Skoczek narciarski Andrzej Stękała – pierwszy coming out w męskim sporcie zawodowym w Polsce

ANDRZEJ STĘKAŁA, pierwszy wyoutowany zawodowy sportowiec w Polsce*, opowiada o pasji do skoków narciarskich, o procesie akceptowania swojej homoseksualności, o publicznym coming oucie zrobionym 1 stycznia 2025 r., a przede wszystkim – o swoim partnerze Damianie, który zmarł 7 listopada 2024 r. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. Jan Galica

Jest druga w nocy 1 stycznia 2025 r. Trwają zabawy sylwestrowe. Przygotowałeś wcześniej treść posta, masz gotowy zestaw zdjęć, na których widać zakochaną parę – Damiana i ciebie. Klikając „wyślij” na Instagramie, robisz publiczny coming out. Co wtedy czujesz?

(chwila ciszy) Ciekawość. Co ja właściwie robię? Jak to zostanie przyjęte? Była też nadzieja, że zostanę zrozumiany, że oddźwięk będzie pozytywny. I była chęć pokazania prawdziwego mnie, prawdziwego Andrzeja.

Zdawałeś sobie sprawę, że jesteś pierwszym w Polsce profesjonalnym sportowcem, który decyduje się na publiczny coming out?

Na dobrą sprawę to później do mnie dotarło. Tak, to fajne, choć nie taka była moja motywacja. Przede wszystkim chciałem, by ten coming out był uhonorowaniem mojego partnera zmarłego niecałe dwa miesiące wcześniej. Chciałbym widzieć jego radość z powodu tego, co zrobiłem, wiem, że byłby szczęśliwy. Gdybyśmy zrobili to razem, byłaby wielka radość, że tworzymy tę historię.

Rozmawiałeś z Damianem o tym?

Tak, wiele razy. Myśleliśmy, jak by się to miało odbyć. Mówiłem mu, że chciałbym to zrobić na moich własnych zasadach, czyli właśnie na Instagramie, który jest teraz bardzo popularny. Damian ani mnie nie zachęcał, ani nie zniechęcał. To była nasza wspólna sprawa – jak całe nasze życie było wspólne. On widział i słyszał, jak jestem pytany o żonę czy dziewczynę. Obu nam było z takimi pytaniami niewygodnie. Chciałem to wyrzucić z siebie, bo i tak już całe mnóstwo osób o nas wiedziało i ukrywanie się nie miało sensu, choć wcześniej nieraz zastanawialiśmy się z Damianem, czy na pewno potrzebny jest nam taki głośny coming out.

Twój głośny coming out był potrzebny przede wszystkim polskiemu sportowi. Rozumiem, że rozmawialiście, ale konkretnego planu nie było.

Nie było. Ciągle coś mieliśmy na głowie – praca Damiana, moje skoki, potem wspólne budowanie domu. Natomiast gdy Damian zmarł, bardzo szybko nasunęła mi się myśl, że muszę go uhonorować właśnie w taki sposób – coming outem. Chciałem też wyjaśnić, dlaczego Andrzej Stękała ostatnio nie skacze na takim poziomie, jak powinien, chciałem powiedzieć moim fanom, że mierzę się obecnie z czymś naprawdę poważnym.

A Damiana chciałem uhonorować, bo on żył jakby trochę w moim cieniu, a był dla mnie tak ważny. Jak miałem sukcesy, to dziennikarze chcieli nie tylko ze mną przeprowadzać wywiady, ale też z moją rodziną – i wtedy Damian był jakoś „schowany”, z nim nie rozmawiali, bo o nim nie wiedzieli. To było przykre i bolało mnie, przecież on też był moją rodziną. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale nikomu nie chciałbym takich przykrości robić. Nam obu nie było z tym łatwo. Więc przynajmniej po jego śmierci chciałem pokazać, że taka osoba przy mnie była – ja czuję, że on nadal jest przy mnie – i wniosła w moje życie bardzo wiele.

Ludzie generalnie częściej robią coming outy, gdy są w szczęśliwych związkach, bo mają wsparcie partnera czy partnerki. Ty zrobiłeś coming out, gdy właśnie tego wsparcia zabrakło. Co więc dało ci siłę? Mimo wszystko Damian?

Tak. Chęć „pokazania” go światu – żeby wyszedł z tego cienia. Patrzcie, za moimi medalami, za podium w Pucharze Świata stał właśnie ten człowiek. On przyczynił się do mojego rozwoju osobistego – i w sporcie, i w ogóle w życiu. Dosyć ściemniania, dosyć okłamywania – również samego siebie.

Wiem z mediów – i tych tradycyjnych, i społecznościowych, że reakcje na twój coming out były wspaniałe. Ale może są też takie, o których nie mogłem przeczytać – jakieś przypadkowe, na ulicy czy gdzieś?

Sporo takich zdarzeń było. Najczęściej na skoczni i w okolicach skoczni. Ludzie zagadywali, prosząc o zdjęcie – i przy okazji mówili, że jestem megasilny i że gratulują mi odwagi.

Rodzina wiedziała od dawna, że jesteś gejem i że tworzysz parę z Damianem – a współpracownicy w sporcie?

Ci, z którymi byłem w miarę w stałym kontakcie, to wiedzieli, a inni – podejrzewam, że się domyślali.

Twój najtrudniejszy coming out? Ten przed rodziną?

Tak. Bo ten z 1 stycznia – to nawet gdybym został odrzucony całkowicie, nie bardzo by mnie to obeszło. Bo ja już nie miałem wiele do stracenia. Po śmierci Damiana straciłem… bardzo dużo. Jestem teraz bardzo biedną osobą.

Gdy budowaliśmy dom, widziałem, jaka masa pieniędzy w ten dom idzie – patrzyłem, jak kasa na koncie topnieje i myślałem: „Jezu, ale my będziemy biedni”. A tak naprawdę, jak Damian zmarł, realnie zobaczyłem, jaki jestem biedny. Przed 7 listopada zeszłego roku byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, mocno trenowałem, miałem mega motywację, budowałem dom – i z dnia na dzień świat mi się rozpadł. Bardzo gorzko przekonałem się o tym, jak bardzo pieniądze nie mają znaczenia. Gdy masz przy sobie kogoś, kto kocha cię ponad życie i kogo ty kochasz ponad życie… Jak Damian umarł, to poczułem – i czuję to do dziś – że bardzo duża część mnie też umarła.

Jak długo byliście razem?

Ponad 8 lat – a znaliśmy się prawie 9. Bardzo szybko się w sobie zakochaliśmy.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

 

*Andrzej jest pierwszym w Polsce wyoutowanym profesjonalnym sportowcem, natomiast mamy już co najmniej siedem wyoutowanych profesjonalnych sportowczyń. Są to: Karolina Hamer (pływanie, wywiad w „Replice” nr 73, maj/cze 2018), Jolanta Ogar-Hill (żeglarstwo; „R” nr 79, maj/cze 2019), Katarzyna Skorupa (siatkówka, „R” nr 81, wrze/paź 2019), Katarzyna Zillmann (wioślarstwo, nr 93, wrze/paź 2021), Julia Walczak (kajakarstwo), Aleksandra Jarmolińska (strzelectwo, „R” nr 94, lis/gru 2021) oraz sędzia piłkarska Ewa Żyła („R” nr 108, marz/kwie 2024)

Aktorka Grażyna Wolszczak – sokuszniczka LGBT+

Z aktorką GRAŻYNĄ WOLSZCZAK rozmawia Rafał Dajbor

fot. Monika Krzyżanowska

Rozmawiamy na chwilę przed wyborami prezydenckimi, w kampanii pojawiają się tematy związków partnerskich i równości małżeńskiej. Jest pani zwolenniczką któregoś z tych rozwiązań prawnych?

Tylko od ludzi – bez względu na ich płeć i orientację seksualną – powinno zależeć, czy zawrą związek partnerski, czy małżeński, czy też będą żyć razem bez żadnych formalności. Zakładając, że wszyscy, przed Bogiem, czy przed tym, w co ktoś wierzy, jesteśmy równi, dlaczego ktokolwiek miałby być dyskryminowany za to, w jaki sposób chce żyć z człowiekiem, którego kocha? Przecież to nikogo nie krzywdzi, to są decyzje dorosłych ludzi.

Żyje pani w nieformalnym związku ze swoim partnerem, scenarzystą fi lmowym i aktorem Cezarym Harasimowiczem. Czy gdyby pojawiła się ustawa o związkach partnerskich zawarlibyście państwo taki związek?

My akurat nie. Nie jest mi to do niczego potrzebne. Ale wiem, że dla wielu osób jest to ważne i dlatego powinna być taka możliwość, żeby każdy mógł zdecydować.

Zagrała pani wiele ról, które przyniosły pani rozgłos, np. Jovitę Popovic w jednym z odcinków kultowego serialu „07 zgłoś się”, Yennefer w „Wiedźminie” czy Judytę w „Ja wam pokażę!”. Czy którąś z nich lubi pani szczególnie?

Wszystkie lubię. Ale zawsze najbardziej lubię te, które gram obecnie. Tamte role to już historia. Dobrze, że się wydarzyły, ale to już było i „se ne vrati”.

Pamięta pani, w jakich okolicznościach po raz pierwszy zetknęła się pani z istnieniem homoseksualności?

Zaskoczył mnie pan, nie pamiętam, widocznie od samego początku nie miałam z tym żadnego problemu. Bo gdyby mnie coś zszokowało, zbulwersowało, tobym zapamiętała. Ale pamiętam moją teściową, która mieszkała na wsi i opowiadała, jak była zdumiona, kiedy dowiedziała się, że dwóch mężczyzn może być w związku, a na dodatek uprawiać seks. Nie mieściło się jej to w głowie. Ja natomiast świetnie pamiętam okoliczności, w których dowiedziałam się, jak się robi dzieci. Uznałam, że to jest strasznie obrzydliwe i że moi rodzice na pewno tego nie robią. (śmiech)

A czy była pani kiedyś obiektem podrywu ze strony lesbijki?

Zdarzyło się może ze dwa razy, ale nigdy to nie było nachalne. W ogóle nie znałam i nie znam zbyt wielu lesbijek, za to wielu gejów. Z niektórymi się przyjaźnię. Kiedyś miałam od pewnej pary małżeńskiej propozycję trójkąta. Gdy odmówiłam, bo mnie ten pomysł raczej rozśmieszył, ci ludzie się zawstydzili, „co pani sobie teraz o nas pomyśli”. Odpowiedziałam, że nic nie pomyślę, bo każdy ma prawo żyć, jak chce. Oni mieli prawo mi to zaproponować, a ja miałam prawo albo się zgodzić, albo odmówić.

Sięgnijmy teraz nieco głębiej w historię. Zaraz po maturze znalazła się pani w Studiu Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. Czy wiedziała pani, że jest on gejem? Jak go pani zapamiętała?

Był przede wszystkim wielkim artystą, a o tym, że jest gejem, wszyscy doskonale wiedzieli. Nie mam pojęcia, czy miał wtedy jakiegoś partnera, pewnie nie, bo z nikim go nie widywaliśmy, ale to nie było przedmiotem mojego zainteresowania. Miałam okazję zagrać, czy raczej wystąpić, bo „zagrać” to chyba za wielkie słowo, w przedstawieniu Wrocławskiego Teatru Pantomimy „Spór”, oczywiście w reżyserii Henryka Tomaszewskiego.

Kończyła pani warszawską PWST. Czy pani zdaniem ta uczelnia była homofobiczna? Zmarła niedawno Jadwiga Jankowska-Cieślak w wywiadzie dla „Repliki” opowiadała, jak jedna z wieloletnich pedagożek PWST na widok chłopaka, jej zdaniem, zbyt „miękkiego”, powiedziała „To jest pedał, trzeba go wyrzucić”. Z innego źródła dowiedziałem się, że tą profesorką była Rena Tomaszewska. Zdaniem Ewy Szykulskiej – lesbijka.

