.

Również z twoich filmików wiem, że ludzie pytają, czy komary przenoszą HIV albo czy można się zakazić u dentysty.

Niestety te pytania wciąż padają, tak. Komary nie przenoszą HIV i nie można się zakazić u dentysty, jeśli wszystkie normy sanitarne są spełnione. Sterylność to podstawa.

Mnie ostatnio ktoś powiedział, że jeśli podczas chemseksu ludzie wciągają jakieś substancje, korzystając ze wspólnej rurki, to w ten sposób może również dojść do zakażenia. Może?

Jeśli podrażniasz błonę śluzową w nosie i dojdzie tam do krwotoku, krew przeniesie się na rurkę, a ta rurka wyląduje w innym nosie – również z podrażnioną błoną śluzową – to oczywiście jest taka szansa. Droga krew–krew jest jedną z dróg zakażenia. Oprócz HIV są również inne infekcje, które przenoszą się poprzez krew, i o tym dobrze jest pamiętać.

No tak. Tylko jaka jest skala tego typu zakażeń? Od razu jeszcze zapytam cię o seks oralny, w tym w okolicach odbytu, czyli rimming. Słyszałem nieraz zalecenia, że robić fellatio powinno się w prezerwatywie oraz że istnieją specjalne chusteczki, które można położyć na odbycie i przez nie wykonać rimming. Tomasz, to jest absurd. Seks analny w prezerwatywie jasne, dilda w prezerwatywie jasne. Ale seks oralny i rimming w ten sposób? Nigdy tak nie robiłem ani nigdy nie widziałem, by ktokolwiek tak robił.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Artur Fraj – dyrektor generalny Portu Lotniczego Łódź, jawny gej

ARTUR FRAJ jest dyrektorem generalnym Portu Lotniczego Łódź. W tym roku skończył 40 lat, jest jawnym gejem. Na ile orientacja miała wpływ na jego menadżerską karierę? Jak dokonywał coming outów, które wciąż nie są zbyt popularne wśród dyrektorów generalnych? A także: jak zakochał się w drugim Arturze, z którym tworzy szczęśliwy związek od 11 lat? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Anken Berge

Jesteś dyrektorem generalnym miejskiej spółki, której kapitał zakładowy to ponad 420 mln zł, mającej w strukturze ponad 250 osób. W biznesie, gdzie gotowość na coming outy jest bardzo mizerna, jesteś pewnie jednym z najwyżej postawionych jawnych gejów w Polsce.

Nigdy w ten sposób o sobie nie myślałem, ale może tak być. Na pewno w branży lotniczej nie znam nikogo na moim stanowisku, kto byłby jawną osobą LGBT+. Mówię o Polsce, bo oczywiście mam tęczowych kolegów – dyrektorów zagranicznych lotnisk lub przewoźników lotniczych.

Łatwo było ci zrobić taki coming out? Z jakiegoś powodu ogromna większość osób LGBT+ na wysokich stanowiskach kierowniczych się na to nie decyduje.

Coming out w życiu zawodowym zrobiłem już właściwie na początku mojej kariery. Nie musiałem więc mierzyć się z pytaniem, czy jako dyrektor generalny mogę zrobić coming out. Władze lotniska wiedziały o mojej orientacji już wtedy, gdy byłem wybierany. Tym samym mogę powiedzieć, że nie ma się czego bać! Żyjąc w zgodzie ze sobą, można osiągać sukcesy zawodowe. Ja mam duszę wojownika. Zawsze dużo czytałem, byłem ambitny, nie poddawałem się, byłem pewny siebie. Gdy więc zrobiłem coming out przed rodziną, to szybko dążyłem do tego, by być równie otwartym na studiach prawniczych, a potem na praktykach, które odbywałem w kancelarii prawnej, gdzie następnie przez 5 lat pracowałem. Co prawda nie wpadałem do kancelarii czy biura, wymachując tęczowymi fl agami, ale jak to w pracy – rozmawia się czasem o życiu prywatnym. Pierwszy raz powiedziałem o swojej orientacji przy okazji tematu… pościeli. (śmiech) Wiesz, rozmowa w biurze o tym, kto jaką pościel lubi. Ten tylko białą, ta – z bawełny, ten – z kory, a ta – wełnianą… I wtedy powiedziałem po prostu, że ja z moim partnerem kupiliśmy pościel w XYZ i jesteśmy bardzo zadowoleni. Dla jednych był to szok, dla innych nie, ale dla mnie sprawa już była załatwiona – wszyscy wiedzieli i potem bez problemu za każdym razem mówiłem otwarcie o swoim życiu prywatnym.

