Agnieszka Ryk, mistrzyni świata w kulturystyce, i jej partnerka Monika Musiał, również kulturystka

Z trenerkami: AGNIESZKĄ RYK – mistrzynią świata w kulturystyce – i jej partnerką MONIKĄ MUSIAŁ rozmawia Małgorzata Büthner-Zawadzka

fot. arch. pryw.

Która z was jest silniejsza? Siłowałyście się kiedyś na rękę?

Agnieszka: Każdy wyobraża sobie, że kobieta, która trenuje kulturystykę, będzie się siłować. Stereotypy! Nie mierzymy tak siły. To, co robimy, to kształtowanie ciała, a może nawet bardziej kształtowanie siebie, swojej duchowości, poprzez treningi. Byłam kiedyś w programie telewizyjnym o silnych kobietach i poproszono mnie, żebym się siłowała z mężczyzną na rękę. Ale ja nie jestem siłaczką! My jesteśmy estetkami, chcemy czegoś więcej.

Trochę was chciałam podpuścić…

Monika: Ha, ha, udało ci się! Wielokrotnie mężczyźni podchodzili do mnie i prosili: „Chodź, posiłujemy się na rękę”. Odpowiadam: „Nie, zróbmy wspólnie trening”.

A już serio: co najbardziej lubicie razem robić?

A i M (chórem): Wszystko!

A: Po prostu znalazły się dwie osoby, które mają podobną pasję, podobne cele, podobnie myślą…

M: Żyją tym samym.

A: Teraz to jest skumulowane, takie bum!

Wyglądacie z jednej strony na parę, która się dobrze zna, a z drugiej na świeżą, która ma miesiąc miodowy.

A: Cały czas za rękę, cały czas się dotykamy.

M: Naszym językiem miłości jest na pewno dotyk. I właśnie ten wspólnie spędzany czas. Kochamy robić wszystko razem. Nie nudzimy się ze sobą.

A: Robimy razem trening aerobowy i czytamy razem książki, jedna czyta na głos. Bardzo często słyszę: ojej, nie można tak ze sobą cały czas.

M: Można. Jak ludzi łączy tyle rzeczy co nas, to można. Ktoś by powiedział: jesteście ze sobą krótko, dziewczyny, 11 miesięcy to naprawdę niewiele. Ale my mamy bardzo fajne fundamenty z naszej poprzedniej relacji, bo przyjaźń to przecież też jest relacja. Mam wrażenie, że nie jestem z Agunią 11 miesięcy, tylko już lata.

Jak długo się właściwie znacie?

M: 6 lat. Poznałyśmy się jako dwie pary, obie miałyśmy wtedy inne partnerki. Od razu fajnie się skumplowałyśmy, poczułyśmy duchową więź, Agunia stała się moim sportowym autorytetem. Nasze związki się rozpadły, a my dalej regularnie się spotykałyśmy.

A: Ale nigdy nie było w tym podtekstu seksualnego. Nawet nie wyobrażałyśmy sobie, że mogłybyśmy być razem. Świetnie spędzałyśmy czas, godzinami gadałyśmy o wszystkim, ale byłyśmy tylko przyjaciółkami. Ja się cieszyłam samotnością, Monia się cieszyła samotnością, nie byłyśmy jeszcze gotowe na nowy związek.

M: No i zdarzył się ten ostatni sylwester. Kolejny, na który zaprosiłam Agunię, ale tym razem pojechała. To było w Borach Tucholskich u mojej przyjaciółki, która ma dom w lesie. Obtańcowałam już wszystkie dziewczyny, została jeszcze Agunia, ale myślałam: odmówi mi…

A: A tu proszę!

M: I w tym tańcu, kiedy ją mocno przytuliłam… nagle jakby Amor w jedną strzelił strzałą i w drugą strzelił: a macie! Naprawdę, to było niesamowite.

A: Jechałam na tego sylwestra z nastawieniem, że po prostu będę się świetnie bawić. Ale jeszcze przed tym tańcem, o 12 złożyłyśmy sobie bardzo podobne życzenia: znajdź kogoś i bądź szczęśliwa.Tak jakbyśmy wysłały gdzieś intencje.

M: Każda z nas wróciła do domu. I ze mną coś się zaczęło dziać, ale powtarzałam sobie: nie, nie, wydaje ci się, Monika. Okazuje się, że Agunia miała podobnie.

A: Dzwoniłam do przyjaciółki: nie wiem, co się ze mną dzieje, przecież to jest coś dziwnego, to niemożliwe.

M:Monika? Nie! (chichoczą obie) Też mówiłam przyjaciółce: muszę się pozbyć tej myśli, my się tylko przyjaźnimy. Ale Agunia zaczęła do mnie coraz częściej pisać, więc postanowiłam: dobra, zbadam teren. Wysłałam SMS-a: znajomi mówią, że byłybyśmy fajną parą, co o tym myślisz? A ona: a co ty o tym myślisz? I tak się zaczęło.

Planujecie wspólną przyszłość? A: Oświadczyłyśmy się sobie nawzajem już chyba ze trzy razy. M: Czekamy właśnie na odbiór zaręczynowej biżuterii, bo nie nazywamy tego obrączkami czy pierścionkami.

A: To będzie konkret: niech wszyscy widzą!

Mieszkacie już razem?

M: Można powiedzieć, że tak. Na dwa domy. A: Jeden dzień u mnie, jeden u Moni.