Jest taki zwyczaj, że studenci trzeciego roku pomagają przy egzaminach wstępnych. Ja także na trzecim roku siedziałam razem z komisją egzaminacyjną. Pamiętam niesamowicie zdolnego chłopaka, który był bardzo drobny, miał może metr pięćdziesiąt parę centymetrów wzrostu. Repertuar miał idealnie dobrany do swoich warunków fizycznych, chciał udowodnić, że te warunki nie przeszkadzają mu, żeby zostać aktorem. Jednak komisja, po burzliwej dyskusji, nie przyjęła go. Zdaniem komisji miał za małe szanse na dobre funkcjonowanie w tym zawodzie, w którym wygląd także się liczy. Mam nadzieję, że słowa pani profesor Reny Tomaszewskiej wyrażały właśnie tę obawę, że dla kogoś ewidentnie „przegiętego” może nie być ról, a nie, że była homofobką. A czy pani Rena Tomaszewska była lesbijką – tego nie wiem. Gdy miała z nami zajęcia, była już mocno starszą panią i wydawało się nam normalne, że nie ma męża i jest sama, a poza tym jej życie prywatne w ogóle nas nie interesowało.

Aktorów-gejów można by długo wymieniać – Edmund Fetting, Igor Przegrodzki, Krzysztof Kolberger…

Tak, ale proszę zwrócić uwagę, że po żadnym z nich nie było tego „widać”. Odwrotnie – to aktorzy, którzy byli bardzo męscy, mieli też mnóstwo zakochanych w nich fanek, byli świadomi, że ich uroda i głos działają na kobiety.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Andrzej Jurowski, jeden z liderów Ostatniego Pokolenia, wyoutowany gej

Z ANDRZEJEM JUROWSKIM, jednym z liderów Ostatniego Pokolenia, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Marek Zimakiewicz

Jesteś jednym z założycieli polskiej frakcji Ostatniego Pokolenia.

Tak, razem z Tytusem Kiszką i Julią Keane. Poznaliśmy się w 2020 r. w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym.

Przypomnijmy – MSK to, zainspirowany działaniami Grety Thunberg, ruch uczniów i studentów protestujących przeciwko bierności polityków w obliczu kryzysu klimatycznego.

Po pandemii skończyły się jednak w Polsce protesty klimatyczne, byliśmy rozczarowani biernością MSK. Tymczasem na Zachodzie wciąż organizowane są skuteczne kampanie zwracające uwagę na problem globalnego ocieplenia, takie jak Just Stop Oil w Wielkiej Brytanii czy Restore Wetlands w Szwecji. Gdzieś półtora roku temu uznaliśmy więc, że w tak dużym kraju europejskim jak Polska takż e przyda się taka kampania.

I od początku wiedzieliście, że będziecie działać w sposób bardzo widoczny, widowiskowy, nawet radykalny?

Byliśmy po paru latach działalności polegającej na organizowaniu marszy, pisaniu listów i petycji. MSK w pewnym momencie otrzymał poparcie dla swoich postulatów od wszystkich, poza Konfederacją, partii politycznych. Tylko co z tego? Nie przyniosło to żadnych wymiernych efektów. Nasze formy protestu po prostu się nie sprawdzały. Przyszedł więc czas na coś bardziej radykalnego.

Zaczynaliście od trójki założycieli, a ile osób teraz liczy Ostatnie Pokolenie?

To nie jest tak, że rozdajemy legitymacje członkowskie. Na co dzień w strukturach pracuje kilkadziesiąt osób, natomiast na protesty przychodzi i kilkaset. Działamy nie tylko w Warszawie. Mamy grupy lokalne w Bydgoszczy, Trójmieście, Toruniu, Poznaniu, Wrocławiu, Katowicach, Krakowie i Rzeszowie. Jest więc ich trochę. Ponad połowa osób, które angażują się w akcje Ostatniego Pokolenia, mieszka poza Warszawą.

Media interesują się jednak warszawskimi akcjami.

To jest część naszej strategii – centralizujemy działania, bo w stolicy mamy największy impakt. Gdy organizujemy tutaj np. blokadę dróg, przyjeżdżają na nią ludzie z różnych stron Polski. Działania lokalne służą przede wszystkim rekrutacji, budowaniu społeczności i mobilizowaniu na akcje odbywające się w stolicy.

Ostatnie Pokolenie, choćby ze względu na nazwę, automatycznie kojarzy się z ludźmi młodymi, w twoim wieku, nawet młodszymi. To ich przede wszystkim widać na najbardziej radykalnych akcjach takich jak oblanie pomarańczową farbą pomnika Syrenki, próba przerwania koncertu w Filharmonii czy blokada warszawskich mostów. Przeczytałem jednak, że macie w szeregach także osoby starsze. Czym ich Ostatnie Pokolenie przyciąga?

Nazwa rzeczywiście może być konfundująca, jednak od początku założyliśmy, że to będzie międzypokoleniowy projekt. I tak się dzieje. Owszem, z wiekiem rośnie liczba zobowiązań, ludzie muszą chodzić codziennie do pracy, spłacać kredyty, zajmować się rodziną itp. Pewnie dlatego widoczność osób w starszym wieku jest mniejsza niż młodzieży. Ktoś na przykład może przyjechać do Warszawy tylko na jeden dzień i zaraz musi wracać. Ale na naszych spotkaniach otwartych nie widać, by ludzi młodych było dużo więcej.

Ty sam pochodzisz z Warszawy?

Spod Warszawy. Teraz mieszkam i studiuję socjologię i antropologię w Warszawie.

Od jak dawna przepełnia cię duch aktywizmu?

Na początku po prostu szukałem społeczności, do której mógłbym się przyłączyć. Gdy w liceum przystałem do MSK, właściwie nic nie wiedziałem o kryzysie klimatycznym. Chciałem być wśród ludzi. Chociaż już wcześniej interesowałem się sprawami szeroko pojętego środowiska. Miałem fazę, to były lata 2017-2018, obsesyjnego zainteresowania tym, co dzieje się z plastikiem, kwestią marnowania żywności etc. Dużo było o tym w necie, wpędzało mnie to w mega stres. Wydawało mi się, że każda decyzja, którą podejmuję, ma ogromny wpływ na rzeczywistość. Jako 16-latek próbowałem wymusić na rodzicach, by nie pakowali pomidorów w plastikową siatkę, tylko w płócienny worek, który zabierałem na zakupy. Potrafiłem się z nimi kłócić przy kasie w Biedronce. Miałem życiową misję.

Ale długo się tak nie da żyć, bo takie indywidualne działania nie wiążą się z żadną sprawczością, nie mają wpływu na globalną sytuację. To mnie pchnęło do kolektywnych działań politycznych. Przyglądałem się różnym opcjom.

Młodzieżówce Konfederacji także?

Nie, tam mnie nigdy nie ciągnęło. MSK zaimponował mi tym, że gromadził na ulicach dziesiątki tysięcy ludzi, którzy chcieli być częścią czegoś dużego. Przystąpiłem do niego z odruchu serca, z potrzeby, żeby zrobić coś tu i teraz. Ale też z braku doświadczenia i wiedzy, jak się należy organizować. Tam nie było żadnych struktur, a tym samym spójnej wizji, jak działać. W ciągu tych dwóch, trzech lat, kiedy tam byłem, obserwowałem obumieranie tego ruchu. Odchodziły kolejne osoby, nie można było podjąć konkretnych decyzji, nikt już nie miał siły regularnie organizować co kilka miesięcy kolejnych marszów. Strajk tracił znaczenie i siłę.

Ostatnie Pokolenie przywróciło ci poczucie sprawczości?

Na pewno. Robię to full time. Bardzo często mam takie myśli, że zajebiście byłoby sobie odpuścić, skupić się bardziej na studiach, chodzić na więcej zajęć dodatkowych, spędzać więcej czasu z rodziną, z przyjaciółmi. Ale kryzys klimatyczny oznacza dla mnie kres naszego świata. Robienie więc czegokolwiek innego niż działania aktywistyczne przypomina mi, że lecę na pożyczonym czasie i siebie oszukuję. Trudno mieć dużo nadziei w 2025 r. co do naszej przyszłości, a równocześnie lepiej robić coś w desperacji, niż żałować za parę lat, że się niczego nie zrobiło.

Ale to tylko desperacja, czy rzeczywiście macie poczucie, że można coś realnie zmienić?

W Ostatnim Pokoleniu korzystamy z obywatelskiego nieposłuszeństwa, radykalizując, eskalując debatę wokół kryzysu klimatycznego. Robimy to uporczywie, ciągle przypominamy o problemie. Ostatnie Pokolenie to nie jest Parada Równości, która odbywa się tylko raz do roku. Ale oczywiście nie mamy żadnej gwarancji, że cokolwiek nam się uda. Kryzys klimatyczny to problem tak ogromny, globalny, że trudno porównać go z czymkolwiek w przeszłości. Staram się też nie myśleć w kategoriach sukcesu i tego, czy opłaca się to robić, bo jeszcze przez wiele lat możemy nie zobaczyć, czy się opłacało i miało sens. Robimy to, co uważamy za dobre i ważne, zgodne z naszą moralnością, z naszymi wartościami. Po prostu warto próbować.

Skończysz studia, będziesz musiał zarabiać na życie. Myślisz, że to się da połączyć z aktywizmem?

To nie jest tak, że mając 50 lat będę nadal aktywistą klimatycznym, bo wtedy to już będzie po ptokach. W jedną albo w drugą stronę. Albo wygramy, albo przegramy, choć jest pewne, że klimat się zmieni. Według obecnych badań do końca tego wieku od miliarda do trzech miliardów ludzi będzie żyć na terenach, na których zapanują warunki klimatyczne podobne do tych, jakie panują obecnie na Saharze. Zawsze więc będzie co robić, choćby opiekować się moją starzejącą się rodziną, dla której życie w takich warunkach stanie się coraz cięższe.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Drag queen Alaska Thunderfuck, finalistka „RuPaul’s Drag Race”

Nie sądzę, by Donald Trump wpłynął na drag. Może próbować go zakazać, ale nie da się walczyć ani ze sztuką, ani z ludzką naturą – mówi drag queen ALASKA THUNDERFUCK, finalistka piątego „RuPaul’s Drag Race” i zwyciężczyni drugiego sezonu „RPDR: All Stars”. 20 czerwca Alaska wystąpi w Poznaniu na Malta Festival. Rozmowa Mateusza Witczaka

fot. Shaun Vadella

„Nie wierz, kiedy dragsy ci mówią, że robią drag, żeby aktywizować. To jest bzdura. Większość, jeśli nie wszystkie z nich, występuje z powodu własnej próżności, bo mają parcie na szkło” – mówiła w zbiorze reportaży „Cudowne przegięcie” Jakuba Wojtaszczyka świętej pamięci Kim Lee, najsłynniejsza drag queen w Polsce.

Już ją lubię!

Uważasz, że miała rację?

Szczerze mówiąc: tak. Sama zaczęłam zabawę z dragiem nie dlatego, że jest on nośnikiem zmiany społecznej, a dwudziestoletnia ja chciała naprawiać świat albo dawać ludziom inspirację. Zaczęłam, bo drag mi się spodobał, był punkową rebelią, pozbawioną ograniczeń formą artystycznego wyrazu, mogłam w jej obrębie robić wszystko, co chciałam.

Wcześniej studiowałam aktorstwo, ale szło mi opornie. W dodatku ciągle zastanawiałam się: na co mi to wszystko? Byłam chuda, kobieca, nosiłam dziwne fryzury i miałam kolczyki na twarzy – takie osoby jak ja nie otrzymywały wówczas wielu ról. Kiedy odkryłam drag, wszystko nabrało sensu. Moje przegięcie nie było już ciężarem, nagle poczułam, że mam kontrolę nad tym, kim jestem. Na pewno jednak było w tym trochę próżności.

Czy trafiając do popkultury, drag nie utracił swojej wywrotowości? A może, będąc częścią głównego nurtu, staje się innego rodzaju zagrożeniem?

