„Trzepnęło mnie po pięćdziesiątce” – pisarka Renata Lis i jej książka „Moja ukochana i ja”

Z pisarką RENATĄ LIS o jej najnowszej książce „Moja ukochana i ja” rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Marek Zimakiewicz

Twoja poprzednia książka, „Lesbos”, (2017), była zbiorem esejów na temat ważnych lesbijskich pisarek i miłości kobiet w literaturze. Najnowsza, „Moja ukochana i ja”, jest zupełnie inna – to powieść otwarcie autobiograficzna, w której opisujesz swoje życie przez pryzmat niemal już 30-letniego związku ze swoją starszą partnerką, Elżbietą. Piszesz: „Utarło się mówić o naszej miłości (za Oscarem Wilde’em), że »nie śmie wymawiać swojego imienia«. To już od dawna nie jest prawda, na szczęście, a tą książką przerywam milczenie dodatkowo, w imieniu nas obu”. Jak doszłaś do tego, że trzeba napisać książkę, która będzie wypowiedzią wprost?

Po pierwsze, mam poczucie – chociaż może to perspektywa Warszawy – że przez te 6 lat dokonała się ogromna zmiana kulturowa i społeczna. Przybyło jawności, akceptacji i reprezentacji symbolicznej. O LGBTQ mówią media mainstreamowe, mamy mnóstwo książek, całą „modę” na queer – ryzykowne, ale chyba można tak powiedzieć. Życzliwe zainteresowanie w naszej „bańce” zachęca do otwartości. To nie jest już czas na przemawianie zza zasłony: przyszedł czas mówienia wprost. To obecnie najskuteczniejszy sposób, żeby popchnąć tęczowe sprawy do przodu, dotrzeć z nimi do ludzi. Po drugie, ewoluuję też pisarsko, od dawna zmierzam w stronę pisania bardziej bezpośredniego. Coraz bardziej odchodzę od mojego backgroundu historycznoliterackiego. Po trzecie, rzecz najbardziej osobista: jednak trzepnęło mnie po pięćdziesiątce. Zobaczyłam, że nic, na co liczyłam mniej więcej od 25. roku życia – te zmiany, których tak bardzo pragnęłyśmy i którym starałyśmy [restrict]się sprzyjać – nic z tego nie zostało załatwione. Żyję w związku z Elżbietą tyle czasu bez żadnych społecznych zabezpieczeń, bez wsparcia dla naszej relacji, a pewne sprawy już zaczynają być dla mnie istotne. Bo jak masz 30 lat, to jest ci łatwiej: na ogół nie myślisz wtedy o takich rzeczach jak choroba, śmierć, pogrzeb, zasady dziedziczenia i podatek od spadku. Ale kiedy masz lat 50, zaczynają dotyczyć cię bezpośrednio. Moja partnerka w trakcie pisania tej książki zachorowała neurologicznie i choć te chorobowe objawy okazały się później lekopochodne i możliwe do odwrócenia, to przez pewien czas liczyłam się z tym, że w ciągu miesiąca czy dwóch może jej po prostu nie być. Zrozumiałam wtedy, że jesteśmy w Polsce totalnie udupione w tych praktyczno-życiowych kwestiach. Nie w tym sensie, że wcześniej o tym nie wiedziałam. Chodzi mi o różnicę między teorią i praktyką.

W czasie dzielącym „Lesbos” i „Moją ukochaną i mnie” rozpędziła się też nagonka polityczna na osoby LGBT+: „strefy anty- -LGBT”, kampania prezydencka Andrzeja Dudy, marsz w Białymstoku, pacyfikacje manifestacji przez policję. To też miało znaczenie?

Jasne, tak. To, co tu mówię o zmianie na lepsze, dotyczy kręgów liberalno-lewicowych. Natomiast obecna narodowo-katolicka, populistyczna władza to jest gigantyczny problem, podobnie jak Kościół. Ja ich wszystkich biorę w nawias w tym sensie, że moim zdaniem to nie są ludzie, którym dałoby się coś wytłumaczyć, wyperswadować im te haniebne bzdury, jakie głoszą na nasz temat, albo do czegoś ich przekonać. Był czas, że próbowałam, ale to nie działa: dyskusje z faszystami są z góry skazane na niepowodzenie. Należy ich pokonać: odsunąć od władzy, pozbawić wpływu, a nie dialogować z nimi, bo to ich tylko wzmacnia. Jestem w uprzywilejowanej sytuacji, że nie pracuję w państwowej instytucji, państwo mi nie płaci, w ogóle nie mam nigdzie etatu, więc jestem swobodna – inaczej niż moi znajomi pracujący np. w Polskim Radiu, zakładając, że chcieliby o sobie opowiedzieć. Więc pomyślałam, że skoro do tego dojrzałam i w dodatku nie będzie to dla mnie aktem samospalenia, to opowiem o naszym życiu również w imieniu tych, którzy nie mogą zrobić tego samego ze względu na cenę.

Pamiętam twoją recenzję antologii pamiętników osób LGBT+ „Cała siła, jaką czerpię na życie”. Napisałaś o niej, że to zbiorowy akt oskarżenia przeciwko Polsce. Czy to samo można powiedzieć o twojej książce?

Na pewno jest jakąś formą oskarżenia. Ktoś mi powiedział, że „Moja ukochana i ja” pokazuje dobitnie jedną podstawową prawdę: że prawica i Kościół zajebali nam życie. Nie wiem, czy w „Replice” używa się takich wyrazów? (śmiech) Powiem może ładniej: obrabowali nas z życia. Nie wiem oczywiście, czy moje życie na pewno byłoby inne, gdyby nie dyskryminacja i nierówność wobec prawa, nigdy już tego nie sprawdzę. Bo jeżeli startujesz z ograniczonymi możliwościami, to nigdy się nie dowiesz, co by było, gdybyś miała je wszystkie. My z Elżbietą nigdy nie byłyśmy całkiem zamknięte w szafie, ale też nie byłyśmy całkiem poza nią. Teraz mam poczucie, że wychodzimy z niej już całkiem. Książka ukazuje się w dużym wydawnictwie (Wydawnictwie Literackim – przyp. red.), będzie miała dobrą promocję, więc głośniej nie mogłam tego zrobić w ramach swoich możliwości. To naprawdę ogromnie dużo zmienia, ten tzw. coming out – i wewnątrz związku, i na zewnątrz. Ale przede wszystkim wewnątrz. Ludzie zmuszeni w homofobicznym społeczeństwie takim jak nasze do życia w ukryciu są przez to społeczeństwo krzywdzeni. I nawet nie zdają sobie sprawy z tego, w jak wielkim zakresie, dopóki nie przekroczą w sobie tego progu milczenia. Nie wiedzą, jak bardzo to wpływa na ich relację. Wydaje im się, że żyją sobie bezpiecznie we dwójkę, schowani przed złym światem, poza jego zasięgiem. A to nieprawda. Życie w ukryciu jest niszczące, jest krzywdą.

Przykładem takiego progu milczenia jest w waszym przypadku temat macierzyństwa. Przejmująco piszesz o tym, jak porzuciłyście te plany.

W pewnym momencie przymierzałyśmy się do dziecka. Pomijam, czy z przekonaniem – moja partnerka z przekonaniem, ja nie za bardzo, ale byłam jakoś skłonna wyjść jej naprzeciw. Dosyć niezdarnie próbowałyśmy znaleźć na to jakiś sposób, w końcu nie znalazłyśmy, ale to naprawdę jest nieważne – bo zaraz ktoś mi powie, że „gdybyście bardziej się postarały, to znalazłybyście sposób”. Jasne, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że startujesz z punktu, że czegoś ci nie wolno. Na przykład, jak napisała mi wtedy klinika in vitro w odpowiedzi na mój e-mail: nie możemy pomóc, jeżeli nie ma męskiego partnera.

Powstaje pytanie, na ile jest to decyzja podejmowana świadomie, a na ile w pozycji szantażu.

Ale też, z drugiej strony, przeciwko całemu światu. Mnie bardzo hamowało to, że każdy krok życia tutaj byłby dla dziecka trudny – nie wyobrażałam sobie, że można zrobić dziecku coś takiego. Gdybyśmy je miały, pewnie musiałybyśmy wyjechać z Polski, pewnie by już nas tutaj nie było.

W „Mojej ukochanej i mnie” jest więcej takich przełomów. Opisujesz całe swoje życie, książka jest podzielona na części: archiwum rodzinne, dorastanie na warszawskich Szmulkach, życie z Elżbietą, twoja choroba. Tematem przewodnim pozostaje wykluczenie. Na ile przy tym wszystkim piszesz instrukcję dla osób, które nie zdają sobie sprawy z tego, jakie są realne konsekwencje niewidoczności osób LGBT+ w świetle polskiego prawa?

To był jeden z moich celów. Nawet w dyskusjach, gdzie wszyscy są za równymi prawami dla nas, nie wybrzmiewa do końca ten praktyczny wymiar. Mówi się o prawie do godności, do miłości, ale nie o tym, czym konkretnie różni się sytuacja małżeństwa zawartego formalnie od tej słynnej umowy notarialnej. Czym się różni posiadanie mieszkania po 50% od małżeńskiej wspólności majątkowej? Jakie to ma konsekwencje dla dziedziczenia? Opisuję sytuacje naprawdę zwykłe: wpadają do was znajomi twojej partnerki, a wy nie jesteście wyoutowane i w dodatku macie to nieomówione między sobą, i co się dzieje? Czym to się różni od sytuacji heteroseksualnych par? Nie ma u mnie hardcore’u: rodzice nie wyrzucili mnie z domu, nie podejmowałam prób samobójczych. Pokazuję na drobnych przykładach z codziennego życia, na ilu poziomach dokonuje się dyskryminacja i na czym jeszcze może polegać.

Szukasz analogii dla mikroagresji w życiu osób LGBT+ wśród sytuacji z życia cisheteronormatywnej większości. Piszesz np. o sile zwykłego „dzień dobry”, które przysługuje większości par ze strony sąsiadów, ale w przypadku par LGBT+ jego brak może być narzędziem opresji. Takie opisy pomagają lepiej zrozumieć naszą społeczność, ale mają drugą stronę: pozwalają nam, osobom LGBT+, jeszcze raz zobaczyć okrucieństwo tego, czego na co dzień doświadczamy, a do czego często jesteśmy przyzwyczajeni_one.

Jeszcze raz albo przeciwnie: po raz pierwszy. Najbardziej zdumiewają mnie te osoby queerowe, które mówią: „Ale po co w ogóle ta polityka, my tu sobie po prostu żyjemy. Nie planujemy kupować mieszkania, więc problem dziedziczenia nas nie dotyczy. Mamy swoich znajomych, bezpieczną przestrzeń, są kluby, jest Berlin, niczego więcej nie potrzebujemy. Po diabła nam prawa, równość, uznanie?”. Mam nadzieję, że w kilku miejscach mojej książki udało mi się to przekonanie podważyć. Pokazać, że jednak ma to na nas o wiele większy wpływ, niż się myśli.

Szczególnie w pierwszej części mocno wybrzmiewa w twojej opowieści wątek klasy. Dorastasz pod koniec PRL-u na Szmulkach, w części Pragi, z dala od centrum Warszawy. Wprost piszesz o inspiracjach francuską literaturą spod znaku Didiera Eribona i Annie Ernaux, którzy opisują doświadczenie społecznego wstydu ludzi z klasy robotniczej. Jak to się wiąże z homofobią?

Postanowiłam, że może warto też opowiedzieć parę rzeczy z mojego dzieciństwa na Pradze, bo wydaje mi się to bardzo słabo opisane, również dlatego, że osoby stamtąd pochodzące zwykle nie uzyskują takiej pozycji w życiu, żeby móc z niej coś opowiadać. Chciałam parę rzeczy zapamiętanych przeze mnie jednak do tej książki przemycić i pokazać nie tyle socjologiczne aspekty życia w „złej” dzielnicy, ile wspomnienia, które krystalizują się wokół dwóch tematów: patriarchatu i homofobii. Chciałam pokazać na przykładzie swojej rodziny i swojego dorastania, jak przejawiał się patriarchat w PRL-u i co działo się z tematem nieheteronormatywności – oczywiście wtedy mówiło się na to inaczej – i czy w ogóle istniał on w horyzoncie mojego życia. Zresztą czasem to się przecina – temat klasowości i nieheteronormatywności – czasem się to splata, i to są chyba najciekawsze momenty, jak w tym fragmencie o mojej nauczycielce historii. Więc tak, inspirowali mnie Eribon i Ernaux, co nie znaczy, że napisałam auto- -socjo-biografię w ich stylu. Moja książka jest mało „socjolo”, w tym sensie, że nie dążyłam tak bardzo do obiektywizacji mojego życia i wpisania go w szerokie procesy społeczne. Mój punkt widzenia jest znacznie bardziej indywidualny.

To chyba dobry moment, żeby zapytać o tytuł książki, który jest jakby uhonorowaniem tej prywatności. Jest genialny w swojej prostocie.

Prawda? (śmiech) Strasznie byłam z niego zadowolona. Elżbieta nie wierzyła, że wydawnictwo się na niego zgodzi. A ono się zgodziło.

Jest też przewrotny, biorąc pod uwagę treść książki. Sugeruje coś bardzo prostego, tymczasem ty pokazujesz, jak dwie osoby, które chcą być razem i się kochają, mierzą się z całym światem i zostają zmuszone do przyjęcia kolejnych strategii przetrwania.

Moja książka zaczyna się od pokazania, jak system oddziela od siebie kobiety, jak ludzie w szpitalach i urzędach oddzielają najpierw córkę od matki, ciało od ciała, i jak symbolicznie przypisują ją do ojca. Miłość między kobietami, ale też inne rodzaje bliskich relacji między nimi (nami) to udane próby przezwyciężenia tej pierwotnej, systemowej separacji. Ja to widzę w kontekście lesbijskiego kontinuum Adrienne Rich. Mój związek z Elżbietą jest też takim właśnie odzyskiwaniem pierwotnej łączności kobiet ze sobą. Ale w przeważającej części „Moja ukochana…” jest książką po prostu o miłości: o naszej codzienności, przygodach, podróżach. Nie chciałam, żeby to była książka cierpiętnicza, i nie jest taka. Momentami jest nawet zabawna. Bo nasza miłość, choć od początku była maksymalnie utrudniona, to przecież przetrwała, istnieje. Dlatego jestem zadowolona z tytułu, bo uważam, że on wyraża dokładnie to, na czym mi zależało: że jest to prosta historia o miłości.

Renata z książki jest osobą, która czuje się, jak pisała Maggie Nelson, autorka powieści „Argonauci”, „mniej więcej kobietą”. Książka jest o odnajdywaniu się w matrylinearnej tradycji, ale też jest o poszukiwaniu swojej tożsamości poza kobiecością zdefiniowaną przez patriarchat.

To jest mój pogląd nie naukowy, a życiowy, że określone tożsamości seksualne i płciowe są jednak w dużym stopniu rodzajem wmówienia. U niektórych ludzi jest to wmówione w większym stopniu, a u niektórych w mniejszym, istnieją i wiadomo, że – poza pokoleniem Z – w społeczeństwie przeważają osoby, które bez żadnych zastrzeżeń określają się jako kobiety albo mężczyźni. Ja do nich nie należę. W moim dorastaniu i później stale obecny był motyw niepełnej identyfikacji z tożsamością, którą wyznacza moje ciało, jego anatomia. Nie mam z tym jakiegoś wielkiego problemu – wyglądam, jak widzisz, dosyć tradycyjnie, i jakoś tam jestem kobietą. Ale np. nigdy nie zidentyfikowałam się ze swoją rozrodczością. Kompletnie. To było dla mnie coś obcego, co się działo w moim ciele, nie znosiłam tego i zawsze mi przeszkadzało. Nie na tyle, żeby przeżywać męki związane z dysforią czy dążyć do uzgodnienia płci, ale jednak bardzo wyraźnie. Dlatego tożsamość płciowa jest w mojej książce niejednoznaczna, celowo rozhuśtana, bo rzeczywiście tak się czułam od dzieciństwa.

A jak jest z byciem lesbijką?