A czy macie kota, jak każda porządna para lesbijek? (Agnieszka i Monika prawie duszą się ze śmiechu)

A: To znowu jakieś stereotypy! Ale no… trafiłaś. Razem mamy… osiem kotów.

M: Jesteśmy lesbijkami do ósmej potęgi. Ja właściwie uważam się za psiarę, ale jedna z moich poprzednich partnerek chciała kota, potem dawałam dom zastępczy kociakom i tak wyszło, że mam pięć.

A: Czeka nas połączenie stada.

M: I remont mojego mieszkania, pod nas obie.

A: Najważniejsze, że mamy już piękny obraz z naszym zdjęciem do sypialni. (pokazują mi wspaniałe zdjęcie, na którym są nagie i splecione w uścisku)

Co myślicie o ustawie o związkach partnerskich, której projekt został niedawno upubliczniony?

M: Czujemy ogromny żal, że Polska jest jednym z niewielu krajów Unii Europejskiej, w którym nie ma żadnej legalizacji relacji par jednopłciowych. Wiemy, że to tylko związki, nie małżeństwa, ale i tak czekamy na ustawę. Jakakolwiek by nie była, zamierzamy skorzystać.

A o ślubie zagranicą też myślicie?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Aktor Rob Wasiewicz: Niebinara chce grać wszystko

Z ROBEM WASIEWICZEM, osobą aktorską i reżyserską warszawskiego Teatru Studio, rozmawia Krzysztof Tomasik

fot. Marek Zimakiewicz

Przez długi czas określałeś się jako gej, teraz mówisz: „Jestem niebinarą”. Opowiesz, jak do tego doszło?

Najpierw to byłem hetero jak wszyscy, tylko strasznie słabo mi szło. Pamiętam, jak wyoutowałem się przed sobą i zdałem sobie sprawę, że to jest moja droga, jestem gejem. Nazwałem to dla siebie, zaakceptowałem, minęło kilka lat i mogłem o tym powiedzieć rodzinie. Znany schemat, to było trudne, ale i wspaniałe, bla, bla, bla. W pewnym momencie doszło do mnie, że coś mnie uwiera, ileś lat spędziłem, utożsamiając się jako gej, ale cały czas czułem, że coś jest nie tak, że to jest jakiś erzac. No i jakieś 5 lat temu, już nawet nie pamiętam jak, do mnie doszło coś, co się zamknęło w słowie „niebinarny”. Z tym przyszła wolność, która wpasowuje się idealnie między dwoma biegunami i powoduje, że moje ciało ożywa. Czuję, że to jest coś, co mnie określa. Stwarza bardzo dużo przestrzeni, ale też pokrywa się z tym, że nie czuję konkretnej przynależności płciowej. Nie mam dysforycznych sytuacji ze swoim ciałem, nie chciałbym czegoś operacyjnie zmieniać, ale też relacja z moim męskim ciałem nie jest oczywista. Mam kumpli gejów, którzy są zestrojeni z ciałem od początku do końca, więc widzę różnicę.

Niebinarność wpływa na seksualność?

Zacząłem rewidować albo na nowo przechodzić przez pewne założenia, które miałem w głowie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak naprawdę nie spotykam się z kobietami, czy to wynika z pociągu, czy przekonań, które sobie nadałem, przyjmując tożsamość homoseksualną. Czy przypadkiem nie zacząłem powielać pewnych schematów, czy nie mam problemu z uwewnętrznioną mizoginią i tym, co jako mężczyzna homoseksualny przeżyłem wcześniej, odbierając bęcki za to, że jestem femini. Był taki moment, kiedy trzeba było przyznać się przed sobą, np., ile jest we mnie hejtu wobec swojej stereotypowej kobiecości, która przez lata była zwalczana, i czemu ja się jej wstydzę. I wtedy też zrobiła się przestrzeń na nienormatywne relacje w moim życiu, w tym np. z osobami, które nie są cispłciowe. Co ciekawe, kiedy doszło do głosu to, co można nazwać stereotypowo żeńskim pierwiastkiem, przez lata wypieranym, nagle poczułem, że wzmocniła i ośmieliła się też ta stereotypowa męska strona mnie.

To jest wciąż wyzwalające?

W zeszłym roku po raz pierwszy pojawił się u mnie taki moment dziwnego queerowego wkurwu na temat pracy nad swoją tożsamością. Poczułem złość i zmęczenie. Pomyślałem: ja pierdolę, czy to się nigdy nie skończy? Przez lata się bardzo cieszyłem, że odkrywam nowe rzeczy, że odkrywam siebie, odzyskuję siebie, że świat dookoła staje się otwarty, ale to jest niekończąca się tyrka. Jesteśmy w takim przyspieszonym momencie, kiedy dużo rzeczy wypływa, dużo jest nazywanych i normalizowanych. Wiadomo, mamy jeden strzał tutaj na Ziemi, więc głęboko w serduszku chcę się rozwijać i zmieniać tak długo, jak będzie trzeba.

Jak wyglądały początki szukania tożsamości?

Megawcześnie wiedziałem. Wiedziałem, że coś jest „nie tak” i wszyscy wiedzą coś, czego ja nie wiem. Mam takie wspomnienie, kiedy byłem małym chłopcem, mogłem mieć 7–9 lat, ktoś mnie zwyzywał od pedałów. Znałem to słowo, słyszałem je wielokrotnie, ale wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że może to być prawda. Mam 9 lat, stoję pod szkolnym sklepikiem, trzymam w ręku napój Frugo, ktoś krzyczy „pedał”, a mnie oblewa zimny pot, po policzkach płyną łzy i nie mogę złapać oddechu ze strachu, i myślę „to jest prawda, jestem pedałem”. Dopiero w wieku 13–14 lat zacząłem wychodzić ze wstydu i szukać siebie, ale prawdziwą zgodę dałem sobie pewnie dopiero w okolicach 18. roku życia. Wtedy pierwszy raz zakochałem się w chłopaku.