Owszem, drag wszedł do mainstreamu, a dzięki RuPaulowi z pewnością śledzi go więcej par oczu. Nie sądzę jednak, by jego popularność była czymś złym. Drag wciąż jest niebezpieczny, a dzięki temu ekscytujący; spójrz zresztą, jak gorącym tematem stał się w amerykańskiej polityce.

Na Off -Broadwayu zadebiutował kilka miesięcy temu twój „Drag: Th e Musical”, a jednym z jego bohaterów jest Brendan, w którym konserwatywne wychowanie walczy z potrzebą dragowej ekspresji. Trochę inaczej czyta się tę postać w kontekście kolejnej prezydentury Trumpa, próbującego zakazać królowym występów przed dziećmi i młodzieżą.

Zupełnie inaczej! Tymczasem, kiedy osiem lat temu zaczęliśmy pisać Brendana, kompletnie nie wiedzieliśmy, że w momencie premiery musicalu „ekspozycja” dzieci na drag stanie się tematem zapalnym amerykańskiej polityki. Pragnęliśmy po prostu opisać doświadczenie bycia młodą, pogubioną osobą, która nagle znajduje swoje miejsce w świecie. Moim zdaniem nasz spektakl rezonuje z młodzieżą, ponieważ ta nadal czuje się niezrozumiana – i to nie tylko przez społeczeństwo, ale nawet własnych rodziców. Jak Brendan, odnajduje ona w dragu bezpieczną, akceptującą przestrzeń do wyrażania siebie.

Trump oburzał się niedawno na dragowe występy w Kennedy Center i zapowiadał na swoim portalu „Truth Social”, że w jednej z najważniejszych instytucji kulturalnych USA: „NIE BĘDZIE DRAG SHOWS ANI ŻADNEJ INNEJ ANTYAMERYKAŃ- SKIEJ PROPAGANDY!” (pisownia oryginalna). Czy rozpętana przez Republikanów nagonka wpływa na atmosferę podczas dragowych występów w USA?

Zaczęłam robić drag za administracji George’a W. Busha i Propozycji 8 (przyjętej w referendum ustawy stanowej, w myśl której stan Kalifornia zakazał małżeństw jednopłciowych, później oczywiście obalonej – przyp. red.). Fakt, że jesteśmy atakowani przez polityków, nie stanowi dla queerowej społeczności niczego nowego. Szczerze mówiąc, byliśmy przygotowani na Trumpa, bo zawsze jesteśmy gotowi do walki.

Natomiast nie sądzę, by Trump wpłynął na drag. Może próbować go zakazać, ale nie da się walczyć ani ze sztuką, ani z ludzką naturą – to niepowstrzymane siły.

Jak sądzisz, czy jako społeczność jesteśmy zbyt podzieleni? W czasach ACT-UP walczyliśmy_łyśmy przeciwko uniwersalnemu wrogowi – AIDS. Dziś, gdy karierę robią republikańscy geje, a część feministek walczy z kobietami trans, trudno o podobnie jednoczącą ideę.

Mamy wspólnego wroga – polityków prawicy – i wiedzę, jak z nim walczyć. Co ważne: nie jesteśmy już w tej walce sami, w ostatnich latach zyskaliśmy_łyśmy masę osób sojuszniczych spoza naszej społeczności.

Drag zaczynałaś za Busha, a twoja nowa płyta „Red 4 Filth” wraca muzycznie do czasów jego prezydentury – czuć na niej wpływy Britney Spears, Christiny Aguilery i Toni Braxton. Nostalgia za latami 00. udziela się na „Mayhem” samej Lady Gadze. Czego współczesny pop mógłby się nauczyć z tamtego okresu?

Ciągnęło mnie do niego, bo właśnie wtedy poczułam miłość do muzyki: dostałam mój pierwszy odtwarzacz płyt CD, kupowałam pierwsze albumy i słuchałam ich w kółko, aż stały się częścią mnie.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Daniela Matwiejuk – transpłciowa nauczycielka ze Szkocji

Z DANIELĄ MATWIEJUK, transpłciową nauczycielką ze szkockiego miasta Dundee rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Lydia Smith

Od dawna mieszka pani w Szkocji?

Od 11 lat. Urodziłam się w 1995 r. w Kołobrzegu i tam mieszkałam do 18. roku życia. Moi rodzice mieli firmę meblową, która pewnej nocy spłonęła. Nie udało im się dostać żadnych pieniędzy z odszkodowania, dlatego postanowili wyemigrować do Szkocji, gdzie mieszkała już siostra mojej mamy. Początkowo miałam zostać w Polsce, chciałam tu studiować prawo. Ale w ostatniej chwili zrezygnowałam i wyjechałam z rodzicami, żeby im pomóc, bo nie mówili po angielsku. Poza tym, choć mnie zapewniali, że znajdą się pieniądze na życie i studia, wiedziałam, że będzie mi samej ciężko. Ale był jeszcze inny powód…

Domyślam się jaki.

Od 14. roku życiu jeździłam do Szkocji na wakacje. Widziałam, jak się żyje tam osobom queerowym. Wiedziałam, że jeśli sama chcę żyć jawnie i w zgodzie ze sobą, muszę z Polski wyemigrować.

Sięgnijmy głębiej w przeszłość. Kiedy zaczyna pani sobie uświadamiać, że istnieje jakiś dysonans między panią a światem?

Bardzo wcześnie. Pierwsze lata podstawówki. Patrzę na swoje ciało, jestem otyłym dzieckiem i widzę w sobie więcej kobiecości niż męskości. Podoba mi się pewien chłopak. W zimie chcę nosić buty wysokie do kolan i jeszcze podwinąć spodnie jak mama, która wygląda cudownie w swoich kozaczkach. Nie mam żadnych wspomnień z czasów, kiedy nie było we mnie queerowości. Ona musiała być od samego początku. Jest takie zdjęcie, mam na nim może dwa lata. Tańczę w sukience na stole. To jedyne zdjęcie z dzieciństwa, które pokazuję ludziom. Jedyne, które widział mój chłopak. Szkoła? Koszmar. Byłam ofi arą ekstremalnego bullyingu. Dwa razy z tego powodu trafi łam do szpitala. Raz zrzucono mnie ze schodów, drugi raz dostałam z główki i uderzyłam w ścianę. Wyzywano mnie albo od „grubasów”, albo od „pedałów”. A najczęściej od „grubych pedałów”.

Nauczyciele nie reagowali?

Lekceważyli to. A niekiedy się nawet przyłączali do wyzwisk. Już w liceum jeden z nauczycieli powiedział do mnie: „Ty myślisz, że gdzieś zatrudnią takiego grubego pedała? Będziesz burgery w McDonaldsie robić”.

Rodzice?

Rodzice mnie kochali, ale towarzyszyło im poczucie wstydu. Zwłaszcza tacie. Myślę, że na początku miał problem, by zaakceptować takiego syna. Kobieco wyglądającego chłopaka, który nie potrafi się obronić. Pochodzę z religijnej rodziny. Ale nie mogę powiedzieć, by moi rodzice byli „fobiczni”. Moja mama zawsze mówiła, że do wszystkich należy podchodzić z otwartością, że będzie kochać swoje dziecko niezależnie od wszystkiego. Rodzice mieli bardzo traumatyczne dzieciństwo. Ojciec pochodzi z dużej rodziny, siedmioro rodzeństwa. Był bity, poniżany, jak to bywało w tamtych czasach. Moja matka była z kolei molestowana seksualnie przez swojego ojca. Stąd też pewnie taka ich postawa – nieważne, jakie to dziecko jest, my je kochamy, bo sami nie byliśmy kochani jak należy.

Miała pani w szkole przyjaciół? Kogoś, kto panią wspierał?

Bardzo trudno było mi nawiązać przyjaźnie. Niektórzy rozmawiali ze mną w Internecie, na GaduGadu, ale w szkole nie przyznawali się do naszej znajomości, wyśmiewali mnie jak inni. Później, pod koniec podstawówki z tego grubego pedała zrobiła się jeszcze osoba, która słuchała metalu, punka i rocka. I demonstrowała to swoim wyglądem. Ćwieki, skóry, grzywka emo.

To był rodzaj pancerza? Próba pokazania się jako wojownik?

Myślę, że tym, co mnie przyciągnęło do tej muzyki, był ogrom zawartych w niej emocji. Uwielbiałam zespół Evanescence. To darcie się, to śpiewanie, że „I want to die” świetnie wpasowało się w depresję młodego dziecka, które wszyscy dookoła gnębili. Na bazie fascynacji tą muzyką zaczęłam wreszcie budować trochę znajomości i przyjaźni. Dalej byłam nękana, ale przynajmniej miałam swoją grupę. Tych wszystkich metalowców, punków, brudasów.

Początek XXI wieku. Internet jest w powszechnym użyciu. Nawet w Polsce zaczyna się mówić o transpłciowości. Coś z tego do pani dociera?

Nie znałam w Kołobrzegu żadnych transpłciowych osób. W Internecie, owszem, znajdowałam jakieś informacje, ale prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałam, czego szukać, bo przecież nie wiedziałam, kim sama jestem. O transpłciowości w moim otoczeniu się nie mówiło. Słyszałam tylko o „transwestytach”, a i to wyłącznie w kontekście prostytucji i pornografii. To wszystko było jakąś dewiacją, zboczeniem. Przerażało mnie, że mogę mieć z tym coś wspólnego.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Barbara Elmanowska – o swojej lesbijskiej powieści „Woliera”, o sporcie, scenach erotycznych i morzu

Rozmowa Małgorzaty Büthner-Zawadzkiej

fot. Kamila Paradowska

Jesteś autorką, której proza, według Ingi Iwasiów, „ma powolny rytm łagodnego morza”, a jednocześnie instruktorką strzelectwa sportowego, bojowego i praktycznego-dynamicznego.

Ha, ha, ha! To chyba przez moje ADHD. Szybko się nudzę i tyle aktywności się w moim życiu pojawia. Od dzieciństwa miałam sportowe potrzeby. W wieku siedmiu lat zaczęłam trenować akrobatykę, a w szkole średniej strzelectwo. Wtedy nie myślałam o pisaniu, pojawiło się dopiero na studiach. Podobają mi się autorzy amerykańscy, tacy jak Ken Kesey, którzy byli na uniwersytecie na stypendiach sportowych. W Polsce pisarz raczej nie ćwiczy, ha, ha.

W 2024 r. wydałaś powieść „Woliera”. Zbiera dobre recenzje, w Nagrodzie Gombrowicza przeszła do kolejnego etapu.

Akurat kiedy się dowiedziałam, siedziałam w kajaku. Dobiłam do brzegu i widzę, że Inga wysłała link do nagrody i napisała: „fajnie!”. No fajnie, wspaniała wiadomość, ale jakby to na zewnątrz mnie było. Gdy płynę, nawet fakt, że napisałam książkę, wydaje się trochę nierealny.

Czy jako literaturoznawczyni myślisz o „Wolierze” jako o prozie lesbijskiej?

Tak, myślałam nawet o książce, w której w ogóle nie byłoby nic o hetero, totalnie lesbijskiej. Ale to się jednak nie udało. Myślę też o niej jako o prozie psychologiczno-obyczajowej. Kobieta, której rozpada się kolejny związek, ma potrzebę psychoterapeutycznego spojrzenia wstecz, sprawdzenia schematów, według których działa.

A dla ciebie pisanie było terapią?

Wtedy też się rozstawałam z partnerką. Ale pisanie miało czysto konstrukcyjny charakter. Może to jest terapeutyczny skutek, że zapomina się o sobie, miło jest zanurzyć się w świecie fi kcji. Gdy kończyłam „Wolierę”, już byłam w innym nastroju i musiałam grzebać w sobie, żeby poczuć na nowo emocje powieści i je zapisać

Dla mnie to powieść o odnajdywaniu siebie. Bohaterka Anka na początku odnajduje dziewczynkę Anię, która się zgubiła jakiejś rodzinie. Co dla ciebie oznacza „odnaleźć siebie”?

