Jen Beagin, autorka powieści „Szwajcara” – „Pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić”

Jen Beagin (ur. 1971) – amerykańska pisarka. Absolwentka Uniwersytetu Stanu Massachusetts w Bostonie oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine. Przez lata pracowała jako sprzątaczka, co zainspirowało ją do stworzenia postaci Mony, bohaterki jej pierwszych dwóch powieści „Pretend I’m Dead oraz „Vacuum in the Dark. Jej najnowsza książka „Szwajcara właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Franco Vogt

Osią fabuły twojej najnowszej powieści „Szwajcara” jest romans Grety, biseksualnej amerykańskiej prekariuszki, z Flavią zamężną ginekolożką ze Szwajcarii, przez to nazywaną przez nią Szwajcarą. Obie poznają się  w nietypowych okolicznościach: małomiasteczkowy terapeuta zatrudnia Gretę, by spisywała treść jego sesji, i w ten sposób rodzi się fascynacja Grety Flavią, która jest jedną z klientek. Skąd pomysł na tę fabułę?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się cofnąć 15 lat wstecz: dawno temu sama pracowałam jako transkrybentka w Nowym Jorku. Jedną z moich klientek była terapeutka zatrudniona w klinice onkologicznej, która sama pisała książkę. Wszyscy jej pacjenci chorowali na konkretny rodzaj nowotoworu. Spisując treść wizyt, zauważyłam, że potrafi im przerwać tylko po to, żeby wtrącić coś o swojej książce. To się zdarzało co pięć minut. Zadawała im też abstrakcyjne pytania, na które nie mieli jak odpowiedzieć, typu: „Powiedz w jednym zdaniu, czym jest miłość”. Była – moim zdaniem – fatalną terapeutką. Podczas pracy często ją wyklinałam.

15 lat później zaczynałam pisać „Szwajcarę” i zastanawiałam się, jaki zawód dać Grecie, żeby mogła pracować zdalnie. Wtedy przypomniałam sobie tę fuchę. Spodobała mi się wizja bohaterki ze słuchawkami na uszach, w bieliźnie, słuchającej, stukającej w klawiaturę i rzucającej głośne wyzwiska. Terapeuta z kolei musiał mieć w sobie coś z klauna. Pomyślałam, że zabawna byłaby sytuacja, w której terapeuta przerywałby osobie mówiącej o swojej traumie, żeby zmienić temat na własne problemy. I co, gdyby ubierał się, jakby szedł na orgię czy praktykował kundalini – które, jeśli tego nie wiesz, nie jest rodzajem makaronu, tylko boską kobiecą energią zwiniętą jak wąż w twojej czakrze korzenia? Co, gdyby Greta dostała obsesji na punkcie jednej z jego pacjentek? A gdyby ta pacjentka była ginekolożką i w dodatku mężatką, która nigdy nie przeżyła orgazmu? I tak dalej.

Czy w twoich wcześniejszych książkach, które nie zostały jeszcze przetłumaczone na język polski, też pojawiają się queerowe wątki?

Żadna z moich dotychczasowych bohaterek nie była do końca hetero, ale relacja romantyczna i seksualna dwóch kobiet została pierwszoplanowym wątkiem dopiero w „Szwajcarze”.

Jednym z głównych tematów książki jest przemoc seksualna i trauma. Flavia pada ofiarą agresji i próby gwałtu ze strony stalkera, Greta jako nastolatka przeżyła śmierć matki, która odebrała sobie życie w ich domu rodzinnym. Co cię skłoniło do podjęcia tego tematu kontekście romansu dwóch kobiet?

Szczerze mówiąc, już w punkcie wyjścia wiedziałam, że obie te bohaterki muszą być ciężko doświadczone przez życie, ale nie myślałam o ich traumach w kontekście ich romansu, a przynajmniej nie świadomie. Trauma i przemoc seksualna to tematy, ku którym skłaniam się w całej swojej twórczości, bez względu na orientację seksualną postaci.

Poruszasz te trudne tematy specyficznym językiem. Pełno w nim bezpośredniości, czarnego humoru i często niewybrednych skojarzeń. Nie tyle doprowadzasz dialogi do granic absurdu, ile raczej wydaje się, że te dialogi nie znają żadnych granic. Zawsze podchodzisz do trudnych spraw z humorem?

Odpowiem, podając przykład: w pierwszej kolejności napisałam scenę napaści na Flavię, jeszcze zanim ucieleśniłam literacko postać terapeuty – Oma. Przemoc jest w tej scenie brutalna, a cała sytuacja zatrważająca – przynajmniej dla mnie – musiałam więc dodać do książki nieco lekkości, żeby ten ciężar nie przeważył i jej nie pogrążył. Tej lekkości dostarczyła mi postać Om albo to, co określam jako „bąbelki” – czyli momenty, w których Om przerywa monolog Flavii, żeby zadać jej jakieś absurdalne pyanie albo palnąć głupi komentarz.

Były też fragmenty – często bywały to dialogi – które pisałam najpierw jako humorystyczne, a potem jako przeciwwagę dodawałam coś poważnego. Tym właśnie jest dla mnie pisanie: utrzymywaniem równowagi między radością i smutkiem.

Greta i Flavia nawiązują romans mimo ogromu dzielących ich różnic: psychologicznych, ekonomicznych, materialnych, stylu życia, wieku: starsza Greta żyje w niemal całkowitej izolacji, nie ma kariery, rodziny ani planów na przyszłość, podczas gdy młodsza Flavia jest mężatką, lekarką, wykształconą, bywałą i zamożną. Co twoim zdaniem sprawia, że pojawia się między nimi taka chemia?

Myślę, że na głębokim poziomie obydwie pragną mieć to, co ma tylko ta druga – ale nie zniosłyby, gdyby miały się do tego przyznać, bo są przeczulone na punkcie własnych osobowości. Osobowość Szwajcary nie daje przestrzeni na luksus użalania się nad sobą – być może dlatego jest taka ambitna. Wie, jak żyć dobrze, jak się ustawić, jak wyznaczać sobie cele, jak planować przyszłość to wszystko są umiejętności, które Greta podziwia, chociaż sama nie umie ich w sobie rozwinąć. I tak samo na odwrót – Szwajcarę pociągają wolność i samotność Grety, jej dystans do życia, umiejętność bycia w tu i teraz, niezależność od cudzej opinii. Greta jest w pewnym sensie dzika i przez to jest sama dla siebie zagrożeniem – i to też pociąga Szwajcarę. Chemia, o której mówisz, rodzi się między nimi na płaszczyźnie seksualnej, ale tego nie da się racjonalnie wyjaśnić, bo to nie jest racjonalne. Greta nigdy nie czuła silnego pożądania, zanim poznała Flavię, dlatego kiedy wchodzi z nią w romans, naturalnie cały czas chce się z nią kochać. Z kolei Flavia nie ma uporządkowanego stosunku do własnego ciała – po części dlatego trafia na terapię – i dopiero zaczyna przeżywać orgazmy. To dlatego ich relacja jest tak silnie seksualna. Na poziomie osobowości, ze względu na różnice, o których rozmawiałyśmy, łączy je przyciąganie i odpychanie. Wymiennie okazują sobie zainteresowanie i go odmawiają. Stąd cały dramat.

Seksualność bohaterek i bohaterów często jest pokazywana przez pryzmat społecznego odbioru. Przyjaciółka Grety bierze ją za lesbijkę, sama Greta zastanawia się, czy Om przypadkiem nie ma w sobie „homoseksualnej cząstki”… Same bohaterki raczej unikają jednak sztywnych definicji. Uważasz, że seksualność da się uchwycić?

Być może tak, ale gdyby moi bohaterowie i bohaterki byli jasno zdefiniowani, pisanie o nich mniej by mnie zajmowało. Książkę da się przeczytać w około 3 dni, ale ja pisałam ją całe 3 lata. A jeśli mam spędzić z tą samą grupą ludzi 3 lata, to chcę, żeby byli trochę… szaleni i nieuporządkowani. To bardziej mnie bawi, a pisząc, chcę przede wszystkim dobrze się bawić.

To prawda, że komplikujesz sprawę. Czytając, miałam silne wrażenie, że szeroko rozumiana seksualność jest dla twoich bohaterek głęboko ambiwalentna. Z jednej strony jest źródłem przyjemności – Greta i Flavia świetnie się dogadują w łóżku – z drugiej przemocy fizycznej i symbolicznej. Stalker i agresor Keith napadł na Flavię po tym, jak żona zotawiła go dla innej kobiety, na którą również napadł. W przypadku Grety wielokrotnie podkreślasz bifobię, która w pewnym sensie określiła jej życie. Te diagnozy brzmią bardzo aktualnie – i osobiście.