Szczęśliwie? Nieszczęśliwie?

Najgorzej, w artyście! (śmiech) To był piękny, niezwykle romantyczny i poetycki związek na całe życie. Trwał 2 lata. Siedzieliśmy nad jeziorem i śpiewaliśmy „Zielono mi” Osieckiej, ale w końcu się rozpadło, no i potem już „Kto tam u ciebie jest” Osieckiej – tyle że sam. (śmiech) To był oczywiście związek w ukryciu, taki ze zwykłym „kumplem”, jakiego ma każdy chłopak, tyle że ten śpi z tobą w łóżku nago, bo jest strasznym gapą i zapomina założyć piżamę. Okazało się to w jakiejś mierze przełomowe, bo do tego momentu myślałem, że nawet jak będę mieć kiedyś chłopaka, to wszystko będzie w ukryciu, po cichu, na boku, a jeśli założę rodzinę, to z kobietą. Tyle że ja jego pokochałem. Poczułem się zobaczony i kochany taki, jaki jestem, no i wiedziałem, że nie będzie już odwrotu. Dziękuję, Adam.

W liceum miałem też dziewczyny. Z jedną byłem nawet przez 1,5 roku i darzyłem ją wielkim romantycznym uczuciem. Byłem chyba świadomy swego rodzaju oszustwa, nadziei na zmianę siebie tą relacją, ale na pewno też darzyłem ją realnym uczuciem. Zresztą do tej pory bardzo się lubimy i mamy kontakt, po latach związała się z kobietą. (śmiech) Teraz kiedy myślę o partnerze, który mógłby wejść do mojego życia, bo obecnie jestem singlem, chyba najważniejsze byłoby, kim jest ta osoba, a nie ciało, jakie ma.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Zdjęcia z kalendarza „Drag inwazja” na rok 2025

Aby zakupić kalendarz „Drag inwazja” na rok 2025, KLIKNIJ TUTAJ.

W kalendarzu „Drag inwazja” pozuje 14 polskich dragowych osób performerskich (drag queen, drag king, drag queer). Autorem pięknych zdjęć jest Marek Zimakiewicz.

Polska scena drag rozwija się bardzo dynamicznie, a ostatnio – m.in. dzięki takim programom jak „Czas na show. Drag me out” (TVN) – kultura drag coraz częściej wchodzi do mainstreamu. Dlatego wszystkie zdjęcia powstały w przestrzeni publicznej – na ulicach miast, w parkach, na plaży itp.

styczeń
Ciotka Offka

 

luty
Lulla la Polaca

 

marzec
Princ Wōnglo

 

kwiecień
Acna

 

maj
Martwa/Martwy

 

czerwiec
Kiki Surprise & Valerie

 

lipiec
Graża Grzech

 

sierpień
Vujo

 

wrzesień
Papina McQueen

 

październik
Adelon

 

listopad
Twoja Stara

 

grudzień
Gąsiu & Silver Daddy

 

Aby zakupić kalendarz „Drag inwazja” na rok 2025, KLIKNIJ TUTAJ.

Zdjęcia z kalendarza „Po prostu patrz” na rok 2025

Aby zakupić kalendarz „Po prostu patrz” na rok 2025, KLIKNIJ TUTAJ.

W kalendarzu „Po prostu patrz” nago pozuje 14 mężczyzn homo-, bi- i panseksualnych. Autorami pięknych, bezpruderyjnych zdjęć są Michał Ignar, Krystian LipiecJacek Sikorski.

W kalendarzu wzięło udział więcej mężczyzn niż jest miesięcy w roku – stąd dwa kalendarzowe miesiące są „podwójne”, a oprócz tego na specjalnej karcie bonusowej znajduje się jeszcze pięć dodatkowych zdjęć.

 

styczeń
Jakub Wyszyński
lekarz specjalizujący się w leczeniu chorób przenoszonych drogą płciową oraz w medycynie estetycznej. Od roku prowadzi w „Replice” rubrykę „Zdrowie seksualne LGBT”
foto: Krystian Lipiec

 

luty
Pony Boy (Piotr Gilbert Zwolski)
performer burleski, tancerz i aktor
foto: Michał Ignar

 

marzec
Maciej Czapliński
kucharz, członek tęczowego klubu sportowego Volup
foto: Michał Ignar

 

kwiecień
Bartek „Arobal” Kociemba
artysta wizualny, rysownik (do 16 listopada można oglądać wystawę jego prac w warszawskiej Galerii Lisowski)
foto: Krystian Lipiec

 

maj
Łukasz Sabat
Mister Gay Poland 2018, propagator terapii PrEP. Gościł na okładce „Repliki” (nr 75, wrz/paźdz 2018), to właśnie od niego rozpoczął się 6 lat temu projekt nagich kalendarzy „Repliki”
foto: Jacek Sikorski

 

czerwiec
Paweł Lach
student śpiewu solowego, gra również na fortepianie, skrzypcach i trąbce
foto: Jacek Sikorski

 

lipiec
Tomasz Markowski
aktywista w obszarze HIV/AIDS, twórca kanału na IG: @pozytywnie_o_hiv. Gościł na okładce „Repliki” (nr 110, lip/sier 2024)
foto: Jacek Sikorski