Zajrzeć głęboko w siebie i sprawdzić, co mną kieruje w życiu. Co jest naprawdę moje? Czasem myślę: czy pisanie jest moje, skąd się wzięło i czy rzeczywiście go potrzebuję? Anka też się zastanawia, jak została fotografką, jak ją wychowano, jak niesie pamięć o rodzicach. To jest weryfi kacja pragnień, potrzeb. Odrzucenie wszystkiego, co nie jest moje i złożenie klocków na nowo – trochę to nietzscheańskie. Po rozstaniu z Kaśką Anka przyjeżdża do Dąbkowic, hermetycznej miejscowości nad morzem i tam dokonuje rozkładu siebie na części pierwsze, żeby zrozumieć każdy z elementów i na nowo je poskładać

Czym jest tytułowa woliera? Złotą klatką?

Związkiem, który nas zamyka, chociaż daje dużo dobrego. Ale różnie o niej myślę, na przykład, że nasza tożsamość jest wolierą. Rodzimy się z określoną wrażliwością, ja jestem melancholiczką i uwielbiam analizować. Temperament jest wolierą, podobnie wychowanie. I umysł – gąbka, która nieświadomie nasiąka schematami.

A heteromatrix?

O! Zawsze są nowe interpretacje! Tak, heteromatrix i również patriarchat. Relacja Anki z Wandą przez to się też nie udaje, że Wanda jest w niego uwikłana.

To jest związek 16-latki z kobietą koło trzydziestki. A na ten temat są obecnie spory, część orzeka – grooming! – i od razu potępia, część uważa, że jeśli osoba jest powyżej wieku zgody, nie należy się wtrącać. Czy w relacji młodej Anki z Wandą jest coś niebezpiecznego?

Przyznam się, że przy pisaniu nie myślałam o tym, ale zetknęłam się z opiniami, że jest w tej relacji nadużycie. Kiedy poznajemy Ankę, ma 30 lat i jest wciąż uwikłana w pamięć o Wandzie. Myślałam, jak to uwiarygodnić, że dorosła kobieta tak długo jest zafiksowana na jednym związku, wciąż do niego wraca i porównuje. Uznałam, że związek musi być z wczesnej młodości, żeby zostawił mocny ślad. Chciałam, żeby to były pierwsze doświadczenia Anki, też erotyczne. No i chciałam trójkąta, który – mam nadzieję – jest nowy literacko, nie znam książki, w której córka odbija kobietę ojcu. Nie planowałam przedstawić relacji, w której dochodzi do nadużycia, dla mnie w książce tego nie ma. Ale niektóre osoby po przeczytaniu były złe na Wandę, bo skrzywdziła Ankę, a tak nie powinno się robić. Oczywiście, nie powinno, ale to się zdarza nawet, gdy mamy 20 lat, tak naprawdę wciąż nie jesteśmy gotowi na trudne związki. Powiem też może coś niepopularnego: sama różnica wieku moim zdaniem nie wystarczy, by dokonało się nadużycie. Ale tu jest jakaś transgresja i na pewno „Woliera” niepokoi. Myślę, że bardziej za sprawą miłosnego trójkąta, który burzy wszelkie normy. Wiek tylko to podbija. Powieść czytały trzy psychoterapeutki i żadna nie widziała nadużycia z tytułu różnicy wieku.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Grzegorz Klimek i Michał Tęblowski – para barberów w pracy i w życiu

W marcu minął rok, od kiedy na mapie Warszawy pojawił się BARBER COUPLE, być może jedyny w Polsce salon barberski prowadzony przez wyoutowaną parę gejów – GRZEGORZA KLIMKA i MICHAŁA TĘBŁOWSKIEGO. Dlaczego były zakonnik i magister prawa zdecydowali się na taki biznes? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Marek Zimakiewicz

Co było pierwsze – biznes czy miłość?

Grzegorz: Zdecydowanie miłość. W styczniu 2025 r. mieliś my szóstą rocznicę związku. Poznaliśmy się na Grindrze. Na początku, wiadomo, myśleliśmy, że to będzie jednorazowe spotkanie, ale szybko okazało się, że zaczyna łączyć nas coś więcej.

Kto pierwszy napisał?

Michał: W dniu, w którym się spotkaliśmy, byłem umówiony na randkę, która ostatecznie się nie odbyła. Zdecydowałem wtedy, że umówię się z pierwszą osobą, która do mnie napisze. No i akurat był to Grzesiek. (śmiech)

G: Wymieniliśmy ze sobą zaledwie trzy zdania i stwierdziliśmy, że chcemy spotkać się na żywo. Przygotowałem dla niego kolację, wyszedłem po niego na przystanek. Majkel mówi, że tym go urzekłem. Randka przeciągnęła się do następnego dnia. (śmiech) A potem zaczęliśmy się spotykać niemal codziennie, bo obaj chyba czuliśmy, że chcemy się lepiej poznać.

M: Po trzech miesiącach zdecydowaliśmy się razem zamieszkać.

Wiem, że poznaliście się w Warszawie. Pochodzicie ze stolicy?

M: Nie. Ja jestem z Nowogardu – to miasto niedaleko Szczecina. Do Warszawy przyjechałem na studia w 2017 r.

G: A ja jestem z Grudziądza. W Warszawie od 2016 r. Przeprowadziłem się dla mojej ówczesnej miłości, ale po półtora roku ten związek się zakończył.

Jak wspominacie dojrzewanie w rodzinnych miejscowościach?

M: Nowogard ma około 17 tys. mieszkańców. Mając około 13 lat, zdałem sobie sprawę, że jestem gejem i czułem, że nie pasuję do tego miejsca. Najgorsze były przerwy lekcyjne, na których słyszałem tylko wyzwiska, popychano mnie, czasem dochodziło do jakichś bójek po szkole. Do tego byłem też „kujonem”, więc to była mieszanka wybuchowa. W czasach gimnazjum patrzyłem tylko na Instagramie na ludzi, którzy dodawali do swoich zdjęć #gej albo #lgbt i strasznie im zazdrościłem, a jednocześnie dawało mi to nadzieję, że gdzieś tam w Polsce są osoby takie jak ja. Żyjąc w tym małym mieście, myślałem tylko o tym, jak z niego uciec. Jedyny pomysł, jaki miałem, to nauka. Wiedziałem, że jeśli powiem rodzicom, że idę do dobrej szkoły, to na pewno mnie puszczą. I udało się! Już na czas liceum przeprowadziłem się do Szczecina i tam chodziłem do szkoły. Pod koniec liceum zaczęły się pierwsze randki, a gejowskie życie w pełnym tego słowa znaczeniu – dopiero na studiach prawniczych w Warszawie.

Grześku, a u ciebie w Grudziądzu jak to wyglądało?

G: Grudziądz to też małe miasto, chociaż jednak sporo większe od Nowogardu. Młodzi ludzie, którzy chcą rozwoju, raczej z niego uciekają. Pochodzę z konserwatywnej rodziny i od dzieciństwa duży wpływ miał na mnie Kościół. Odnalezienie siebie nie przyszło mi więc z łatwością, ale już pod koniec gimnazjum miałem pierwszą relację z chłopakiem. Nie był to związek, jednak relacja na tyle istotna, że do tej pory mamy ze sobą kontakt i czasem się spotykamy.

A Kościół?

G: Nasza rodzina była mocno związana z Kościołem – mama pracowała na plebanii, a ja byłem ministrantem, lektorem, a potem ceremoniarzem, więc środowisko kościelne miało na mnie duży wpływ. Na tyle duże, że tuż po maturze poszedłem do zakonu

Wow.

G: W tamtym czasie Kościół był całym moim życiem. Wiedziałem, że z jednej strony „robię coś złego” w kontekście moich „homoseksualnych żądz”, ale z drugiej strony pchano mnie w stronę kapłaństwa.

Miałeś znajomych księży, którzy wiedzieli o twojej orientacji?

G: Jasne. Kościół doskonale zdaje sobie sprawę, że w jego strukturach jest sporo gejów i że wielu duchownych prowadzi dość aktywne życie seksualne, ale nikt o tym nie mówi głośno. W środowisku kościelnym poznałem wielu gejów, ale też wielu księży, którzy mieli kochanki, dzieci, czy też właśnie kochanków. W trzeciej klasie technikum byłem na kursie ceremoniarza w seminarium w Toruniu i tam poznałem mojego pierwszego chłopaka.

On też był na kursie?

G: Był już klerykiem. Z Grudziądza do Torunia nie jest znowu aż tak daleko, więc spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu po szkole lub przed szkołą. Nie mogliśmy spotykać się w domach, dlatego nasze randki odbywały się na mieście, np. w parku. Po czterech miesiącach takich spotkań on rzucił to seminarium, zaczęliśmy być razem, ale pół roku później, tuż przed moją maturą, rozstaliśmy się.

Mimo tego i tak zdecydowałeś się pójść do zakonu.

G: Chciałem podążać własną drogą, ale w małym mieście to było niemal niemożliwe. Kościół mnie otaczał i czułem strach przed wyłamaniem się z tego schematu. Ta walka trwała nawet w zakonie. Wybrałem Zakon Braci Mniejszych Kapucynów, a dokładnie Klasztor Zakonu w Stalowej Woli. W samym zakonie nic się nie wydarzyło – nie miałem tam żadnych gejowskich doświadczeń. Jedyny „epizod” zdarzył się, kiedy przyjechałem na święta do domu – wtedy miałem mały „hookup”, który utwierdził mnie w przekonaniu, że nie chcę wracać do klasztoru. Spędziłem tam więc niecałe pół roku.

Kiedy rodzice dowiedzieli o waszej orientacji?

M: U mnie to było trochę jak w gejowskim fi lmie – w trakcie pierwszego roku studiów wróciłem do domu na święta i powiedziałem: „Hej, jestem gejem!”. (śmiech) Porozmawiałem z mamą i jej reakcja była: „Domyślałam się”. Potem było trochę ciszy i pytanie: „Ale próbowałeś z dziewczyną? Jesteś tego pewien?”. Wydaje mi się, że moja mama nigdy wcześniej nie miała w swoim otoczeniu osoby homoseksualnej, więc kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. Przeczuwała, ale dopóki nikt o tym nie mówił głośno, można było udawać, że wszystko jest w normie.

G: Moi rodzice dowiedzieli się, gdy miałem 17 lat w najgorszy możliwy sposób. Mama „przyłapała” mnie na oglądaniu porno – i to był, delikatnie mówiąc, koszmar. Bardzo trudna rozmowa, a raczej monolog w stylu: „Może ci się zmieni”, „Oszalałeś?” itp.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marta Konarzewska – 15 lat po pierwszym nauczycielskim coming oucie w Polsce

Tekst Marty Konarzewskiej

fot. Marek Zimakiewicz

15 lat temu jako pierwsza nauczycielka w Polsce napisała: „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką” – na łamach „Gazety Wyborczej”. MARTA KONARZEWSKA wraca do tamtego coming outu i w swoim niepowtarzalnym stylu zastanawia się, co znaczy mówić prawdę o sobie dziś — w świecie VR, TikToka, Nimony i Mentzena

Słoneczny dzień, Warszawa. Niechętnie wstaję z fotela, na którym piszę w leniwym słońcu, wychodzę z domu, idę i wpadam w miękką czerń. Rano i w środku dnia oglądam fi lmy, bo to Millennium Docs Film Festival. Pod wpływem cudzych obrazów pojawiają się własne: 2010 rok i wcześniej, inne poranki, wcześniejsze. Blade słońce na szarych chodnikach, pierwsze tramwaje, puste ulice, drzewa, ptaki, niebo, otwierają i zamykają się drzwi na pustych przystankach, metalowy dźwięk, to układa się w trans. Gdy jedziesz do pracy i budzisz się, z tobą budzi się miasto. Łódź. Tamtym porankiem wyszłam z domu, nie wiedziałam, co mnie czeka, jedziesz tramwajem i nawet nie rejestrujesz, jak w twoim ciele pracuje cichutki lęk. Wtedy wypowiedziałam słowa, których dziś sobie zazdroszczę i lęk się roztrzaskał. Zazdroszczę tamtej sobie. Chciałabym znów znaleźć coś, powiedzieć coś, co będzie silniejsze niż ja, którą teraz znam. Nie wiem, ile prawd się mieści w jednym człowieku, ile zwyczajnych, a ile takich, których spotkanie/ nazwanie zmienia treść życia, jakby zmieniał się stan skupienia. Twój i dokoła. Robi się rzadszy i robi się spokojniej, potem na zawsze zmienia się kształt. Chwilę wcześniej: lęk, nagły brak lęku, dziwna cisza, chłód pustki, cięcie. I złość. Otwieram oczy. W filmie o dziewczynkach raperkach słyszę zdanie, które brzmi jak znak, motto do tego tekstu: „Now I see myself, that is all I needed / Now I see myself, this is all I needed” („Teraz widzę siebie, niczego innego nie potrzebowałam”). To właśnie mi się przytrafi ło 15 lat temu, naprawdę.