Najbliższe mojemu życiu jest doświadczenie bifobii, która spotyka Gretę, bo przypomina bifobię, której sama doświadczyłam. Obie dorastałyśmy, będąc wyśmiewane lub unieważniane przez heteryków, gejów i lesbijki, którzy uważali nas za niepoważnych, niezdecydowanych i fałszywych, którzy wydawali się sądzić, że wymyśliliśmy albo wynaleźliśmy sobie własną seksualność, że oszukujemy siebie samych albo innych co do naszych pragnień. I dlaczego nie możemy po prostu się zdecydować? Nic dziwnego, że Grecie przychodzi z trudem wziąć siebie albo kogokolwiek innego na poważnie. W ostatecznym rozrachunku myślę jednak, że o wiele głębiej niż wykluczenie zraniło ją odebranie sobie życia przez matkę. To dlatego jest jej obojętnie, czy przeżyje, czy umrze.

Czy te bardziej uniwersalne doświadczenia też są ci bliskie?

Tak, niektóre wątki fabuły rezonują z moim doświadczeniem jako kobiety miałam wiele osobistych doświadczeń z agresją, uzależnieniem, rozwodem, niewiernością i odbieraniem sobie życia, i podejmowałam wiele głupich prac. Włączenie tych tematów do pisarstwa pozwala mi nadać sens wielu różnym idiotycznym wyborom życiowym.

Niedawno ogłoszono plany stworzenia serialowej adaptacji „Szwajcary”. W roli tytułowej bohaterki zobaczymy Jodie Comer, czyli odtwórczynię roli biseksualnej asasynki Villanelle z serialu „Killing Eve”. Możesz zdradzić coś więcej na ten temat?

Niestety nie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że uwielbiam Jodie!

Na koniec chcę cię zapytać o pojawiające się w „Szwajcarze” nawiązanie do Polski. W jednej z retrospekcji dowiadujemy się, że w czasach licealnych Greta pojechała z przyjaciółką do Krakowa, gdzie jeździły po wsiach wynajętym samochodem, mijając wozy zaprzężone w konie i pracownice seksualne. Odnoszę wrażenie, że to taka anty-Szwajcaria, Polsza (śmiech)

Piękne określenie(śmiech)

A ty sama byłaś kiedyś w Polsce?

Dawno temu, bo w 2001 roku, byłam w Krakowie, który bardzo ciepło wspominam. Pamiętam, że ludzie wydawali się albo głęboko zasmuceni, albo zakochani bez pamięci. Pary całowały się w parku na ławkach, a na rynku widziałam chyba z pięć ślubów, wszystko to w ciągu kilku dni. Chętnie bym tam wróciła.

Powieść Jen Beagin „Szwajcara” ukazała się w przekładzie Kai Gucio nakładem Wydawnictwa Czarne.

Wakacyjna walizka TK Maxx

ARTYKUŁ SPONSOROWANY

Szukasz butów na wycieczkę po górach, szortów na basen albo okularów na plażę? TK Maxx kilka razy w tygodniu uzupełnia swój asortyment, dzięki czemu spokojnie przygotujesz się na każdą wakacyjną przygodę! W dodatku za markowe skarby w sklepach sieci zapłacimy do 60% taniej(*).

Latem troska o ochronę przed słońcem staje się koniecznością, bynajmniej jednak nie musi być ona nudnym obowiązkiem! Dobrze dobrane nakrycie głowy sprawdzi się jako dodatek do każdej stylizacji: zarówno w zestawie z przewiewną sukienką, jak również jeansami i bluzką czy casualowymi szortami i topem. W wyjątkowej ofercie TK Maxx znajdziemy m.in. kapelusz ze sztucznego jasnoróżowego futra (idealny na imprezę!), wyplatany must have tegorocznych Parad Równości oraz kwiecisty model o szerokim rondzie, który zrobi furorę nie tylko na krajowej plaży.

 

14,99 PLN
Kapelusz w kwiaty

29,99 PLN
Kapelusz

27,99 PLN
Tęczowy kapelusz
 

Czy moda może być wygodna? Owszem, co udowadniają sukienki dostępne w TK Maxx! Biała odbija światło, zaś jej intrygujący design przyciąga oko kwiatowymi haftami, czarna kusi cekinami, które gwarantują widoczność nawet w najmodniejszym klubie, z kolei różowa krata nada się i na grilla, i do prac w ogrodzie. A choć to z pozoru skrajnie różne kreacje, łączą je przewiewny materiał i luźny krój. Dzięki każdej z nich zamiast gotować się na wakacjach, będziecie gotowe na wakacje.

99,99 PLN
Sukienka z motywem kwiatów

299,99 PLN
Sukienka w cekiny
 

169,99 PLN
Sukienka w różową kratkę

 

Atomówka Bójka, kaczka Daisy, królewna Śnieżka, Catherine Deneuve, Audrey Hepburn i Brigitte Bardot. Wiele kobiet – i fikcyjnych, i tych rzeczywistych – uległo dyskretnemu urokowi kokardek do włosów. Eleganckie czerwone wstążki idealnie nadadzą się jako modowa kropka nad i.

Elegancja może iść jednak w parze z wakacyjną beztroską, na co przykładem błękitne kolczyki z subtelnymi kryształkami i złotym wykończeniem. Ich lekka konstrukcja zapewnia uchu wygodę, dzięki zaś przystępnej cenie nadamy twarzy blasku, nie nadwyrężając przy tym domowego budżetu. Do kompletu polecamy złoty naszyjnik, który doda lookowi pazura. 

29,99 PLN
Kolczyki

149,99 PLN
Naszyjnik

94,99 PLN
Zestaw kokardek do włosów

Pomarańczowe snekearsy to nie tylko wyrazisty akcent, ale przede wszystkim wygodne obuwie. Stopy poczują się w nich świetnie podczas weekendu all-inclusive w tureckim kurorcie, pieszych wycieczek po Bałkanach czy tańców w greckim klubie. Beżowo-czarne buty wspinaczkowe kuszą z kolei praktyczną konstrukcją. Wykonane z syntetycznych materiałów cholewy, wyściełana podszewka i ulokowane na bokach wzmocnienia sprawią, że odciski nie będą wam straszne ani podczas wyprawy na Giewont, ani wspinaczki po zboczach Wezuwiusza! Na clubbing warto z kolei założyć różowe czółenka na wysokiej platformie, których nie powstydziłaby się nawet grana przez Margot Robbie „Barbie”!

299,99 PLN
Sneakersy męskie

299,99 PLN
Męskie buty wspinaczkowe

134,99 PLN
Różowe buty na platformie

Choć trudno w to uwierzyć, historia ogrodniczek sięga połowy XIX wieku. Właśnie wtedy francuska rodzina Lafont uszyła pierwsze sztuki tej – wówczas – odzieży ochronnej. W ciągu ponad 200 lat fason nabrał na uniwersalności i śmiało wkroczył do świata high fashion: w jeansowych ogrodniczkach dały się przyłapać modelki Naomi Watts i Kylie Jenner, aktorki Maya Rudolph i Dakota Johnson, a nawet królowa popu Beyonce! Nic dziwnego, bo rzadko które spodnie tak udanie łączą styl z funkcjonalnością.

84,99 PLN
Ogrodniczki

74,99 PLN
Ogrodniczki z bluzą

74,99 PLN
Ogrodniczki w kratkę

Portfel, telefon i klucze to trio, o którym w kontekście letnich wypadów zapomnieć po prostu nie wolno. Można je jednak spakować w niezapomnianą torebkę! W 53 sklepach TK Maxx czekają na was kopertówki z motywem pereł, muszelkami albo model wysadzany ozdobnymi kamykami. Unikalny design i moc detali nadają każdej z nich luksusowego charakteru, który równie dobrze komponuje się ze zwiewnymi sukienkami, jak i bardziej formalnymi stylizacjami. Metalowe zapięcie zapewnia natomiast bezpieczeństwo przechowywanych rzeczy (oraz odrobinę retropowabu).

149,99 PLN
Torebka muszla

134,99 PLN
Torebka okrągła z pereł

129,99 PLN
Torebka

Szorty jako pierwsze założyły dziewczyny z Moulin Rouge. A choć wówczas miały one raczej nieciekawą prasę, popkultura szybko zauważyła ich potencjał. Krótkie spodenki bez nogawek jako pierwsza przywdziała na wielkim ekranie Marlena Dietrich (w filmie „Błękitny anioł”), dziś są one standardem również w modzie męskiej. Uda i łydki odsłaniali w nich Jacob Elordi („Euforia”), Pedro Pascal („Mandalorianin”) czy raper A$AP Rocky (co ciekawe: podczas randki z Rihanną).

189,99 PLN
Szorty męskie

74,99 PLN
Szorty męskie czerwono-niebieskie

169,99 PLN
Szorty damskie

79,99 PLN
Szorty damskie

Zróżnicowane modele szortów znanych marek – również tych na co dzień niedostępnych w Polsce oraz wyrobów lokalnego rzemiosła – stanowią ozdobę bogatej oferty TK Maxx. Zachęcamy, by stały się również ozdobą waszej garderoby.