 

sierpień
Adrian Luzar
twórca niezależnego Teatru Inaczej i kanału @inaczejaletaksamo
foto: Krystian Lipiec

 

sierpień
Marek Tkaczyk
tancerz występujący w spektaklach teatralnych Warszawy, Krakowa i Łodzi, także instruktor tańca
foto: Michał Ignar

 

wrzesień
Rafał Hańce
księgowy, prezes tęczowego klubu sportowego Unicorns
foto: Jacek Sikorski

 

październik
Marcel Olczyński
muzyk i ilustrator, stały współpracownik „Repliki”
foto: Krystian Lipiec

 

październik
Bartek „Suxje”
menadżer w gastronomii oraz twórca treści erotycznych na portalu OnlyFans
foto: Krystian Lipiec

 

listopad
Denys Polyakov
prywatny przedsiębiorca, korepetytor j. angielskiego, obecnie również pracownik polskich kolei, ukraiński uchodźca wojenny
foto: Michał Ignar

 

grudzień
Mateusz Sobiecki
emerytowany obecnie oficer Wojska Polskiego, który dwa lata temu jako pierwszy żołnierz w Polsce zrobił publiczny coming out – w wywiadzie na łamach „Repliki” (nr 99, wrz/paźdz 2022). Gościł także na naszej okładce, pracuje jako architekt wnętrz
foto: Michał Ignar

 

Aby zakupić kalendarz „Po prostu patrz” na rok 2025, KLIKNIJ TUTAJ.

Aktor Błażej Stencel, prowadzący „Koło fortuny” i jego partner Kamil Krupicz, również aktor

Pierwszy raz w historii TVP jawny gej został gospodarzem programu. Od września br. kultowe „Koło fortuny” prowadzi aktor BŁAŻEJ STENCEL, który od 6 lat jest w związku z KAMILEM KRUPICZEM, również aktorem. W rozmowie Tomasza Piotrowskiego panowie opowiadają, jak się poznali, jak wyglądały ich coming outy i czy telewizja to bezpieczne miejsce pracy dla osób LGBT+

fot. Anken Berge

 

Błażej, w mediach krąży informacja, że to mama zgłosiła twoją kandydaturę do Koła fortuny. Prawda?

Błażej Stencel: Tak! Od lat jej marzeniem było, żebym był w Telewizji Polskiej. Gdy zobaczyła informację o castingu na prowadzących, w tajemnicy wysłała moje nagranie. Akurat skończyłem pracę w teatrze i intensywnie szukałem czegoś nowego. Myślałem dalej o aktorstwie, ale prowadzenie programu TV było też z tyłu głowy.

Ale skąd mama miała twoje nagranie?

BS: Jest moją psychofanką. Rodzice zbierają w domu wszelkie pamiątki ze mną związane – nagrania do castingów, zdjęcia, wycinki z gazet… Mają tego pełno. Kamil może potwierdzić.

Kamil Krupicz: To jest szaleństwo. Całe ściany ku chwale Błażeja, jego zdjęcia wszędzie. A jego pokój jest praktycznie nietknięty, wciąż leżą wszystkie zeszyty ze szkoły, są tam jakieś archiwalne nagrania. Kiedyś to będzie wielkie muzeum Błażeja Stencla! (śmiech) Mama jest w ogóle cudowna. Na wszelkie nasze premiery rodzice zawsze przyjeżdżają i robią np. własnoręcznie minigadżety typu zakładki do książek ze zdjęciem każdego z aktorów. Tyle że te zdjęcia są rozpikselowane i niedopasowane, ale to i tak wszystko ma jakiś urok. Nagranie, które wysłałem mamie, a ona potem do TVP, było sprzed kilku miesięcy. Po wielu tygodniach kolejnych etapów, gdy np. miałem zadania w stylu: „Jesteś na gali rozdania Fryderyków. Zrelacjonuj to wydarzenie!”, byłem nieco przerażony. Jako aktor zawsze dostawałem gotowy tekst do nauczenia, to nigdy nie była taka improwizacja i totalnie mi się to nie spodobało. Ale chyba poszło dobrze, bo jednak zostałem przyjęty do pracy i dopiero wtedy dowiedziałem się, że mam być prowadzącym „Koło fortuny”. Na ofi cjalnym pokazie ramówki TVP dostałem już małe zadanie reporterskie i teraz… bardzo mi się to już podoba! Właściwie chyba nawet bardziej niż aktorstwo. Codziennie coś innego, kontakt z drugim człowiekiem, zupełnie niespodziewany scenariusz… Jest super.

KK: Telewizja krążyła wokół nas już od jakiegoś czasu. Co chwilę ktoś się o któregoś z nas upominał. W trakcie pandemii był np. projekt, który jednak nie wypalił, bo główny sponsor się wycofał, ale niewiele brakowało, a prowadzilibyśmy razem show o metamorfozach rodzinnych ogródków działkowych.

Kołem fortuny się udało i oto mamy pierwszego geja po coming oucie, który prowadzi program w telewizji. I to w Telewizji Polskiej! Mówiłeś o swojej orientacji na castingach?

BS: Nie mówiłem, bo też nie było na to miejsca – nikt o to nie pytał, ale też nie wyobrażam sobie, by nie sprawdzono moich social mediów.