Jestem

„Mówię tak nie dlatego, że pragnę oznakowania siebie lub innych. Nie znoszę etykietek i zamykających definicji. Mówię tak powodowana słusznym gniewem. W odruchu obrony przed hipokryzją” – te słowa napisałam 15 lat temu w artykule, który „Gazeta Wyborcza” zatytułowała „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką ”. Do dziś mam dreszcze. Nie, nie chodzi o odwagę, chodzi o siłę, dostęp do samej siebie – do własnej prawdy, energii, która nie daje za wygraną i nigdy się nie zatrzyma. Znacie film „Nimona”?

Nimona to bohaterka animacji, którą można obejrzeć na Netfl iksie bajki niekoniecznie dla dzieci. Jest fajterką, jest zła na rzeczywistość, co i rusz zmienia kształt, raz jest niedźwiedziem, raz myszą, a raz znowu figurą własnego wroga – na chwilę. Zmienia się, ciska, robi użytek z własnej agresji. Raz słuszny, raz wcale nie. Obcując z nią (z ono), raz ma się poczucie siły, mocy własnej wielości (zresztą chyba to się podkreśla, kiedy się pisze o queerowym potencjale tej animacji), a raz jednak przeciwnie – pofragmentowania, chaosu, lęku. Czemu? Bo jednak – skąd ta agresja? Skąd pragnienie tak dzikiej destrukcji? Z odrzucenia. Z wczesnodziecięcej, straszliwej rany – bycia niewidzianą, nieprzyjętą. Nimona potrafi być wszystkim, ale na chwilę, w niepewności raczej niż pełni, zawsze po to, by walczyć. Przejawy tożsamości zmieniają się migotliwie, żaden nie jest w stanie się utrzymać. Niezintegrowane, nieobjęte prawdziwym ja formy wykluwają się jedna za drugą, i jeszcze, jeszcze, jakby nie było znaku „Stop”. Pęd szukania obrazu samej siebie, która ma prawo istnieć, być. Osobne, sobie obce. Fragmenty sztucznego self Maski. A pod spodem czai się myśl najsilniejsza: potwór, jestem potworem. Na koniec filmu ten potwór się manifestuje (come out!). I sobie zobaczcie, co się wydarza, warto.

Come out

Czemu to wszystko? Już wyjaśniam. Zabierając się za tekst „Jestem nauczycielką…” 15 lat temu, byłam pełna obaw, że coming out „do” (dopiszcie, co chcecie) to łatka, ograniczenie. Tymczasem nie do końca świadomie udało mi się zrobić coming out „od” (dopiszcie, co chcecie, ale nie, nie chodzi o „hetero”, raczej o „potwór”, „tchórz”, jakakolwiek maska). W „jestem lesbijką” to nie „lesbijka” jest ważna, tylko „jestem”. Jestem kim jestem – i to ja to mówię (brzmi jak cytat i chyba wiecie, czyje to słowa, no właśnie).

Nigdy nie czułam samej siebie tak mocno jak wtedy. Nigdy wcześniej, ani nigdy potem. Jak to napisać… Najlepiej zwyczajnie: ja dziś nie żyję ani jako nauczycielka, ani jako lesbijka. Kiedy naczelny „Repliki” poprosił mnie o kilka słów na 15-lecie, to ja zaraz: „O rany, ale jakich słów?”. Kogo obchodzi moje życie teraz, co mam zrobić, coming out a rebours? Napisać coś w stylu, że jak płynna seksualność, to płynna? Że jak w jedną stronę można po niej wędrować, to i w drugą. I w pięć? No tak, w sumie tak właśnie myślę. Że jak się koleżanki orientują w średnim wieku, że są lesbijkami, albo że chcą o tym powiedzieć głośno, to ja też mogę? Chcieć powiedzieć? E tam. Rozmawiam z koleżanką, radzę się, a ona: „Słuchaj, a może powiedzenie »jestem lesbijką « pozwala także nią nie być ?”. Mówię : „Chyba zwariowałaś, za dużo się wina napiłaś, mam tak napisać ?”. Ale za chwilę: „A właśnie – napiszę. Być albo i nie być, wow, genialne!”. Zanim zmienię się w mentorkę z TikToka, powiem tylko jedno: „Cokolwiek w tobie czeka – czeka na ciebie”. Łap fragmenty, każda reprezentacja self pracuje na następną (najlepsze teksty kultury mówiące o dojrzewaniu nie ograniczają się dziś do młodzieży).

Na szczęście nie tylko o mnie/self był tamten tekst w „Wyborczej”, był też o szkole, młodzieży, systemie edukacji, o/presji. Pamiętacie serial „Adolescence”? No właśnie. Rozwój to nie błahostka. Dojrzewanie nigdy nie było tak trudne jak teraz. Poczucie „jestem potworem”, „chcą mnie zniszczyć”, albo „sam siebie zniszczę”, albo „tego, kto mnie wyzywa – zniszczę!”, towarzyszy raczej każdej dojrzewającej osobie. To integralna część adolescencji. Pytanie: chcemy to wzmacniać? (My – dorośli). Czy chcemy to ograniczać? Żyjemy teraz w innej epoce niż 15 lat temu. Wszystko zmieniła pandemia i media społecznościowe, spróbuję przyjrzeć się różnicom i podobieństwom – zestawić „wtedy” i „dziś”. Postawię wiele pytań, na które nie ma odpowiedzi. To w pytaniach jest siła. Może nie przestawajcie czytać, tylko dlatego, że no wiecie… (Nawiasem mówiąc, nie jestem także hetero – tak się nie da. Może kiedyś o tym napiszę, nie teraz).

Cały tekst do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Magdalena Biejat w wywiadzie o osobach LGBTQIA+

Sławomir Mentzen realnie zagraża naszemu bezpieczeństwu, zwłaszcza bezpieczeństwu kobiet i osób queerowych – mówi MAGDALENA BIEJAT, wicemarszałkini Senatu, kandydatka Nowej Lewicy w wyborach prezydenckich. Rozmowa Mateusza Witczaka.

fot. Nowa Lewica

 

Prawicowi kandydaci starają się instrumentalizować uprzedzenia, ale czy „zdrowy rozsądek” nie podpowiada nam aby, że dyskryminacja się po prostu nie opłaca? Ze styczniowego raportu Open for Business dowiadujemy się, iż Polska traci na niej aż 20 mld zł rocznie, bo zamiast pracować w ojczyźnie, osoby LGBT+ emigrują (a te, które zostają, częściej mierzą się z problemami zdrowotnymi; przede wszystkim: depresją). Wiemy ponadto, że tolerancyjne firmy osiągają lepsze wyniki niż konkurenci. 

Czy spojrzymy na to z punktu widzenia gospodarczego czy moralnego, wszystko przemawia za tym, by zapewnić osobom LGBT+ pełnię praw. Cieszę się, że wreszcie udało nam się przeprowadzić przez Sejm nowelizację kodeksu karnego, która realnie wzmocni wasze bezpieczeństwo o (przestępstwa z nienawiści ze względu na orientację seksualną i płeć mają być ścigane z urzędu – przyp. red.). Czekam, aż będę mogła podnieść za nią rękę w Senacie. 

Od początku mojej działalności w polityce konsekwentnie powtarzam: jestem zwolenniczką równości małżeńskiej i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. W interesie państwa jest zadbanie o bezpieczeństwo wszystkich obywateli i obywatelek, ale polska prawica nie kieruje się racjonalnymi przesłankami. Podczas gdy do granic UE puka Rosja, PiS i Konfederacja tworzą poczucie zagrożenia tam, gdzie go nie ma: czasem kozłem ofiarnym stają się w ich narracji osoby LGBT+, kiedy indziej uchodźcy, UE albo Ukraińcy. Swój elektorat mobilizują poprzez strach, który najłatwiej wzbudzić właśnie wobec innego. 

 

Sami też czują ten strach? 

Prawda jest taka, że oni nie chcą się nawet konfrontować z ludźmi, na których szczują. Kilka miesięcy temu Kosiniak-Kamysz nie zgodził się na spotkanie z tęczowymi rodzinami, minister nie był nawet w stanie wysłuchać waszych postulatów, a co dopiero je zrozumieć. 

 

Wymowne, że podczas dyskusji nad przysposobieniem dzieci marszałek senior Marek Sawicki na sejmowym korytarzu zatrzasnął drzwi przed nosem parze wychowujących dziecko lesbijek. 

PSL zamyka oczy na rzeczywistość, ale ona nie zniknie. Rodziny jednopłciowe istnieją, a osoby queerowe prowadzą w Polsce biznesy, pracują, działają w kulturze i sztuce. One też współtworzą nasz PKB, a odpowiedzialny polityk powinien zadbać, by nie myślały o emigracji. 

To jest dla gospodarki wielka strata, boli mnie, że przez wielu polityków niedostrzegalna. Prawica woli hejtować, wierząc, że w krótkiej perspektywie zapewni jej to wzrost słupków poparcia i zagna przestraszony elektorat do urn. Jednak na dłuższą metę takie podejście jest po prostu szkodliwe i to nie tylko dla tych, których bezpośrednio dotyka, ale także dla wszystkich innych. 

 

Pani koleżanka z klubu, Anna Maria Żukowska, podniosła ostatnio w debacie ciekawy wątek. „Dlaczego młodzi geje mieliby ginąć za ojczyznę, kiedy ojczyzna właściwie nie dostrzega, że chcieliby normalnie funkcjonować, tak jak wszystkie inne związki?” – pytała z mównicy sejmowej. 

Jej wypowiedź traktuję jako figurę retoryczną, która miała obnażyć absurd sytuacji. Jestem przekonana, że jeśli zajdzie taka potrzeba, osoby queerowe będą bronić Polski, bo są patriotami. Ale jeśli mamy jakieś oczekiwania wobec nieheteronormatywnych obywateli i nakładamy na nich obowiązki, państwo musi zadbać o ich prawa. O to, żeby również oni czuli się w swoim kraju bezpiecznie; by mieli taki sam dostęp do usług i instytucji. To naprawdę nie są wygórowane żądania, a podstawowe standardy. Nie wiem, jak można być „demokratą”, jednocześnie odmawiając tych standardów milionom ludzi. Jak można twierdzić, że „dba się o rodzinę”, zamykając oczy na fakt, że kilkadziesiąt tysięcy dzieciaków wychowuje się w jednopłciowych parach. Jak pogodzić deklaracje o „otwartości na dialog” z brakiem próby zrozumienia drugiej strony. Podziwiam osoby, które latami walczą o prawa społeczności LGBT+, bo to jest nieustanne walenie głową w mur i walka z wiatrakami. 

 

Półtora roku po wyborach w środowisku aktywistycznym czuć wypalenie i rozczarowanie. Prace nad ustawą o związkach partnerskich wloką się przez opór ludowców, a przecież jej uchwalenie wydawało się absolutnym minimum. 