Przez 6 lat pogodziłam się z tym, że można o mnie mówić, że jestem lesbijką, proszę bardzo, tak. Nadal się nią nie czuję, ale nie w tym sensie, że wypieram się wspólnoty z innymi lesbijkami, bo nie jest tak, absolutnie nie: każdemu wrogowi lesbijek natychmiast oświadczę, że jestem jedną z nich. Natomiast miałam i mam problem z takimi zdaniami. Czy jestem Polką? Nie jestem w stanie wypowiedzieć takiego zdania twierdzącego, ponieważ mam tu przeróżne zastrzeżenia, bo dziadek był Ukraińcem, a babcia urodziła się na Uralu, a w ogóle to nie wiem i przeważnie czuję się jak ludność napływowa. Ale z drugiej strony przecież jestem tą cholerną Polką. Więc trochę jest podobnie z byciem lesbijką.

Lesbijską tożsamość wywołują nie tylko wrogowie. Są też działania w obrębie naszego środowiska, które queerują i dynamizują sztywną, cispłciową lesbijską tożsamość, takie jak wystawa „100 lesb” czy działania kolektywu Girls* to the Front. Widać też dystans do tego rodzaju rozumienia tożsamości w queerowych biografiach (np. Marii Rodziewiczówny) czy w antologii „Dezorientacje”, gdzie znalazł się fragment twojego „Lesbos”. Odnajdujesz się w tych poszukiwaniach?

Tak, zdecydowanie. To są podejścia ciekawe, otwierające.

Piszesz, że gdyby w urzędowych formularzach przy wyborze płci była możliwość zaznaczenia opcji „Inna”, tobyś ją wybierała. Zauważyłam, że często tak robię, zwłaszcza w zagranicznych, bo tam te dodatkowe opcje już często są. Ewentualnie w formie: „Nie chcę powiedzieć”, „Nie dotyczy mnie to pytanie”. W książce pojawia się pytanie, jak opisać lesbijski seks, i próba jego rozwikłania. Jak mogłoby wyglądać pisanie poza tymi kategoriami? Czy przez kategorię przepływów, której używasz, kiedy opisujesz swój studencki czworokąt, używając dzisiejszej kategorii poliamoryczności? Albo kiedy piszesz o tym, w jaki sposób dokonują się przepływy tożsamości płciowych w waszym związku? Byłam zachwycona, że ktoś to wreszcie opisał. …To super, cieszę się, że nie jestem w tym sama. (śmiech) Dla mnie to jest czymś zupełnie powszednim i esencją bycia queer.

Był niedawno festiwal filmów LGBT+ w Warszawie i wybrałyśmy się z Elżbietą m.in. na secik filmów „Lesbian love shorts”. Te filmy były dla nas obu w pewien sposób rozczarowujące, właśnie przez stabilność tożsamości. Nam tam czegoś brakowało, wydawało nam się, że one są wymyślone, sztuczne, wykoncypowane właśnie jako „lesbijskie”. Potem oglądałyśmy zestaw ukraińskich filmów queerowych, „Ukraine is queer”, i nasza reakcja na nie była znacznie bardziej entuzjastyczna. Spontanicznie czułyśmy, że to jest to, że to coś więcej mówi o nas niż filmy, które były stricte lesbijskie. Tak jest z nami.

A jak o tym pisać?

Wydaje mi się, że nie ma tutaj jednej metody dla wszystkich. Wydaje mi się, że trzeba mówić prawdę. Oczywiście mówienie prawdy jest najtrudniejszą rzeczą w literaturze, ale trzeba starać się wypowiedzieć własne doświadczenie. Jeśli ono jest kobiece, lesbijskie, to tak piszmy. Ja mogę opisać własne i ono na pewno będzie bardziej queerowe.

W książce też opisujesz wasz seks. Jak ci się to pisało?

Czy się wstydziłam?

Raczej czy to było trudne, czy od razu znajdowałaś w sobie język, żeby go opisać?

Znajdowałam go w sobie od razu. Ale też to nie zawsze są opisy, i nie zawsze opisy literackie. Myślę, że udała mi się scena, której szczegółów nie będziemy tutaj zdradzać – scena pod prysznicem, która ostatecznie okazuje się czymś innym, niż się na początku wydaje. Opisuję też prawdziwą sytuację: znajoma zwróciła się do mnie z pytaniem, jak opisać scenę lesbijskiego seksu w powieści, bo ona nie jest lesbijką, a chciała zrobić to przekonująco, więc starałam się jej na to pytanie odpowiedzieć, i wydaje mi się, że te moje wskazówki są całkiem dobre. Może kiedyś jeszcze do tego wrócę, to jest wyzwanie.

Powracasz też do wątków z „Lesbos” w rozważaniach na temat miłości kobiet w ogóle. Na przykład powołując się na kanadyjską poetkę i eseistkę, niezwykle oryginalną filolożkę klasyczną Anne Carson, przypominasz, że ta miłość odegrała fundamentalną rolę w naszej kulturze.

Książka Carson „Słodko-gorzki Eros” przeszła u nas bez wielkiego echa – pewnie tak musiało być, bo tam jest tyle cytatów z poezji starożytnej, że nikt tego nie wytrzyma (śmiech) – a szkoda, bo to jest napisane bardzo dobrym językiem, wcale nie drętwym, jest to niezwykle piękna książka. Carson rekonstruuje w niej grecką teorię pragnienia i udowadnia, że u źródeł erotycznego języka w Europie, u źródeł zachodniej wyobraźni erotycznej leży safizm. Bo to Safona pierwsza zdefiniowała pragnienie erotyczne jako słodko- gorzkie i przedstawiła w swoich pieśniach jego strukturę, jego sposób działania – paradoksalny, wewnętrznie sprzeczny, ale też pobudzający wyobraźnię twórczą. Bez lesbijek, bez lesbijskiego doświadczenia erotycznego nie dałoby się mówić w Europie o żadnym pragnieniu. Nie byłoby niczego: żadnych trubadurów, żadnych romantycznych kochanków, żadnych późniejszych języków miłości. Lesbijki są fundamentem Europy. I to jest piękne.

Jednym z najważniejszych wątków książki jest kwestia wieku, długości życia i choroby. Queerowa miłość kobiet 50+ to ciągle nieopracowany temat.

Chciałam tę lukę uzupełnić. Myślę, że warto to robić. My z Elżbietą nie mamy zbyt wielu znajomych kobiet w naszym wieku, które byłyby lesbijkami, ale wyobrażam sobie, że być może są to osoby, które tak bardzo przywykły do życia w ukryciu, że nawet nie myślą, że mogłyby o tym opowiedzieć, a może też nie wiedzą jak. Pomyślałam, że taka książka jak ta moja może je poruszyć i ośmielić. Że jeżeli przeczytają, że ktoś w podobnym wieku opowiada w ten sposób, to może one też zapragną wyjść z szafy i podzielić się swoim doświadczeniem, po prostu o tym pogadać i w ten sposób pomóc następnym. Wydaje mi się, ze jest to bardzo potrzebne również dlatego, że w kinie, w literaturze najczęściej oglądamy historie młodości: pierwsza miłość, szukanie siebie. To się ostatnio trochę zmienia, mamy takie filmy jak choćby „My dwie” Filippa Meneghettiego, ale do niedawna tak właśnie było. Jakby nieheteronormatywność była tylko przygodą wieku młodzieńczego. Oczywiście tak nie jest. Potrzeba takich świadectw, więc swoje dałam.

Czy po napisaniu „Mojej ukochanej i mnie” czujesz, że powiedziałaś wszystko? Wypisałaś się?

Wypisałam się w jakimś zakresie, to znaczy myślę, że ten temat nie jest dla mnie jeszcze zamknięty – myślę, że może jeszcze będę opowiadać o naszym życiu. Chciałybyśmy wyjechać na jakiś czas na wyspę Lesbos, którą dobrze znamy. Na południowo-zachodnim krańcu tej wyspy istnieje rodzaj międzynarodowej kolonii kobieco-lesbijsko-queerowej. Kiedyś myślałyśmy o tym, żeby kupić tam dom, ale jednak świat się trochę… spieprzył, nie wiadomo, co będzie, więc ostatecznie osiedlać się tam nie będziemy, ale chciałybyśmy tam pomieszkać. Myślę, że to miejsce, osoby, które je tworzą, i nasze życie tam to byłaby fajna rzecz do opisania.

Myślisz, że książka trafido szerokiego grona czytających?

Nie spodziewam się, żeby trafiła do osób spoza liberalno-lewicowej bańki, chociaż wciąż mam nadzieję, że się mylę. Ale wydaje mi się, że nawet w lewicowo-liberalnym środowisku jest jeszcze sporo osób, które można i trzeba by przekonać – nie do tego, żeby nas akceptowały, bo tak jak mówię, mam poczucie, że większość spośród takich ludzi nas w tej chwili akceptuje, zresztą potwierdzają to badania, ale że mogłyby z tej sprawy zrobić swój priorytet wyborczy. Bo tęczowe równouprawnienie to jest temat, który schodzi na dalszy plan, kiedy przychodzi do głosowania w wyborach. Na zasadzie: elgiebety są OK, lubię ich i popieram, ale kiedy głosuję, ważniejsze są dla mnie inne kryteria. Chodzi o to, żeby takie osoby – sprzyjające, ale nie dość czynnie – zobaczyły, że bez ich zaangażowania, bez tego, że one też potraktują tę sprawę jako priorytet czy jeden z kilku swoich priorytetów, że bez tego zmiana nigdy się nie dokona. Bo my jesteśmy mniejszością, a mniejszość z natury rzeczy nie będzie mieć większości, wiadomo. Potrzebujemy bardziej zdeterminowanych sojuszników, żeby załatwić swoje sprawy z państwem, i mam nadzieję, że dzięki „Mojej ukochanej…” wszyscy nasi sojusznicy zrozumieją, dlaczego równość wobec prawa jest dla nas kwestią życia i śmierci.[/restrict]

***

Książka Renaty Lis „Moja ukochana i ja” ukazała się w maju nakładem Wydawnictwa Literackiego.

 

Alin Szewczyk – niebinarna osoba aktorska gra transpłciowego Tośka w „Fanfiku”

ALIN SZEWCZYK, aktorską osobą niebinarną, która zagrała główną rolę transpłciowego Tośka w netfliksowym filmie „Fanfik”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Maciej Nowak

Świetnie zagrałeś główną rolę transpłciowego Tośka w „Fanfiku”, nie mając większego doświadczenia z aktorstwem. W internecie możemy znaleźć informacje, że jesteś m.in. modelem i udzielasz się artystycznie. A jak wyglądało twoje życie przed „Fanfikiem”?

Kiedy w 2021 r. dowiedziałem się o castingu do „Fanfika”, miałem 21 lat. Byłem zmęczonym pracownikiem działu supportu w korporacji. Przez całe wakacje siedziałem, klikałem w komputer i tylko się wkurzałem. W wolnych chwilach grałem dj sety. Poza tym rysowałem – i dalej rysuję – komiksy. Kilka miesięcy przed castingiem do „Fanfika” wydałem komiks z Girls* to the Front (queerowo-lesbijski kolektyw wydający zin pod tym samym tytułem – przyp. red.). Zajmowałem się więc rozwijaniem swoich zajawek i pasji w przerwach od pracy. Chyba byłem strasznie… po prostu zgnuśniałym i niezadowolonym człowiekiem, który tylko siedzi i się wkurza. Dowiedziałem się o castingu i stwierdziłem, że dobra, jest casting na osobę transpłciową, czegoś takiego jeszcze nie było. Pomyślałem, że spróbuję i podejdę do tego trochę tak, żeby się sprawdzić, a trochę dla zabawy. A ostatecznie wyszło fajnie. (śmiech)

„Fanfik” to pierwszy pełnometrażowy film w Polsce, w którym w główną rolę transpłciowego bohatera wciela się aktorska osoba niebinarna. Czy sposób organizacji castingu był dostosowany do queerowego charakteru filmu?

Na początku trzeba było wysłać coś w rodzaju swojej pocztówki wideo, tzw. self tape. Ponieważ na casting każdy przychodził na konkretną godzinę, nie widziałem innych ludzi ani też nie widziałem zgłoszeń – okazało się, że było ich naprawdę dużo. Spodziewałem się, że to będzie takie: „No, chcieliśmy [restrict]być tacy inkluzywni i kłirów zaprosić, ale generalnie nie wiemy, o co chodzi”. A okazało się, że jest na odwrót, to znaczy wszyscy podeszli do tego z pełną świadomością. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek np. pomylił moje zaimki, mimo że wtedy wyglądałem o wiele bardziej dziewczęco – miałem z tyłu długie włosy. Był tam Anu Czerwiński (transpłciowy aktywista, aktor – przyp. red.), który również czuwał, by było inkluzywnie. Był pierwszym kontaktem dla osób queer, bo ciężko jest gadać z cisami o swoich doświadczeniach, kiedy wiesz, że oni tych doświadczeń prawdopodobnie nie rozumieją. Na castingach obecna była też Marta Karwowska, reżyserka filmu. Ona też podchodziła do wszystkiego z dużą czułością. W ogóle ma dobre podejście do ludzi, zwłaszcza do tych wrażliwych. A zgłosiło się bardzo dużo wrażliwych i delikatnych duszyczek.

Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś, że oto dostałeś główną rolę w filmie Netfliksa?

Powiedziałem wtedy: „Czy ja się boję? To nie jest takie uczucie, jakbym miał pisać maturę, tylko takie, jakbym miał skoczyć na bungee”, i dalej się tego trzymam. Trochę do mnie nie docierało i pewnie dalej trochę nie dociera, co to wszystko znaczy dla mojego życia i dla mnie. To było po prostu ekscytujące. Podszedłem do tego zadaniowo i byłem podjarany. Stwierdziłem: „W takim razie OK, dobra. Sprawdziłem się w castingowej, próbnej wersji, to teraz odpalamy na pełnej. I będzie trzeba to zrobić po prostu od początku do końca”. To było trochę straszne, ale w ekscytujący sposób. No i prawie od razu zaczęliśmy przygotowania do roli, które trwały pół roku.

Na czym one polegały?

Zaatakowaliśmy temat z różnych stron. Po pierwsze, zorganizowano mi terapię, na którą nie miałem możliwości pójść wcześniej, bo po prostu nie było wtedy hajsu na takie rzeczy. Na tej terapii mogłem sobie powoli poukładać swoje sprawy, tak żeby podchodzić do roli z czystą głową i większym zrozumieniem, co się wokół mnie dzieje. Supersprawa. Po drugie, praktycznie od razu zaczęliśmy pracować z ciałem. Miałem sporo spotkań z choreografką Kayą Kołodziejczyk. Robiliśmy szybki kurs tego, w jaki sposób używać ciała i wyrażać nim emocje, jak się otworzyć. Pracowaliśmy też z Joanną Halszką Sokołowską (z zespołu Der Mother) nad emisją głosu, nad oddechem, żebym nie chodził cały czas zapowietrzony i z głosem utkwionym w gardle. Przez większość życia byłem smutnym dzieciakiem i to wszystko we mnie siedziało, zagnieździło się w ciele. I my to po prostu trochę przewietrzyliśmy. Spotkania miały na celu pracę nad głosem i oddechem, a okazało się, że zrobiły tyle samo dobrej roboty, jeśli nie więcej, co terapia. To było zaglądanie do środeczka. Nigdy mi się coś takiego nie przytrafiło i myślę, że gdyby nie te przygotowania, zupełnie inaczej podszedłbym do wszystkiego, co się wydarzyło później.

A jak ci się pracowało z resztą obsady?

Większość obsady to zawodowi aktorzy i myślę, że widać było różnicę w sposobie pracy między mną a nimi. Widziałem, że mają bardziej wyrobiony warsztat i większą swobodę w operowaniu swoimi możliwościami. Fajnie było na nich patrzeć, bo dużo się uczyłem, obserwując i naśladując. Z Jankiem Cięciarą, grającym Leona (z którym Tośka łączy uczucie – przyp. red.), mieliśmy osobne zajęcia, podczas których uczyliśmy się budować naszą ekranową relację. Podobnie z Dobromirem Dymeckim, który gra tatę Tośka. Sporo się od nich nauczyłem. Przede wszystkim otwartego wyrażania emocji, których sam bym się wyrazić nie odważył.

W „Fanfiku” tych emocji jest dużo i są zróżnicowane.