KK: A tam żyjemy zupełnie otwarcie. Wstawiamy różne przepisy kulinarne, nasze codzienne życie, przygody, nagrania z podróży, na których nie ukrywamy tego, że jesteśmy razem. Myślę, że ktoś musiał to oglądać i może to był twój atut w tej rekrutacji? Nowe otwarcie w TVP.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Wybitna aktorka Ewa Szykulska o ukochanym wujku geju i o równości małżeńskiej

Z EWĄ SZYKULSKĄ, aktorką znaną z tak kultowych filmów jak „Dziewczyny do wzięcia”, „Vabank” czy „Seksmisja”, oraz takich spektakli z wątkami LGBT jak „Miss HIV” czy „Grindr”, rozmawia Rafał Dajbor

fot. Katarzyna_Kural-Sadowska

Jest pani aktorką z wyjątkowym szczęściem do kultowych filmów. Grała pani w Dziewczynach do wzięcia (1972), Hydrozagadce (1970), Vabanku (1981) i Seksmisji (1983), w serialach Kariera Nikodema Dyzmy (1979) i 07 zgłoś się (1978, 1981). O którym z tych tytułów najczęściej mowią rozmawiający z panią widzowie?

Spotykam się na co dzień z olbrzymią sympatią ludzi spotykanych przypadkowo na ulicy, w parku, w różnych miejscach. Im jestem bardziej dorosła, tym ta ludzka życzliwość wobec mnie jest dla mnie bardziej namacalna. Są uśmiechy i są rozmowy, na które chętnie przystaję, bo jestem niestety osobą bardzo gadatliwą, wręcz nadużywającą słów, co czasem mnie samą wkurza, ale tak już mam. Ludzie, których spotykam, często mówią „dziękuję pani”. Pytam więc: za co? I słyszę: za całokształt.

A czy pani ma swoją ulubioną rolę?

Mam. Tę, która najbardziej zaważyła na moim życiu zawodowym, czyli w „Dziewczynach do wzięcia”. Rolę wyżebraną, wypłakaną u mojego własnego ówczesnego mężczyzny, czyli Janusza Kondratiuka.

Domyślam się, że nie chciał pani w niej obsadzić, bo zamierzał mieć w obsadzie wyłącznie aktorki niezawodowe? Do dziś w opisach tego filmu można przeczytać o Ewie Szykulskiej idealnie wtopionej między amatorki.

Jasne, chciał wyłącznie nie aktorki. Ta rola nauczyła mnie na planie patrzeć i słuchać. Nie tylko siebie, ale i przede wszystkim ludzi, z którymi gram. I bardzo nie lubię pogardliwego słowa „amatorka” czy „amator”. Czytam czasem słowa moich kolegów wypowiadających się z poczuciem wyższości o aktorach bez studiów aktorskich. Może to zazdrość profesjonalnych profesjonalistów. A ja całe życie jestem amatorką i pasjonatką. Czy pamięta pani moment, w którym pierwszy raz zetknęła się pani ze zjawiskiem homoseksualości? Wychowywałam się w zwyczajnej rodzinie. Bardzo zwyczajnej. Zwyczajnie zwyczajnej. Brat mojego taty był gejem. Mówię o tym, bo chcę. To dla mnie swoistego rodzaju coming out w imieniu innego pokolenia. Zawsze wiedziałam, że w którymś momencie o tym opowiem. Nie mówiłam o tym nie dlatego, że to ukrywałam, tylko dlatego, że nikt po prostu o to nie pytał. Dla mnie Wiesiek, mój stryj, był moim ukochanym wujkiem i moim przyjacielem. To on jako pierwszy prowadził mnie za rękę, bardzo często razem z moją babcią, Leokadią, do teatru, do opery, do muzeów i na wystawy. Być może to on wywołał iskierkę, która sprawiła, że zdawałam do szkoły teatralnej. Wujek Wiesiek uczył się śpiewu u wielkiej Ady Sari, ale przerwała to jego choroba. Był potem urzędnikiem państwowym. I zawsze wielkim nadwrażliwcem, którego bardzo kochałam.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Nie mam czasu na seks” – mówi poseł Marcin Józefaciuk świeżo po coming oucie

Z MARCINEM JÓZEFACIUKIEM, jedynym w obecnym Sejmie posłem wyoutowanym gejem, rozmawia Mateusz Witczak

fot. Artur Rusek fun&run studio

 

Jak układasz skarpetki?

Dzielę na śmierdzące, do noszenia i biegowe.

Biegowe?

Tanie, bezszwowe, w wielgachnej paczce. Kupuję je w jednej z sieci sportowych.

Pytam, bo w tekście dla Wysokich Obcasow określiłeś się mianem zatwardziałego singla, któremu nikt nie będzie układał skarpet w domu.

Jestem już za stary na to, żeby ktoś mi układał skarpety, a przede wszystkim: meblował moje życie. Zaplanowałem je sobie, ale nie zawsze się tego planu trzymam – wiele rzeczy dzieje się w nim szybko, a ja lubię chwytać okazje. Moim byłym partnerom takie podejście przeszkadzało.

Nie czuję potrzeby posiadania kogoś piszesz w tamtym artykule. A bycia z kimś?

„Bycie z kimś”, „posiadanie kogoś” – to semantyka. Chodziło mi o wejście w monogamiczny związek.

Przeszkadza ci monogamia?

W żadnym wypadku!

To co się właściwie stało? Bo puściłeś w Polskę przekaz o dwóch burzliwych relacjach, z których wyszedłeś poobijany.