Związki partnerskie i prawo do przerywania ciąży to nie tylko obietnice Lewicy, ale również Koalicji Obywatelskiej. Premier Tusk wielokrotnie potrafił „się wściec”, tupnąć nogą i wymóc coś na swoich koalicjantach, nagle jednak ważniejsze od godności ludzi stają się dla niego uprzedzenia Władysława Kosiniak-Kamysza i lęki Marka Sawickiego. 

Uważam za skandal, że dla PSL-u problematyczna jest nawet propozycja, by pary LGBT+ miały zwykłą ceremonię w urzędzie stanu cywilnego. I że dyskusja o projekcie ustawy stała się dla ludowców pretekstem do odzierania części obywateli z godności. Jestem pod wrażeniem (ministry równości – dop. red.) Katarzyny Kotuli, która nieustająco dobija się do ich drzwi, a jak nie otwierają – wchodzi oknem. Oczekiwałabym jednak, że nie będzie w tej walce sama, bo przecież ostatecznie za politykę rządu odpowiada premier. Nie może być tak, że Donald Tusk „nie ma zdania” w tej sprawie.  

Podczas wyborów walczymy nie tylko o Pałac Prezydencki, ale również o kształt debaty. Nie dajmy się szantażować tym, którzy podpowiadają, że trzeba zagłosować w nich na mniejsze zło. Wytłumaczmy Rafałowi Trzaskowskiemu, Szymonowi Hołowni i ich kolegom, że nie mogą cały czas obiecywać tej samej kiełbasy wyborczej, a potem odkładać ją do lodówki. Zmiana potrzebna jest teraz!  

 To dobry moment, by pokazać KO i Polsce 2050 żółtą kartkę, zakomunikować, że nie będziemy głosować na te partie wyłącznie ze strachu przed PiS-em i Konfederacją. Obiecuję wam, że będę konsekwentnie stać po waszej stronie, a mojego wsparcia dla społeczności nie wyrzeknę się ani w tej kampanii, ani nigdy. Nie chcę unikać tematu czy udzielać w mediach wymijających odpowiedzi, bo nie po to szłam do polityki, żeby dać sobie w niej złamać kręgosłup.   

 

Do niedawna wydawało się, że obrona przed Rosją to obrona wartości Zachodu, w tym również tolerancji. Patrząc jednak na poetykę tej kampanii, wielu kandydatów pojmuje „wolność” niezwykle wąsko: jako wolność do robienia, co się chce, nawet do krzywdzenia innych. Dowodem spór o uchwaloną przez Sejm nowelizację kodeksu karnego. Artykuł 257. zakazywał dotychczas dyskryminacji ze względu na przynależność narodową, etniczną, rasową i wyznaniową, jednak dopisanie do listy przesłanek niepełnosprawności, wieku, płci i orientacji seksualnej ma być według prawicy „zamachem na wolność słowa”. 

Niestety moi kontrkandydaci, również ci ze strony demokratycznej, skręcają mocno w prawą stronę. Apeluję do nich: nie róbcie tego. Ściganie się z Konfederacją to droga donikąd, zawsze będzie ona wiarygodniejsza w swoich postulatach, a w dodatku taki przechył wzmocni ją w długim okresie.  

 Skrajna prawica ma usta pełne frazesów, ale jej politycy wcale nie chcą „wolności”, no chyba, że wolności dla wielkiego biznesu. Dla zwykłych ludzi Sławomir Mentzen nie ma żadnej oferty. Nie widzę w jego programie propozycji rozwiązania kryzysu mieszkaniowego ani wsparcia w dostępie do ochrony zdrowia, którą kandydat Konfederacji najchętniej by sprywatyzował. Skończyłoby się dokładnie tak samo, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie ciężko chorzy ludzie tracą dach nad głową, bo nie stać ich na leczenie, a za poród trzeba zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów. To nie jest żadna „wolność”! Wolność polega na tym, że państwo traktuje z godnością każdego człowieka, dając mu prawo do podejmowania decyzji zgodnie z własnym sumieniem (oczywiście pod warunkiem, że szanuje on granice innych ludzi). Zadaniem odpowiedzialnej władzy jest stworzenie takich warunków, byśmy mogli podejmować swoje decyzje rozsądnie, dla naszego bezpieczeństwa, a także zapewnienie dobrej edukacji i ochrony zdrowia oraz wsparcie np. w relacji z bankami. 

Ograniczmy wreszcie koszty kredytów, bo w tej chwili są one najwyższe w Unii Europejskiej. Bardzo trudno w ogóle uzyskać kredyt hipoteczny, a jeśli już się uda – kosztuje nas on drugie tyle, ile zapłaciliśmy za mieszkanie. Bierność państwa doprowadziła do sytuacji, w której banki bogacą się kosztem zwykłych Polek i Polaków, w ubiegłym roku ich zysk netto wyniósł ponad 42 mld zł, co oznacza wzrost o ponad 50% w porównaniu z 2023 r.! Prawdziwa wolność to własny dach nad głową, nie prawo do nieskrępowanego robienia komuś krzywdy. 

 

 Wiele emocji budzą teraz także big techy – rozmawiamy chwilę po tym, jak premier Gawkowski zapowiedział obłożenie tychże podatkiem od przychodów bądź zysków. Gdy jednak Thomas Rose, nowy ambasador USA w Polsce, zagroził na X (dawnym Twitterze) bliżej niesprecyzowanymi „konsekwencjami”, Ministerstwo Finansów zakomunikowało, że bynajmniej prac nad taką ustawą nie prowadzi. 

Facebook i X powinny płacić w Polsce podatki, tak samo, jak powinny je płacić platformy chińskie i europejskie. Przecież big techy bogacą się kosztem polskich użytkowników i użytkowniczek, sprzedając u nas reklamy, korzystając z naszej infrastruktury i obracając naszymi danymi. Z doświadczeń krajów, które wprowadziły podobne rozwiązania – Kanady, Francji czy Hiszpanii – wiemy, że taka ustawa mogłaby przynieść budżetowi kilka miliardów złotych rocznie, które Ministerstwo Cyfryzacji chce przeznaczyć na rozwój rodzimych technologii i wsparcie tradycyjnych mediów. Facebook, X i Google zasysają informacje wyprodukowane przez dziennikarzy, w związku z tym część zarobionych pieniędzy powinny im zwrócić.   

 

Facebook zapowiedział odejście od moderacji na rzecz wprowadzonych przez X „notatek społeczności”, z których sam Elon Musk zdaje się jednak wycofywać, gdyż – twierdzi – są one „,manipulowane przez rządy i media”. Co Polska może zrobić, by walczyć w sieci z fake newsami i hejtem?  

Niewiele, na poziomie krajowym nie mamy możliwości wywarcia realnego wpływu na platformy społecznościowe. Na szczęście jednak jesteśmy częścią Unii Europejskiej, która stanowi na tyle duży rynek zbytu, że big techy nie mogą jej zignorować. Odpowiedzialnością rządu i prezydenta, który jest przecież współodpowiedzialny za naszą politykę zagraniczną, będzie wynegocjowanie na poziomie UE większej kontroli nad platformami cyfrowymi. 

Musimy wiedzieć, w jaki sposób i do czego wykorzystuje się nasze dane, a także zyskać wgląd w algorytmy, które na dziś są kompletnie nieprzejrzyste. Wolność od mowy nienawiści ma fundamentalne znaczenie, bo hejt przekłada się na realne dramaty ludzi: na ich depresję, autoagresję i próby samobójcze.  

 

W 2021 r. otrzymała pani Koronę Równości, z przymrużeniem oka zapytam, czy w tym roku powinien ją odebrać Zbigniew Ziobro? Na jego wniosek Sąd Najwyższy wydał właśnie rozstrzygnięcie, w wyniku którego osoby trans nie będą musiały pozywać własnych rodziców, a sprawy o uzgodnienie płci mają być prowadzone w trybie nieprocesowym. 

Bardzo cieszy mnie ten wyrok ale jest to radość niepełna. Pamiętajmy, że ten sam Zbigniew Ziobro odpowiada za demolkę systemu sprawiedliwości, w wyniku której decyzja SN może zostać podważona. Symbolicznie ma ona jednak ogromne znaczenie i na pewno warto docenić, że tzw. neosędziowie stoją po stronie rozumu i godności człowieka (zwłaszcza że nie jest to dla nich typowe). Teraz potrzebujemy dobrej ustawy o uzgodnieniu płci, która osobom transpłciowym poczucie bezpieczeństwa. Również bezpieczeństwa ekonomicznego, bo terapia jest dziś bardzo droga. 

 

Nie wietrzy pani w tym wyroku podstępu? Karol Nawrocki próbował kilkukrotnie odgrzać resentyment wobec naszej społeczności – że wspomnę teatralne zniszczenie okładki komiksu „Gender Queer: A Memoir”  – a teraz skład wyłoniony z obsadzonej przez neosędziów Izby Cywilnej SN, pod przewodnictwem koleżanki Andrzeja Dudy, Małgorzaty Manowskiej, wydaje rozstrzygnięcie, które działa na prawicowy elektorat niczym płachta na byka. 

Prawicowi sędziowie (których trudno niekiedy odróżnić od polityków) potrafią zaskakiwać. W czasach, gdy Mikołaj Pawlak był rzecznikiem praw dziecka, zasiadałam w parlamentarnym zespole ds. równouprawnienia osób LGBT i w komisji polityki społecznej, która przyjmowała sprawozdanie rzecznika. Toczyła się wtedy sprawa dotycząca transkrypcji zagranicznych aktów urodzenia dzieci z rodzin jednopłciowych. Naczelny Sąd Administracyjny zawyrokował, że nie ma możliwości wykonywania takich transkrypcji, ale Polska powinna wydać dzieciom dokumenty bez niej, na podstawie zagranicznego aktu urodzenia.  

Pojawił się jednak problem, bo polskie urzędy stanu cywilnego, a także niektóre konsulaty czy ambasady, nie chciały tych dokumentów przesłać. Choć rzecznik tego nie nagłaśniał, włączył się on w sprawę nie po stronie NSA, ale po stronie dzieci z tęczowych rodzin. Mało tego: osobiście interweniował w jednym z konsulatów! 

Nawet prawica miewa czasem przebłyski i dostrzega, że warto działać na rzecz dzieci i młodzieży, a nie przeciwko nim. Być może pani Manowska również uznała, że pozywanie rodziców po prostu nie ma sensu.  

 

Podczas Wielkiej Konwencji Kobiecej nazwała pani Sławomira Mentzena „talibem w garniturze”. Tymczasem – zdradził w jednym z wywiadów znany z programu „Prince Charming” gej Jacek Jelonek, gdyby Konfederacja była pro-LGBT i prokobieca, to zagłosowałby właśnie na nią.    

Gdyby babcia miała wąsy, toby była dziadkiem, a gdyby Mentzen był pro-LGBT i prokobiecy, to nie byłoby go w Konfederacji. Rozumiem, że może się on wydawać ciekawą propozycją, ponieważ na okres kampanii schował wiele swoich skrajnych postulatów, jak chociażby propozycję karania kobiet dziesięcioma latami więzienia za aborcję (również wtedy, gdy ciąża jest wynikiem gwałtu). Ale przestrzegam, by nie dać się zwieść fasadzie śmiesznych filmików na TikToku. To jest naprawdę niebezpieczny człowiek, który nie będzie stał po stronie tych, którzy faktycznie potrzebują wsparcia. Nie bez przyczyny znalazł się on w tej samej ekipie, co środowiska faszyzujące, nie wolno nam również zapomnieć, że wraz z kolegami powtarza on putinowską propagandę na temat wojny w Ukrainie i UE. Mentzen realnie zagraża naszemu bezpieczeństwu, zwłaszcza bezpieczeństwu kobiet i osób queerowych.   