Okulary przeciwsłoneczne chronią oczy przed szkodliwym promieniowaniem ultrafioletowym, a także kurzem i piaskiem. Ponadto poprawiają kontrast i jasność widzenia, zmniejszają ryzyko pojawienia się zmarszczek, a także wystąpienia zaćmy. Ich zalety bynajmniej nie kończą się jednak na walorach funkcjonalnych, zwłaszcza, jeśli wybierzecie oprawki i szkła od TK Maxx. 

79,99 PLN
Okulary przeciwsłoneczne

74,99 PLN
Brązowozłote okulary przeciwsłoneczne

84,99 PLN
Okulary przeciwsłoneczne

Te i inne unikatowe perełki znanych marek znajdziemy pod jednym dachem. Kupcy TK Maxx dbają ponadto, by oferować je taniej niż gdziekolwiek na świecie. W każdym ze sklepów sieci znajdziemy unikatową modę męską, damską i dziecięcą, obuwie i akcesoria oraz produkty dla domu.

 

(*) od regularnych cen sprzedaży w Polsce i na świecie.

Tomasz Markowski: Refluks, na który choruję, bardziej uprzykrza mi życie niż HIV

Z TOMASZEM MARKOWSKIM, aktywistą na rzecz walki z HIV/AIDS, uczestnikiem kampanii społecznej „Żyję z HIV”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Jacek Sikorski

Ludzi, którzy w Polsce publicznie powiedzieli, że żyją z HIV pod nazwiskiem i ze zdjęciem można policzyć na palcach. To najdobitniej pokazuje, z jaką stygmatyzacją nadal wiąże się HIV/AIDS. Ty jesteś jednym z tej garstki publicznie wyoutowanych. Od października zeszłego roku prowadzisz na Instagramie profil Pozytywnie o HIV, a teraz, w czerwcu, wziąłeś udział w kampanii społecznej Żyję z HIV. Jak zostałeś aktywistą?

Miałem kilka etapów akceptacji swojego zakażenia HIV: od chęci nabywania wiedzy, w której miałem spore braki, poprzez terapię, aż po założenie kanału edukacyjnego na IG. A jednym z etapów było nadanie mojemu wirusowi imienia.

Imienia?

Tak. Chciałem go spersonifi kować i jakoś polubić albo przynajmniej przestać uważać go za wroga. Mam z nim żyć do końca życia, więc byłoby kiepsko, gdyby to była relacja antagonistyczna, prawda? Wolałbym się z nim zaprzyjaźnić. I tak się stało, nadanie imienia zadziałało. Wtedy poczułem, że okej, jest dobrze, ale brakuje mi jeszcze kropki nad i – uznałem, że ostatecznym etapem akceptacji powinno być założenie kont w mediach społecznościowych i mówienie głośno o tym, jak to jest żyć z HIV. Po pierwsze: mówienie o swoich osobistych doświadczeniach, czyli jakby mój drugi coming out (po tym gejowskim), a po drugie: edukowanie innych. Moja motywacja była zarówno egoistyczna, bo ja tego potrzebowałem, jak i altruistyczna – stała za nią chęć niesienia pomocy innym.

A możesz powiedzieć, jak nazwałeś swojego wirusa? Czy jest to zbyt intymne pytanie? Tak, tak, mogę. Ebenezer.

Ebenezer? Tak jak w „Opowieści wigilijnej”.

Jak wpadłeś na to imię? Bardzo lubię „Opowieść wigilijną” i pamiętam dobrze, że kiedy czytałem tę książkę po raz pierwszy jako chłopiec, właśnie ta postać mnie strasznie irytowała, była dla mnie jakaś trudna. Ale jak w końcu przetoczyły się przez życie Ebenezera te wszystkie duchy, to jakoś go zrozumiałem i polubiłem, więc skojarzenie było natychmiastowe i oczywiste. Trudniej mi było nazwać moje profi le w mediach społecznościowych niż mojego wirusa.

W jaki sposob to pomogło?

Na początku HIV to było dla mnie to monstrum, które mnie zaatakowało i o którym niewiele wiedziałem. Gdy miało imię, to powoli kolejne warstwy okrucieństwa zaczęły z tego monstrum schodzić. Zorientowałem się, że niektóre z nich sam zresztą na Ebenezera nałożyłem. Teraz Ebenezer stał się jakby moim alter ego, już możemy żyć razem.

Chyba rozumiem. To drugi ja – i dobrze się dogadujemy.

Kiedy nazwałeś swojego wirusa?

Żyję z HIV od 2019 r. Imię wybrałem jakieś 1,5–2 lata po diagnozie. Pomiędzy „narodzinami” Ebenezera a założeniem kont było rozpoczęcie działalności w kilku organizacjach HIV-owych. Najpierw Buddy Polska – początkowo trafi łem tam jako podopieczny, zresztą pierwszy!

Wiem, o co chodzi, ale wyjaśniłbyś czytelnikom_ czkom?

Projekt „Buddy Polska” polega na tym, że jako osoba świeżo zdiagnozowana mogłem skontaktować się z mężczyzną, który miał już kilkuletni staż w życiu z HIV i z pewnością większą wiedzę na ten temat. Mogłem posłuchać o jego doświadczeniach, podzielić się moimi rozterkami i zadać nurtujące mnie pytania. Mój buddy rzeczywiście sporo mi pomógł. A potem ja byłem buddym dla kilku już chłopaków. Zacząłem też działać w TyToTu – internetowej poradni zdrowia seksualnego, w ramach której udzielamy konsultacji. Chodzimy również na party working, czyli w klubach testujemy ludzi w kierunku HIV oraz infekcji przenoszonych drogą płciową. Daje mi to ogrom satysfakcji, bo oprócz samego testowania są rozmowy – czasem bardzo trudne, ale także bardzo wartościowe. No i trzecia organizacja – Fundacja Edukacji Społecznej, gdzie nagrywamy rozmowy pod nazwą HIVcasty z Żenią Aleksandrową, która jest m.in. doradczynią ds. HIV/AIDS i edukatorką w zakresie zdrowia seksualnego. W tych HIVcastach skupiamy się na podejściu bardziej „życiowym” niż medycznym. Właśnie od FES dostałem zaproszenie do udziału w kampanii „Żyję z HIV”, za co dziękuję dr Magdalenie Ankiersztejn-Bartczak i Krystianowi Lipcowi.

Oprócz ciebie uczestniczy w niej jeszcze pięć innych osób żyjących z HIV, a Krystian, o ktorym wspomniałeś, to koordynator kampanii, ale także fotograf współpracujący od lat z Repliką.

Głównym przesłaniem kampanii jest pokazanie przede wszystkim człowieka, a dopiero później – człowieka żyjącego z HIV. Nasze wizerunki znalazły się na muralu w Warszawie, w warszawskim metrze, w mediach. Byliśmy też m.in. gośćmi w „Dzień dobry TVN”.

W jednej z twoich pogadanek na IG usłyszałem, by osoby żyjącej z HIV, której nie zna się dobrze, nie pytać tak od razu o okoliczności zakażenia, bo to mogą być traumatyczne przeżycia.

I nie wiemy, na jakim etapie akceptacji ta osoba jest. Być może jeszcze tych okoliczności nie przepracowała w swojej głowie. Trzeba zdawać sobie sprawę, że takie pytanie może być bolesne. Ale co innego, przynajmniej dla mnie, jest jeszcze istotniejsze – po co zadajesz to pytanie? Bo nie wiesz, jakie są drogi zakażenia HIV i chcesz się dowiedzieć? Z moich doświadczeń wynika, że często to pytanie zadają osoby, które mają pewne przekonania na temat HIV – niekoniecznie słuszne – i tak naprawdę chcą się utwierdzić w swym własnym stereotypowym myśleniu. Przykładowo: „Zakaziłem się od mojego byłego partnera” – „No tak, bo to geje roznoszą HIV”; „Zakaziłem się, bo miałem anal bez zabezpieczenia” – „No właśnie, jak się postępuje tak nierozważnie, to nie ma się co dziwić” itp.

Również z twoich filmików wiem, że ludzie pytają, czy komary przenoszą HIV albo czy można się zakazić u dentysty.

Niestety te pytania wciąż padają, tak. Komary nie przenoszą HIV i nie można się zakazić u dentysty, jeśli wszystkie normy sanitarne są spełnione. Sterylność to podstawa.

Mnie ostatnio ktoś powiedział, że jeśli podczas chemseksu ludzie wciągają jakieś substancje, korzystając ze wspólnej rurki, to w ten sposób może również dojść do zakażenia. Może?