Byłem wykorzystywany finansowo przez drugą połówkę, co kosztowało mnie mnóstwo nie tylko w sferze finansowej, ale i – może przede wszystkim – emocjonalnej. Zraziłem się na tyle, że nie mam potrzeby wchodzenia w kolejny związek. Temat finansów był i nadal jest problematyczny; jeśli wychodzę gdzieś ze znajomymi, to nie ma opcji, żeby ktoś za mnie zapłacił, natomiast ja za kogoś bardzo chętnie. Wiem z doświadczenia, że może się to przerodzić w niezdrową zależność.

Coming out ogłosiłeś w rozmowie z Plejadą, choć o swojej orientacji mówiłeś wcześniej na łamach Newsweeka czy Gazety Wyborczej. Czemu wówczas temat nie wybrzmiał?

Bo tylko go sygnalizowałem. Kiedy w „Newsweeku” rozmawialiśmy ze Sławomirem Broniarzem (prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego – przyp. red.) i Dorotą Łobodą (posłanka KO – przyp. red.) o Tęczowych Piątkach, powiedziałem na przykład, że u mnie w szkole dyrektor jest gejem i nie wyobrażam sobie, żeby nie wspierał on społeczności LGBT+.

Dyrektorem w twojej szkole byłeś ty.

No właśnie! Ale nikt tego wtedy nie wyłapał.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marta Magott – tęczowa radna z Gdańska

W ramach cyklu wywiadów z jawnymi osobami LGBT, które w tegorocznych wyborach samorządowych uzyskały mandat radnej/radnego, z MARTĄ MAGOTT – prezeską organizacji LGBT Tolerado, współkoordynatorką trójmiejskich Marszów Równości oraz radną miasta Gdańska – rozmawi Tomasz Piotrowski

fot. Łukasz Waszczyk

 

Przede wszystkim gratuluję wygranej w wyborach. W długiej historii Rady Miasta Gdańska jesteś pierwszą jawną lesbijką, pierwszą jawną osobą LGBT.

Dziękuję! Chyba rzeczywiście masz rację i jestem z tego bardzo dumna.

Oprócz bycia radną kim jest Marta Magott?

Partnerką, córką, wnuczką, siostrą, przyjaciółką, matką chrzestną… To jest chyba dla mnie najważniejsze – te role jako człowiek. Gdybym rozmawiała z tobą 10 lat temu, to pewnie w pierwszej kolejności powiedziałabym, że lesbijką, ale teraz to trochę straciło na ważności. A zawodowo? Mam obecnie pięć prac, jestem radną, ale przede wszystkim seksuolożką i psychoterapeutką. Pracuję z osobami z niepełnosprawnością, z mniejszościami etnicznymi, ale przede wszystkim z dzieciakami i młodzieżą. Aktywistką jestem od 2013 r.

Jesteś prezeską trójmiejskiej organizacji LGBTQIA+ Tolerado. Jak zaczął się twój aktywizm?

Akurat wczoraj rozmawiałam właśnie o tym z moją partnerką. U mnie troska o jakieś dobro społeczne pojawiła się, gdy byłam w harcerstwie. Wstąpiłam w 1999 r. i byłam tam przez 5 lat. Nigdy nie mogłam przejść obojętnie obok osoby bezdomnej. Gdy miałam 7 lat, wracając ze szkoły, oddałam nawet komuś swoje buty, bo zobaczyłam, że ta osoba ich nie ma. W 2013 r., gdy miałam 23 lata i wiedziałam już doskonale, że jestem lesbijką, zupełnie przypadkiem dostałam ulotkę Tolerado, które miało wtedy kilkanaście miesięcy. Wyczytałam, że startują spotkania grupy kobiecej. Poszłam. Było tam 40 kobiet w różnym wieku, o różnych poglądach, na różnych etapach drogi zawodowej. Poczułam, że to jest absolutnie moje miejsce, że ja tam muszę być. Więcej – od razu chciałam dowiedzieć się, czym jest Tolerado, co robi, jak mogę się bardziej zaangażować. Byłam młoda, kończyłam studia, miałam dużo siły i odwagi, żeby coś zmieniać. Już pół roku później zostałam p.o. członkini zarządu.

A jakbyś miała porównać swój aktywizm sprzed 11 lat i ten dzisiaj? Dużo się zmieniło?

Pewnie! Wtedy byłam taka bardzo „na barykady”. Pamiętam pierwsze akcje, które robiliśmy nieoficjalnie, bo były nielegalne. Minęło tyle czasu, chyba mogę powiedzieć. Razem z przyjaciółmi z Tolerado wieszaliśmy np. w środku nocy tęczowe fl agi z okazji Dnia Coming Outu na różnych budynkach w Gdańsku. Rano udawaliśmy oczywiście, że to nie my, ale wszyscy i tak się domyślali. Wtedy byłam przekonana, że musimy działać szybko, radykalnie i głośno – i że zaraz wszystko się zmieni. Nie rozumiałam, że szybko się nie uda. To był wtedy mój aktywizm – krnąbrny, bez pokory. Miał dużo zalet, ale wady również. Spaliłam za sobą wiele mostów.

Co sprawiło, że dziś jest inny??

Przyszły trudne momenty w życiu. Nie chcę już do tego wracać, ale wraz z tym przyszła też praca nad sobą. Zaczęłam lepiej się rozumieć, zyskałam pokorę, doświadczenie i zrozumiałam, że praca u podstaw jest ważna i dochodzenie do zmiany małymi krokami też jest ważne. Doskonale rozumiem osoby, które potrzebują radykalizmu, ale ja już taka nie jestem. Teraz działam powoli i to nie tak, że mi się to podoba, tylko widzę, że to ma sens. Tolerado też się w pewnym stopniu zmieniło. Gdy zaczynałam, byliśmy małą organizacją, a łapaliśmy się wszystkiego. Dziś możemy wybierać co, z kim i jak chcemy robić. Ale przyznaję, że po sześciu latach aktywizmu, w 2019 r. na kilka miesięcy odsunęłam się od Tolerado i skupiłam na sobie.