 

Największych gejożerców – myślę tu o Grzegorzu Braunie i Januszu Korwin-Mikke – się jednak pozbył. Swego czasu zaproponował nawet zniesienie podatku od spadków i darowizn, podkreślając, że Konfederacja jest partią przyjazną gejom i lesbijkom. 

A jak zagłosował w sprawie mowy nienawiści? No właśnie. Kiedy przychodzi do konkretów, do potrzeby zadbania o wasze bezpieczeństwo, podnosi rękę przeciwko. Gwarantuję, że kiedy przejdziemy do głosowań nad związkami partnerskimi lub jakąkolwiek inną, ważną dla osób queerowych inicjatywą, Sławomir Mentzen stanie na drodze do jej przyjęcia. 

 

Zarówno on, jak i PiS chcą uczynić jednym z tematów kampanii relacje z USA, które walczy teraz z programami DEI, wycofuje środki z USAID, z których korzystały queerowe organizacje, a nawet gumkuje ze stron Pentagonu zdjęcie samolotu Enola Gay. Również krajowi demokraci zapewniają o potrzebie dogadania się z Donaldem Trumpem, pani przyznaje natomiast: „Administracja Trumpa to ucieleśnienie tego, z czym walczę, polityki budowanej na strachu, manipulacji i uprzywilejowanie najbogatszych kosztem zwykłych ludzi”. 

Nie jestem zwolenniczką prowadzenia polityki językiem siły, ale jest dla mnie jasnym, że w przypadku polityków takich jak Donald Trump nie ma innej drogi. Trump nie szanuje tych, którzy mu się podlizują i ustawiają w roli podnóżków, ale tych, którzy potrafią twardo negocjować. Właśnie dlatego przy okazji awantury o Starlinki stanęłam po stronie Radosława Sikorskiego, z którym wielokrotnie było mi przecież nie po drodze. Minister dość uprzejmie przypomniał Elonowi Muskowi, że należy wywiązywać się z podpisanych umów. Miał rację, nie dając się zakrzyczeć ani Muskowi, ani Marco Rubio, stanowczo podnosząc polską rację stanu. 

 

Kilka ostatnich badań pokazało, że młodzież – do niedawna raczej lewicująca – skręca w prawo. Idą ciężkie czasy dla lewicowych partii? 

Przed lewicą duże wyzwanie, musimy lepiej odnajdywać się w interneciem, bo, umówmy się, długo mieliśmy z tym problem. Potrzebujemy przeprosić się z TikTokiem i rozmawiać z młodzieżą tam, gdzie ona jest, tłumacząc, że na równości skorzystamy wszyscy, a równouprawnienie nikomu niczego nie zabiera, przeciwnie: oznacza większą wolność. Na konwencji zaproponowałam stuprocentowo płatny urlop rodzicielski dla obojga rodziców, bo dziś ojciec dostaje mniejszy zwrot, a ponieważ mężczyźni zarabiają zwykle więcej, rodzina podejmuje racjonalną decyzję, by w domu została mama. Takie rozwiązanie dałoby rodzinom szansę na podjęcie lepszego, bardziej świadomego wyboru.   

 

Skoro lewica znalazła się w defensywie, to skąd styczniowy rozłam? Partia Razem zdecydowała się wyjść z koalicji, czego efektem jest wysunięcie przez nią w wyborach kandydatury Adriana Zandberga. Kim jest dziś on dla pani: kolegą, oponentem czy przeciwnikiem? 

Bardzo żałuję tego rozłamu, do samego końca starałam się przekonać kolegów i koleżanki do pozostania w naszym klubie parlamentarnym. Sondaże są jakie są. Drogą do wzmocnienia poparcia na pewno nie jest w tym momencie podział, jednak partia Razem przeszła do opozycji. Miała takie prawo, ale mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się na wspólnych listach. Będę do tego zachęcać, bo siła tkwi we współpracy, w byciu, nomen omen, razem.  

 


Continue reading

Adrian Zandberg w wywiadzie o osobach LGBTQIA+

Mam poważne wątpliwości, czy w Sejmie przejdzie nawet okrojona ustawa o związkach partnerskich. Koło Parlamentarne Razem zagłosuje oczywiście za – mówi ADRIAN ZANDBERG, współprzewodniczący Razem i kandydat tej partii w wyborach prezydenckich. Rozmowa Mateusza Witczaka.


fot. zandberg2025.pl

 

Czy tegoroczna kampania prezydencka to dobry czas na eksponowanie postulatów społeczności LGBT+? 

Ja mam stabilne poglądy: jestem za pełną równością małżeńską, za bezpieczną procedurą uzgodnienia płci. Natomiast wątpię, czy w tych tematach coś się w najbliższym czasie wydarzy. Niektórzy się zasłaniają prezydentem, ale prawda jest taka, że Andrzej Duda nie miał czego zawetować, przecież koalicja rządząca niczego nie przegłosowała. (Koalicja przegłosowała nowelizację kodeksu karnego, jeden z najważniejszych postulatów LGBT, głosowanie w Senacie miało miejsce 26 marca br., wywiad został przeprowadzony kilka dni wcześniej – przyp. red.). Mam poważne wątpliwości, czy przyjmą nawet okrojoną ustawę o związkach partnerskich. 

 

Jej projekt jest gotowy, według ustaleń RMF FM trafi pod głosowanie niedługo po wyborach prezydenckich. 

Słuchając tego, co otwarcie mówią w mediach PSL-owcy, a co przy wyłączonych kamerach powtarzają bardziej konserwatywni posłowie Platformy, nie nastawiałbym się na wiele. 

 

Wprowadzając równość małżeńską, premier Wielkiej Brytanii David Cameron mówił: „Nie popieram małżeństw jednopłciowych pomimo bycia konserwatystą, popieram je, bo jestem konserwatystą”. Torysi podnosili, że taka ustawa wzmacnia instytucję małżeństwa, zaś równość wobec prawa stanowi fundament demokracji. Dlaczego ich polscy odpowiednicy poszli w innym kierunku? 

Dobre pytanie, ale nie jestem właściwym adresatem. Należałoby je zadać polskiej centroprawicy, która dziś rządzi. Minęło półtora roku od wyborów, wiele się nie zmieniło. 

 

Zmienił się dyskurs, a pomału zmienia się także prawo: liberalno-lewicowa koalicja uchwaliła w Sejmie (oraz w Senacie – przyp. red.) nowelizację kodeksu karnego, a minister sprawiedliwości podpisał rozporządzenie, które nakazuje sądom zajmować się sprawami o uzgodnienie płci w trybie pilnym. Na prawicy panuje tymczasem pewne zamieszanie. Karol Nawrocki rozgrywa resztki uprzedzeń, krytykując Rafała Trzaskowskiego za skierowanie do urzędników ratusza „Poradnika empatycznej i skutecznej komunikacji”, który ma przeciwdziałać misgenderowaniu osób niebinarnych. Tymczasem Sławomir Mentzen i jego środowisko nagle przestali szczuć na osoby LGBT+. 

Mentzen usiłuje swoje poglądy „zamilczeć” lub wręcz udaje, że wcale ich nie ma, bo łowi szeroko. Wie, że coraz więcej ludzi nie chce przez kolejne 20 lat wybierać między Platformą a PiS-em. Zwłaszcza młodsi wyborcy rozglądają się za alternatywą. Udawanie, że się nie ma poglądów, to jednak strategia na bardzo krótkich nóżkach, a do mety wciąż daleko. Nie zdziwiłbym się, gdyby konfederacki balonik sflaczał jeszcze przed wyborami. Jak ludzie słyszą, co kandydat sądzi o kobietach, o rozwodach, o karaniu za przerwanie ciąży z gwałtu – to urok tiktokera znika. 

Mentzen nie urósł na nienawiści wobec mniejszości, tylko na zupełnie innej emocji. Ludzie mają już dość wojny między Tuskiem i Kaczyńskim. Dość szarpaniny pomiędzy facetami, którzy kiedyś ze sobą współpracowali, a potem się znienawidzili. Nie chcą być zakładnikami w tej wojnie, dlatego szukają alternatywy. I trudno się dziwić, coraz trudniej powiedzieć, o co tym starszym panom chodzi. Ostatnio mieliśmy w Sejmie wielką awanturę o uchwałę na temat Tarczy Wschód i współpracy obronnej w Europie. Żeby była jasność: treść uchwały była słuszna, sam za nią głosowałem – tyle, że to jest pusta uchwała bez praktycznego znaczenia, nic z niej nie wynika. A okładanie się w tej sprawie najgorszymi obelgami trwa w najlepsze. 

 

Ma ona znaczenie propagandowe. Wcześniej PiS zagłosował przeciw rezolucji Parlamentu Europejskiego, która zakładała wzmocnienie europejskiej obronności. W reakcji Tusk nazwał partię Kaczyńskiego „poplecznikami Rosji”, a sejmowe głosowanie miało dodatkowo „podgrzać” narrację o antyunijnym kursie Prawa i Sprawiedliwości. 

No właśnie, można było sobie pokrzyczeć. Przecież nie głosowaliśmy nad ustawą, która niosłaby realną zmianę w prawie, nie decydowaliśmy o pieniądzach na europejskie programy obronne, nie powołaliśmy wspólnych jednostek szybkiego reagowania z krajami bałtyckimi. To była uchwała bez znaczenia. Tymczasem w PO i w PiS zapanowało takie wzmożenie, jakby Sejm podpisywał co najmniej zgodę na rozbiory. Ot, puste bicie piany, żeby zmobilizować fanatycznych wyborców. 

Coraz więcej ludzi widzi, że taki sposób uprawiania polityki to cyrk. Stawka tych wyborów jest taka: czy będziemy dalej akceptować ten cyrk, czy powiemy: dość. Czy chcemy dalej polityki, w której można nie dotrzymywać obietnic wyborczych, bo wystarczy postraszyć „tamtymi”? Jak będziemy to akceptować, to nic się nie zmieni. Nie będzie ani krótszych kolejek do lekarza, ani związków partnerskich, ani liberalizacji aborcji. Można będzie za to klaskać przed telewizorem, że „dobry facet” znowu nie dopuścił do władzy „złego faceta”. 

 

Zły facet zwalczał queerową społeczność, dobry powołał do rządu Katarzynę Kotulę, która walczy o związki partnerskie, czy Krzysztofa Śmiszka, który przygotował nowelizację kodeksu karnego. Mariusz Błaszczak złożył niedawno wniosek o wotum nieufności wobec Kotuli, gdyż – argumentował – ministra „chce okaleczać dzieci”, tj. pracuje rzekomo nad projektem ustawy o uzgodnieniu płci. Trudno mi zrozumieć, dlaczego koło Razem nie wzięło udziału w głosowaniu nad jej odwołaniem. 

Nie jest przyjęte, żeby partia opozycyjna broniła ministrów. Nie głosowałem za odwołaniem Katarzyny Kotuli, ale uważam, że ona realnie nie jest w stanie niczego w tym rządzie zrobić; na jej miejscu sam złożyłbym dymisję, właśnie z tego powodu. Bo jaki jest sens trwać w gabinecie, w którym ma się związane ręce? Mówiliśmy o związkach partnerskich – ustawa była obiecywana od początku kadencji, co miesiąc ma być „za miesiąc”, a potem PSL mówi, że jednak nie… i nic się nie dzieje. 

Trzeba po prostu stanąć w prawdzie i spróbować ten projekt ustawy przegłosować. Oczywiście całe koło Razem będzie za. Natomiast dawanie twarzy rządowi, kiedy nie da się w nim załatwić podstawowych tematów, jest moim zdaniem bez sensu. 

Trwanie przy boku Tuska to popieranie decyzji, które uderzają w ludzi. Rząd zaplanował głodzenie publicznej ochrony zdrowia. Poziom leczenia już nie jest dobry, a ludzie umierają w kolejkach do lekarza. I w takiej sytuacji rząd przyjmuje budżet, w którym na świadczenia zdrowotne zabraknie 20 mld zł! To oznacza, że pod koniec roku będą znów odwoływane zabiegi, kasowane programy lekowe. Jeśli musicie iść do lekarza – sugeruję się w tym roku pospieszyć! 