Jeśli podrażniasz błonę śluzową w nosie i dojdzie tam do krwotoku, krew przeniesie się na rurkę, a ta rurka wyląduje w innym nosie – również z podrażnioną błoną śluzową – to oczywiście jest taka szansa. Droga krew–krew jest jedną z dróg zakażenia. Oprócz HIV są również inne infekcje, które przenoszą się poprzez krew, i o tym dobrze jest pamiętać.

No tak. Tylko jaka jest skala tego typu zakażeń? Od razu jeszcze zapytam cię o seks oralny, w tym w okolicach odbytu, czyli rimming. Słyszałem nieraz zalecenia, że robić fellatio powinno się w prezerwatywie oraz że istnieją specjalne chusteczki, które można położyć na odbycie i przez nie wykonać rimming. Tomasz, to jest absurd. Seks analny w prezerwatywie jasne, dilda w prezerwatywie jasne. Ale seks oralny i rimming w ten sposób? Nigdy tak nie robiłem ani nigdy nie widziałem, by ktokolwiek tak robił.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Artur Fraj – dyrektor generalny Portu Lotniczego Łódź, jawny gej

ARTUR FRAJ jest dyrektorem generalnym Portu Lotniczego Łódź. W tym roku skończył 40 lat, jest jawnym gejem. Na ile orientacja miała wpływ na jego menadżerską karierę? Jak dokonywał coming outów, które wciąż nie są zbyt popularne wśród dyrektorów generalnych? A także: jak zakochał się w drugim Arturze, z którym tworzy szczęśliwy związek od 11 lat? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Anken Berge

Jesteś dyrektorem generalnym miejskiej spółki, której kapitał zakładowy to ponad 420 mln zł, mającej w strukturze ponad 250 osób. W biznesie, gdzie gotowość na coming outy jest bardzo mizerna, jesteś pewnie jednym z najwyżej postawionych jawnych gejów w Polsce.

Nigdy w ten sposób o sobie nie myślałem, ale może tak być. Na pewno w branży lotniczej nie znam nikogo na moim stanowisku, kto byłby jawną osobą LGBT+. Mówię o Polsce, bo oczywiście mam tęczowych kolegów – dyrektorów zagranicznych lotnisk lub przewoźników lotniczych.

Łatwo było ci zrobić taki coming out? Z jakiegoś powodu ogromna większość osób LGBT+ na wysokich stanowiskach kierowniczych się na to nie decyduje.

Coming out w życiu zawodowym zrobiłem już właściwie na początku mojej kariery. Nie musiałem więc mierzyć się z pytaniem, czy jako dyrektor generalny mogę zrobić coming out. Władze lotniska wiedziały o mojej orientacji już wtedy, gdy byłem wybierany. Tym samym mogę powiedzieć, że nie ma się czego bać! Żyjąc w zgodzie ze sobą, można osiągać sukcesy zawodowe. Ja mam duszę wojownika. Zawsze dużo czytałem, byłem ambitny, nie poddawałem się, byłem pewny siebie. Gdy więc zrobiłem coming out przed rodziną, to szybko dążyłem do tego, by być równie otwartym na studiach prawniczych, a potem na praktykach, które odbywałem w kancelarii prawnej, gdzie następnie przez 5 lat pracowałem. Co prawda nie wpadałem do kancelarii czy biura, wymachując tęczowymi fl agami, ale jak to w pracy – rozmawia się czasem o życiu prywatnym. Pierwszy raz powiedziałem o swojej orientacji przy okazji tematu… pościeli. (śmiech) Wiesz, rozmowa w biurze o tym, kto jaką pościel lubi. Ten tylko białą, ta – z bawełny, ten – z kory, a ta – wełnianą… I wtedy powiedziałem po prostu, że ja z moim partnerem kupiliśmy pościel w XYZ i jesteśmy bardzo zadowoleni. Dla jednych był to szok, dla innych nie, ale dla mnie sprawa już była załatwiona – wszyscy wiedzieli i potem bez problemu za każdym razem mówiłem otwarcie o swoim życiu prywatnym.

Życie kancelarii płynęło sobie dalej.

O, coś ci powiem. Każdy aplikant w kancelarii ma swojego patrona. Po czasie dowiedziałem się, że gdy dołączali do nas kolejni studenci, mój patron już na rozmowach kwalifikacyjnych informował ludzi, że to kancelaria bardzo otwarta, również na inne orientacje seksualne, i nie życzy sobie żadnych przejawów homofobii. Później, czy to wśród współpracowników na lotnisku, czy spotykając polityków, prezesów, dyrektorów, nie miałem już problemu z mówieniem otwarcie, że jestem gejem. Kiedy mój partner odwiedza mnie w pracy, to nawet kilka osób zwraca się do niego per „mąż”. Była właściwie jedna sytuacja, gdy czułem się niekomfortowo. Podczas wyjazdu zagranicznego do Chin prezes jednego z lotnisk w dosyć zgryźliwy sposób skomentował budynek Canton Tower, która była podświetlona na tęczowo. Powiedziałem od razu: „W naszej lotniczej branży są również tęczowe osoby i jestem nią chociażby ja”. Ogromnie mnie przepraszał, powiedział, że nie miał świadomości, że zachowuje się homofobicznie. Dziś mamy przyjacielską relację.

Na oficjalnych spotkaniach związanych z pracą bywasz też z partnerem?

Przede wszystkim zawsze otwarcie mówię o tym, że mam partnera. Wielokrotnie przy okazji różnych oficjalnych obowiązków, gdy występuję jak dyrektor generalny, zabierałem go ze sobą. O ile oczywiście on ma na to ochotę, bo jest introwertykiem i nie lubi takich wydarzeń. Może to ta branża wpływa na moją otwartość? Poznałem tak wielu stewardów gejów, że mam wrażenie, że 70% z nich jest LGBT+. A może to miejsce, gdzie pracuję? Obecna prezydentka Łodzi czy marszałkini województwa też o mnie wiedzą, bo przedstawiałem im swojego partnera na oficjalnych spotkaniach i nigdy nie czułem od nich niechęci, wręcz odwrotnie – odbierałem bardzo dużo wyrazów sympatii.

Praca na lotnisku marzyła ci się od dziecka?

Jako 4-latek chciałem być królem Arturem! (śmiech) Nie miałem wtedy jeszcze rodzeństwa, byłem ukochanym dzieckiem mamy i czytaliśmy sporo bajek o królu Arturze. Sprawdziłem nawet wtedy, że gdyby na tronie Anglii zasiadał kolejny Artur, to byłby on w kolejności szósty. I tak na siebie mówiłem – Król Artur VI. (śmiech) Miałem mnóstwo zainteresowań, także sportowych – zapasy, tenis, pływanie. Na etapie liceum w głowie pojawiła mi się polityka. Chciałem zostać prezydentem Polski. Nawet koledzy z klasy mówili do mnie per „prezydent”. Wtedy zdecydowałem, że pójdę na prawo, a że wygrałem olimpiadę historyczną, to indeks miałem w kieszeni, nie martwiąc się już o maturę. Jak wspominałem, po studiach pracowałem w kancelarii prawnej, która obsługiwała m.in. właśnie lotnisko w Łodzi. W tym czasie poznałem kulisy pracy w tej instytucji, i to z tej problematycznej strony. Gdy po kilku latach poczułem, że przyszedł czas na zmiany zawodowe, stwierdziłem, że czas zorientować się na jedną firmę. I tak z pięciu ogromnych podmiotów, które obsługiwałem jako prawnik, wybrałem lotnisko, które miało najwięcej problemów i najmniej płaciło. (śmiech) Lubię wyzwania, więc to była dla mnie najciekawsza ścieżka. I tak już od 12 lat jestem tutaj. Zacząłem od specjalisty, przeszedłem kolejne szczeble kariery i dziś – od 7 lat – jestem dyrektorem, wcześniej handlowym, a teraz generalnym.

Czyli poł życia na lotnisku?

Zawodowego – na pewno. Tak, przekroczyłem w tym roku czterdziestkę. Tak, jestem „stary”. (śmiech)

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Iwona Skv – niegdyś połowa duetu Rebeka, teraz debiutuje solowym albumem

Z IWONĄ SKV, czyli Skwarek, niegdyś połową duetu Rebeka znanego m.in. z comingoutowego przeboju „Pocałunek”, a dziś solową wokalistką, która właśnie wydała debiutancki album „1986”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Justyna Śmidowicz

Iwona Skwarek – piosenkarka, producentka muzyczna, kompozytorka i didżejka tworząca muzykę elektroniczną. Popularność zdobyła jako połowa elektronicznego duetu Rebeka, który po wydaniu trzech znakomicie przyjętych albumów zakończył działalność w 2020 r. W czerwcu br. ukazała się jej debiutancka solowa płyta „1986”, wydana pod pseudonimem Iwona Skv.

Jesienią 2019 r., u szczytu sławy duetu Rebeka, wyoutowałaś się jako lesbijka piosenką Pocałunek. Śpiewałaś: Tyle lat się boję pocałować cię na ulicy / Tyle lat się boję pocałować dziewczynę, którą kocham. W tym samym czasie ukazał się głośny comingoutowy wywiad z tobą w Wysokich Obcasach. Jak z perspektywy oceniasz tamten czas?

Piosenka i to, co się wokół niej wydarzyło, budzi we mnie złożone uczucia. Pamiętam, że obudziłam się dzień przed publikacją wywiadu w „WO” o piątej rano, strasznie przerażona tym, co narobiłam. (śmiech) Myślałam, że nie mam na to wszystko siły, spotka mnie hejt. A okazało się coś wręcz przeciwnego – dostałam bardzo dużo pozytywnych komentarzy, a tych negatywnych po pierwsze było mało, a po drugie były głupie. (śmiech) Ludzie dziękowali mi za zwyczajność i uchylenie rąbka tajemnicy na temat tego, jak wygląda życie osób nieheteronormatywnych w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy z tego, ilu coming outów musimy dokonywać na co dzień – np. gdy idziemy do biblioteki i oddajemy książkę za swoją dziewczynę. Okazało się, że to odsłonięcie się – bo to nie było wyłącznie proste powiedzenie, że jestem lesbijką, tylko odsłonięcie się i opowiedzenie o swoim strachu – miało moc i wagę.

Czujesz ciężar tamtych wydarzeń, debiutując teraz, po pięciu latach solowym projektem?

I piosenka, i coming out miały ogromne znaczenie dla tego, co później się u mnie wydarzyło. Zrodziła się we mnie pewna świadomość, poczucie, że chcę o sobie powiedzieć głosem osoby queerowej. Poczułam, że bycie lesbijką jest ważną częścią mojej tożsamości. Rozpoczął się we mnie proces – przede wszystkim zaczęłam pisać słowa po polsku. Zaczynałam tworzyć „1986” w 2020 r., kiedy dużo się działo – wybuchła pandemia, potem Rosja napadła na Ukrainę, a przez cały ten czas zaostrzała się chora polityka ówczesnej PiS-owskiej władzy. Czułam, że to musi się wyrazić w polskim tekście, bo po angielsku umknie.

Pocałunek pomógł ci nabrać pewności siebie jako artystce?

W pewnym sensie tak. Koncerty z Rebeką po moim coming oucie w klubach miały trochę inną energię, nastąpił szał, który strasznie mnie zawstydził – ludzie krzyczeli, że dziękują. Było mi dziwnie z tym, że sama miałabym przyjąć te podziękowania, a jednak one były skierowane do mnie. Bartek Szczęsny (druga połowa duetu Rebeka – przyp. red.) oczywiście współuczestniczył w tym jako producent i muzyk, ale nie przeżywał tego tak, jak ja to przeżywałam. To był moment, w którym poczułam w sobie silną potrzebę, żeby jednak wziąć to wszystko na swoje barki. Zdecydowaliśmy z Bartkiem o zakończeniu działalności Rebeki w 2020 r., kiedy wybuchła pandemia. Miałam wtedy przed sobą dwie drogi: albo zrobić solową płytę, albo zrobić płytę z moim girlsbandem Shyness!. Oba te projekty były napoczęte. Wtedy wybrałam Shyness!, co pozwoliło mi zdobyć doświadczenie jako kompozytorce i producentce. Wzięłam odpowiedzialność za produkcję. Równolegle tworzyłam szkice swojej solowej płyty.

„Pocałunek i coming out utrafiły w moment, kiedy dużo osób podzielało lęk, o którym śpiewałaś. Ogromnie budujące było usłyszeć te słowa ze sceny. Na nowej płycie dużo śpiewasz o transformacji, np. w teledysku do premierowego singla Haiku widzimy symboliczną scenę spalenia ubrania. Czy to oznacza wyjście ze strachu?

Bardzo różnie. Ogólnie jestem osobą, która dużo się boi. (śmiech) Nie tylko rzeczy związanych z orientacją. Nie wiem, czy znasz to uczucie, ale kiedy wyprzedzam na autostradzie i inny samochód szybko podjeżdża od tyłu, od razu wpadam w panikę i muszę uciekać na prawy pas.

Jasne, to chyba naturalny odruch, zwłaszcza jeśli masz słabe przyspieszenie.

No właśnie. Wciskasz gaz do dechy i nic. (śmiech) Z tym strachem to jest tak – pozwolę sobie zacytować słowa jednego z bohaterów filmu „Dobrzy nieznajomi”: „Wszystko zmieniło się na lepsze, ale niewiele trzeba, żeby poczuć się jak dawniej. Znów na celowniku”. U nas w Polsce wprawdzie jeszcze nie mamy żadnych praw, ale powiedzmy, że mamy mały postęp – od PiS-u, pełnego nienawiści do osób LGBT+, przechodzimy do PSL-u, który proponuje nam związki partnerskie, ale z zakazem celebracji. Oni sobie jadą swoimi wypasionymi furami i my mamy szybko zjeżdżać na prawy pas, by im nie przeszkadzać w ich życiu, nie świętować swojej miłości, bo to oznacza, że muszą nas zauważyć i lekko przyhamować, by nas minąć. Mamy nie stwarzać problemu. Tak samo kiedy jakaś pani krzyczy do mnie z okna, że mam się, kurwa, odsunąć od swojej dziewczyny. Co prawda społeczeństwo się zmienia, coraz szerzej działają organizacje na rzecz osób LGBT+, są media społecznościowe, Marsze Równości i pewna odwilż w polityce – ale jest też zwykłe życie. Aktualnie współpracuję z gdańskim stowarzyszeniem Arbuz, które działa na rzecz osób narażonych na wykluczenie, i z tej racji dużo pracowałam w małych miasteczkach. Nadal można zaobserwować przepaść między otwartością na osoby queerowe w dużych i mniejszych miastach. Nawet w 2024 r. nie odważyłabym się być otwarcie nieheteronormatywną osobą w malutkim miasteczku w Polsce.

To bardzo złożone uczucia. Da się je wyczuć na nowej płycie.

Na wieloletniej terapii narzekałam, że nie mam o czym śpiewać, i terapeutka podsunęła mi pomysł, żebym zaśpiewała o swoich przeżyciach. Wtedy ukruszył się mur i runął wodospad tematów. Zrozumiałam, że mogę tworzyć muzykę o sprawach bliskich mnie. Uświadamiam to sobie dopiero teraz, udzielając wywiadów, bo ten proces był nieświadomy i intuicyjny. Zawsze byłam szczera na swój temat, ale na tej płycie odsłoniłam się w ekstremalnym stopniu. Jest bardzo intymna, co ponownie bardzo mnie przestraszyło. (śmiech) Znowu przyszłam z sercem na tacy do obcych ludzi.

W jaki sposób się odsłaniasz?

Na nowej płycie bardzo zależało mi na uchwyceniu zwyczajności. Chciałam, żeby była to opowieść o życiu, którego częścią jest bycie z dziewczyną, ale nie jest to głównym tematem. Jestem zmęczona tym światem, wymogiem nieustannej obecności w mediach społecznościowych, gdzie wszyscy muszą się chwalić swoim wspaniałym życiem. Czuję się osaczona przez tego typu treści. Chciałam zaśpiewać o przyjaciółkach, o gapieniu się w telefon, o zmęczeniu pracą i o tym, że nie mam kiedy ugotować dla mojej dziewczyny obiadu, bo nie mam na to siły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Jakub Janas – pierwsza jawna osoba LGBT w Radzie Miejskiej Wrocławia

Z 20-letnim JAKUBEM JANASEM, pierwszym jawnym gejem – i pierwszą jawną osobą LGBT – w Radzie Miejskiej Wrocławia, rozmawia Mateusz Witczak

fot. Piotr Uhle

Kim jest najmłodszy radny Wrocławia?

Aktywistą Akcji Miasto i przyszłym studentem gospodarki przestrzennej, akurat dzisiaj złożyłem papiery. W zeszłym roku skończyłem wrocławską „Dziewiątkę”, ale uznałem, że potrzebuję zrobić sobie gap year. Do podstawówki chodziłem natomiast w Żaganiu, skąd pochodzę. Jestem też synem, wnukiem, bratem, przyjacielem i partnerem.

Coming out zrobiłeś przed czy po wyprowadzce?

Dzięki internetowi i podróżom zawsze miałem dużo kontaktów spoza Żagania, stąd łatwiej było mi się wyoutować w mniejszym mieście. Faktycznie jednak przeprowadzka do Wrocławia wiele mi dała, bo w dużych miastach dużo łatwiej być sobą. A choć nigdy nie miałem z moimi rodzicami „wielkiej rozmowy” na „ten temat”, to nigdy nie odczuwałem z ich strony jakiejkolwiek wrogości, od zawsze byli pozytywnie nastawieni do mojej orientacji.