Życie kancelarii płynęło sobie dalej.

O, coś ci powiem. Każdy aplikant w kancelarii ma swojego patrona. Po czasie dowiedziałem się, że gdy dołączali do nas kolejni studenci, mój patron już na rozmowach kwalifikacyjnych informował ludzi, że to kancelaria bardzo otwarta, również na inne orientacje seksualne, i nie życzy sobie żadnych przejawów homofobii. Później, czy to wśród współpracowników na lotnisku, czy spotykając polityków, prezesów, dyrektorów, nie miałem już problemu z mówieniem otwarcie, że jestem gejem. Kiedy mój partner odwiedza mnie w pracy, to nawet kilka osób zwraca się do niego per „mąż”. Była właściwie jedna sytuacja, gdy czułem się niekomfortowo. Podczas wyjazdu zagranicznego do Chin prezes jednego z lotnisk w dosyć zgryźliwy sposób skomentował budynek Canton Tower, która była podświetlona na tęczowo. Powiedziałem od razu: „W naszej lotniczej branży są również tęczowe osoby i jestem nią chociażby ja”. Ogromnie mnie przepraszał, powiedział, że nie miał świadomości, że zachowuje się homofobicznie. Dziś mamy przyjacielską relację.

Na oficjalnych spotkaniach związanych z pracą bywasz też z partnerem?

Przede wszystkim zawsze otwarcie mówię o tym, że mam partnera. Wielokrotnie przy okazji różnych oficjalnych obowiązków, gdy występuję jak dyrektor generalny, zabierałem go ze sobą. O ile oczywiście on ma na to ochotę, bo jest introwertykiem i nie lubi takich wydarzeń. Może to ta branża wpływa na moją otwartość? Poznałem tak wielu stewardów gejów, że mam wrażenie, że 70% z nich jest LGBT+. A może to miejsce, gdzie pracuję? Obecna prezydentka Łodzi czy marszałkini województwa też o mnie wiedzą, bo przedstawiałem im swojego partnera na oficjalnych spotkaniach i nigdy nie czułem od nich niechęci, wręcz odwrotnie – odbierałem bardzo dużo wyrazów sympatii.

Praca na lotnisku marzyła ci się od dziecka?

Jako 4-latek chciałem być królem Arturem! (śmiech) Nie miałem wtedy jeszcze rodzeństwa, byłem ukochanym dzieckiem mamy i czytaliśmy sporo bajek o królu Arturze. Sprawdziłem nawet wtedy, że gdyby na tronie Anglii zasiadał kolejny Artur, to byłby on w kolejności szósty. I tak na siebie mówiłem – Król Artur VI. (śmiech) Miałem mnóstwo zainteresowań, także sportowych – zapasy, tenis, pływanie. Na etapie liceum w głowie pojawiła mi się polityka. Chciałem zostać prezydentem Polski. Nawet koledzy z klasy mówili do mnie per „prezydent”. Wtedy zdecydowałem, że pójdę na prawo, a że wygrałem olimpiadę historyczną, to indeks miałem w kieszeni, nie martwiąc się już o maturę. Jak wspominałem, po studiach pracowałem w kancelarii prawnej, która obsługiwała m.in. właśnie lotnisko w Łodzi. W tym czasie poznałem kulisy pracy w tej instytucji, i to z tej problematycznej strony. Gdy po kilku latach poczułem, że przyszedł czas na zmiany zawodowe, stwierdziłem, że czas zorientować się na jedną firmę. I tak z pięciu ogromnych podmiotów, które obsługiwałem jako prawnik, wybrałem lotnisko, które miało najwięcej problemów i najmniej płaciło. (śmiech) Lubię wyzwania, więc to była dla mnie najciekawsza ścieżka. I tak już od 12 lat jestem tutaj. Zacząłem od specjalisty, przeszedłem kolejne szczeble kariery i dziś – od 7 lat – jestem dyrektorem, wcześniej handlowym, a teraz generalnym.

Czyli poł życia na lotnisku?

Zawodowego – na pewno. Tak, przekroczyłem w tym roku czterdziestkę. Tak, jestem „stary”. (śmiech)

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Iwona Skv – niegdyś połowa duetu Rebeka, teraz debiutuje solowym albumem

Z IWONĄ SKV, czyli Skwarek, niegdyś połową duetu Rebeka znanego m.in. z comingoutowego przeboju „Pocałunek”, a dziś solową wokalistką, która właśnie wydała debiutancki album „1986”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Justyna Śmidowicz

Iwona Skwarek – piosenkarka, producentka muzyczna, kompozytorka i didżejka tworząca muzykę elektroniczną. Popularność zdobyła jako połowa elektronicznego duetu Rebeka, który po wydaniu trzech znakomicie przyjętych albumów zakończył działalność w 2020 r. W czerwcu br. ukazała się jej debiutancka solowa płyta „1986”, wydana pod pseudonimem Iwona Skv.

Jesienią 2019 r., u szczytu sławy duetu Rebeka, wyoutowałaś się jako lesbijka piosenką Pocałunek. Śpiewałaś: Tyle lat się boję pocałować cię na ulicy / Tyle lat się boję pocałować dziewczynę, którą kocham. W tym samym czasie ukazał się głośny comingoutowy wywiad z tobą w Wysokich Obcasach. Jak z perspektywy oceniasz tamten czas?

Piosenka i to, co się wokół niej wydarzyło, budzi we mnie złożone uczucia. Pamiętam, że obudziłam się dzień przed publikacją wywiadu w „WO” o piątej rano, strasznie przerażona tym, co narobiłam. (śmiech) Myślałam, że nie mam na to wszystko siły, spotka mnie hejt. A okazało się coś wręcz przeciwnego – dostałam bardzo dużo pozytywnych komentarzy, a tych negatywnych po pierwsze było mało, a po drugie były głupie. (śmiech) Ludzie dziękowali mi za zwyczajność i uchylenie rąbka tajemnicy na temat tego, jak wygląda życie osób nieheteronormatywnych w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy z tego, ilu coming outów musimy dokonywać na co dzień – np. gdy idziemy do biblioteki i oddajemy książkę za swoją dziewczynę. Okazało się, że to odsłonięcie się – bo to nie było wyłącznie proste powiedzenie, że jestem lesbijką, tylko odsłonięcie się i opowiedzenie o swoim strachu – miało moc i wagę.

Czujesz ciężar tamtych wydarzeń, debiutując teraz, po pięciu latach solowym projektem?

I piosenka, i coming out miały ogromne znaczenie dla tego, co później się u mnie wydarzyło. Zrodziła się we mnie pewna świadomość, poczucie, że chcę o sobie powiedzieć głosem osoby queerowej. Poczułam, że bycie lesbijką jest ważną częścią mojej tożsamości. Rozpoczął się we mnie proces – przede wszystkim zaczęłam pisać słowa po polsku. Zaczynałam tworzyć „1986” w 2020 r., kiedy dużo się działo – wybuchła pandemia, potem Rosja napadła na Ukrainę, a przez cały ten czas zaostrzała się chora polityka ówczesnej PiS-owskiej władzy. Czułam, że to musi się wyrazić w polskim tekście, bo po angielsku umknie.

Pocałunek pomógł ci nabrać pewności siebie jako artystce?

W pewnym sensie tak. Koncerty z Rebeką po moim coming oucie w klubach miały trochę inną energię, nastąpił szał, który strasznie mnie zawstydził – ludzie krzyczeli, że dziękują. Było mi dziwnie z tym, że sama miałabym przyjąć te podziękowania, a jednak one były skierowane do mnie. Bartek Szczęsny (druga połowa duetu Rebeka – przyp. red.) oczywiście współuczestniczył w tym jako producent i muzyk, ale nie przeżywał tego tak, jak ja to przeżywałam. To był moment, w którym poczułam w sobie silną potrzebę, żeby jednak wziąć to wszystko na swoje barki. Zdecydowaliśmy z Bartkiem o zakończeniu działalności Rebeki w 2020 r., kiedy wybuchła pandemia. Miałam wtedy przed sobą dwie drogi: albo zrobić solową płytę, albo zrobić płytę z moim girlsbandem Shyness!. Oba te projekty były napoczęte. Wtedy wybrałam Shyness!, co pozwoliło mi zdobyć doświadczenie jako kompozytorce i producentce. Wzięłam odpowiedzialność za produkcję. Równolegle tworzyłam szkice swojej solowej płyty.

„Pocałunek i coming out utrafiły w moment, kiedy dużo osób podzielało lęk, o którym śpiewałaś. Ogromnie budujące było usłyszeć te słowa ze sceny. Na nowej płycie dużo śpiewasz o transformacji, np. w teledysku do premierowego singla Haiku widzimy symboliczną scenę spalenia ubrania. Czy to oznacza wyjście ze strachu?

Bardzo różnie. Ogólnie jestem osobą, która dużo się boi. (śmiech) Nie tylko rzeczy związanych z orientacją. Nie wiem, czy znasz to uczucie, ale kiedy wyprzedzam na autostradzie i inny samochód szybko podjeżdża od tyłu, od razu wpadam w panikę i muszę uciekać na prawy pas.

Jasne, to chyba naturalny odruch, zwłaszcza jeśli masz słabe przyspieszenie.

No właśnie. Wciskasz gaz do dechy i nic. (śmiech) Z tym strachem to jest tak – pozwolę sobie zacytować słowa jednego z bohaterów filmu „Dobrzy nieznajomi”: „Wszystko zmieniło się na lepsze, ale niewiele trzeba, żeby poczuć się jak dawniej. Znów na celowniku”. U nas w Polsce wprawdzie jeszcze nie mamy żadnych praw, ale powiedzmy, że mamy mały postęp – od PiS-u, pełnego nienawiści do osób LGBT+, przechodzimy do PSL-u, który proponuje nam związki partnerskie, ale z zakazem celebracji. Oni sobie jadą swoimi wypasionymi furami i my mamy szybko zjeżdżać na prawy pas, by im nie przeszkadzać w ich życiu, nie świętować swojej miłości, bo to oznacza, że muszą nas zauważyć i lekko przyhamować, by nas minąć. Mamy nie stwarzać problemu. Tak samo kiedy jakaś pani krzyczy do mnie z okna, że mam się, kurwa, odsunąć od swojej dziewczyny. Co prawda społeczeństwo się zmienia, coraz szerzej działają organizacje na rzecz osób LGBT+, są media społecznościowe, Marsze Równości i pewna odwilż w polityce – ale jest też zwykłe życie. Aktualnie współpracuję z gdańskim stowarzyszeniem Arbuz, które działa na rzecz osób narażonych na wykluczenie, i z tej racji dużo pracowałam w małych miasteczkach. Nadal można zaobserwować przepaść między otwartością na osoby queerowe w dużych i mniejszych miastach. Nawet w 2024 r. nie odważyłabym się być otwarcie nieheteronormatywną osobą w malutkim miasteczku w Polsce.

To bardzo złożone uczucia. Da się je wyczuć na nowej płycie.

Na wieloletniej terapii narzekałam, że nie mam o czym śpiewać, i terapeutka podsunęła mi pomysł, żebym zaśpiewała o swoich przeżyciach. Wtedy ukruszył się mur i runął wodospad tematów. Zrozumiałam, że mogę tworzyć muzykę o sprawach bliskich mnie. Uświadamiam to sobie dopiero teraz, udzielając wywiadów, bo ten proces był nieświadomy i intuicyjny. Zawsze byłam szczera na swój temat, ale na tej płycie odsłoniłam się w ekstremalnym stopniu. Jest bardzo intymna, co ponownie bardzo mnie przestraszyło. (śmiech) Znowu przyszłam z sercem na tacy do obcych ludzi.

W jaki sposób się odsłaniasz?

Na nowej płycie bardzo zależało mi na uchwyceniu zwyczajności. Chciałam, żeby była to opowieść o życiu, którego częścią jest bycie z dziewczyną, ale nie jest to głównym tematem. Jestem zmęczona tym światem, wymogiem nieustannej obecności w mediach społecznościowych, gdzie wszyscy muszą się chwalić swoim wspaniałym życiem. Czuję się osaczona przez tego typu treści. Chciałam zaśpiewać o przyjaciółkach, o gapieniu się w telefon, o zmęczeniu pracą i o tym, że nie mam kiedy ugotować dla mojej dziewczyny obiadu, bo nie mam na to siły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Zuzanna „Sue” Bartel – panseksualna radna Poznania

ZUZANNA „SUE” BARTEL – panseksualna aktywistka z Poznania, od 2015 r. działająca na rzecz społeczności LGBT+, do niedawna członkini zarządu Grupy Stonewall, od maja br. radna miasta Poznania wybrana z listy Koalicji Obywatelskiej. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Sylwia Zabłocka

Wiele osób, nie tylko z Poznania, kojarzy cię jako Sue Bartel długoletnią aktywistkę poznańskiej Grupy Stonewall współodpowiedzialną m.in. za organizację Marszów Równości, działalność klubu Lokum Stonewall czy inne liczne inicjatywy skierowane do społeczności LGBTQ+ w Poznaniu. Skąd pomysł, żeby wystartować jako Zuzanna Bartel w kwietniowych wyborach samorządowych?

Zaczęło się od tego, że przed wyborami zostaliśmy jako aktywiści i aktywistki Grupy Stonewall zaproszeni na listę Koalicji Obywatelskiej. Na początku chcieliśmy wystawić więcej osób, ale później zaczęliśmy się obawiać konfl iktu interesów. Poza tym w przypadku wygranej wejście do rady miasta wiązałoby się z rezygnacją z bycia w zarządzie Grupy Stonewall, bo taki wymóg niestety istnieje. Uznałam, że jestem na to gotowa. Inne osoby się na to nie zdecydowały. Jeśli chodzi o imię, to rzeczywiście wiele osób kojarzy mnie jako Sue Bartel – imienia z dokumentów nie używam. Wszyscy od wielu lat mówią na mnie Sue. Dlatego na początku, kiedy się dowiedziałam o starcie w wyborach, chciałam zmienić imię również formalnie, w urzędzie, ale uniemożliwiły mi to różne prowadzone przeze mnie projekty. Summa summarum wyszło mi to na dobre, bo jestem rodowitą poznanianką i okręg, w którym startowałam w wyborach – obejmujący zachodnią część Poznania – to okręg, w którym mieszkałam przez większość swojego życia. Wiele osób, które później na mnie zagłosowały, kojarzyło mnie jednak pod imieniem Zuzanna ze szkoły czy z harcerstwa.

Wystartowałaś z listy KO, co w przypadku (jawnie) queerowych osób kandydujących jest statystycznie rzadkie. Na liście osób LGBTQ+ kandydujących stworzonych przez redakcję Repliki wśród komitetów jest znaczna przewaga Lewicy 45 osób na 13 z KO.

Wybór tego komitetu był dla mnie prosty ze względu na pragmatyzm. Nikt inny się do nas z takim zaproszeniem przed wyborami nie odezwał, a naszym założeniem było to, żeby nasze pomysły miały szansę realizacji – a żeby miały szansę realizacji, trzeba mieć konkretne poparcie polityczne. I udało się: KO ma w radzie miasta ogromną większość i może rządzić samodzielnie.

Głównym punktem twojej kampanii był Program na rzecz osób LGBT+ w Poznaniu. Jakie postulaty znalazły się w tym pakiecie?

Program został stworzony w ramach konsultacji z pozostałymi członkami zarządu Grupy Stonewall, po tym jak dostaliśmy sygnały, że ktoś z nas będzie mógł się ubiegać o mandat w radzie. Składa się z 10 punktów – niektóre z nich to drobnostki do załatwienia, ale takie, które mogą wiele zmienić lub ułatwić, a niektóre to grubsze sprawy, jak szeroko komentowany program dofi nansowania tranzycji osób transpłciowych. Program ten oczywiście został najbardziej dostrzeżony przez polityków prawicy i stał się przedmiotem m.in. debat kandydatów na urząd prezydenta – ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu wybronił go w tych debatach Jacek Jaśkowiak, który później wygrał i będzie teraz sprawował trzecią kadencję. Ten postulat nie był z nim wcześniej konsultowany. Prezydent dowiedział się o nim z mediów.

Co jeszcze weszło skład w programu?

Szkolenie równościowe dla wszystkich osób zatrudnionych w jednostkach miejskich, włączenie tęczowych rodzin w program wsparcia rodzin realizowany przez ośrodki pomocy społecznej, wprowadzenie szkoleń dla pracowników socjalnych, dla asystentów rodzin, szkolenia w DPS-ach z tematyki LGBT+ – działania, które można przeprowadzić bardzo szybko, a znacząco wpłyną na jakość życia osób LGBT+ w naszym mieście. Mamy sprawy związane z młodymi osobami – np. edukację kadry pedagogicznej w zakresie pracy z transpłciową młodzieżą, wprowadzenie „latarników” w szkołach (odpowiednio przeszkolonych pedagogów_ żki czy nauczycieli_lki, którzy będą pełnić funkcję łączników między społecznością szkolną LGBT+ a pozostałymi uczniami i kadrą pedagogiczną – przyp. red.), tak jak to funkcjonuje w Warszawie. Chcielibyśmy też wdrożyć fizyczne usuwanie mowy nienawiści z przestrzeni publicznej, tak jak we Wrocławiu. Są jeszcze dwie formalne sprawy: przyłączenie Poznania do Rainbow Cities Network i wprowadzenie obowiązku wpisywania klauzul antydyskryminacyjnych w umowach podpisywanych przez miasto z kontrahentami. To kroki, które może nie będą bezpośrednio wpływać na osoby LGBT+ w Poznaniu, ale będą rezonować w polityce miejskiej.

To długa i konkretna lista. Zastanawia mnie, czy był jakiś postulat, z którego trzeba było zrezygnować.

Nie. Nie konsultowaliśmy programu z żadnymi politykami, z nikim z Koalicji Obywatelskiej. Stwierdziliśmy, że po prostu idziemy na całość i zamieszczamy w nim wszystko, co uważamy za potrzebne naszej społeczności. Superpozytywnie mnie zaskoczyło, że wszystkie osoby kandydujące do rady miasta z Koalicji Obywatelskiej, do których zgłosiłam się o poparcie, entuzjastycznie zgłosiły chęć wsparcia tych postulatów. Dwie z tych osób dostały się do rady miasta, ale wiem, że wola polityczna jest dużo większa. Poza tym liczę na wsparcie prezydenta Jaśkowiaka. To wszystko jest bardzo realne.

Kiedy zatem osoby LGBT+ z Poznania mogą się spodziewać realizacji pierwszych punktów programu?

Sprawy, które są szybkie i łatwe do wprowadzenia i są kwestią formalności, będzie można załatwić jeszcze w tym roku. Inne, jak dofinansowanie tranzycji, na pewno nie będą wprowadzone tak szybko, bo wymagają zaplanowania i logistycznego, i finansowego. Ale 5 lat, które trwa kadencja rady miasta, to dużo czasu. Myślę, że uda nam się zrealizować wszystkie postulaty, zwłaszcza że tak jak wspomniałam, spotkały się z dużą przychylnością przyszłych radnych.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.