 

Razem wyszło z koalicji w wyniku tego właśnie głosowania, sam mówiłeś, że uchwalono wówczas „budżet ludzkiej krzywdy”. Skąd właściwie wziął się rozłam na lewicy? 

Nie mogliśmy popierać rządu, który podejmuje decyzje sprzeczne z tym, co obiecywaliśmy przed wyborami. Razem obiecało skrócenie kolejek do lekarzy, tymczasem dziś są one najdłuższe od kilkunastu lat, a będzie jeszcze gorzej, bo publiczny system ochrony zdrowia jest skrajnie niedofinansowany. To nie jest tylko kwestia takich spraw, które kosztują pieniądze – sami wiecie najlepiej, że wprowadzenie związków partnerskich nie kosztowałoby pieniędzy – a tego też nie zrobili. Mówię o ochronie zdrowia, bo tu świetnie widać, do czego to doprowadzi polityka centroprawicy: do prywatyzacji szpitali. Ludzie są wkurzeni, bo czekają w kolejkach, muszą szukać na własną rękę prywatnych lekarzy, więc potem ze zrozumieniem przyjmują polityków, którzy im mówią: sprzedajmy to wszystko w cholerę! 

Ja się na prywatyzację ochrony zdrowia nie zgadzam, bo oznacza ona, że miliony osób nie będą miały dostępu do leczenia. Zresztą nowotworów, poważnych chorób, które dotykają osób najstarszych, prywatne firmy nie będą chciały leczyć. W Luxmedzie można ogarnąć zapalenie oskrzeli, ale jeśli przydarzy wam się coś poważnego, odeślą was do państwowego szpitala. Jeżeli więc rząd zagłodzi publiczną ochronę zdrowia, skaże na śmierć tysiące ludzi. Dlatego Razem nie odpuści, należy przeznaczać na nią 8% PKB. 

 

Do niedawna mogliście lobbować za takimi rozwiązaniami w koalicji rządzącej. Po styczniowym rozłamie Katarzyna Kotula tak skomentowała wasza postawę: „Łatwo jest siedzieć na kanapie, wcinać popcorn i przyglądać się. Trudniej jest wziąć odpowiedzialność za rządzenie”.  

Moim zdaniem wygodniej siedzieć na kanapie i wcinać popcorn w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, mając ładną wizytówkę i służbowy samochód – a do tego się sprowadza tkwienie w rządzie Tuska.  Nie poszedłem do polityki ani dla szofera, ani dla koryta w spółkach i agencjach, tylko po to, by zmieniać świat. Dlatego mnie w tym rządzie nie ma. 

Brutalna prawda jest taka, że w tej kadencji większość rządząca nie zależy od głosów Razem; mocno odczuliśmy to podczas rozmów dotyczących umowy koalicyjnej, gdy naszym postulatom powiedziano twarde „nie” – nawet tym „neutralnym” i „umiarkowanym”, jak inwestycjom w naukę i uniwersytety. Jak ktoś mnie gdzieś nie chce, to nie będę się napraszać. 

 

W koalicji dominuje narracja, że w związku z sytuacją geopolityczną musimy przede wszystkim zwiększać wydatki na obronność. Jak pogodzić zbrojenia z potrzebą dofinansowania mieszkalnictwa, zdrowia i edukacji? 

To nie jest „albo, albo”. Dobrze działająca ochrona zdrowia to jest element podstawowej odporności w przypadku konfliktu; likwidowanie łóżek w szpitalach kończy się tak, że w sytuacji kryzysowej nie ma gdzie ludzi ratować. Tymczasem ministra Leszczyna chce zlikwidować część oddziałów szpitalnych, nasz przemysł farmaceutyczny kuleje, produkujemy nieznaczną część podstawowych leków, olbrzymią część substancji czynnych sprowadzamy z Indii lub Chin. Nie trzeba zrzucić na Polskę bomby, by wywołać w niej chaos, wystarczy że decyzją Komunistycznej Partii Chin zostaniemy nagle pozbawieni antybiotyków, leków przeciwbólowych czy kardiologicznych. 

Owszem, mamy dziś problem z obronnością, ale on się bierze w dużym stopniu z braku publicznych inwestycji w strategiczne branże – czyli z tego, przed czym Razem przestrzegało od lat. Nie mielibyśmy dziś problemu, skąd brać nitrocelulozę do amunicji, gdybyśmy doinwestowali przemysł chemiczny. Po tym, jak Amerykanie z dnia na dzień odcięli Ukrainę od pomocy wywiadowczej (przywrócono do niej dostęp niespełna tydzień później – dop. red.), widać bardzo jasno, że warto zatroszczyć się o naszą autonomię, o własne technologie. Między innymi dlatego potrzebujemy 3% PKB na badania i rozwój. 

 

Po inauguracji Trumpa mówiłeś, że „nie powinniśmy w Polsce prowadzić polityki zagranicznej z ekscytacją i na kolanach, ale kierując się naszym interesem”. Od tamtej pory historia przyspieszyła, dziś USA poniżają europejskich sojuszników, relatywizują zobowiązania w NATO i orientują się na walkę z Chinami. Jaką politykę zagraniczną powinien w tej sytuacji kreować polski prezydent?  

Stany Zjednoczone nie będą pełniły w Europie tej roli, co przez ostatnie dekady. Znaczna część polskich polityków zamyka oczy na tę zmianę, tymczasem Amerykanie mówią o niej otwarcie, czas się z tym pogodzić. Trzeba zacieśnić sojusze regionalne ze Skandynawami, krajami bałtyckimi i z Francją, która dysponuje bronią jądrową. Rozbudować przemysł. Sytuacja po drugiej stronie Atlantyku jest nieprzewidywalna, musimy na nowo zbudować europejską architekturę bezpieczeństwa; stanąć na własnych nogach, bo Wuj Sam nie rozwiąże naszych problemów za nas. 

To nie dotyczy tylko obronności. To my musimy zbudować w kraju osiem bloków jądrowych, żeby nam gospodarka nie padła po odejściu od węgla. To my musimy uruchomić budownictwo społeczne, postawić na nogi ochronę zdrowia. Nikt tego za nas nie zrobi. 

 

Z niedawnego raportu Open for Business wiemy, że na dyskryminacji osób LGBT+ Polska traci rocznie 20 mld zł. Może taka dana to jakaś furtka do przekonania opornych, że troska o równość to „zdrowy rozsądek”? 

Nie lubię podejścia zakładającego „kalkulowanie” praw człowieka; ich wprowadzenie nie jest czymś, co musi się „opłacać biznesowo”. Jakby się „opłacało biznesowo” zamykanie ludzi w obozach, to też mielibyśmy to robić? Równe traktowanie jest po prostu sprawiedliwe, dlatego powinniśmy skończyć z dyskryminacją. Tę zmianę przyniesie nie argumentacja „biznesowa”, tylko zachodząca właśnie zmiana pokoleniowa. Dla dwudziesto- czy trzydziestolatków jest oczywiste, że państwo powinno dać ludziom żyć po swojemu. 

Wątpię zresztą, żeby argument o kosztach przekonał prawicę do czegokolwiek. Nierówności zawsze są kosztowne, w rozwarstwionych społeczeństwach są większe problemy ze zdrowiem psychicznym, alkoholizmem lub narkotykami. Im więcej osób wykluczamy, tym większy rachunek przychodzi nam za to ostatecznie zapłacić. Ale to prawicy nigdy nie zniechęciło do popierania nierówności. 

 

Może uda się przekonać chociaż jej wyborców? 

Ale to już się w dużym stopniu stało. Polacy są za związkami partnerskimi, widać to w wynikach badań opinii publicznej. Natomiast klasa polityczna jest mentalnie zupełnie gdzie indziej. W Sejmie mamy ekipę Mentzena, których ideologiczna odklejka jest na poziomie Konfederacji Gietrzwałdzkiej (dla zainteresowanych: www.konfederacjagietrzwaldzka.pl – dop. red.). 

 

Gdybyś został prezydentem, które z ważnych dla nas ustaw wniósłbyś do laski marszałkowskiej jako pierwsze? 

Niektórzy kandydaci zachowują się w kampanii, jakbyśmy mieli wybierać nie prezydenta, a króla Polski. Wolę mówić uczciwie, jak jest: problemem w realizacji równościowych postulatów będzie Sejm, gdzie ustawy muszą uzyskać 231 głosów. W tym Sejmie, niestety, czytelną większość mają PiS, Konfederacja i Trzecia Droga, o prawym skrzydle PO nie wspominając. Chętnie bym sprawdził, jak zagłosują nad ustawą o związkach partnerskich, ale nie nastawiałbym się na przełom. 

 

Czy z optymizmem mogą patrzeć w przyszłość osoby transpłciowe? Z badań wiemy, że to one najczęściej doświadczają depresji i myśli samobójczych, tymczasem „zdroworozsądkowa” prawica po raz kolejny czyni z ich istnienia kampanijny straszak. 

Na pewno dobrą informacją jest to, co wydarzyło się w Sądzie Najwyższym, który orzekł, że osoby transpłciowe nie będą już musiały pozywać własnych rodziców (by dokonać korekty płci w dokumentach – przyp. red,). To barbarzyńskie przepisy, które już dawno powinny wylądować na śmietniku historii.  

A co do tranzycji medycznej, uważam, że powinna być bezpłatna, w ramach NFZ. 

Wspomniałeś o depresji. Gdy ktoś wpada w kryzys, najważniejsze jest zapewnienie takiej osobie na czas specjalistycznej pomocy. Dziś nie sposób się jej doczekać w ramach państwowej ochrony zdrowia, bo jest ona skrajnie niedofinansowana. Dlatego Razem walczy o bezpłatną ochronę zdrowia, która daje bezpieczeństwo nie tylko tym, którzy mają bogatych rodziców i dobrą sytuację życiową. Chcemy państwa, które nie zawodzi i które traktuje wszystkich równo. Dziś tak nie jest. Kiedy kołdra jest za krótka, rosną nierówności; dziś transpłciowa osoba w kryzysie zdrowia psychicznego prędzej znajdzie pomoc, jeżeli mieszka w Warszawie niż w mieście powiatowym. A jak nie ma kasy na prywatnego psychiatrę, to nie znajdzie jej w ogóle. 

Dla mnie system, w którym skazujemy ludzi na brak pomocy tylko dlatego, że są biedni, albo że urodzili się w takiej a nie innej miejscowości, stanowi zaprzeczenie Konstytucji. Chciałbym, żeby to się zmieniło, żeby przyszły prezydent traktował ustawę zasadniczą serio. 

Wierzę w wolność, która nie kończy się na korwinowskim pokrzykiwaniu: „wara od mojego portfela”. Żeby być wolnym, nie możesz się ciągle bać, czy będziesz mieć gdzie mieszkać, czy praca pozwoli ci się utrzymać, czy za bycie LGBT-em nie wywalą cię z domu, szkoły albo uczelni. Życie w strachu to nie wolność. Tymczasem w 2025 r. dużo łatwiej niż w Warszawie zacząć dorosłe życie w Wiedniu, bo tam młody człowiek może wybrać, czy chce mieszkać w oferowanym przez miasto mieszkaniu czynszowym. W Polsce, jak nie masz odziedziczonego po rodzinie mieszkania własnościowego, to pozostają dwie opcje: albo kupno na kredyt – o ile w ogóle masz zdolność kredytową – albo wynajem na rynku prywatnym. Tylko co to jest za wolność, jeżeli ktoś cię może wyrzucić z dnia na dzień z domu? 

Możemy zbudować Polskę, w której nie trzeba się bać. Taką, w której szef nie jest panem, a pracownicy – jego parobkami. Polskę, w której będzie więcej solidarności i empatii, a nie egoizmu i straszenia Innym. Po to startuję w tych wyborach. 


Continue reading