Rozmawiamy chwilę po wrocławskim Marszu Równości, który przeszedł pod hasłem: Równość na horyzoncie. Horyzont zdaje się jednak oddalać, wskutek nacisków PSL-u ustawa o związkach partnerskich będzie na jesieni głosowana chyba w bardzo okrojonej formie.

Równość jest bliżej, niż nam się wydaje, co pokazują wyniki wyborów parlamentarnych, samorządowych i europejskich. Rozkład głosów dowodzi, że Polki i Polacy postrzegają politykę inaczej niż jeszcze kilka lat temu, szkoda tylko, że nie wszyscy politycy i polityczki za nimi nadążają. Na pewno jednak społeczeństwo jest gotowe na tę i inne zmiany.

Ustawa bez przysposobienia będzie sukcesem czy porażką naszej społeczności?

Każdy krok w kierunku postępu trzeba uznać za sukces, choć oczekiwania – również moje – były dużo większe. Przysposobienie uważam za absolutne minimum, natomiast parlament mamy taki, jaki sobie wybraliśmy, i przez najbliższe lata go nie zmienimy. Musimy więc podejmować próby, by w tej niełatwej sytuacji wywalczyć jak najwięcej. Nie możemy odpuszczać: my, społeczność oraz my, politycy i polityczki, którym równość leży na sercach. Tym bardziej, że związki partnerskie nie wyczerpują przecież katalogu tematów, którymi rządzący powinni się zaopiekować, to dopiero kropla w morzu potrzeb.

Które zmiany twoje pokolenie uznaje za najpilniejsze?

Chyba nie różnimy się od osób od nas starszych: chcemy ślubów, adopcji i zmian w kodeksie karnym. Równego dostępu do tego wszystkiego, co oferuje państwo, i równej ochrony przed tym, przed czym państwo powinno chronić. Kiedy dziś myślimy z moim partnerem o przyszłości, planowanie wesela nie mieści się w jej ramach. No bo skoro nie ma w Polsce takiej możliwości? Tymczasem koleżanki i koledzy hetero takich rozterek nie mają.

Nie chcecie wejść w związek partnerski?

Na pewno związki partnerskie mocno ułatwiłyby życie nam i innym parom jednopłciowym – choćby w tak podstawowych aspektach jak dostęp do informacji o stanie zdrowia czy możliwości wspólnego rozliczania podatków. My jeszcze nie podjęliśmy takiej decyzji, z moim Kubą jesteśmy razem dopiero od 7 miesięcy. To pielęgniarz zupełnie spoza aktywistycznej bańki, poznaliśmy się przez aplikację randkową, gdy akurat zatrzymał się na chwilę we Wrocławiu. Zresztą wybory samorządowe były dla naszego związku ważnym krokiem. Mieliśmy „umowę”, że jeśli dostanę się do rady miejskiej, on przeprowadzi się do mnie do Wrocławia, a jeśli nie – to ja przeniosę się do niego do Poznania.

Kandydowałeś do rady miejskiej z listy Koalicji Obywatelskiej, która jest w dyskusji o kształcie ustawy o związkach partnerskich niemal nieobecna, choć w kampanii wpisała związki do swoich 100 konkretów na 100 dni. Czujesz rozczarowanie?

Startowałem jako członek stowarzyszenia Akcja Miasto, które dołączyło do budowanej przez Michała Jarosa Koalicji dla Wrocławia. Owszem, jestem w klubie radnych KO, ale nie chcę wypowiadać się za KO – a w szczególności za jej władze na szczeblu krajowym. Samorząd nie ma zresztą wiele wspólnego z „dużą” polityką, bo tak naprawdę skupia się na codziennych sprawach gmin, powiatów i województw.

Co w takim razie rada miejska może zrobić dla tęczowej społeczności?

Mówi się o tym niewiele, tymczasem całkiem sporo! Weźmy Poznań, który ogłosił właśnie program wsparcia dla osób w procesie tranzycji. Albo Warszawę i Wrocław, które finansują hostel dla osób LGBTQ+ w przejściowym kryzysie bezdomności. Trzeba uczulić na sytuację tęczowej młodzieży ośrodki pomocy społecznej oraz zapewnić jej wsparcie w sferze zawodowej i prawnej.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Julia Durzyńska – profesorka, pisarka, transpłciowa kobieta

Z JULIĄ DURZYŃSKĄ, biolożką molekularną, profesorką Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autorką powieści „Gdy słońce wypieka sny”, transpłciową kobietą, rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Oskar Perek

Podczas lektury twojej debiutanckiej powieści uderzyła mnie jedna rzecz. Świadectwa polskich osób transpłciowych przeważnie są utrzymane w tonie martyrologicznym. Opowiadają o cierpieniach, zmaganiach, odrzuceniu, o niekończącej się walce, żeby być sobą. Tymczasem twoja książka jest opowieścią o sukcesie. I to o sukcesie na rożnych polach. Twoja bohaterka Noemi z powodzeniem przeszła tranzycję, robi imponującą karierę zawodową i naukową, a i w sferze erotycznej nie może narzekać. Z jednej strony dawny kochanek, teraz przyjaciel homoseksualny Stephane, z drugiej romans z heteroseksualnym i żonatym Nicolasem. Od początku zamierzyłaś, że będzie to książka pozbawiona cierpiętnictwa?

Tak. To się udało dlatego, że pisałam tę książkę z perspektywy osoby dojrzałej, która ma życie już poukładane. Najwcześniej powstała część środkowa, najbardziej dramatyczna, ta opisująca przeżycia nastoletniej Noemi w czasie wakacji na Pojezierzu Drawskim w latach 90. Napisałam ją autoterapeutycznie, gdy miałam 20+, żeby wydobyć na powierzchnię to, kim jestem i czego potrzebuję. Potem odłożyłam tę prozę do szufl ady, bo też zdawałam sobie sprawę, że nie jest dobrze napisana. I tak sobie leżała i leżała, przez prawie 20 lat. Aż przyszła pandemia, miałam wreszcie więcej czasu, więc wróciłam do pisania. Przeredagowałam opowieść drawską i postanowiłam dodać do niej rozdziały z dorosłą bohaterką, która, tak jak ja, jest już po drugiej stronie lustra. Przeszła tranzycję dawno temu, dobrze funkcjonuje w świecie, ma pracę, przyjaciół, czasem kochanków. Owszem, mogłam dołożyć kolejne sto stron, skoncentrować się na przebiegu tranzycji. Było jednak odwrotnie – na początku postanowiłam, że ten temat w ogóle się nie pojawi. Ale potem pomyślałam, że to ludzi jednak interesuje, więc dopisałam to i owo w dialogach, żeby i o znojach tranzycji było; gdzieś tylko na dalekim planie, to nie mogło stanowić rdzenia opowieści. Ona miała być afirmatywna, z naciskiem na pozytywne aspekty, a nie na traumę. Dość martyrologii!

Przez ponad sto pierwszych stron nawet nie wiemy, że Noemi jest transpłciowa. Wydaje się, że to opowieść o życiu i romansach najzupełniej normatywnej, heteroseksualnej kobiety.

Dzięki temu czytelnik skupia się nie na „problemie”, a na bohaterce.

I tym ciekawszy jest kontrast z tą częścią retrospektywną, w której Noemi dopiero szuka swojej tożsamości, zaczyna ją kształtować. Wielu osobom ten fragment przypomina modne dzisiaj książki spod znaku young adult, u mnie natomiast przywołał wspomnienie polskich książek młodzieżowych popularnych w czasach PRL-u. Chociażby Krystyny Siesickiej. Czytałem je, małolatem będąc. Oczywiście, nie było w nich żadnych postaci queerowych, z braku laku więc utożsamiałem się z bohaterkami, a nie bohaterami. W tej części twojej książki najbardziej zafrapował mnie wątek kamuflażu, który uskutecznia Noemi. Nikt z jej nowych znajomych przez długi czas nie domyśla się, że jest transpłciowa. Określasz swoją powieść mianem autofikcji, nie ukrywasz, że wiele rzeczy jest tam zaczerpniętych z twojego życia. Czy więc i ten wątek w jakiś sposób odzwierciedla twoje osobiste doświadczenia?

W wieku 15–16 lat miałam bardzo dziewczyńską prezencję i mogłam, w środowisku, które mnie nie znało, uchodzić za „zwykłą dziewczynę”. Brakowało mi jednak tej determinacji, którą przejawia moja bohaterka. Mnie się np. zdarzyło nie pójść na wakacyjną randkę jako dziewczyna, bo bałam się, że zostanę „zdemaskowana”. Ten fragment jest więc fantazją, próbą wyobrażenia sobie, co by było, gdybym poszła na całość, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.

A co z Paryżem, w którym rozgrywa się współczesny wątek erotyczny? Celowo wybrałaś to miasto, tak stereotypowo kojarzące się z miłością i seksem?

Mieszkałam przez rok w Paryżu na Erasmusie, więc łatwo mi się o tym mieście pisało. Użyłam go jako tła mojej opowieści z pełną premedytacją, świadoma wszystkich mitów, którymi obrósł. Ja sama byłam w Paryżu skupiona głównie na studiowaniu, miałam jakiś jeden romansik. Zresztą nie polubiłam tego miasta, męczyło mnie. Wracałam z poczuciem ulgi do Poznania, który ma ludzką skalę, nie jest przytłaczający. Tym niemniej w powieści znaczenia i skojarzenia związane z Paryżem budują dodatkowy kontekst. Dostajesz kliszę, którą dobrze znasz, tyle że w mojej książce bohaterka romansu jest inna niż zazwyczaj.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Wokalista Madox wraca na rynek

Z wokalistą MADOXEM o jego powrocie na rynek, o hejcie i przegięciu oraz o rewolucji seksualnej i coming outach rozmawia Patryk Radzimski

fot. Tomek Kolaczek

Jest rok 2009 docierasz do połfinału popularnego telewizyjnego show Mam Talent!. Wielu odbiorców koncentruje się jednak bardziej na twoim androgenicznym, zjawiskowym wyglądzie aniżeli na muzycznym talencie. Jak się wtedy czułeś?

Niestety, popełniłem ten błąd i czytałem komentarze, które pojawiały się wtedy na forach programu „Mam Talent!”. W moim kierunku wylewała się masa hejtu. Pisano, że jestem beztalenciem, które nie ma nic do zaoferowania poza crossdressingiem, dziwadłem, które na pewno zrobi krzywdę dzieciom. Były nawet wpisy typu „takich chorych ludzi należałoby jedynie potraktować kulką w łeb”. Wydaje mi się, że żaden człowiek, który idzie do tego typu programu, nie jest przygotowany na takie reakcje. Na początku myślałem, że hejt mnie specjalnie nie rusza. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że to się we mnie kotłowało. Wiele lat zajęło mi przepracowanie tego, że nie potrzebuję aprobaty ludzi, żeby znać swoją wartość. Myślę, że to jest bardzo ważna lekcja, którą każdy musi odrobić, bez względu na to, jaki zawód wykonuje. Najtrudniej jest się pogodzić z tym, że nigdy nie będziemy jak zupa pomidorowa, nie wszyscy będą nas kochać.

Choć mierzyłeś się z hejtem i homofobią, był to też przełomowy moment w twoim życiu, prawda?

Tak, mimo wszystko wspominam ten czas miło i dość emocjonalnie. To był mój debiut, ten program zrobił dla mnie dużo dobrego. Są to jednak wspomnienia słodko-gorzkie ze względu na to, że właśnie wtedy przekonałem się, że ludzie wciąż oceniają innych i nienawidzą bez powodu. W komentarzach na mój temat do dziś przewijają się frazesy typu „on jest ciepły”, „pedał” itp. Ludzie wolą zostawić taki nienawistny wpis, niż skupić się na tym, że robię to, co kocham, i dzielę się swoją pasją.

Wspomniałeś, że sporo czasu minęło, zanim zaakceptowałeś tę czasem trudną rzeczywistość. Czy te kilkanaście lat temu byłeś gotowy na wkroczenie do show-biznesu?

Myślę, że w moim przypadku wszystko wydarzyłoby się w podobny sposób, nawet jeśli zacząłbym później. Na to nie da się być gotowym. Trafiłem tam w wieku 20 lat. Gdybym poszedł 5 lat później, być może byłoby nawet trudniej pogodzić się z hejtem.

Po Mam Talent! podpisałeś kontrakt z dużą wytwornią i w 2011 r. wydałeś debiutancki album La Revolution Sexuelle, ktory trochę namieszał na rodzimym rynku muzycznym.

I nie tylko na polskiej scenie. Mało kto wie, że ta era miała swoje sukcesy na arenie międzynarodowej – w Holandii, Danii, Hong Kongu czy na Tajwanie. Teledysk do debiutanckiego singla „High on You” znalazł się w top 80 najchętniej oglądanych klipów na świecie. Dla mnie to był wciąż czas poszukiwania mojego artystycznego „ja”, a zarazem tego, kim jestem jako człowiek. Miałem niespełna 22 lata, gdy pisałem materiał na ten album, więc niewiele wiedziałem o życiu. W głowie miałem głównie imprezowanie, choć nie da się ukryć, że już wtedy bardzo intensywnie odbierałem świat na poziomie emocjonalnym, z czym często nie potrafi łem sobie poradzić i czasami nadal nie potrafi ę. Dla mnie tamta era, mimo że krzykliwie zatytułowana „rewolucją seksualną”, była etapem, gdy mój wewnętrzny buntownik dopiero raczkował. Zrobiłem w niej wszystko, co mogłem, ale dziś wyglądałaby zapewne zupełnie inaczej. Wiem jednak, że życie to proces i szereg lekcji. Jestem więc dumny z tego, co udało mi się wtedy stworzyć, zresztą jako jednemu z pierwszych w Polsce. Wisienką na torcie był fakt, że supportowałem legendarny zespół Roxette w Ergo Arenie.

A wracając do twojego wizerunku, który okazał się szokujący wokalista Michał Szpak czy model Mateusz Maga debiutowali później myślisz, że przetarłeś szlaki?

Nie lubię tego pytania. Oczywiście, że chciałbym powiedzieć: „Tak, dokładnie tak było!” (śmiech). A serio – nie wiem. Myślę, że to jest bardziej kwestia tego, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, bo faktycznie byłem jedną z pierwszych takich osób na rodzimym rynku muzycznym. Jednak to odkrywanie różnorodności i oswajanie się z nią rodziło się latami. Dziś mamy mnóstwo jawnych osób niebinarnych, transpłciowych, które otwarcie mówią o swojej płciowości, tożsamości. Wracając do pytania, myślę, że Michał Szpak nie zbudził się pewnego dnia i nie powiedział: „O, dzisiaj będę jak Madox”. (śmiech)

Czy bycie sobą jest dziś trendy?

Da się zauważyć, że w Polsce jest coraz więcej ludzi, którzy nie boją się eksperymentować z wizerunkiem, i to jest super. Osoba, z którą pracowałem lata temu nad teledyskami, powiedziała mi, że według niej w przyszłości świat będzie tak wyglądać – będziemy balansować na granicy binarności, wizerunkowo będziemy bardzo zunifikowani. Być może rzeczywiście tak będzie – granice będą bardzo delikatne, a nie tak sztucznie rozstawione, że facet musi być w spodniach, a kobieta w kiecy. Choć wiadomo, że to też się zmieniało na przestrzeni lat, wystarczy spojrzeć na XVIII-wieczną Francję i arystokratów z wielkimi perukami czy starożytny Egipt i faraonów w makijażu.

Kiedy te podziały znów się wzmocniły i dlaczego?

Myślę, że spory wpływ miała na to cywilizacja chrześcijańska, która twardo wykreowała pewne podziały. Ten temat często jest u mnie osią zaciętych dyskusji. Zawsze będę podkreślał, że określanie, czy coś jest lub powinno być męskie lub damskie, w większości przypadków nie ma większego sensu i jest to sztuczny podział.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Drag queen Martwa/Drag king Martwy: Umarłam i robię, co chcę

Z DRAG QUEEN MARTWĄ/ DRAG KINGIEM MARTWYM rozmawia Jakub Wojtaszczyk

Anna Krasowska Fottoo.pl

Twój instagramowy opis Umarła i robi, co chce sugeruje, że po śmierci panuje pełna wolność. Od czego?

Wolność od patriarchatu, kapitalizmu, konwenansów i barier, zarówno tych nałożonych społecznie, jak i przeze mnie samą. Wiesz, jestem Martwa już od dłuższego czasu. (śmiech) Imię powstało, zanim zaczęłam robić drag. Leży fonetycznie blisko mojego nadanego przez rodziców – Marta. Wystarczy dodać tylko jedną literę. Kiedy przedstawiłam się tak moim znajomym, wszyscy uznali, że to świetna ksywa. Odkąd pamiętam, pragnęłam mieć pseudonim, bo nie przepadam za swoim imieniem.

Zanim przejdziemy do dragowania, powiedz jeszcze o barierach, które performowanie niweluje.

Zmagam się z tym, co dotyczy wielu kobiet performerek, czyli self-gaslightingiem. Z automatu, przez wychowanie w patriarchacie, podważałam swoje sukcesy i osiągnięcia, myślałam, że nie mam talentu. Zresztą wciąż zdarza mi się to kwestionować. Do tego jestem perfekcjonistką, więc jeśli nie robię czegoś na sto procent, wolę tego w ogóle nie robić. Z perfekcjonizmu wzięła się moja depresja. Studiowałam grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W pewnym momencie jednak poczułam, że moje umiejętności były niewystarczające. Przestałam tworzyć, kreatywność ze mnie uleciała. Drag dał mi możliwość powrotu do działań artystycznych, bo zaczęłam robić elementy kostiumów, makijaż, ćwiczyć kroki sceniczne. Proces powstawania performansu jest zbliżony do tego, co robiłam w szkole. Wraz z Martwą/Martwym zaczęłam wracać do siebie. Obroniłam nawet magistra.