Wypalenie aktywistyczne?

Myślę, że tak. Jako organizacja mieliśmy dwa kryzysowe momenty. Pierwszy był już w 2016 r. i wtedy Tolerado wisiało właściwie na włosku. Zastanawialiśmy się, czy mamy zasoby kadrowe, by pociągnąć stowarzyszenie dalej. Drugi był właśnie w 2019 r., kiedy odszedł cały zarząd, w tym ja. Zrezygnowałam wtedy z ponownego ubiegania się o to miejsce, a z dniem przekazania wszystkich dokumentów całkowicie wyłączyłam się z działań organizacji. Myślałam, że już nie wrócę. Skończyłam seksuologię, a po kilku miesiącach zobaczyłam ogłoszenie o kolejnym Marszu Równości w Trójmieście. No i to był strzał. Byłam współkoordynatorką wszystkich dotychczasowych pięciu Marszów Równości w Trójmieście, a ten miałby odbyć się beze mnie? No nie! Wróciłam więc i jestem obecnie jedyną osobą z ówczesnego zarządu.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Klaudia Janas – aktorski coming out

Z aktorką Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach KLAUDIĄ JANAS, która po raz pierwszy publicznie właśnie w tym wywiadzie mówi, że jest lesbijką, rozmawia Olga Górska

fot. Klaudia Janas

Podobno o byciu aktorką marzyłaś, odkąd pamiętasz.

Moja pamięć sięga czasów przedszkolnych. Rodzice organizowali przyjęcia na podwórku, grille i kiedy włączali muzykę, ja brałam latarkę i udawałam, że śpiewam. Słuchali wtedy Ich Troje. Widać było mój zapał artystyczny, ale nie byłam zachęcana do śpiewania, (śmiech) bo może po prostu fałszowałam. Ale podobało mi się występowanie. Momentem przełomowym dla 6-letniej mnie był konkurs recytatorski, na którym mówiłam „Samochwałę” Jana Brzechwy. Wygrałam ten konkurs. Od tego momentu poczułam, że chcę to robić częściej i że w przyszłości chcę być aktorką. W ogóle nie miałam takich abstrakcyjnych marzeń jak kosmonautka czy księżniczka, tylko ciągle mówiłam o aktorstwie. W domu mam pewnie z 70 dyplomów z podstawówki i gimnazjum z konkursów recytatorskich.

A co było potem? Taki zapał u dzieci często się wyczerpuje.

Do amatorskiego Teatru Maska zaczęłam chodzić jeszcze w gimnazjum. Tam brałam udział w każdym możliwym spektaklu. A jeśli chodzi o liceum, to już jako 15-latka powiedziałam rodzicom, że chcę jechać do Krakowa do liceum aktorskiego. A ja pochodzę z centrum Polski, z malutkiej mazowieckiej wsi Suskowola. Dla wszystkich to był szok. Śmiem twierdzić, że większość nie wierzyła, że to zrobię. Wyjechałam sama do Krakowa, i zamieszkałam sama w bursie i poszłam do liceum z profi lem teatralnym, w którym oprócz podstawowych przedmiotów miałam też dużo zajęć aktorskich, m.in. z aktorkami Teatru Ludowego w Krakowie. Pobyt tam utwierdził mnie w moim marzeniu. Zaczęłam oglądać dyplomy z akademii sztuk teatralnych i jeszcze mocniej marzyć o tym, żeby dostać się do którejś z państwowych szkół i w takim dyplomie zagrać.

Z tego, co mowisz, wynika, że byłaś bardzo zdeterminowana. Zawsze chciałaś tylko grać?

Aktorstwo zawsze było na pierwszym miejscu. Małym planem B był sport. Grałam w piłkę nożną na pozycji napastniczki po prawej stronie. W gimnazjum na Stadionie Legii grałyśmy z drużyną o Puchar Tymbarka i zajęłyśmy drugie miejsce. Mam piłkę z podpisem Jerzego Dudka! Ale mama zawsze mówiła, że będę miała koślawe nogi od grania w piłkę. Interesowałam się też piłką nożną, byłam wychowywana w gronie kuzynów, miałam kolegów, z którymi grałam po szkole, a na konsoli grałam w „Fifę”.

Może kiedyś zagramy razem?

Teraz, kiedy mieszkam w Kielcach, myślę o kupnie konsoli, ale boję się, że bym przepadła. Że dzwoniliby do mnie z teatru: „Ej, Klaudia, czemu nie byłaś na próbie?”, a ja zarywałabym noce z „Fifą”. Korci mnie to. (śmiech) Kiedy mój tata pracował za granicą, to nie prosiłam – jak inne dziewczynki – „Tato, przywieź mi dom dla lalek”. Prosiłam o piłki np. z logiem Chelsea i samochody na pilota.

A gdyby ktoś dziś powiedział: Chodź, pogramy sobie w piłkę, to poszłabyś?