Jest oczywiście miłość Tośka i Leona, która ma wzloty i upadki i rozwija się na słodki, szczeniacki sposób. Są też przyjaźnie w paczce przyjaciół Tośka, które zostały pokazane w filmie, zwłaszcza w końcówce, tak, jak chciałbym, żeby ludzie się wspierali – żeby się na siebie otwierali, a nie tylko dystansowali się do siebie. Jest też relacja ojcowsko-synowska, która jest dla mnie megarozczulająca. Gdzieś tam, na drugim planie jest transpłciowość, ale myślę, że gdyby to miał być film o tym, to byłby zupełnie inaczej opowiedziany. Cieszę się, że jest taki, jaki jest. Chciałbym, żeby myślenie o transpłciowości w ogóle nie ograniczało się tylko i wyłącznie do tego, że mamy – no bo mamy – ogromną walkę do stoczenia, i do stresu mniejszościowego, który na nas ciąży. Sam doświadczyłem w życiu trochę luzu, gender euforii i miłych chwil. Myślę, że ciężko jest je łapać w obecnym klimacie, a trochę mi tego potrzeba – i sądzę, że innym ludziom też. Dla mnie „Fanfik” jest o rozkminianiu, w jaki sposób żyć w zgodzie ze sobą i jednocześnie nie robić innym ludziom krzywdy. Podoba mi się, że Tosiek nie jest idealną, smutną, martyrologiczną postacią. W książce (powieści Natalii Osińskiej pod tym samym tytułem, która była pierwowzorem filmu – przyp. red.) to też tak nie wygląda – tam Tosiek jest w ogóle wild. Podoba mi się takie inne podejście do tematu.

Kiedy poznajemy Tośka, wszyscy znają go jako Tosię.

Zauważyłem, że w rozmowach wokół tego filmu komentującym zdarza się oddzielać od siebie Tosię i Tośka, traktuje się ich jako dwie osobne postacie. Jestem trochę rozdarty, ponieważ w pewnym stopniu się z tym zgadzam, a w pewnym nie. Z jednej strony jako osoba niebinarna i trans męska z doświadczenia wiem, że przed coming outem głowa pracuje zupełnie inaczej i ma się zupełnie inne problemy niż po jego zrobieniu.. Tosiek, co mnie bardzo cieszy, już po swoim coming oucie, po tym jak zaczyna funkcjonować jako chłopak, ożywa. W pewnym stopniu się z tym utożsamiam. A z drugiej strony on zawsze był Tośkiem, tylko po prostu był nim w swoim girl mode, czyli jeszcze funkcjonował w ramach płci przypisanej przy urodzeniu, a nie tej, z którą się utożsamiał.

To też wyzwanie dla wspomnianej przez ciebie relacji ojcowsko-synowskiej. Film dobrze pokazuje, że emocje rodziców są ważne, ale nie powinny być problemem queerowych dzieci – w tym sensie, że one mają swoje własne zmartwienia i to nie na nich spoczywa odpowiedzialność za uczucia otoczenia.

To jest ciekawie pokazane, bo Tosiek po prostu jakby stwierdza: „Jestem chłopakiem i wy sobie z tym radźcie. Ja mam to gdzieś”. Ciekawe też, że każdy w filmie troszkę inaczej reaguje na tę całą zmianę. Niektórzy zupełnie przechodzą nad tym do porządku dziennego, ktoś tam komentuje nową fryzurę Tośka, że „wpadł pod kosiarkę”. I to jest też fajne – pokazanie, że zaakceptowanie tej zmiany to jest tak naprawdę problem ludzi dookoła. A Tosiek zajmuje się swoimi zmartwieniami – złamanym sercem i innymi rzeczami, które ma na głowie. Bo po prostu jest człowiekiem.

Złamane serce to ważny motyw, bo oprócz tego, że „Fanfik” dotyka tematu transpłciowości, jest też historią nieheteronormatywnego romansu między Tośkiem i Leonem. Ale nie będzie spojlerem, jeśli zdradzimy, że jest to historia miłosna z happy endem. Podoba ci się takie zakończenie?

Ten happy end jest dla mnie bardziej jak happy start. Tam się dopiero zaczyna to życie. Zawsze trochę mi tego brakowało – żeby queerowe historie nie były opowiadane tylko i wyłącznie do momentu coming outu. Zwłaszcza że w ogóle niespecjalnie podoba mi się idea coming outu. Dla mnie to jest zbędna instytucja, ale niestety funkcjonuje dlatego, że żyjemy w takim, a nie innym społeczeństwie.

A jakie historie osobiście uważasz za dobre?

Ostatnio mega się wkręciłem w komiks, który powstawał w latach 80. Rysowany przez Alison Bechdel, nazywa się „Dykes to watch out for” – ty pewnie kojarzysz. (śmiech)

Seria pasków komiksowych o życiu lesbijek, publikowana przez 25 lat w różnych mediach, autorki kultowego komiksu „Fun home”. Szkoda, że nie wyszła po polsku.

Jest tam dużo motywów, których chciałbym widzieć więcej – po prostu takie zwykłe życie. To jest coś, czego mi strasznie brakuje, czego jestem głodny w kontekście queerowych historii. Takie rzeczy bardziej pozytywne po prostu mnie jarają. No bo, kurczę, mamy na tyle smutne życia, że dobrze jest sobie jakoś to skontrować. Ale warto szukać tego balansu pomiędzy jednym i drugim, bo „Fanfik” też nie jest po to, żeby mówić ludziom, że sytuacja osób trans jest łatwa, bo wiadomo, że nie jest.

Równolegle do „Fanfika” powstał film dokumentalny „Jesteśmy idealni”, którego premiera odbędzie się 7 czerwca na Netfliksie i który pokazuje mniej optymistyczną stronę świata osób trans.

Ten dokument zaczął powstawać w trakcie castingu do roli Tośka – w związku z tym, że na ten casting zgłosiło się wiele osób transpłciowych. Bohaterowie filmu mają ze sobą tyle wspólnego, że są to osoby transpłciowe, w tym niebinarne, oznaczone jako kobiety przy urodzeniu, oraz że wszystkie wzięły udział w castingu do „Fanfika”. Od tego punktu wychodzimy, ale nie skupiamy się tylko na nim, ponieważ reżyser Marek Kozakiewicz razem z Anu Czerwińskim zrobili superrobotę, podążając za naszymi życiami i wchodząc w nie od bardziej prywatnych, wrażliwych i mięciutkich stron. Jest tam dużo o wzlotach, ale też trochę o upadkach. Chodzili za nami z kamerą i rejestrowali nasze życie, więc po prostu nie dało się tego uniknąć. Uwielbiam ten film. On również buduje most pomiędzy nami a ludźmi, którzy chcieliby lepiej zrozumieć transpłciowość, ale nie potrafią sobie jej wyobrazić lub ponazywać.

W „Fanfiku” pojawia się też okazja do zastanowienia, czy transfobia idzie w parze z patriarchatem. Mamy postać nauczycielki, która odnosi się z pogardą zarówno do młodych kobiet, jak i osób trans.

Tak, tak. Po hejcie wśród uczniów też widać, jak bardzo to się zazębia. Jeżeli, nawet nieświadomie, przywiązuje się tak dużą wagę do tego, jakie zgodnie ze społecznymi ramami „powinny” być kobiety, a jacy „powinni” być mężczyźni, to mimo wszystko wpada się w potencjalnie groźne i toksyczne schematy myślenia.

Film od 17 maja jest dostępny na Netfliksie. Jak z perspektywy osoby trans męskiej i niebinarnej oceniasz swoje doświadczenie z „Fanfikiem”? Czy granie Tośka pozwoliło ci spojrzeć inaczej na własną transpłciowość lub lepiej ją zrozumieć?

Granie Tośka utwierdziło mnie w przekonaniu, że przywiązanie do konceptu płci jest bez sensu. Miałem okazję wcielić się zarówno w bardzo „kobiecą”, jak i „męską” wersję Tośka, ale też samego siebie. Pomimo mojej niebinarności ja też wychodzę z miejsca, w którym myślałem, że jestem trans facetem i dążyłem do uzgodnienia płci. Podczas pracy nad filmem, po długim czasie wróciłem do eksplorowania tego uczucia. Musiałem fizycznie dać z siebie jak najwięcej binarnie męskich oraz żeńskich elementów. Samo performowanie płci nie było dla mnie zaskakujące, bo każdy swoją płciowość jakoś performuje, ale ta droga powrotna do różnych etapów mojej własnej rozkminki nad tożsamością – już tak. Były momenty, że zatęskniłem za byciem „po prostu chłopakiem”, były momenty, gdy przypominało mi się, jak niekomfortowe i niezgodne ze mną jest dla mnie funkcjonowanie jako kobieta. Zrobiłem sobie speedrun płciowości i pod koniec ponownie wylądowałem poza binarnym podziałem, bo on dalej nie ma dla mnie sensu. Dzięki temu osobistemu podsumowaniu czuję się pewniej z samym sobą i nie ruszają mnie już opinie innych na ten temat. Bo ja wiem, kim jestem.[/restrict]

Agnieszka Pilacińska poleca queerowe filmy na 20. edycji Millenium Dosc Against Gravity!

Festiwal filmów dokumentalnych Millennium Docs Against Gravity co roku dba o odpowiednią reprezentację tytułów poświęconych społeczności LGBT+. W trakcie tegorocznej, 20. edycji tego wydarzenia, mogliśmy je oglądać zarówno w specjalnie dedykowanej sekcji „We’re Here, We’re Queer”, ale także w pozostałych segmentach.

Lyra

reż. Alison Millar / 2022 / Irlandia, Wielka Brytania

Oglądaj online na MDAG VOD.

Bohaterką dokumentu Alison Millar jest Lyra Mckee, dziennikarka śledcza i aktywistka, która została zastrzelona w kwietniu 2019 przez członka New IRA podczas relacjonowania zamieszek w Derry. Reżyserka opowiada o tragicznym wydarzeniu odkrywając przed nami niesamowitą osobowość Lyry, jej miłość do świata i troskę jaką otaczała ludzi. W swojej śledczej pracy, w większości dotyczącej konfliktu w Irlandii Północnej, związanych z nim zaginięć dzieci i tuszowania spraw przez władzę była nieustępliwa i rzetelna, niejednokrotnie zadziwiając otoczenie zebranymi dowodami. Wielokrotnie pisała o współczynniku samobójstw wśród młodzieży, wynikającym nie tylko z braku perspektyw na przyszłość, ale także homofobii związanej w głęboką religijnością regionu. Lyra, która sama była lesbijką, w archiwalnych materiałach wykorzystanych w filmie opowiada o ogromnym lęku, który zasiał w niej Kościół Katolicki strasząc ogniem piekielnym, a także stresie związanym z coming-outem – na szczęście obróconym przez matkę w najlepszy żart jaki można sobie w takiej sytuacji wyobrazić. Mckee walczyła o prawa mniejszości seksualnej, wierząc, że zmiany są w zasięgu ręki. Swoim ciepłem, wytrwałością i merytorycznym przygotowaniem błyskawicznie zjednywała sobie sympatię wszystkich dookoła. Alison Millar opowiadając tę historię, w zasadzie całą przestrzeń i głos oddaje Lyrze, dając widowni możliwość poznania – zbyt późnego – osoby, która nie tylko wierzyła w lepszy świat, ale także go współtworzyła.

 

Królowa nowojorskich kin porno / Queen of the Deuce

reż. Valerie Kontakos / 2022 / Grecja, Kanada

Oglądaj online na MDAG VOD.

Choć film w reżyserii Valerie Kontakos znalazł się w sekcji „Se_x work”, swoją tematyką oraz barwną bohaterką, pasuje także do wspomnianego „We’re Here, We’re Queer” oraz „Cinéma, mon amour”. Opowiada w końcu historię Chelly Wilson, która pod koniec lat 60. stała się pionierką gejowskiej pornografii w Nowym Jorku, a następnie właścicielką kilku kin (Eros, Venus, Capri, Adonis, Lido i Cameo). Początkowo w odkupionym za grosze Tivoli miała pokazywać produkcje greckiej kinematografii, jednak z powodu braku zysków zmieniła zarówno nazwę kina, jak i repertuar na treści „dla dorosłych”. Obracała się wśród artystycznej śmietanki i bardzo szybko zbiła majątek. Twórcy ją uwielbiali i nierzadko osobiście przynosili kopie swoich filmów. Choć Ameryka dała jej wszystko, co można sobie zamarzyć, drogę do niej wyznaczyła ucieczka z rozpoczynającej się w Europie II wojny światowej. Jako Żydówka greckiego pochodzenia zmagała się z zespołem ocalenia, czyli poczuciem winy za przetrwanie w momencie śmierci części narodu. Mimo że była dwukrotnie zamężna – raz z przymusu, drugi raz z miłości, nie ukrywała swojej homoseksualnej orientacji. Nowojorska bohema, kino jako sztuka przekraczania granic, a w końcu filmy wprost skierowane do mniejszości, były dla niej światem idealnym – wolnym w każdym tego słowa znaczeniu, na tle którego mogła lśnić jak diament.

 

Ukochane / Sweetling

reż. Eva Van Barneveld / 2022 / Niderlandy

Oglądaj online na MDAG VOD.

„Ukochane” Evy Van Barneveld opowiadają historię związku 76-letniej Hetty i 91-leniej Jeanne w najtrudniejszym dla nich momencie. U Jeanne postępuje demencja i jej młodsza partnerka coraz częściej pełni funkcję opiekunki. Jednocześnie cały czas mierzy się z myślami o zatrudnieniu do pomocy osoby trzeciej, co z jednej strony odbarczyło by ją z nadmiaru obowiązków, z drugiej mogłoby się stać zbyt stresującym czynnikiem dla i tak często zagubionej we własnym domu ukochanej. Film portretuje seniorską miłość subtelnie, ale też bezpretensjonalnie. W Holandii ich starość jest po prostu starością – nie mówi się o niej przez pryzmat orientacji seksualnej.  Homoseksualność traktowana jest całkowicie naturalnie, wyzbyta takich elementów jak homofobia i strach przez przed reakcjami otoczenia. Czułość, troska i miłość okazywane są wszędzie jako codzienne, potrzebne człowiekowi elementy jestestwa. Nie sposób nie spojrzeć na ten film z perspektywy Polski i tego, że takie sceny dalej zarezerwowane są tylko dla bezpiecznych przestrzeni: przyjaciół, znajomych ze środowiska, wspierającej części rodziny. Bijąca z filmu pogoda i ciepło każą też spojrzeć na ten etap życia inaczej, nie przez pryzmat narastających problemów zdrowotnych i komunikacyjnych, ale jako na czas, w którym można jeszcze tańczyć, jeśli tylko ma się przy sobie do końca kochającą osobę.

 

Casa Susanna

reż. Sébastien Lifshitz / 2022 / USA, Francja

Oglądaj online na MDAG VOD.

Sébastien Lifshitz to twórca publiczności Millennium Docs Against Gravity dobrze znany. W 2020 roku na festiwalu prezentowana była jego „Dziewczynka” opowiadająca historię siedmioletniej Saszy definiującej siebie w spektrum płci żeńskiej, mimo męskich cech płciowych. Reżyser skupiał się zarówno na bohaterce, jak i jej rodzinie, mierzącej się z nieznanym tematem, stojącej między miłością do dziecka, a społeczną presją i stereotypami. W swoim najnowszym dziele wraca do obszaru płci i przygląda tytułowemu domu Susanny, który w latach 50. i 60., kiedy cross-dressing był traktowany w Stanach Zjednoczonych jak przestępstwo, dawał schronienie mężczyznom eksplorującym kobiecą stronę swojej natury. Dla wielu z nich był miejscem pierwszych swobodnych rozmów, dającym możliwość noszenia damskich ubrań i makijażu bez strachu o reakcję otoczenia. Reżyser opowiada o tej bezpiecznej przestrzeni i jej społeczności za pomocą archiwalnych zdjęć, ale także oddaje głos dziś 80-letnim Diane i Kate, dla których Casa Susanna była ważnym przystankiem na życiowej drodze. Ich wspomnienia z okresu budzenia się świadomości, doświadczania wsparcia dającego odwagę do dalszych działań i tranzycji, zaskakują łagodnością i dojrzałością. O trudnym czasie mówią bez żalu, skupiając się na dobrych ludziach i chwilach, czyniąc ten dokument jednocześnie piękną, nostalgiczną podróżą po czasie przeszłym do miejsca, które wielu ludziom dało nadzieję i pozwoliło żyć życiem, o jakim marzyli.

(Agnieszka Pilacińska)

Premiera debiutanckiego albumu Mony Lizak już 20 maja! + Mamy dla Was niespodziankę

Już 20 maja odbędzie się premiera debiutanckiej płyty Mony Lizak! Album ,,Maski” jest drugim w Polsce krążkiem wydanym przez drag queen. Raperka pracowała nad nim przez ostatnie półtora roku przy współpracy z wytwórnią Unisex Records. To wyśmienita selekcja solidnie przygotowanych protest songów, tanecznych bangerów, a także satyrycznych pamfletów i intymnych ballad.

,,Ten album to swoista podróż przez życie osoby będącej częścią społeczności LGBTQIA+, z którą każdy może się utożsamić” – komentuje autorka.

Krążek składa się z 17 numerów i zawiera aż 7 kolaboracji ze znanymi gwiazdami sceny queerowej. Na płycie znalazły się takie numery jak hymniczne ,,Maski”, prowokująca ,,Bozia”, ironiczne ,,RTV albo AGD”, czy taneczne ,,Bum Bum”. Album będzie dostępny zarówno na wszystkich platformach streamingowych, jak również w limitowanej wersji fizycznej. Patronem medialnym albumu jesteśmy my – Magazyn Replika – jedyne czasopismo LGBTQIA w Polsce.

Mona Lizak to drag queen z trzyletnim stażem, a poza tym znakomita tekściara, kontrowersyjna piosenkarka, bezkompromisowa raperka, jak sama o sobie mówi – pajęcza matka. W queerowym świecie znana jest z bycia ,,Babą z Brodą”. Związana z wieloma klubami w całej Polsce, a także z Radiem LUZ i krakowskim Teatrem Barakah. Swoje piosenki i covery zawsze wykonuje na żywo, bo jak twierdzi: ,,lipsync jest BORING”.

 

A oto i kolejność wszystkich utworów na ,,Maskach”

Zachęceni? Fenomenalnie, mamy dla Was niespodziankę w postaci fragmentów utworów z ,,Masek”. Zatem już teraz możecie zapoznać się z brzmieniem każdego z nich, a jeżeli macie ochotę na więcej, to już w środę 10 maja w Warszawie odbędzie się przedpremierowy odsłuch albumu, na który sama artystka, jak i my serdecznie zapraszamy! O równej 20:00 wpadajcie na Bracką 20! Z kolei mieszkańcy Krakowa będą mile widziani dzień przed oficjalną premierą krążka, 19 maja w Klubie ZOO, gdzie będzie miało miejsce wydarzenie o tym samym charakterze!

Ewa Kasprzyk o 15 latach grania „Berka”, o reżyserach gejach i o listach miłosnych od lesbijek

O 15 latach grania „Berka”, spektaklu z centralnym wątkiem gejowskim, o reżyserach gejach i o listach miłosnych od lesbijek z EWĄ KASPRZYK rozmawia Rafał Dajbor

fot. Podsiebierska/AKPA

Siadając do rozmowy, pokazuję Ewie Kasprzyk okładkę „Repliki” (nr 16, listopad/grudzień 2008) ze zdjęciem jej i Pawła Małaszyńskiego ze spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”.

Pamięta pani tę okładkę?

O kurczę! Jakie to dawne czasy. To było przy okazji premiery „Berka…” w Teatrze Kwadrat. Zaraz sobie tę okładkę sfotografuję!

„Berek, czyli upiór w moherze”, bo tak brzmi pełny tytuł spektaklu (napisanego przez Marcina Szczygielskiego), żyje na scenie do dziś, choć już w innych okolicznościach.

Zaraz to wszystko po kolei wyjaśnię. Pierwszy „Berek…” miał premierę w 2008 r. w Teatrze Kwadrat. Występowałam w nim ja – jako „moherowa” Lewandowska – i Paweł Małaszyński jako gej Paweł. Graliśmy to równe 10 lat. W Polsce, za granicą, nawet na drugiej półkuli, dla Polonii. Mieliśmy obawy, jak nas przyjmie polonijna widownia, ale było bardzo fajnie. Gdy w 2018 r. odchodziłam z etatu w Teatrze Kwadrat, odbyło się nawet pożegnalne przedstawienie „Berka…”. A „Berek 2” to spektakl, który istnieje dopiero od 19 grudnia 2022 r. Gramy to w ramach Teatru Gudejko, impresaryjnie, na różnych scenach. Według innego już tekstu, z rozszerzoną obsadą. W fabule pojawia się mój [restrict]były partner, ojciec mojego dziecka, którego gra Daniel Olbrychski, oraz – jako Paweł – Antek Pawlicki. Małaszyński nie mógłby już z nami grać, bo obecny dyrektor Teatru Kwadrat Andrzej Nejman w zasadzie nie zgadza się na gościnne występy „swoich” aktorów. Jednak producent spektaklu zapytał mnie, czy nie moglibyśmy zagrać także pierwszej części, bo widz oglądający „Berka 2” chciałby wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło. I tak doszło do sytuacji, w której sama wyreżyserowałam pierwszego „Berka…”, już z Antkiem Pawlickim.

Czyli w eksploatacji są obecnie dwa „Berki…”?

Zgadza się i jest z tym trochę galimatiasu – czasem już sama mam wątpliwości, kto co gra w której części „Berka…”. Zwłaszcza że teraz właśnie spotykam się z panem po próbie wznowieniowej, którą musieliśmy zorganizować, by zrobić zastępstwo. Za Marysię Niklińską, która nagle poszła do jakiejś innej pracy, wchodzi Julia Chatys.

Lewandowska w obu „Berkach…” to chyba obecnie najbardziej znane pani sceniczne wcielenie. Co sprawia, że ten spektakl jest dla pani tak ważny?

Kiedyś powiedziałam, że Lewandowską to ja chyba będę grała do końca życia. No i najwidoczniej miałam rację. Tyle tylko, że obecnie gramy już ten tekst w nieco innej inscenizacji. Zmienił się świat, zmieniliśmy się my, zmieniła się władza… Zmieniła się, o czym już mówiłam, także obsada, ale Paweł Małaszyński wciąż jest z nami obecny. Zgodził się bowiem gościnnie wystąpić w filmie, którego projekcja jest częścią przedstawienia. Bardzo mnie to cieszy, bo i do Pawła, i do spektaklu w jego pierwszej wersji mam wielki sentyment. Zresztą muszę powiedzieć, że „Berek…” zawsze był spektaklem żywo reagującym na rzeczywistość. W fabule pojawiały się aktualne zdarzenia, jak np. awantura o tęczę na pl. Zbawiciela, jej pożar, a potem demontaż. Publiczność zawsze bardzo spontanicznie na to reagowała.

Chciałbym właśnie zapytać o reakcje publiczności. Czy widzi pani jakąś różnicę w reakcjach z czasów grania „Berka…” przed laty, w Teatrze Kwadrat, a tym, jak dziś widownia przyjmuje spektakle?

Przede wszystkim obecnie spektakl jest o wiele odważniejszy niż ten w Kwadracie. Nazywając rzeczy po imieniu – Teatr Kwadrat jest teatrem o charakterze mieszczańskim i pewne teksty, pewne sytuacje musiały zostać w inscenizacji pominięte, by spektakl nie był zbyt ostry. Wymagał tego ówczesny dyrektor Kwadratu Edmund Karwański. Obecnie zaś, w mojej reżyserii, nie stawialiśmy sobie żadnych ograniczeń, tak więc tekst jest wręcz bliższy temu, co napisał Marcin Szczygielski, którego zresztą prywatnie uwielbiam – także za dystans do samego siebie. Nie mówię, że chciałam jakoś specjalnie szokować, ale są w nim sceny bardziej śmiałe, np. ta z lubrykantem. Niektóre spośród tych odważnych scen rozwiązałam także z pomocą projekcji filmowych. Publiczność świetnie to podchwytuje, bo tekst jest napisany brawurowo. Jest zresztą cały czas uaktualniany. Teraz np. znalazł się w nim wątek ukraiński. Pytał pan o reakcje widzów kiedyś i dziś. Nie widzę różnicy. Choć zmieniła się widownia. Dzisiejszy widz, w porównaniu z widzem z 2008 r., jest jakby bardziej niecierpliwy, dlatego skróciłam spektakl, wprowadziłam szybsze tempo akcji. Jednak reakcje są wciąż niezmiennie takie same – sztuka budzi wesołość, a obserwacja najpierw konfliktu, a potem pogodzenia się i przyjaźni między Lewandowską a Pawłem skłania do myślenia.

Dostrzega pani na widowni gejów?

Oczywiście. Nawet swoich kolegów, których zapraszałam już na próby jako konsultantów. Nie chcieliśmy pokazywać jakichś głupot albo czegoś, co mogłoby zostać wzięte za kpiny z gejów. Antek Pawlicki sam zresztą prosił o pomoc i podpowiedzi. Reakcje gejów, z którymi rozmawiałam, są bardzo pozytywne. Mówią, że pokazujemy prawdę – np. w tym, że gdy jesteś gejem w wielkim mieście, nie imprezujesz, nie chodzisz do klubów, jesteś samotny. Albo skazany na krótkotrwałe związki.

Czy są widzowie zgorszeni tym, co widzą na scenie?

Zgorszeni – nie. Ale gdy gramy w mniejszych miejscowościach, widzę, jak czułe sceny między mężczyznami sprawiają, że część widzów jest zawstydzona. A to zawstydzenie często wynika z niewiedzy. Z tego, że wielu ludzi kompletnie nie zna tej tematyki. Nie wiedzą na przykład, co to jest Grindr. A pan wie, co to jest Grindr?

Mówiąc w skrócie: Tinder dla gejów.

No właśnie. A wielu nie ma o tym pojęcia! Dzięki naszemu spektaklowi mogą się więc dowiedzieć wielu rzeczy. Także tego, że kiedyś wielkim problemem był wirus HIV, a teraz jest środek o nazwie PrEP, który umożliwia uprawianie seksu w bezpieczny sposób.

A czy zdarzyły się pani negatywne reakcje na „Berka…”? Czy ktoś np. oznajmił, że nie będzie z panią pracował, bo gra pani w „pedalskiej sztuce”?

Do TVP i tak mnie nie zapraszają zbyt często. A co do reakcji widzów – nie zdarzyło się, by ktoś wyszedł, zdarza się jednak, że czasem widownia nie reaguje na pewne teksty tak, jak byśmy się spodziewali. Natomiast na końcu i tak zawsze są brawa.

Warto tu jeszcze poruszyć ważną sprawę – z pozoru wydawać by się mogło, że oba „Berki…” stają w obronie gejów i wyśmiewają „moherową” Lewandowską. Tymczasem grana przez panią Lewandowska jest także osobą pokazaną jako ktoś mający swoje racje i swoje powody, dla których żyje tak, jak żyje.

Dokładnie. Lewandowska słucha Radia Maryja i chodzi do kościoła dlatego, że tam znalazła dla siebie oparcie. Jest kobietą, która samotnie wychowywała dziecko. Dziś żyjemy w innym świecie, zwłaszcza w dużych miastach. Ale w czasach PRL-u panna z dzieckiem była kimś odsuwanym od społeczeństwa, wyśmiewanym, należącym do dyskryminowanej mniejszości. Tak jak geje. Dlatego właśnie Lewandowska i Paweł są w stanie się zaprzyjaźnić. Bo przychodzi moment, w którym oboje czują się strasznie samotni i z tej samotności rodzi się ich porozumienie. Publiczność bardzo nam zawsze sekunduje, wręcz czuje się, że czeka na ten moment pogodzenia się naszych bohaterów.

Marcin Szczygielski, reżyser Maciej Michalski, Jacek Poniedziałek, z którym pracowała pani w Teatrze Polonia, Maciej Nowak, Grzegorz Chrapkiewicz, a w czasach, gdy grała pani w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku – Marek Okopiński, Marcel Kochańczyk. W pani artystycznej biografii widnieje mnóstwo gejów. Czy według pani reżyserzy geje różnią się czymś od reżyserów heteronormatywnych? Mają coś, co ich wyróżnia?

W pierwszym momencie chciałam odpowiedzieć, że są chimeryczni, czasem histeryczni – bardziej niż heterycy. Ale to przecież tak naprawdę dotyczy wszystkich twórców – wszyscy my, artyści jesteśmy narcystyczni, a z tego wynika skłonność do nadmiernej emocjonalności. Jednak jest w reżyserach gejach pewien rodzaj specyficznej wrażliwości i pewnego uczulenia na swoim punkcie, co moim zdaniem wynika z tego, że mają gdzieś z tyłu głowy, że dla wielu są „inni”. Lubię wchodzić w ten świat reżyserów gejów i w ogóle artystów gejów, bo wiem, że narodzi się z tego nowa wartość. Taka, której żaden heteryk by nie dotknął.

A jak jest w przypadku dramaturgów gejów? Grała pani w sztukach Andrzejewskiego, Geneta, Gombrowicza.

Przyznam, że nie miałam poczucia, by homoseksualność tych pisarzy miała dla mnie znaczenie, zwłaszcza że w ich sztukach grałam moje pierwsze, do tego niewielkie role. Oczywiście wiedziałam, z jakiego rodzaju materią pracowałam, jednak wszyscy trzej byli dla mnie przede wszystkim wybitnymi pisarzami, których twórczość (zwłaszcza Geneta) wyprzedzała swoją epokę.

Kończyła pani krakowską PWST w czasie, gdy uczyli w niej lesbijka Halina Gryglaszewska i gej Stanisław Igar…

…od razu wejdę w słowo – nic na ich temat nie powiem, ponieważ nie miałam z żadnym z nich zajęć. O tym, że profesor Igar jest gejem, wiedziałam, ale o orientacji seksualnej pani Gryglaszewskiej dowiedziałam się w ogóle już po ukończeniu szkoły. To nie były czasy, w których się o takich sprawach otwarcie mówiło. Artystyczny świat jest pod tym względem dość specyficzny. Z jednej strony jest w nim większa otwartość na kwestie tożsamości seksualnej i geje wręcz do niego lgną, ale z drugiej wielu aktorów gejów boi się wyoutować w obawie, że stracą fanów. Sama znam kilka takich przykładów, o których oczywiście nie będę mówić z nazwiskami. To ich osobista sprawa, kiedy i czy w ogóle zdecydują się na coming out. Ja nigdy nie miałam problemu z tym tematem. Zawsze byłam tolerancyjna. A moja córka, gdy jej mówiłam o tolerancji, oburzyła się: „Jaka tolerancja! Tolerancja to za mało, potrzebna jest akceptacja”. Tak więc młodsze pokolenie jest pod tym względem już w ogóle bardzo otwarte. Oczywiście, niestety, z wyjątkami.

Była pani kiedyś obiektem podrywu ze strony lesbijki?

Tak. Było to lata temu i była to pewna pani reżyser filmowa, której nazwiska nie będę ujawniała. Pytał pan o wrażliwość reżyserów gejów, a ja zapamiętałam, że właśnie ona była osobą o wyjątkowej, specyficznej wrażliwości Dostawałam też listy miłosne od lesbijek. A nawet kiedyś na jakimś wyjeździe w góry pewna dziewczyna próbowała mnie poderwać, dała mi kwiaty.

W pani przypadku szczególnego znaczenia nabiera zagadnienie „gejowskiej divy”. Nie dość, że sama pani takie postacie grała (Violetta Villas oraz – w filmie „Belissima” – kobieta zafascynowana Violettą Villas, a także Patty Diphusa, Dalida), to jeszcze sama jest pani „gejowską divą”.

Jak to unieść, prawda? (śmiech) Dostałam od środowiska LGBT nagrodę Hiacynt, zawsze miałam świetne kontakty z gejowskimi klubami Toro, Utopia, a przed laty także Le Madame. Do Krystiana Legierskiego (skierował mnie do niego Maciek Nowak) mam do dziś wielki szacunek i wdzięczność. To dzięki niemu mogłam w Le Madame zagrać po raz pierwszy Patty Diphusę Almodóvara, bo teatry nie były tym początkowo w ogóle zainteresowane. Le Madame było klubem uwielbianym przez wszystkich, nie tylko przez gejów, panowała świetna atmosfera, sam Andrzej Wajda realizował tam swoje programy telewizyjne.

Próby w Le Madame miał nawet krańcowo odmienny – wydawałoby się – światopoglądowo od bywalców klubu Bohdan Poręba, gdy wystawiał w 2006 r. sztukę „Zmartwychwstanie”.

To pokazuje otwartość Le Madame, w którym ze swoimi próbami mogła się zmieścić i Kasprzyk z Almodóvarem, i Andrzej Wajda, i Bohdan Poręba. Ale jak pan pewnie pamięta, komuś się nie spodobało, że w podziemiach jest darkroom. A dlaczego miałoby nie być?

Debiutowała pani na ekranie u kobiety, Barbary Sass, rolą Kwiryny w „Dziewczętach z Nowolipek” i „Rajskiej jabłoni”. Rzadki to przypadek, by aktorka czy aktor debiutowali w kobiecej reżyserii, bo to zawód – także i dziś, ale w latach 80. jeszcze bardziej – silnie zmaskulinizowany.

Ma pan rację, że kobiet reżyserek jest niewiele. Są Agnieszka Holland, Marysia Sadowska, Małgorzata Szumowska, Magdalena Łazarkiewicz i jeszcze kilka innych. Ale akurat Basia Sass to była jak facet! Pamiętam, jak kiedyś Wiesio Zdort, który był jej mężem i operatorem zdjęć jej wszystkich filmów, podszedł do niej z jakimś ciasteczkiem, gdy siedziała za kamerą – skupiona, bo czekały nas długie ujęcia z jazdą kamerową – i mówi do niej delikatnie: „Basieńko, a może byś zjadła ciasteczko?”. A Basia: „Nie, nie będę jadła, daj mi teraz spokój”. No, powiedzmy, że ostatnie słowa wypowiedziała nawet znacznie ostrzej. (śmiech) Byłam Basią zafascynowana, zrobiłam z nią potem jeszcze jeden film – „Pajęczarki” – i trzy spektakle. Tak, była ostra i wiedziała, czego chce, ale nigdy nie krzyknęła na aktora czy aktorkę, zawsze umiała wyciągnąć z nich wszystko, co chciała, bez żadnej agresji. Teraz, gdy sama reżyseruję, nigdy nie podnoszę głosu i mogę powiedzieć, że tego nauczyłam się właśnie od Basi. Dobrze, że pan o niej wspomniał, bo Basia to moja guru.

W tamtym wywiadzie dla „Repliki” z 2008 r. zapowiada pani swój udział w filmie „Płynące wieżowce”, którego bohaterem jest młody człowiek odkrywający homoseksualną tożsamość. Ostatecznie film powstał pięć lat później, w innej obsadzie. Dlaczego pani w nim nie zagrała?

Dwie główne role kobiece miałyśmy grać ja i Krystyna Janda. Przychodziliśmy wszyscy na próby, czytaliśmy sceny, później nagle to wszystko zostało zawieszone, a potem faktycznie fi lm powstał, w zupełnie innej obsadzie. Tak to czasem w zawodzie aktorskim bywa.

W filmie Patryka Vegi „Polityka” grała pani postać wzorowaną na Beacie Szydło. A jak patrzy pani na polską politykę? Zwłaszcza wobec społeczności LGBT? Na to, co mówią i robią rządzący politycy, a także duchowni, bo na razie te dwie grupy są ze sobą mocno splecione.

To wszystko nie napawa optymizmem. Patrzę na te sprawy także przez pryzmat spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze”. Robiliśmy go po raz pierwszy 15 lat temu. Mieliśmy nadzieję, że wiele spraw związanych z akceptacją osób o orientacji seksualnej innej niż heteryczna pójdzie do przodu. Zmieni się na lepsze. I co? Od głowy państwa usłyszeliśmy, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia. Jak więc ma być lepiej „na dole”, skoro „góra” w ten sposób się wyraża? Do tego w wielu mediach wciąż kreuje się obraz geja jako odmieńca, którego trzeba leczyć. Niemal wszystkie kraje Europy wyprzedziły nas w sprawie legalizacji związków partnerskich. Wychodzi na jaw coraz więcej faktów o tym, co robił i jak zachowywał się Kościół. Smutny wniosek jest taki, że świat zrobił postępy, a w Polsce jest gorzej, niż było.

[/restrict]

Ewa Kasprzyk (ur. 1957) – ceniona aktorka teatralna i fi lmowa. W latach 1983-2000 związana z gdańskim Teatrem Wybrzeże, potem (2000-2018) z Teatrem Kwadrat w Warszawie. W kinie debiutowała rolą Kwiryny w dramatach Barbary Sass „Dziewczęta z Nowolipek” i „Rajska jabłoń”. Masową publiczność zdobyła rolą kłótliwej Barbary Wolańskiej z cyklu „Kogel mogel” (1988, 1989, 2019, 2022). Popularność ugruntowała rolami takimi jak Ilona w „Złotopolskich” (1998-2007), matka Magdy w „Magdzie M.” (2005-2007), Elżbieta Żak w „Na dobre i na złe” (2008-2012). Nieprzerwanie od 2012 r. gra matkę Pawła w „Przyjaciółkach”. Na scenie bywała Patty Diphusą (2004), Anną w „Berku, czyli upiorze w moherze” (2008), Violettą Villas w „Kallas” (2013) i Dalidą w „DalidAmore, czyli kochaj, całuj i płacz” (2018). Laureatka wielu nagród teatralnych, wyróżniona na festiwalach w Gdyni i Wenecji za rolę w fi lmie „Bellissima” (2000); Srebrnym Krzyżem Zasługi (1996) i nagrodą Hiacynt od społeczności LGBT (2009).

Rainbow Kitten Surprise – viralowa sensacja ze Stanów

Muzyczny kameleon? Na pewno. Rainbow Kitten Surprise to zespół wymykający się wszelkim definicjom. Eklektyczna formacja łączy w swojej twórczości elementy folku, hip-hopu i rocka. Wprawne ucho wyłapie w kawałkach RKS zarówno inspiracje takimi grupami jak Modest Mouse, King Of Leon, ale też artystami jak Frank Ocean czy Schoolboy Q. Amerykanie słyną jednak również z wyjątkowych tekstów, pisanych przez Elę Melo – narracyjnych w formie, zawierających mnóstwo emocji i życiowych doświadczeń. Zarówno Melo jak i basista Charlie Holt należą do społeczności LGBTQ+, czemu dają wyraz w swej twórczości. Pochodzący z wydanej w 2018, trzeciej płyty grupy ,,How To: Friend, Love, Firefall” singiel “Hide” był dla Melo okazją do coming outu, towarzyszył mu też niezwykle znaczący klip – video jest paradokumentem przedstawiającym życie w trasie nowoorleańskich drag queens.

Z przyjemnością informujemy zatem, że 22 marca 2023 roku w warszawskiej Progresji wystąpi zespół Rainbow Kitten Surprise. Ostatnie bilety w cenie 99 zł dostępne są w sprzedaży na fource.pl, GoOut.pl, Eventim.pl, eBilet.pl, Going.pl, Ticketmaster.pl oraz w Empikach.

Po występach na Bonnaroo, Lollapalooza i Osheaga, RKS sprzedali dziesiątki tysięcy biletów na swoją własną trasę koncertową “Friend, Love Freefall Tour”, której zwieńczeniem był wypełniony po brzegi wieczór w Red Rocks Amphitheatre i trzy koncerty pod rząd w Athens, GA – co zostało uwiecznione na ich pierwszym oficjalnym live albumie “Live From Athens Georgia”, wydanym w 2021 roku. Grupa podbiła również serca tiktokerów – single “It’s Called: Freefall” i “Cocaine Jesus” stały się viralami zdobyły ponad 11 milionów razy w ciągu jednego tygodnia. Po kilkunastomiesięcznej przerwie grupa powróciła w kwietniu tego roku z nowym singlem, “Work Out”. Nagranie zapowiada ich nadchodzący czwarty album.

W roli supportu Rainbow Kitten Surprise zagra pochodzący z Glasgow kwintet MOY. Wnoszą oni powiew świeżości do takich stylistyk jak psychodelia, alternatywny rock, indie, grunge oraz power pop. W rodzimym kraju zdobywają już znaczące uznanie krytyków, pojawiając się na licznych playlistach, rekomendacjach i podsumowaniach.

Michelle Gurevich – ostatnie bilety na koncert w Warszawie!

Królowa muzycznej melancholii, błyskotliwej puenty i jak sama je określa “szczypiących duszę” piosenek powraca do Polski!

Kochana przez naszą publiczność Michelle Gurevich zagra w marcu w Polsce. Dostępne są ostatnie bilety na koncert 19 marca 2023 roku w Warszawie (Proxima), pozostałe 3 wydarzenia (Gdańsk, Poznań i Katowice) są już wyprzedane.

Michelle Gurevich jest urodzoną w Kanadzie, córką wybitnej baleriny i cenionego inżyniera. Artystyczno-intelektualne wychowanie artystki w jasny sposób przekłada się na jej niejednoznaczną i wyjątkową twórczość. Gurevich stylistycznie porównywana jest do dokonań Leonarda Cohena, Nico oraz legend rosyjskiej sceny z Ałłą Pugaczową na czele. Recenzenci prześcigają się z wyszukiwaniem muzycznych etykiet, nazywając muzykę Michelle “slowcore rockiem” czy “lo-fi popem”. Niezależnie od nazewnictwa, muzyka Gurevich po prostu hipnotyzuje i dociera do najgłębszych zakamarków ludzkiej wrażliwości.

Biorąc pod uwagę klimatyczność utworów, zupełnie nie dziwi fakt, że po twórczość Michelle często sięgają reżyserzy filmowi i producenci reklam telewizyjnych. Jej piosenka “Lovers Are Strangers” była tematem wiodącym filmu “Kolka Cool”, “Russian Ballerina” reklamowała popularne telefony komórkowe, a utwory “Party Girl” i “I’ll Be Your Woman” zainspirowały francuską produkcję “Party Girl”.

Supportem podczas polskich koncertów będzie Twin Sons – pod tym aliasem występuje szkocki multiinstrumentalista Robin Thomsona, który od dekady tworzy w Berlinie posępny lo-fi pop. Jego najnowsza EP “Can You Feel It?” stanowi kontynuację jego melancholijnej eksploracji wątków intymności i niepowodzeń. Od 2010 gra także w live bandzie Michelle Gurevich.

Ostatnie bilety na warszawski koncert Michelle Gurevich 19 marca w Proximie dostępne są na fource.pl, GoOut.pl, eBilet.pl, Eventim.pl, Going.pl, Ticketmaster.pl oraz stacjonarnie w Empikach.

Majka Jeżowska – sojuszniczką osób LGBT

„Rodzice nie są przygotowani na dziecko LGBT+? To niech się, kurczę, przygotują! Są rodzicami, ich obowiązkiem jest zrozumieć swoje dziecko i kochać je, niezależnie od tego, kim jest!” – napomina MAJKA JEŻOWSKA. Rozmowa Mateusza Witczaka

fot. Kasia Paskuda

Andrzej Piaseczny długo nie potrafił o swojej miłości mówić, a co dopiero śpiewać. Wasza współpraca przy singlu Miłość go ośmieliła?

Andrzej obchodził jubileusz – 50. urodziny, chwila, w której podsumowujemy życie, ale i patrzymy w przyszłość. On już nie musi udawać kogoś, kim nie jest. Owszem, długo dojrzewał do coming outu, ale każdy ma swoje tempo, a to był dobry moment.

środowisku podniosły się głosy, że spóźniony.

Nikomu nic do tego! Sama wiele lat słyszałam pytania: „Kiedy coś nagrasz dla dorosłych?”, „Czy nie jest ci ciężko śpiewać tylko dla dzieci?”. A ja, żeby iść w nową stronę, potrzebowałam dużej zmiany w życiu.

Kiedy Andrzej napisał tekst do tej piosenki, wysłał mi wiadomość: „Majka, będziesz ze mnie dumna, jedna zwrotka jest gejowska, a druga lesbijska”… Ale sama piosenka nie jest kontrowersyjna. Andrzej śpiewa w niej po prostu o miłości, o prawie do niej, o możliwości wyboru, kogo kochamy. Miłość dla każdego człowieka jest jak powietrze, nie powinno się jej bać i kryć przed światem.

Mimo to wiele stacji zdecydowało się nie grać waszego singla.

[restrict]Byłam trochę rozczarowana, że „Miłość” nie stała się radiowym hitem. Ma przecież niebanalną melodię, która wpada w ucho, dobry tekst, jest zgrabnie zaśpiewana; wielu fanów Andrzeja twierdzi, że to jeden z jego najlepszych utworów w ostatnich latach… Ale co zrobić, takie życie. Moich piosenek też nie słychać w głównych radiostacjach, a przecież istnieję, tworzę i gram mnóstwo koncertów. Na szczęście dzisiaj to nie radio decyduje o tym, czy piosenka staje się przebojem. Słuchacze Andrzeja pokochali .ten utwór, wyjątkowy teledysk do „Miłości” również zdobył uznanie.

Czy jednak Piaseczny jak wcześniej Maria Peszek i Natalia Przybysz nie zamknął sobie drogi na festiwale TVP?

A kto tam w ogóle jeszcze chce występować oprócz wykonawców nurtu disco polo?

Maryla Rodowicz.

Wolny człowiek nie tęskni za takimi imprezami, bo nie chce mieć zakneblowanych ust. Artysta spokojnie da sobie zresztą radę bez nich, jest wiele innych scen, festiwali „bez spinki”, np. Kazimiernikejszyn. Poza tym Andrzej po premierze płyty „50/50” zaliczył fantastyczny sezon koncertowo-medialny i nie może narzekać.

Mimo to w szafach wciąż siedzi sporo artystów z muzycznego świecznika, również tych otwarcie flirtujących z queerową estetyką.

Ich muzyka, ubiór i sposób bycia mogą być pewnego rodzaju deklaracją… Ale z Andrzejem było inaczej. To klasycznie przystojny facet w garniturze, w którym kocha się pół Polski. I ta miłość nie znikła, fanom i fankom zupełnie jego orientacja nie przeszkadza; widzą w nim przede wszystkim artystę.

Dziś Majka Jeżowska otwarcie zabiera głos na temat mniejszości Ale twój aktywizm zaczął się chyba na PolandRocku, na którym wystąpiłaś w tęczowej spódnicy i wsparłaś ze sceny osoby LGBT+?

Nie, ja się nijak nie zmieniłam, po prostu nikt mnie o moje poglądy wcześniej nie pytał. Śpiewałam głównie dla dzieci, więc niektórzy nie traktowali moich poglądów z powagą, nie widzieli we mnie kompetentnej artystki i kobiety. Tymczasem w moich piosenkach zawsze promowałam tolerancję.

W latach 90. mieszkałam w Stanach, dokąd wyjechałam jako dwudziestoparoletnia dziewczyna. Chłonęłam tamten świat, a wraz ze mną chłonął go mój syn, który chodził do szkoły z kolorowymi kolegami. Wpadłam więc na pomysł, żeby napisać o tym piosenkę. Zamówiłam tekst „Kolorowych dzieci” u Jurka Bielunasa. Gdy przyjeżdżałam do Polski na trasę koncertową (w tamtych latach grałam około dwustu koncertów rocznie!), kupowałam w sklepie, obok mojego domu w Chicago, kolorowe farbki do twarzy, których u nas wtedy nie było. Wybierałam z publiczności parę dzieciaków, którym na zapleczu malowano twarze na czerwono, żółto i brązowo, a potem tłumaczyłam ze sceny, że różnorodność jest piękna, że wszyscy mieszkamy na tej samej planecie i powinniśmy się nawzajem szanować.

Do dziś pamiętam występ w domu kultury w Rawie Mazowieckiej, gdzie wśród białej publiczności siedział jeden czarnoskóry chłopiec. Po występie przyszedł do mojej garderoby z bukietem kwiatów i karteczką: „Dziękuję ci za »Kolorowe dzieci«, dzięki nim nie cierpię z powodu mojego koloru skóry”. Poczułam wielkie wzruszenie… i dostałam potwierdzenie, jak ważne jest, żeby nawet – a może zwłaszcza – w piosenkach dla dzieci uczyć akceptacji.

Osoby LGBT też wspieram nie od wczoraj. Mam w waszym środowisku masę przyjaciół, jakiś czas temu zostałam ambasadorką Tęczowego Piątku.

Trochę ci się dostało. Pokorny wobec władzy serwis wPolityce.pl grzmiał: Koniec świata: Majka Jeżowska ambasadorem tęczowych piątków w szkołach!.

A do mojego menadżera zaczęły dzwonić siostry z katolickich szkół i przedszkoli, odwołując bilety na koncerty, bo podobno jestem zwichrowana i „promuję LGBT”… Natomiast jadąc do Kostrzyna nad Odrą, wiedziałam, że Jurek Owsiak zbudował tam piękną krainę – wyspę dla wszystkich odmieńców, miasteczko pełne miłości i tolerancji, w którym możemy się wszyscy zjednoczyć.

Zjednoczyliśmy się pod Małą Sceną. Mimo deszczu i grającego nieopodal Decapitated na twój występ przyszło sto, a może nawet 150 tysięcy ludzi!

Sporo z nich ostatni raz było na moim koncercie w przedszkolu… Przyszli z ciekawości, z sentymentu albo dla beki… I nagle usłyszeli piosenki swojego dzieciństwa, które odczytali na nowo, już w dojrzały sposób. Koncert był wielkim muzycznym zaskoczeniem, wręcz szokiem, media zaczęły o nim pisać, cytowały, co mówiłam ze sceny… A ja zawsze taka byłam. Przez całą karierę starałam się pisać nie tyle piosenki dla dzieci, ile międzypokoleniowe instrukcje, jak fajnie żyć. Zawsze też byłam otwarta na potrzeby słabszych i nigdy nie było we mnie zgody na krzywdę. Jeśli w Polsce umierają dziewczyny w ciąży, z martwym płodem i w imię „zasad” i „przepisów” osierocają inne dzieci, to wychodzę na ulicę z parasolką i błyskawicą na czole. Ale to nie „aktywizm” czy żadne „bohaterstwo”, a naturalna reakcja na niesprawiedliwość.

W Kostrzynie stwierdziłaś, że twoje piosenki już w przedszkolu uczą tolerancji. Ale czy dzieciaki rodzą się nietolerancyjne?

Właśnie nie! Przeciwnie: nie ma w nich zgody na nietolerancję! Co zrobiła młodzież ze szkół na Podkarpaciu czy w Małopolsce, gdzie dyrekcja zakazała Tęczowego Piątku? Sama go sobie urządziła!

Dzieciaki są dzisiaj znacznie bardziej tolerancyjne, niż my byliśmy w czasach młodości. Duża w tym zasługa Internetu oraz twórców filmów fabularnych i seriali, którzy pokazują, że osoby LGBT+ istnieją i są ważną częścią naszego społeczeństwa czy naszych rodzin. Ukrywanie ich pod dywanem jest chore. Zwłaszcza przez rodziców, bo to oni powinni okazywać dzieciakom największe wsparcie. Przecież młody człowiek często nie wie, kim jest, dopiero rodzi się u niego świadomość siebie, szuka odpowiedzi. Potrzebuje wsparcia, zwłaszcza od najbliższych. Jeśli go nie znajdzie, jeśli czuje się nieszczęśliwy w domu, miejscu najbliższym jego sercu, ucieknie lub targnie się na własne życie.

Ale jeśli rodzice nie mają przygotowania

To niech się, kurczę, przygotują! Są rodzicami, ich obowiązkiem jest zrozumieć swoje dziecko i kochać je, niezależnie od tego, kim jest! Mam wielu znajomych z mojego pokolenia, którzy nie rozmawiają o swojej orientacji z rodziną, po prostu omijają temat… Ale nie tak to powinno wyglądać. Bo po co w ogóle decydujemy się na dzieci? Żeby się nimi chwalić? Żeby spełniały nasze oczekiwania? Nie! Po to, by je kochać! Nie rozumiem, jak można odtrącić własnego syna, bo planowaliśmy dla niego ślub z kobietą.

Może w takich sytuacjach powinno wkroczyć państwo? Na niedawnym Campusie Polska postulowałaś, by jeździć po przedszkolach czy żłobkach i uczyć tam o inności.

Już na tym etapie powinno się oswajać z różnorodnością. I uczyć, by się jej nie bać, bo jak czegoś nie rozumiemy, zawsze najpierw pojawia się strach. W szkołach dramatycznie brakuje edukacji społecznej, podczas której nauczyciele uczyliby, jak być dobrym obywatelem i dobrym człowiekiem.

Nie wystarczy religia?

Ostatnio przypięto mi łatkę przeciwniczki tradycji, w mediach czytam, że gardzę wartościami religijnymi… A to jest absolutna nieprawda. Wychowano mnie w duchu katolickim, mój wujek był księdzem, a tata – bardzo pobożnym człowiekiem. To on nauczył mnie zaangażowania społecznego. Pomaganie słabszym, wspieranie odtrąconych i okazywanie miłosierdzia wpoiły mi z kolei właśnie lekcje religii…

na których mówiłaś w rozmowie z Gazetą Wyborczą” – deprawuje się dzieci.

I seksualność, i religia to sfery intymne. Bardzo podobał mi się model, który funkcjonował w moim dzieciństwie: szłam do szkoły podstawowej, a potem na plebanię, gdzie odbywały się lekcje religii. Ktoś nie chciał – to nie szedł. Przecież nie wszyscy są katolikami, więc co takie dziecko ma zrobić? Być na siłę indoktrynowane? Wiara bardzo pomaga w czynieniu dobra, ale jestem przeciwna ślepemu podążaniu za tym, co księża mówią z ambony. Przecież to tylko ludzie ze swoimi słabościami i grzechami, tak jak wszyscy. Jestem też przeciwna wykorzystywaniu religii i pobożności ludzi do manipulowania nimi do celów politycznych.

A jak, gdy ty chodziłaś do szkoły, rozmawiało się o orientacji psychoseksualnej i tożsamości płciowej?

Nie rozmawiało się. Uczyłam się o inności, gdy wyjechałam w świat; przeprowadzka do Stanów uświadomiła mi także, że trzeba golić włosy na łydkach. (śmiech) Tego też nikt mi wcześniej nie powiedział. Jeśli całe życie tkwimy w jednym miejscu, w jednej relacji i jednym światopoglądzie, to skazujemy się na brak perspektyw, rozwoju osobistego, brak zrozumienia drugiego człowieka. Na niewiedzę.

Nie lubię schematów, bo one nie pozwalają się rozwijać ani w sztuce, ani w szkole. Jeśli wszystkich oceniasz według jednej miary, możesz nie rozpoznać geniusza. Dlatego tak ważne jest indywidualne podejście do człowieka. Żal mi tych, którzy sami pozbawiają się szerszego pojmowania świata.

Politykami, którzy weaponizują ostatnio homo- i transfobię, kieruje niewiedza czy cynizm?

Cynizm. I hipokryzja. Myślę, że w ich otoczeniu jest bardzo dużo osób LGBT+ i że oni o tym dobrze wiedzą, a mimo to wykorzystują nienawiść jako działo w politycznej wojnie. Nie interesuje mnie polityka, brzydzę się nią, co nie znaczy, że nie wiem, co się w kraju dzieje. Nie chcę jednak faszerować się dołującymi newsami, katastroficzną wizją świata, hejtem… Wolę pograć w kulki (gry mobilne, które Jeżowska odkryła podczas pandemii – przyp. red.).

Problem w tym, że te działa uderzają również w najmłodszych.

Całkiem niedawno grałam koncert charytatywny dla chorego chłopca w pewnej małopolskiej szkole. Po występie rozmawiałam z dyrektorem, który – ni z tego, ni z owego – zaczął mi mówić o „chorobie”, jaką jest LGBT. Odpowiedziałam mu: „panie dyrektorze, ja mam dużo przyjaciół w tym środowisku i to nie jest żadna choroba, oni się tacy urodzili!”.

Wielu rodzicom wydaje się, że tęczowa flaga zmieni ich syna czy córkę w homo. Że homoseksualnością można się „zarazić” jak jakimś wirusem! Jest to straszne. I bardzo przykre.

Ale  chyba kontrskuteczne. Sama przecież mówiłaś, że młodzież nie boi się inności, a mnóstwo dzieciaków hetero to nasi sojusznicy i sojuszniczki.

Młodzież jest odważna i – gdy trzeba – potrafi zawalczyć o prawa swoich koleżanek i kolegów. Rozumie, że wszyscy tworzą społeczność szkolną, dostrzega w Innym człowieka, któremu należy się szacunek… Co innego dorośli. Bywa, że w małych miejscowościach ludzie widzą spreparowane filmiki, słyszą hejt z telewizji, a później się boją, że wpadnie im do miasteczka zaraza, spali biznesy, porwie synów i zgwałci córki.

No i ostatecznie zniszczy instytucję rodziny!

Jednym z moich idoli – obserwuję go na Insta – jest Shane McAnally, genialny producent muzyczny i juror w programie rozrywkowym „Songland”. Początkowo zupełnie nie wiedziałam, kim jest… I nagle patrzę, a on ma męża i dwójkę dzieci: córkę i syna! Teraz spędzali wakacje w Europie, wrzucali fajnie zmontowane filmiki z Rzymu i Amsterdamu, na których dzieciaki bawią się, poznają świat, spędzają czas z rówieśnikami… I, kurczę, życzyłabym większości rodzin takiej relacji z dziećmi, takiej dumy z nich i takiej miłości. Instytucję rodziny mogą zniszczyć alkoholizm rodziców i przemoc domowa, nie homoseksualność.

Skoro dorosła Majka Jeżowska chwycił ostatnio grałaś nawet na Lech Polish Hip-Hop Festivalu, wykonując duet z PRO8L3M-em to kiedy spodziewać się nowego materiału?

Jestem zaszczycona, że PRO8L3M nagrał ze mną „Piekło jest w nas”, czyli mój ejtisowy „Spisek owadów” ze zremasterowanej ostatnio płyty „Wibracje”.

Nowy materiał spływa powoli na mój kanał na YouTubie. Wrzucam tam co chwilę vlogi (zostałam jutuberką!). Koniecznie zobaczcie mój teledysk do pierwszego singla „Nie wciągaj mnie”. W swoją szarość, złość i w swoje manipulacje. To manifest kobiecości, ale i humanizmu. Występują tam wspaniałe, różnorodne kobiety, choćby Sylwia Chutnik czy Ola Petrus. Przez cały sezon koncertowy testowałam inną nową piosenkę, „Skazana”, którą do streamingu wpuszczę jesienią. Dedykuję ją osobom, które – jak ja – niedawno się z kimś rozstały. Kolejny utwór, „Bawimy się w życie”, napisał Jacek Cygan. Cytuje w nim masę moich starszych piosenek, ale to przede wszystkim pochwała życia. Nawet widząc to, co dzieje się wokół nas, wojnę, inflację, rosnącą nienawiść – kochajmy życie, nie zapominajmy o radości.

Dostałam nowe muzyczne życie i nowego odbiorcę. Wcześniej pisałam z myślą o najmłodszych, którym chciałam wytłumaczyć świat. Dziś mogę tworzyć piosenki, które pomogą dorosłym odnaleźć swoje światełko w tunelu. Dobrze wiem, że to niełatwe, bo sama taki tunel długo drążyłam… ale naprawdę da się z niego wyjść.  [/restrict]

Shandy & Eva – duet na scenie i w życiu

Z SHANDY & EVĄ, parą na scenie muzycznej i w życiu, o homofobii, rasizmie i reakcjach fanów „Ojca Mateusza”, w której główną rolę gra ojciec Ewy Artur Żmijewski, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Zuzanna Szamocka

Duet Shandy & Eva tworzą wokalistka i gitarzystka Ewa Żmijewska (najstarsza córka aktora Artura Żmijewskiego) oraz wokalistka i perkusistka Shandrelica Casper, pochodząca z wyspy Curaçao na Karaibach. Na koncie mają album „Give It a Try” i single, m.in. piosenkę „Tacy sami”, w której sprzeciwiają się nienawiści i dyskryminacji we współczesnym świecie. Ich muzyka oscyluje wokół akustycznego popu, country i jazzu.

Pochodzicie z dwóch rożnych części świata: z Polski i z Karaibów, a do Polski wróciłyście na początku pandemii już jako para. Jak się poznałyście?

Ewa Żmijewska: Rozpoczęłyśmy studia muzyczne w tym samym miejscu i czasie – w koledżu muzycznym w Los Angeles w 2014 r. Miałyśmy bardzo małą grupę wokalną na tym samym roku – same dziewczyny – więc szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Po paru miesiącach zaczęłyśmy tworzyć muzykę i stwierdziłyśmy, że to jest to – że fajnie jest razem śpiewać i że nasze dwa głosy, mimo że są bardzo różne, to brzmią jak jeden głos. Najpierw pojawiła się przyjaźń, potem współpraca zawodowa, a już od 7 lat trwa uczucie.

Shandrelica Casper: Przeprowadziłam się na studia muzyczne do Los Angeles z Curaçao, chociaż początkowo zamierzałam aplikować do Bostonu. Cieszę się, że tak wyszło, bo dzięki temu poznałam Ewę. Zresztą jako osoba pochodząca z gorącego klimatu pewnie i tak nie przetrwałabym zimy w Bostonie. (śmiech)

Jak jako kobiety nieheteronormatywne odebrałyście Los Angeles?

EŻ: To jedno z największych skupisk osób LGBT+ na świecie. Ale też nie jest do końca takie, jak je sobie wyobrażamy. Po obejrzeniu „Th e L Word” spodziewamy się tam zastać te same kawiarnie, tylko przyjaznych ludzi i idyllę. A tak nie jest. Zaskoczyła mnie choćby nietolerancja na tle rasowym. Miałam utopijną wizję Los Angeles jako miejsca, gdzie każdy, bez względu na kolor skóry, może być sobą. Nie jest tak zawsze i nie wszędzie. Oczywiście nie sposób porównywać Los Angeles i polskich miast, ale mimo wszystko – nie jest tam idealnie. My miałyśmy szczęście żyć w bańce. Kiedy zaczęłam się spotykać z Shandy, wszyscy w szkole wiedzieli. Jestem osobą biseksualną, która długo była w związku z chłopakiem. Z dziewczynami zaczęłam się spotykać przed wyjazdem do Los Angeles. SC: Wszyscy wiedzieli, że do siebie pasujemy pod każdym względem, jeszcze zanim same sobie to uświadomiłyśmy. Ludzie powtarzali: „Powinnyście być parą!”, a ja odpowiadałam: „Co? Ja bym z nią nie wytrzymała!”. (śmiech) Powiedzmy, że identyfi kuję się jako osoba queerowa skłaniająca się ku kobietom, chociaż nie wierzę w etykietowanie seksualności, która, jak wiemy, jest płynna.

Wspomniałyście o zetknięciu z amerykańskim rasizmem.

[restrict]SC: W USA rasizm to ogromny problem. Pamiętam, jak kiedyś obejrzałam fi lmik nagrany przez przechodnia przedstawiający czarną kobietę przy wyjściu ze sklepu, na którą nagle – zupełnie bez powodu – obca biała kobieta zaczęła wrzeszczeć: „Wracaj do siebie!” i słowo na „n”. To był sklep w mojej ówczesnej okolicy, do którego chodziłam na zakupy. Pomyślałam wtedy: „O Boże. To mogłam być ja”. Nie chciałabym tego dla swoich dzieci. To było straszne.

A jak jest w Polsce?

SC: W Polsce ludzie przede wszystkim się na mnie gapią. Moje włosy, afro, zwracają powszechną uwagę. (śmiech) Jeśli chodzi o objawy niechęci, to mam wrażenie, że stoi za nimi bariera językowa. Nauczyłam się wchodzić do sklepu i od razu szybko mówić „dzień dobry”, żeby obsługa przede mną nie uciekała. (śmiech) Ale choć się tego nie spodziewałam, to w Polsce czuję się bezpieczniej niż w Stanach Zjednoczonych.

Shandy, jak wygląda sytuacja osob LGBT+ na Curacao?

SC: Curaçao jest terytorium zależnym od Holandii, więc przysługują mi holenderskie obywatelstwo i holenderski paszport. Mamy Pride, ale do tej pory nie ma równości małżeńskiej. Na wyspie jest dużo wpływów holenderskich i mieszkańców Holandii, w tym osób queerowych – pracują tam, mieszkają, chodzą do międzynarodowych szkół. A Holandia jest pod większością względów jednym z najbardziej otwartych krajów na świecie. Z drugiej strony mamy lokalną społeczność, która ma duży problem z osobami LGBTQI+, podobnie jak w Polsce. Chociaż powoli się to zmienia. Działa tam mała queerowa społeczność, która walczy o legalizację związków jednopłciowych. Jednocześnie np. na siostrzanej wyspie Curaçao, Bonaire, małżeństwa jednopłciowe i adopcja dzieci przez takie pary są legalne (od 2012 r. – przyp. red.) dzięki temu, że Bonaire ma inny status międzynarodowy – jest tzw. zamorską gminą Holandii.

Czy w przestrzeni publicznej na Curacao można się spotkać z homofobią?

SC: To zależy. Para białych chłopaków turystów raczej nie wpadnie w kłopoty – ale już dwóch niebiałych mieszkańców wyspy trzymających się za ręce może spotkać coś nieprzyjemnego ze strony innych miejscowych. Podobnie jak w Polsce, na Curaçao działa wiele miejsc gay friendly. Sama pracowałam w hotelu z taką polityką. Bez względu na osobiste poglądy należało tam traktować każdego, kto przestępował próg hotelu, z jednakowym szacunkiem.

EŻ: Byłam zachwycona Curaçao, kiedy w wakacje pojechałam tam w odwiedziny do rodziny Shandy. Czuję się tam swobodnie, może dlatego, że jestem białą Europejką i wiele osób bierze mnie za Holenderkę. (śmiech) Nie spotkały nas żadne kłopoty, mimo że trzymałyśmy się za ręce i byłyśmy razem na plaży. Aczkolwiek były to w większości miejsca turystyczne.

SC: Turystyka jest dla wyspy głównym źródłem dochodów, więc nawet jeśli miejscowym coś się nie spodoba w zachowaniu turystów, uczą się odwracać wzrok.

Shandy, twoja rodzina mieszka w Curacao. Pojechałyście tam jako para?

SC: Pewna część rodziny, przy której czuję się bezpiecznie, wie o nas i jest bardzo wspierająca. Jednak myślę, że nie wszyscy w rodzinie by mnie zaakceptowali, i tych po prostu pominęłam przy coming oucie. Jako dla osoby bardziej dbającej o swój emocjonalny dobrostan ważne było dla mnie zapewnienie sobie jakiegoś bezpiecznego miejsca przed taką rozmową – ponieważ wiedziałam, że ewentualne ograniczenie kontaktów z rodziną w przypadku ich negatywnej reakcji sprawi, że wyląduję na bruku. Czekałam na możliwość wyjazdu z Curaçao kilka lat, aż zdecydowałam się na wyjazd do Los Angeles na studia muzyczne. Przed wyjazdem odbyłam szczerą rozmowę z moją mamą, która na szczęście przyjęła wszystko z wielkim zrozumieniem. Później, kiedy już miałam mieszkanie i wsparcie przyjaciół w Stanach, będąc tutaj przejazdem, outowałam się przed częścią bliskich, którym mogłam zaufać. Z ojcem o tym nie rozmawiałam. Po prostu się domyślił, po tym jak przez 7 lat mieszkałam za granicą z jedną osobą – Ewą – która każdorazowo przyjeżdżała ze mną na wakacje. (śmiech)

EŻ: Zorientowałam się, że tata Shandy o nas wie, kiedy pewnego razu zatrzymałyśmy się u niego po drodze na lotnisko i powiedział mi na pożegnanie: „Miej do niej cierpliwość”. (śmiech)

Ewo, jak wyglądał twój coming out?

EŻ: To było tuż przed moim wyjazdem do Los Angeles. Mówiąc w skrócie: rodzice wszystkiego się domyślali. Spotykałam się wtedy z dziewczyną i moja mama kiedyś wprost zapytała, czy jestem w niej zakochana, a ja odpowiedziałam, że tak. Nie byłam pewna, co się stanie, ale uznałam, że i tak wyjeżdżam i nie ma co się kryć. Mam ogromne szczęście i jestem wdzięczna swojej rodzinie, bo w przeciwieństwie do mnie, którą wymęczyły rozterki związane z coming outem, oni przyjęli go ze spokojem. Tata dowiedział się od mamy i obydwoje zapewnili mnie, że mnie kochają i nic tego nie może zmienić.

SC: Potem wyjechałaś do Los Angeles, poznałaś mnie i wszystko się rozkręciło. (śmiech)

EŻ: W trakcie studiów wróciłyśmy do Polski na wakacje i przedstawiłam Shandy rodzinie, w tym dziadkom, którzy byli bardzo wspierający.

Ewo, czy kwestia twojej nieheteronormatywności i coming outu wpłynęła na ciebie i tatę Artura Żmijewskiego, który jest osobą publiczną?

EŻ: Z pewnością wpłynęła na mnie wcześniej. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że mój coming out odbije się na jego karierze. Bardziej bałam się reakcji społeczeństwa niż rodziców. Ale porozmawiałam o tych obawach z tatą i zapewnił mnie, że nie mam się o co martwić, bo on kocha swoje dzieci bezwarunkowo. Wiem, że mam jego pełne wsparcie. Negatywne komentarze niestety się pojawiły, online. „Ciekawe, czy ojciec Mateusz jest dumny ze swojej córki żyjącej z kobietą?”. Powiedziałam ojcu o tych reakcjach, a on widząc, jak bardzo mnie ranią, powiedział: „Nie czytaj tego. Zawsze będą ludzie, którzy będą cię kochali, i tacy, którzy będą nienawidzili”. SC: Ja należę do tych pierwszych. Kariera aktorska taty Ewy jest imponująca i cieszę się, że mogę go mieć w swoim życiu.

Zarówno rasa, płeć, jak i relacje między kobietami są w naszej kulturze silnie uprzedmiotawiane. Spotkałyście się z tym?

EŻ: Nikt nie miał odwagi powiedzieć nam niczego w twarz, ale…

SC: …jeśli spojrzy się na komentarze w Internecie…

EŻ: …widać, jak łatwo jest nienawidzić. Zdarzają się też dziwne sytuacje, np. dziwne zainteresowanie, jakie spotyka Shandy ze strony mężczyzn. Podczas koncertów gapią się na nią, zdarzało nam się słyszeć niewłaściwe komentarze. Shandy, mogę podać ten przykład? Shandy, która jest perkusistką, usłyszała kiedyś: „Och, wyglądasz tak pięknie z rozłożonymi nogami”.

SC: Przypadkowi obcy mężczyźni całowali moje włosy, próbowali wywołać jakieś pocałunki – pod pozorem chęci zrobienia sobie z nami zdjęcia.

EŻ: Po koncertach wychodzimy do fanów i sprzedajemy płyty i wiadomo: wchodzimy w tłum ludzi. Czasami nie mamy nawet szansy zareagować na pewne komentarze. Niestety zazwyczaj pochodzą one od białych mężczyzn i dotyczą Shandy, której piękna uroda jest dla nich „egzotyczna”.

SC: Przy tej okazji sprostuję błędy, które powtarzają się w artykułach na nasz temat: nie pochodzę z Kuby, nie pochodzę z Kolumbii, nie jestem Latynoską, nie pochodzę z Meksyku, nie pochodzę z Afryki… Mój tata jest czarny, a moja mama biała, dumnie reprezentuję te dwie pomieszane rasy i jestem Afrokaraibką z wyspy Curaçao. (śmiech)

EŻ: Widziałyśmy nagłówki: „Ewa Żmijewska pokazała latynoską dziewczynę”. (śmiech) Z kolei niektóre komentarze po prostu są przykre, np. wymiotujące emotikony pod naszymi teledyskami.

Czy od początku kariery muzycznej zamierzałyście otwarcie mówić o swojej relacji?

SC: Na początku ani nie potwierdzałyśmy, ani nie zaprzeczałyśmy, że jesteśmy razem. Byłyśmy w szarej strefi e. Chciałyśmy skupić się na muzyce i oddzielić ją od życia prywatnego. EŻ: Kiedy zaczęłyśmy karierę w USA jako duet, nie zastanawiałyśmy się nad tym – zakładałyśmy, że każdy to wie. Tak samo było w Polsce. Ludzie lubią etykiety. A my chciałyśmy być przede wszystkim muzyczkami.

Co się zmieniło?

EŻ: Tak jak wspomniałam, w Los Angeles żyłyśmy w dość bezpiecznej bańce. Po powrocie do Polski na początku pandemii dotarło do nas, że nasilająca się nietolerancja wobec różnych wykluczonych grup wymaga komentarza.

W 2020 r. w USA rozgorzała dyskusja o rasizmie po śmierci Georgea Floyda, a w Polsce wybuchła homofobiczna nagonka w ramach kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy.

EŻ: Pod ich wpływem nagrałyśmy piosenkę „Tacy sami”, która była przełomem. Nie dotyczy ona wyłącznie praw osób LGBT+, ale też wszelkich przejawów nietolerancji. Uznałyśmy, że skoro mamy możliwość wyrażenia sprzeciwu poprzez swoją muzykę, to powinnyśmy zabrać głos. SC: Wcześniej bałyśmy się zaangażowania ideowego, ale ówczesna sytuacja wzbudziła nasz sprzeciw. Na tym etapie kariery już miałyśmy ku temu możliwości.

Zaangażowanie ideowe raczej nie szkodzi karierom mężczyzn artystow. Weźmy np. Eltona Johna, ktory kiedyś miał pod gorkę, ale teraz i już od lat otwarcie mowi o swojej orientacji. Kobiety mają trudniej?

SC: Jestem osobą dość skrytą i rzadko eksponuję swoją wrażliwą stronę, tym bardziej że jestem perkusistką i muszę uchodzić za pewną siebie, bo inaczej nie będę traktowana poważnie. Seksizm w branży muzycznej to kolejny problem, być może dla mnie nawet większy niż rasizm czy reakcje na nasz związek. Mężczyźni, technicy dźwięku lub pomocnicy, widząc mnie wchodzącą na scenę ze swoim sprzętem, często wpadają w popłoch albo podbiegają przerażeni i pytają, czy mogą mi pomóc. Uspokajają się, dopiero gdy zagram kilka taktów. (śmiech)

Perkusja jest postrzegana jako męski instrument, tak jak kiedyś np. wiolonczela. Kojarzy się z władzą, która nie jest postrzegana jako kobieca.

SC: Ile to razy nie słyszałam: „Może się trochę uśmiechniesz?”. Myślę wtedy: „Przepraszam, ale mój mózg dosłownie próbuje osiągnąć stan maksymalnej koordynacji, a do tego jeszcze muszę występować i śpiewać – i to nie chórki, ale główny wokal. Więc nie, nie mam czasu na uśmiech. Dziękuję za komentarz i do zobaczenia w innym życiu”. (śmiech

 Tworzycie muzykę z pogranicza country i popu. Jakimi queerowymi artystkami się inspirujecie?

EŻ: Przede wszystkim Brandi Carlile (wyoutowaną lesbijką – przyp. red.), która dużo mówi o wzmacnianiu roli kobiet w ogóle, a w muzyce country w szczególności.

SC: Moją najświeższą inspiracją jest Ariana DeBose (piosenkarka i pierwsza otwarcie queerowa niebiała aktorka, która zdobyła Oscara – przyp. red.), która grała w „West Side Story”, filmie „The Prom” i występowała na Broadwayu. W dosłownym sensie reprezentuje wszystko, z czym się utożsamiam: jest queerową niebiałą kobietą.

Większość waszych piosenek dotyczy trudności z nazwaniem uczuć i samoakceptacji. Mam na myśli przede wszystkim płytę Give It a Try. Dobrze wyczuwam w nich lesbijski vibe?

EŻ: „Give It a Try”, nasza pierwsza płyta, była zbiorem piosenek, z których część napisałyśmy, jeszcze zanim się poznałyśmy. Nie są skierowane do konkretnej osoby – nie pisałyśmy ich dla siebie, a przynajmniej nie wszystkie. Płyta jest nagrana po angielsku, co pozwoliło nam pozostać na uniwersalnym poziomie, neutralnym płciowo, co bardzo mnie cieszy. Mam nadzieję, że ktokolwiek nas będzie słuchał, weźmie z naszych historii dla siebie coś, co go wzmocni.

SC: Ten vibe może wynikać stąd, że pisząc niektóre z tych piosenek, same przechodziłyśmy przez trudne doświadczenia. Na przykład piosenkę „I Don’t Know Why” napisałam w Curaçao, gdzie spotykałam się z dużą niechęcią ze względu na swoją orientację, a do tego byłam zaangażowaną katoliczką i śpiewałam w chórze. Łatwo sobie wyobrazić, co czułam, kiedy zdałam sobie sprawę, że jestem queer. Napisałam więc tekst piosenki: „Nie wiem, dlaczego uciekam od tego, co jest słuszne”. To był jeden z punktów zwrotnych w moim życiu. Ale nie piszemy tylko dla społeczności LGBT+. Naszym celem zarówno jako muzyczek, jak i pary jest dotrzeć do każdego: usiąść wspólnie przy jednym stole i porozmawiać o tym, co ludzkie.

Przecież to utopia.

EŻ: A jednak czasem się udaje. Przykładem są Stany, gdzie grałyśmy koncerty również dla tamtejszej Polonii. W niektórych miejscach dla bardzo konserwatywnych społeczności. Nasi słuchacze nie wiedzieli, że jesteśmy parą, ale nasza muzyka im się podobała. Kiedy odkrywali, że jesteśmy razem, ich podejście do nas się nie zmieniało – a tego się obawiałyśmy. Przeciwnie, zapraszali nas do siebie ponownie. Wierzę, że to były momenty, w których zmieniałyśmy sposób myślenia części osób. Muzyka jest potężnym narzędziem.

Podobne podejście do tematu queerowej miłości miała Natasza Parzymies twórczyni lesbijskiego serialu Kontrola. Serial komunikuje uniwersalność tego uczucia, pokazując jego queerową wersję.

EŻ: Oglądamy „Kontrolę”. Sądzę, że ważne jest, by pokazać miłość w taki sposób… Mugolom. (śmiech) Każda miłość jest równa. A żeby ludzie to zrozumieli, muszą wiedzieć, że osoby queer czują te same emocje co wszyscy inni i że te emocje są równie ważne.

Nad czym teraz pracujecie?

EŻ: Nagrywamy płytę, która ukaże się w przyszłym roku. W miarę rozwoju lepiej rozumiemy potrzebę reprezentowania naszej społeczności, więc pojawi się na niej więcej queerowych wątków. Jeśli ktoś chce nas zaprosić na koncert, z chęcią przyjedziemy.[/restrict]

Utwór Window Of Hope (ostatnia, najnowsza produkcja): 

 

Utwór Tacy Sami:

 

IG: @shandy_and_eva

FB: @shandyandevamusic

Olga Górska i jej debiutancka lesbijska powieść

Z OLGĄ GÓRSKĄ, autorką debiutanckiej lesbijskiej powieści „Nie wszyscy pójdziemy do raju”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Emilia Oksentowicz kolektyw

Skąd się wzięła u ciebie potrzeba napisania Nie wszyscy pójdziemy do raju: powieści z centralnym wątkiem lesbijskim, osadzonej na początku lat 90. w małomiasteczkowej Polsce?

Przyczyna była bardzo prosta: kiedy dorastałam, nie miałam takich takich książek, nie miałam punktu odniesienia w kulturze ani w popkulturze, a bardzo ich potrzebowałam. Jako dziewczynka, dorastająca dziewczyna, a potem młoda kobieta sama z braku reprezentacji dopowiadałam sobie pewne sensy w kulturze, których nie było – np. lesbijski podtekst w fi lmie „Th elma i Louise”. Nie chciałam, żeby ktokolwiek więcej był na to skazany. Dlatego chciałam napisać powieść, której bohaterka będzie wprost nazwana lesbijką i nikt nie będzie musiał się domyślać, czy ona przypadkiem kocha tę czy inną kobietę, czy nie. Bardzo zależało mi też na odwracaniu tropów. W literaturze i fi lmie to zazwyczaj mężczyźni mają przygody: wsiadają do samochodu albo gdzieś idą i spotykają ich różne rzeczy. Ja wsadziłam moje bohaterki do samochodu, który nie chce jechać, więc jest to przygoda w dużym cudzysłowie, polegająca na tym, że nic im się nie przydarza. (śmiech) Tylko siedzą w rowie i gadają. Chciałam dać coś takiego dziewczynkom i dziewczynom, bo karmiłyśmy się w trakcie naszej edukacji tylko i wyłącznie męskimi narracjami. Tylko i wyłącznie mężczyźni przeżywali coming-of-age i przygody. Coś tu jest nie tak. My też przeżywamy przygody i wszystkie burze dorastania.

Twoja powieść jest po części autobiografi czna, a przynajmniej można odnieść takie wrażenie: z narratorką łączą was data urodzenia (1988 r.), miejsce dorastania (Radom), lesbijskość. W jakiej mierze reszta to kreacja literacka?

Zawsze powtarzam, że moje życie nie jest na tyle interesujące, żeby opisywać je w książce, i będę się tego trzymała. Oczywiście, tak jak bohaterka urodziłam się w sierpniu, jestem lesbijką i dorastałam w Radomiu. Ale samo miasto w mojej powieści pełni funkcję dekoracji. Są w niej ślady autobiografi czne, ale jest to fi kcja literacka w takim sensie, że doświadczenia, spotkania i emocje mojej bohaterki są wykreowane i wymyślone. Przebieg mojego życia i przebieg mojego własnego odkrywania swojej tożsamości i nazywania samej siebie były może nie równie dramatyczne, ale równie złożone.

Stricte autobiografi czny jest za to fragment twojego pamiętnika, ktory co przypadkiem odkryłam  ukazał się pod samym imieniem Olga w wydanej w zeszłym roku antologii pamiętnikow osob LGBT+ Cała siła, jaką czerpię na życie.

[restrict]Tak, to ja. (śmiech)

Jaka relacja łączy te teksty? Powieść i pamiętnik wyrastają z tego samego źródła. W tekście w antologii zamieściłam dwa-trzy fragmenty, które nie weszły do książki. Nie chciałam, żeby w powieści znalazła się moja eseistyka czy publicystyka, czyli to, na co pozwoliłam sobie w pamiętniku: wywalenie wprost pewnego żalu, złości, wkurwienia na sytuację w Polsce (pamiętniki dokumentują sytuację osób LGBT+ w trakcie homofobicznej kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy w 2020 r. – przyp. red.). Antologia „Cała siła…” jest fascynującą lekturą i historyczną publikacją, ale to projekt socjologiczny, który ma odpowiadać na pewne pytania. Literatura stawia pytania i na tym też mi zależało w mojej książce: żeby wskazywała pewne zagadnienia do omówienia i sproblematyzowania.

Piszesz w powieści m.in. o przezwyciężaniu wstydu zarówno z powodu pochodzenia z niższej klasy społecznej, jak i związanego z byciem lesbijką czy szerzej osobą queer. Czerpałaś inspiracje z książek Didiera Eribona czy Edouarda Louisa, popularnych w Polsce francuskich prozaików i gejów, którzy opisali kompleks pochodzenia z klasy robotniczej?

„Powrót do Reims” Eribona przeczytałam już po skończeniu pracy nad książką i uznałam zbieżność naszych zainteresowań za symptomatyczną: skoro chcę napisać o klasach tak samo jak parę lat wcześniej francuski pisarz, którego nie znałam („Powrót do Reims” Eribona ukazał się we Francji w 2009 r. – przyp. red.), to czuć jakąś wspólną, magmową, wewnętrzną zmianę. Bardzo się cieszę, że możemy znowu opowiadać o klasach społecznych w Polsce, gdzie „klasa” to bardzo brzydkie słowo, bo od razu robi z ciebie komunistę, który chce wszystkich wysłać do gułagu. Ludzie z naszego pokolenia – przynajmniej takie jest doświadczenie moje i bliskich mi osób – dokonali skoku klasowego, ale nigdy nie używaliśmy sformułowania „klasa”, żeby to nazwać.

Takie jest dziedzictwo transformacji i owczesnej narracji sukcesu.

Transformacja jest w Polsce nieprzerobiona, nieopowiedziana i jest tylko jedna wersja propagandy sukcesu i reform Balcerowicza, a potem reform Buzka. Zapomina się o destrukcji społecznej, która dokonała się pod wpływem tych zmian.

W odniesieniu do twojej książki często pada określenie duchologia, zaczerpnięte z książki Olgi Drendy Duchologia polskai oznaczające ambiwalentną nostalgię za epoką wczesnego kapitalizmu. Przyjmujesz je?

Książka Olgi Drendy jest świetna i bardzo wysoko ją cenię. Jednak opowiada o trochę innych zjawiskach niż moja powieść. Sama jestem dzieciakiem z lat 90. i początku lat zerowych i oczywiście, że czuję do nich sentyment – nie widzę w tym nic złego – ale mam pewien problem z kapitalizowaniem i spieniężaniem naszych wspomnień. Chciałam, żeby moja książka miała w sobie chociaż odrobinę krytyki kapitalizmu, który traktuje nasze wspomnienia i nostalgiczne spojrzenie na lata 90. jako źródło zarobku. Nie ma nic złego w nostalgii, ale fetysz, który się z niej wytworzył, wyrasta ze złych pobudek. Zapomina się o ciemnych aspektach tamtych lat.

Twoja bohaterka jest biedna, mieszka na końcu ulicy, nosi ubrania z darów dla powodzian, zakochuje się w dziewczynach, które ją odrzucają. Otrzymujemy wiele sygnałow, że poczucie wstydu ma u niej rożne źródła i stopniowo się utrwala.

Istotne było dla mnie pokazanie, że wstyd z powodu bycia lesbijką czy osobą queerową to tylko jedna warstwa doświadczenia dorastania. Pod tym wszystkim kłębią się inne konteksty, które tak samo – a może nawet bardziej w pewnych momentach życia – generują wstyd. Bo najpierw wiesz, że jesteś biedny, a dopiero później orientujesz się, że jesteś lesbijką albo gejem, i jesteś narażony na wykluczenie. Moi czytelnicy, queerowi i heteroseksualni, odnajdują się w tych opisach biedy, klasowości, przywiązania do Kościoła katolickiego. W tym, że byli kiedyś nieposkładanymi, pokracznymi nastolatkami na początku lat zerowych. Nosili biodrówki i słuchali Britney Spears. To jest coś, co nas zbliża.

Ty ten obraz lat 90. komplikujesz, wprowadzając do książki choćby wątek zaangażowania narratorki w religię. Religijność jest dla niej nośnikiem odkrywania tożsamości.

Nie napisałam swojej książki z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy o Kościele katolickim, bo nasza dzisiejsza wiedza i moje osobiste przekonania na temat Kościoła nie współgrałyby – mówiąc delikatnie – z treścią książki. Ale wtedy, w latach 90. i zerowych, Kościół i religijność – a moja bohaterka jest prostą dziewczyną z prostej klasy społecznej – miały moc formującą i wspólnotową. Jeśli szukało się alternatywy dla picia browarków i palenia skuna na murku, to nie było zbyt wielu opcji. Kościół, czyli schola, oaza, formacja ministrancka itd., to były grupy rówieśnicze, gdzie poznawało się ludzi, grało się w ping-ponga, jeździło na wakacje i spędzało się miło czas. Oczywiście, że to była transakcja, coś za coś: Kościół dawał wspólnotowość i poczucie bezpieczeństwa, ale też żądał i wymagał.

Czego?

Uznania, że wszystko, co jest związane z ciałem, jest grzeszne, oraz posłuszeństwa. Z jednej strony mamy przykazania Kościoła, nakazy i zakazy, grzeszność dorastającego ciała, a z drugiej grupę nastolatków, których biologii się nie oszuka. Młodzi ludzie po prostu pierwszy raz się zakochują, pierwszy raz się całują, pierwszy raz idą do łóżka. I ta konfrontacja z grzesznością własnego ciała jest, oczywiście, kolejnym źródłem wstydu, ale też ma dużą moc wyzwalającą, bo w momencie, kiedy się odczaruje ciało, kiedy wyciągnie się je spod jarzma grzechu – tylko trzeba mieć szczęście i narzędzia, żeby to umieć zrobić – to staje się ono źródłem radości i przyjemności.

No właśnie  narzędzia. Kiedy twoja bohaterka pierwszy raz idzie z dziewczyną do łożka, znajduje się w momencie, do ktorego nie docierałżadne znane jej filmy. Jest zdana na siebie.

To jest problem, bo opisów, jak się zachowywać w łóżku z dziewczyną, nie było, a przynajmniej ja nie miałam do nich dostępu, kiedy byłam młoda. Kiedy pierwszy raz poszłam do łóżka z dziewczyną, nie wiedziałam, co mam robić. Z drugiej strony chyba nikt nie wie – obojętnie, czy chce spać z dziewczyną, czy z chłopakiem. Ale jak się okazuje, nie jest to fi zyka kwantowa i można sobie poradzić. (śmiech)

Opisywanie seksu też było trudne?

Opisywanie seksu w ogóle jest trudnym zadaniem. Chciałam, żeby moja książka była cielesna – żeby było w niej dużo ciała, które jest najpierw represjonowane, a potem wyzwolone. Zależało mi na napięciu, bliskości, starałam się, żeby opisy były jak najbardziej intymne i erotyczne.

Lesbijki to jedna z grup najsłabiej widocznych w przestrzeni publicznej. W twojej powieści tytułowy rajrównież mieści się przede wszystkim w czterech ścianach.

Z rajem w mojej powieści jest trochę tak, że go tam nie ma. Ale też moja powieść jest o odzyskiwaniu prawa do własnej opowieści. O tym, że moja narracja należy do mnie. Chciałabym widzieć moją bohaterkę w ten sposób, że opowiedziała swoją poharataną historię i może już ją za sobą zostawić. Czy nie jest też tak, że jako osoby queer wywalamy sobie dziury w ścianach, że robimy sobie swoje własne światy, ponieważ świat i społeczeństwo, w którym żyjemy, nie daje nam przestrzeni na nasze zwykłe, codzienne szczęście? Takie zwyczajne, jak trzymanie dziewczyny za rękę na ulicy, robienie kawy i pranie skarpetek. Robimy to wszystko w zamkniętych przestrzeniach naszych domów, bo w przestrzeni publicznej boimy się tych gestów. To też część doświadczenia queerowego – robimy sobie swoje własne raje gdzieś poza wzrokiem społeczeństwa. Identyczne bliskość i gesty wydarzają się w każdym innym rodzaju związku, ale ludzie hetero nie muszą niczego ukrywać. Chciałabym, żeby moja bohaterka po odzyskaniu swojej opowieści mogła sobie robić ten raj już na zewnątrz. Ale nie piszę o tym wprost.

Powieść kończy się przezwyciężeniem przez bohaterkę wstydu, ale też na pewnym poziomie pogodzeniem się z tym, że przed nią jeszcze długa droga do samoakceptacji. To duży akt odwagi.

Zależało mi na tym, żeby opowieść była chropowata, żeby nie była okrągła, dlatego że często nie dajemy ani sobie, ani naszym bohaterom literackim prawa do porażek. Moja bohaterka ponosi porażki, mojej bohaterce nie wychodzi – nie wychodzą jej związki, relacje, zakochania. Daję jej szansę na bycie przegrywką. Gdyby jej wszystko wyszło, gdyby książka kończyła się wielkim lesbijskim weselem, to myślę, że straciłaby na autentyczności.

Jak reagują na twoją powieść czytelnicy_ czki i krytycy_czki? Czy w recepcji twojej książki wątek lesbijski przyćmiewa wątek klasowy?

Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że niektóre osoby boją się mnie zapytać o klucz autobiografi czny, a przecież wątek queerowy to główny wątek książki. Ludzie nie mają narzędzi, żeby do tego podejść. Cieszy mnie to, bo jeżeli jest trudność ze sformułowaniem pytań, to znaczy, że jest to coś, o czym powinniśmy rozmawiać. Osoby, które spotykam, mają problem z pytaniem o lesbijskość. Gejowskość jest bardziej oswojona. Intymność, emocje i seks lesbijek to tematy, na które bardzo trudno się rozmawia moim rozmówcom. Wolą rozmawiać o wątku klasowym i Kościele katolickim, ale kiedy przychodzi do lesbijskości, widzę opór spowodowany ich własnym wstydem. Absolutnie nie krytykuję tych osób – to po prostu symptom tego, że nie mamy przestrzeni, żeby na takie tematy rozmawiać.

Pozwól więc, że teraz ja zapytam cię o twoje własne dorastanie.

Moje dorastanie było w takim sensie podobne do dorastania mojej bohaterki, że nie miałam punktów odniesienia. Wstyd był u mnie generowany przez ogromną samotność, bo jako dziewczynka i dorastająca dziewczyna naprawdę myślałam, że z tym, co czuję do innych dziewczyn i kobiet, jest coś nie tak, dlatego że nikogo takiego innego nie znałam. Zastanawiałam się więc, czy jestem nienormalna. Nie miałam w otoczeniu żadnej osoby – bliższej, dalszej, w książkach – która byłaby wyoutowaną lesbijką i była w dobrym związku, z którego mogłabym czerpać wzorce. Więc wszystkich gestów romantycznych uczyłam się z heteronormy, bo tylko ona była dostępna. A heteronorma zakładała wtedy, że to mężczyzna wykonuje romatyczne gesty: zdobywa dziewczynę, podrywa ją, prowadzi relację. Nie wiedziałam, jak ustawić się w relacji z kobietą: jaki wzorzec przyjąć, jak to zrobić, żeby ta relacja była partnerska, bliska, a zarazem romantyczna.

A jak jest teraz?

Teraz już wiem, że nie potrzebuję przyjmować żadnej roli: nie muszę być ani bardziej męska, ani bardziej kobieca – mogę być mną i mogę budować moją własną bliskość na moich zasadach. Wielokrotnie słyszałam jako nastolatka i młoda kobieta: „Gdybyś była mężczyzną, to chciałabym z tobą być”, „Gdybyś była mężczyzną, to byłabyś idealnym mężczyzną”. Teraz wiem, że nie muszę być mężczyzną. Wystarczy, że jestem tym, kim jestem. Dalej mam problem z tym, żeby zagadać do dziewczyny – myślałam, że jak wydam książkę, to będzie za mną jeździł autokar z fankami, ale to się nie stało, (śmiech) więc muszę jakoś sobie z tym poradzić – ale jest to już dużo łatwiejsze niż wtedy, kiedy miałam 12 lat.

Kiedy nastąpił u ciebie przełom w samoakceptacji?

To będzie banalna historia o miłości: po prostu się zakochałam. To było w 2010 r. Zakochałam się tak, że wiedziałam już, że nie mogę tego zrzucić na to, że jestem młoda i że mi się wydaje – a takie rzeczy chodziły mi po głowie – bo to uczucie było tak silne i intensywne, że musiałam powiedzieć sobie prawdę: „Olga, zakochujesz się kolejny raz w dziewczynie, a teraz zakochałaś się tak, że nie możesz przestać o niej myśleć. Nie wydaje ci się, że jesteś lesbijką, nie wydaje ci się, że jesteś biseksualna. Po prostu jesteś lesbijką i zakochujesz się w kobietach, i z nimi planujesz swoje życie”.

To wielkie uczucie pociągnęło za sobie coming outy?

Najpierw wśród najbliższych przyjaciół, potem wśród najbliższej rodziny, a potem w coraz szerszych kręgach. Te pierwsze outowania się były bardzo trudne i bardzo emocjonalne. Nie miałam pewności, jak zareagują ludzie, którzy mnie kochają. Na szczęście wszyscy zareagowali super. Miałam wielkie szczęście. Nie straciłam ani jednej bliskiej osoby. Na co dzień pracuję jako urzędniczka w sądzie – jestem „panią z sądu”. To raczej konserwatywne miejsce, w którym pracują głównie starsze osoby. Nie outuję się wprost, nie robię z tego niczego wielkiego, nie mówię: „muszę wam coś powiedzieć”, tylko po prostu, w zwyczajny sposób opowiadam o swoim życiu, którego częścią jest lub była dziewczyna. Nie spotkałam się z negatywnymi reakcjami. Znowu miałam szczęście – i to nie dlatego, że pracowałam w kolorowych, tęczowych miejscach. Nie: najczęściej byłam pierwszą i jedyną lesbijką, którą poznawały osoby w mojej pracy, i do tej pory najczęściej tak jest. To dla mnie duża odpowiedzialność. Ale nie czuję się już zawstydzona. Jestem szczęśliwa i dumna. To niesamowite uczucie, bardzo wyzwalające.[/restrict]

Powieść „Nie wszyscy pójdziemy do raju” ukazała się nakładem Wydawnictwa Drzazgi