Kiedy zrozumiałaś, że drag jest dla ciebie?

Moja historia jest podobna do wielu innych drag, czyli…

RuPauls Drag Race?

Tak. (śmiech) Program zaczęłam oglądać parę lat temu, kiedy byłam w głębokiej depresji, potrzebowałam pozytywnych bodźców. Wtedy wpadłam w kolorowy, brokatowy świat, pełen kontentu budującego pewność siebie. Zauważyłam, że zbudowanie persony może być elementem, który wespół z pracą terapeutyczną może być mi pomocny. Im więcej oglądałam, tym mocniej czułam, że spływa na mnie tęczowa fala światła. (śmiech) Zaczęłam chodzić na dragowe występy po klubach Warszawy. Mimo że mieszkam tu od urodzenia, nigdy wcześniej w tych klubach nie byłam! Nie wiedząc czemu, ominęłam ten świat, choć nie celowo. Tak też poznałam burleskę, która na dobre połączyła się u mnie z dragiem, ale też stała się jednym z głównych tematów moich performansów.

Dlaczego?

Stała się moim sposobem na radzenie sobie z kompleksami dotyczącymi mojego ciała. Moja skóra pokryta jest bardzo dużą liczbą blizn przez atopowe zapalenie skóry, skórne alergie i dermatillomanię. Przez lata bałam się odkrywać ciało. Nawet w upalne dni chodziłam w długim rękawie. Chowałam się w mentalnym cieniu.

Na różnych etapach edukacji byłam częścią grupy tanecznej, więc wyjście na scenę nie było trudne, a wręcz okazało się naturalne. Przełomowym momentem było pokazanie ciała. Pomogły terapia, obserwowanie występów dragowych i burleskowych. Uczęszczałam też do Akademii Burleski Betty Q i do założonego przez nią teatru burleski Madame Q. Uczyłam się dragowego makijażu na warsztatach online Himery i Adelona. Im bardziej poznawałam te światy, tym bardziej czułam, jak rośnie we mnie napięcie. Chciałam zedrzeć z siebie ubranie i pokazać się ludziom nago. Chciałam pokochać każdy skrawek mojego ciała. To była część procesu wychodzenia z depresji. Jestem również osobą z niepełnosprawnością. Mam obustronny niedosłuch, na tyle poważny, że bez aparatów słuchowych nie jestem w stanie funkcjonować normalnie. Nie potrafi ę wskazać konkretnego momentu, w którym zaakceptowałam siebie taką, jaką jestem. To był wieloletni proces. Natomiast drag, burleska i występy go przyspieszyły.

Czy niepełnosprawność wpływa na twoje występy?

Tak, są to małe rzeczy, ale potrafi ą wpłynąć na przebieg show. Czasem zwyczajnie za uszami nie mieszczą mi się i aparat, i peruka. W klubach ze słabszym nagłośnieniem mogę gorzej słyszeć muzykę i słowa piosenki, szczególnie w akompaniamencie krzyków publiczności. Jak prowadzę show, to mogę niedosłyszeć, co mówią ludzie, kiedy prowadzę z nimi interakcje, ale za każdym razem mówię otwarcie o problemie i obracam sytuację w żart.

Oddzielasz personę od codzienności?

Nie, podobnie jak nie rozdzielam dragu i burleski. Jestem Martwa na co dzień, to nie maska, którą zakładam na scenie. Po prostu, gdy nałożę make-up, założę perukę i kostium, wtedy moje cechy naturalnie się wyolbrzymiają. Staję się wyraźniejszą, bardziej ekspresyjną wersją siebie, która niczego się nie obawia.

Kiedy się pojawił Martwy?

Zaraz po Martwej, narodził się z mojej miłości do heavy, thrash i black metalu. Tu wokaliści często mają mroczne ksywy, typu Necromancer lub Dead. Mój dragkingowy imidż jest heavymetalowy, rock’n’rollowy. Bardzo chciałam występować do piosenek z męskim wokalem, poczuć się, jak moje ulubione gwiazdy, choć nie potrafi ę grać na żadnych instrumentach. Drag spełnia moje fantazje bycia tym, kim chcę.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Lew Galaksy – dyrygent świętującego 10-lecie chóru LGBTQ+ Krakofonia

Z LWEM GALAKSYM, dyrygentem świętującego 10-lecie krakowskiego chóru LGBTQIA+ Krakofonia, transpłciowym mężczyzną, rozmawia Jakub Wojtaszczyk

Chór LGBTQ+ Krakofonia, którego jesteś dyrygentem, właśnie świętuje 10 lat! Gratulacje! Pamiętasz początki?

Mam wrażenie, że w Krakowie nie działało wtedy aż tyle organizacji LGBT albo ja o nich nie słyszałem. Sytuacja polityczna również była zupełnie inna, osoby nieheteronormatywne nie były w centrum zainteresowania rządzących. Chór powstał trochę z chęci działania na rzecz naszej społeczności, a trochę na zasadzie YOLO, bez żadnego planu i konkretów. To nie ja byłem pomysłodawcą Krakofonii. Na pomysł wpadli moja siostra Marta i jej kolega. Obejrzeli występ LGBT-owego chóru na YouTubie i postanowili stworzyć coś podobnego u nas. Łączyły ich miłość do muzyki i śpiewanie w innym chórze. Natomiast żadne z nich nie ukończyło szkoły muzycznej, nie miało też doświadczenia dyrygenckiego. Początkowo zaproponowali prowadzenie Krakofonii komuś innemu, ale ta osoba fi nalnie nie była zainteresowana. Tak oferta trafi ła do mnie. 10 lat temu moja wiedza na temat prowadzenia zespołu również nie była zbyt duża, dotychczas byłem tylko chórzystą, ale zgodziłem się. Powiedziałem sobie: „Będzie, co będzie”. Zabawne, bo mniej więcej w tym samym czasie na podobny pomysł wpadł Misza Czerniak, tworząc warszawski Voces Gaudii, o czym nie mieliśmy pojęcia (wywiad z Miszą Czerniakiem z okazji 10-lecia jego chóru ukazał się w poprzednim numerze „Repliki” – przyp. red.).

Dziś postąpiłbyś inaczej?

Wtedy motywowała mnie ciekawość. Dziś jednak dwa razy zastanowiłbym się, czy na pewno jestem odpowiednią osobą do podjęcia się zadania dyrygowania, czy na pewno poprowadzę chór odpowiednio. Przecież mógłbym wyrządzić komuś krzywdę, nieprawidłowo sterując jego głosem. Tymczasem nie marnowałem czasu na rozkminianie, tylko poszedłem na żywioł.

Chwytasz batutę, idziesz na próbę i co? Spotykam kilkanaście osób, które dowiedziały się o chórze z Facebooka albo pocztą pantoflową. Wcześniej wybrałem kilka utworów, m.in. „Can’t Buy Me Love” Beatlesów, ale w nieoczywistej, bo renesansowej aranżacji, romską pieśń „Rumelaj”, był też barokowy utwór po starowłosku…

Wysoko zawieszona poprzeczka.

(śmiech) Akurat te utwory wykonywaliśmy w chórze V Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie, w którym wtedy śpiewałem, więc poszedłem za ciosem. Pewnie najpierw powinienem porozmawiać z grupą o repertuarze, ale na szczęście nikt utworów się nie wystraszył. Przez kolejne 2 lata, małymi krokami nasz skład się krystalizował. Początkowo występowaliśmy w kilkanaście osób. Dziś chór bardzo się rozrósł, bo jest nas 60, dlatego mamy limity w poszczególnych głosach (w sopranie, alcie, tenorze i basie – przyp. red.), a rekrutacja otwierana jest raz, dwa razy do roku.

Gdy zaczynamy śpiewać, bardzo często słyszymy: Nie umiesz!, Nie rób tego!, co może nas skutecznie odstraszyć. Czy ten negatywny przekaz nie jest podobny do tego kierowanego w stronę społeczności LGBTQ+, np. Nie wychylaj się!?

Tak, jak najbardziej. Krakofonia ma dwa motta. Pierwszy: „Śpiewamy z dumą”. Natomiast drugie to „Każdx ma głos”. Odnosi się to zarówno do śpiewania, jak i do mówienia i prezentowania się. To są elementy połączone. Zauważyłem, że gdy występujesz, zmniejsza się strach przed byciem sobą. Nawet jeżeli spojrzymy poza tożsamość i orientację, śpiewanie nas otwiera, daje pole do poznania siebie i wzrostu poczucia własnej wartości.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.