Na maksa. Kiedy zaczęłam próby do mojej pierwszej premiery w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach „Nie wszyscy pójdziemy do raju” (spektakl w reżyserii Karoliny Szczypek na podstawie książki „Nie wszyscy pójdziemy do raju” autorki niniejszego wywiadu, Olgi Górskiej – przyp. red.), to miałam trochę wolnego czasu, bo wtedy, nad główną rolą Narratorki, pracowała głównie Dagna Dywicka. Betty, postać najlepszej przyjaciółki Narratorki, w którą się wcieliłam, miała trochę więcej czasu. Po porannej próbie poszłam na osiedlowe boisko, na którym trenowała grupa dziewczyn w wieku od 16 do 20 lat. Pomyślałam: „Będę miała czas, to spróbuję”. Zapytałam trenera, czy mogę się zapisać, a on zapytał, ile mam lat. Powiedziałam, że 26, a on powiedział, że grup dla seniorów nie prowadzą. (śmiech) Potem okazało się, że prób jest coraz więcej, ale wciąż myślę o tym, żeby znaleźć w Kielcach amatorską grupę dziewczyn i pograć, żeby trochę dać upust różnym emocjom.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych

Drag queer Princ Wōnglo ma tę śląską moc

Z VALYEN SONGBIRD, znaną także jako DRAG QUEER PRINC WŌNGLO, o śląskich przegięciach w wiele różnych stron rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Oskar Lewczuk

Princ Wōnglo, czyli książę węgla. Samozwańczy?

Nie, z przypadku! Był rok 2022. Zebrałam się w sobie i postanowiłam, jeszcze jako ja, Valyen Songbird, wystąpić na Przeglądzie Piosenki Przegiętej w Drzwiach Zwanych Koniem w Katowicach. Wybrałam „Mam tę moc” z „Krainy lodu” Disneya. Uznałam jednak, że skoro impreza organizowana jest przez Śląsk Przegięty, piosenka powinna być właśnie po śląsku. Stąd „Mom tyn szwōng”. W tamtym czasie drag i queer myliłam z prostym odwróceniem ról płciowych. Dlatego zamiast o księżniczce, śpiewałam o górniku i przebrałam się za chłopa. Cała filozofia. (śmiech) Okazało się, że byłam jedyną osobą śpiewającą po śląsku! Brawa długo nie ustawały. Po występie pocztą pantoflową rozeszło się, że jest taki Princ ze Śląska, co śpiewa o węglu. Nazwa do mnie sama przylgnęła. Polubiłam ją.

Rozszyfrujesz Valyen Songbird?

Imię pochodzi jeszcze z zamierzchłych czasów. Miałam 13 lat, kiedy wymyśliłam je sobie, gdy pisałam powieść fantasy. „Songbird”? powstało na użytek kapeli metalowej, którą współzałożyłam w 2014 r. Wprowadziłam to imię i nazwisko do realu, tak się przedstawiam poza sceną.

Czyli zanim weszłaś w drag, spełniałaś się muzycznie?

Mam love-hate relationship z muzyką. Dlatego, że jestem tym biednym dzieckiem skrzywdzonym przez edukację muzyczną. Bardzo źle wspominam początki. Najgorszy był fortepian, na którym się kształciłam. Była to dla mnie męka, bo czułam się wokalistką. Od małego cały czas śpiewałam. W mojej szkole muzycznej nie było kierunku wokalistyka. Zresztą w latach 90. dziecko nie miało prawa głosu. Fortepian wybrali za mnie rodzice. Od 7. roku życia aż do końca liceum ciągnęłam dwie szkoły – powszechną i muzyczną wieczorową. Pisałam dwie matury. Nie miałam życia, tylko zapierdol i stres. W muzycznej co pół roku były egzaminy. Tak mocno je przeżywałam, że dostawałam dysocjacji z amnezją. Nie pamiętam tych momentów. Dopiero w liceum spotkałam dobrych nauczycieli, co wreszcie przełożyło się na to, że zdawałam na studia, na wokalistykę na Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach.

Czyli jednak śpiewanie!

Tak, ale absolutnie nie wiedziałam, z czym to się wiąże. Pierwszego dnia studiów podekscytowana weszłam do budynku, uważanego za prestiżowy i reprezentacyjny dla miasta, wzrokiem szukałam ludzi z mojego roku, których zdążyłam poznać na inauguracji. Byłam pewna, że zaraz będziemy zażarcie dyskutować. Powiedziałam „cześć” i usiadłam. Usłyszałam koleżankę: „Wczoraj cały dzień się zastanawiałam…”. W głowie miałam: „Pewnie który lepszy: Mendelssohn czy Bach?!”. A ona: „Czy ten kolor paznokci pasuje mi do bluzki”. Prawie wykrzyknęłam: „What the hell just happened?”. To było zupełnie inne środowisko.

Miałaś większe ambicje?

Wydaje mi się, że mniejsze. (śmiech) Nie miałam parcia na szkło, nie chciałam być zajebistą solistką w operze. Nie przychodziłam codziennie do szkoły ubrana, jakby miał mnie zaraz wyhaczyć łowca talentów. Tak naprawdę do momentu, kiedy trafi łam na Konkurs Piosenki Przegiętej, nigdzie nie czułam się u siebie. Po drodze śpiewałam w zespołach, co mi z różnych powodów nie podpasowywało. Próbowałam przygotować się do egzaminów wstępnych na ASP, ale już moje jednorożce i smoki nie przypadły do gustu profesorce. Usłyszałam: „Teraz o tym zapominamy i zajmujemy się prawdziwą sztuką”. A ja nie chciałam zapomnieć! Po 2 latach zrezygnowałam z kursu rysunku.  

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych