Sara Ramirez, niebinarna aktorka z kontynuacji „Seksu w wielkim mieście”

Z aktorką SARĄ RAMÍREZ, odtwórcą roli Che w serialu „I tak po prostu”, kontynuacji kultowego „Seksu w wielkim mieście”, rozmawia Artur Zaborski

fot. HBO

Uzgodniliśmy z Sarą, że w treści wywiadu zastosowane zostaną naprzemiennie zaimki/końcówki męskie i żeńskie, zarówno w odniesieniu do samej Sary, jak i granej przez nią postaci Che.

Twoja serialowa bohaterka Che Diaz jest osobą niebinarną. Odnoszę wrażenie, że twórcy I tak po prostu naprawdę postarali się, by go właściwie zaprezentować na ekranie.

To prawda. Nie dostajemy jakichś szczątkowych informacji na jej temat, dokładnie poznajemy jego życie. Dowiadujemy się, że przy urodzeniu została zidentyfikowana jako biologiczna kobieta, ale nie określa się ani jako kobieta, ani jako mężczyzna. Czasami jest obiema płciami, czasami żadną. Jest w spektrum tożsamości płciowej, choć ma bardziej męską ekspresję. Jej orientacją psychoseksualną jest biseksualność, ale Che czuje pociąg seksualny i romantyczny do więcej niż jednej płci. Identyfikuje się natomiast jako osoba queer. Bardzo lubię Che.

Za co?

Ma wielkie serce i świetną prezencję. Jest osobą mądrą, ludzką, zabawną, dynamiczną, bałaganiarską i niezwykle złożoną. Pojawia się w serialu, żeby trochę namieszać. Jest postacią prawdziwą, żyje w zgodzie ze sobą i za nic nie przeprasza, bo bardzo ciężko zapracował na to, żeby być tam, gdzie jest. Swoją postawą inspiruje innych bohaterów, rozbudzając w nich refleksje na temat skrywanych potrzeb i smutków.

Podobał ci się oryginalny Seks w wielkim mieście?

Mam do niego szczególny sentyment z powodu Nowego Jorku, który stał się moją miłością po raz pierwszy, gdy się do niego wprowadziłam we wczesnych latach 90., a po raz drugi, gdy stał się moim ulubionym bohaterem „Seksu w wielkim mieście”. Mam też dużo szacunku do tego, jak na ekranie pokazano relacje, które łączyły serialowe bohaterki. Cieszyło mnie, jak bardzo się nawzajem wspierały. Serial inspirował mnie również seksualnie, co pokazuje, jak mocno przyczynił się do progresu społecznego. Oczywiście, nie był idealny, ale ja powtarzam, że ważne jest, by dążyć do postępu, a nie do perfekcji. Przełom wieków to dla mnie początek pracy w aktorstwie i zarazem okres marzeń, by wystąpić gościnnie – chociażby jako drzewo! – w „Seksie…”. Bardzo się cieszę, że teraz te marzenia się dla mnie spełniły. [restrict]

Uważasz, żI tak po prostu też może się przysłużyć progresowi społecznemu?

Oczywiście, bo dzięki Che możemy się dowiedzieć, jak wygląda randkowanie osób queer czy związki, które zawierają. Na przykładzie tej postaci przekonamy się też, czym jest indywidualne doświadczenie osoby niebinarnej. Cieszę się, że serial podkreśla to, że osoby LGBT+ są różne, różnorodne, a ich doświadczenia nie da się zawrzeć w jednej osobie na ekranie. Che poprzez swój humor i człowieczeństwo pokaże nam, jak wygląda jedna „opcja” bycia queer, a przy okazji widzowie dowiedzą się czegoś więcej na temat tego, czym są konstrukcja płci i role płciowe.

Pojawienie się Che to w serialu prawdziwy przewrót. Pamiętam scenę z oryginalnego Seksu w wielkim mieście, w którym Carrie była roztrzęsiona po tym, jak przyszło jej pocałować inną kobietę.

Ta scena rzeczywiście była chybiona, ale nie zgodzę się, żeby „Seks…” sprowadzać tylko do niej. W oryginale pojawiali się reprezentanci społeczności LGBT+, ale tacy, którzy potrafili się zidentyfikować płciowo i seksualnie. Teraz dzięki „I tak po prostu” mamy na ekranie bohaterów, którzy przypominają widzom, że istnieją też osoby transpłciowe i queerowe, a także że nie wszyscy zostali właściwie zidentyfikowani jako mężczyźni lub kobiety przy urodzeniu, że są osoby niebinarne, które ubierają się bardziej męsko albo bardziej kobieco. Ekranowa społeczność LGBT+ jest tym razem bardzo szeroka. Najbardziej jednak cieszy mnie, że scenariusz jest tak napisany, że choćby z moją postacią mogą się identyfikować nie tylko osoby niebinarne, ale też te, które nie żyją w stu procentach w zgodzie ze sobą, bo np. wykonują pracę, która im na to nie pozwala. Che przypomina, że wszystko w naszym życiu jest płynne i musimy się nauczyć to akceptować.

Che pracuje w stand-upie i ma swój własny podcast. Czy geneza tej postaci ma swoje źródła w rzeczywistości?

Reżyser i scenarzysta „Seksu w wielkim mieście”, Michael Patrick King, wyoutowany gej, był standupowym komikiem. Wniósł do postaci Che dużo własnych doświadczeń. Dla mnie, osoby niebinarnej, to oczywiście wielki przywilej móc zagrać postać niebinarną, której wątek nie jest w opowieści poboczny, tylko jest jednym z głównych. Dzięki temu możemy razem z nią płakać i się śmiać. Poznajemy Che w momencie wielkiego sukcesu zawodowego, kiedy dostaje wciąż nowe oferty pracy, staje się pożądaną postacią w Nowym Jorku. Jednak z kolejnymi odcinkami przekonamy się, że w jego życiu jest też sporo goryczy i wyzwań. Poznajemy Che z wielu różnych stron.

Nie martwisz się, że przez to, że oryginalny Seks w wielkim mieście był oskarżany o zawężanie perspektywy do białych, zamożnych, heteroseksualnych kobiet, I tak po prostu będzie teraz szczególnie mocno brane pod lupę, a każde potknięcie piętnowane?

Nie, bo Michael Patrick King i Sarah Jessica Parker dali jasno do zrozumienia, że zrobili „I tak po prostu” po to, by stworzyć wielowymiarowe postaci. Jesteśmy w ważnym miejscu jako artyści, osoby tworzące sztukę. To w dużej mierze od nas zależy, jak postrzegane są poszczególne mniejszości, dlatego tak istotne jest, żebyśmy przekazywali widzom prawdę. Mogę zagwarantować, że za „I tak po prostu” stoją przemyślane decyzje i właściwe intencje, dlatego z wielką ciekawością przyglądam się reakcjom widzów na kolejne odcinki naszego serialu. Wiem, że opinii będzie wiele i nie wszystkie będą sprzyjające. Zresztą już słyszę krytyczne głosy.

Jakie?

Choćby twierdzenie, że za bardzo staramy się pokazać na ekranie różne osoby LGBT+, co ma być próbą rehabilitacji za ich niedostateczną reprezentację w „Seksie w wielkim mieście”. Na tym jednak polega piękno człowieczeństwa, że każdy ma swoje zdanie. Nie za bardzo przejmuję się negatywnymi opiniami, bo wiem, że one będą się zmieniać wraz z kolejnymi odcinkami. Carrie, Charlotte, Samantha i Miranda też przecież nie zawsze cieszyły się poważaniem, ale zawsze były sobą. A teraz dochodzą do nich inne postaci, które dzielą się historiami ze swojego życia i też nikogo przy tym nie udają.

Masz dużo scen, w których występujesz u boku Sarah Jessiki Parker i Cynthii Nixon. Jak ci się z nimi pracowało?

To była czysta przyjemność i wielki zaszczyt. Sarah Jessica Parker była pierwszą osobą, którą poznałam zaraz pierwszego dnia pracy – podczas prób czytania scenariusza. Od razu do mnie podeszła i powiedziała, że bardzo się cieszy, że tu jestem. Zapytała, jakie są moje zaimki, bo chciałaby mieć pewność, że zwraca się do mnie tak, jak sobie tego życzę. Powiedziałem, że preferuję „they/them”. Zaimponowało mi, że od pierwszego momentu była ze mną szczera i dała mi możliwość bycia sobą. Sarah wnosi wiele gracji i wdzięku do naszej społeczności. Nie boi się też wyrażać swojego zdania. Jest świetną szefową i partnerką na planie. Jeśli mam być z tobą szczera, to muszę jeszcze dodać, że Sarah Jessica Parker niesamowicie mi się podobała, gdy dorastałem. Uwielbiałam ją nie tylko w „Seksie w wielkim mieście”, ale też np. w „Square Pegs” i „Rodzinnym domu wariatów”. Gdy ją poznałem, starałam się nie zachowywać jak psychofan. (śmiech)

Udało ci się?

Zdecydowałam, że kiedy ją poznam, to uprzedzę ją, że jeśli kiedyś zacząłbym rozwodzić się nad tym, jak ją uwielbiam, to ma mi przerwać, bo stałybyśmy tak godzinami, zanimbym skończył. Jednak kiedy rzeczywiście ją poznałam, zapomniałem, że powinnam się kontrolować, i powiedziałem: „Uwielbiam cię i podobasz mi się od zawsze! Ups, naprawdę to powiedziałam!”. Sarah zareagowała uśmiechem i wdzięcznością. Zresztą Cynthia Nixon jest równie wspaniała. Podziwiam, jak oddaną jest partnerką dla swojej żony Christine i matką dla ich dziecka.

Dopuściły cię tak blisko?

Zaprosiły mnie do swojego domu w Nowym Jorku – Cynthia kandydowała na gubernatorkę stanu Nowy Jork, jeszcze zanim weszliśmy na plan serialu. Spędziłam z nimi mnóstwo czasu. Cynthia zrobiła to tak po prostu – żebyśmy mogły lepiej się poznać i przełamać lody. Bardzo mi to zaimponowało, czułem się doceniony, zadbany i ciepło przyjęty. Sarah, Cynthia i reszta ekipy postarali się, by dać mi poczucie bycia częścią ich zespołu, kimś akceptowanym. Dostrzegali mnie i moją wartość. Naprawdę nie mogłam trafić lepiej.

Mówisz, że Sarah Jessica Parker od razu zapytała o twoje zaimki. W serialu jest scena, w której grana przez Cynthię Miranda stara się wobec twojej postaci używać właściwych zaimków, ale czasami jej się mylą. Co robisz w sytuacji, w której przy tobie ludzie zapominają, jak się do ciebie zwracać, albo niechcący się mylą?

Ja przede wszystkim doceniam chęci i ciekawość. Bardzo lubię, gdy ludzie pytają, jak mają do mnie mówić. W ogóle chętnie podejmuję trudne rozmowy. Jestem zdania, że trzeba być wyrozumiałym i ludzkim dla siebie nawzajem, dawać sobie prawo do pomyłek. Doceniam progres i właśnie ciekawość, bo sam taki jestem. A że zdarza mi się, jak i innym, pomylić? Cóż, perfekcjonizm potrafi być przygnębiający, jest narzędziem białej supremacji, dlatego go nie lubię.

Myślisz, że perfekcjonizm to coś złego?

Tak, bo on paraliżuje ludzi. Sprawia, że się boją i nie chcą zadawać pytań. Jeśli naprawdę pragniemy zmian na plus i progresu społecznego, które pozwolą nam stworzyć bezpieczną przestrzeń dla innych, to musimy dać ludziom możliwość popełniania błędów. To jest coś, na czym naprawdę mi zależy, o to walczę. Dlatego nie pozwalam, by inni wywierali na mnie presję idealności, perfekcjonizmu. Nie jestem i nie będę nigdy kimś idealnym, i mam świadomość, że inni też nie są i nie będą. Ważniejsze jest, żebyśmy chcieli spotkać się ze sobą gdzieś pośrodku, zadawali sobie nawzajem pytania i uważnie słuchali swoich odpowiedzi. Myślę, że wtedy damy sobie dowód na to, że mamy wobec siebie dużo szacunku. Nie musimy się we wszystkim zgadzać, ale na pewno musimy być siebie ciekawi i akceptować, że nie zawsze musimy rozumieć, co usłyszymy z ust innej osoby. Należy natomiast doceniać, że zostało zadane pytanie, dlatego ja autentycznie się cieszę, gdy ono pada.

Nawet gdy pytanie jest tak niekomfortowe, jak w serialu, gdy ktoś pyta cię, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną, nie mająświadomości, że to nie są wszystkie tożsamości płciowe?

Czasami musi być niekomfortowo, bo pytający tylko w ten sposób może się nauczyć nowych umiejętności, a ja – tego, jak tolerować dyskomfort. Przynajmniej tyle jesteśmy w stanie zrobić. To bardzo ważne zwłaszcza dziś, w czasach, w których tylu polityków chce, żebyśmy nie zadawali pytań. Mnie zależy na czymś odwrotnym – chcę tworzyć świat, w którym zachęcamy się wzajemnie do zadawania pytań i w którym nie boimy się mówić niepoprawnych rzeczy. Bo to i tak się stanie. To, co się liczy najbardziej, to jak się od tego odbijemy i czego nas to nauczy. Błąd sam w sobie ma znaczenie, ale nie aż tak duże jak sposób, w jaki go naprawimy. Musimy nauczyć się podnosić wspólnie z niekomfortowych sytuacji. Dopiero wtedy można mówić o ukojeniu i naprawieniu błędu.

O „I tak po prostu” oraz o „Seksie w wielkim mieście” pisze również Piotr Grabarczyk w felietonie na s. 69. [/restrict]

Drag queen Adelon robi Magdę Gessler – wywiad

O tym, jak wszedł w świat dragu, wcielając się najpierw w Adele, a ostatnio również w inne postacie, w tym – z ogromnym sukcesem – w Magdę Gessler, o tym, jak jego zawód wizażysty pomaga w kreowaniu wizerunku, a także o tym, co łączy drag i cosplay, opowiada LUCAS REMBAS, znany jako drag queen ADELON. Rozmowa Jakuba Wojtaszczyka

fot. arch. pryw.

Niedawno stuknęło ci pięć lat na dragowej scenie. Wszystkiego najlepszego!

Dzięki! Nawet nie wiem, kiedy to zleciało.

Postanowiłeś świętować trochę inaczej, niż na drag performera_kę przystało, prawda?

Na tradycyjne urodziny sceniczne drag queens zapraszają koleżanki po fachu do klubu i razem występują. Mam wielu znajomych, którzy nie lubią spędów lub chodzą wcześniej spać, dlatego nie tylko postanowiłem podzielić imprezę na dwie części, ale również połączyć ją z moją zaległą trzydziestką. Najpierw odbyła się część bardziej oficjalna, z szampanem i tortem. Następnie wszyscy chętni pojechali piętrowym brytyjskim autobusem na występy i tańce do warszawskiego klubu Glam. Nikt nie narzekał, a nawet usłyszałem, że powinienem zająć się organizacją imprez, ha, ha.

Jakie osoby w dragu zaprosiłeś?

Wpadły przede wszystkim moje najbliższe przyjaciółki. Szczególnie doceniam, że moje sceniczne matka Elektroda i siostra Gabryjella specjalnie przyleciały z Londynu. Była również moja dragowa siostrzenica Lucy d’Arc, która uszyła mi na okazję urodzin specjalną kreację. Pojawiły się też Dżaga, Ka Katharsis, Gąsiu z partnerem Silver Daddym, Hieemeras, Kitty, Druga Maryla, te osoby, z którymi rzeczywiście blisko się trzymam. Nieobecnym wybaczyłem, jak np. przebywającej w Sacramento Coco Bechamel.

Patrzysz na te 5 lat z sentymentem?

Bardziej z niedowierzaniem. Przypominam sobie same początki, kiedy obskakiwałem kilka show w tygodniu albo wychodziłem tak po prostu ze znajomymi i miałem na to siłę. Nie mam pojęcia, gdzie ona zniknęła. Może to przez wiek, a może tylko przez zimowe przesilenie, ale jestem mniej skory do pojawiania się w przebraniu niż kiedyś.

W takim razie cofnijmy się o te 5 lat, kiedy twoje obcasy po raz pierwszy uderzają o bruk Krakowskiego Przedmieścia, a mijane osoby zastanawiają się, czy w Warszawie pojawiła się Adele, czy to tylko jej sobowtór_ka.

Z przyjaciółką mieliśmy taką tradycję, że co roku na Noc Muzeów przebieraliśmy się wedle jakiegoś klucza. Pięć lat temu padło na piosenkarzy i piosenkarki. Faktycznie ludzie reagowali super, prosili o wspólne zdjęcie, co mnie miło zaskoczyło. Wtedy też po raz pierwszy poszedłem z koleżanką do klubu LGBT+. Padło na Galerię w Hali Mirowskiej, bo nieopodal niej mieszkałem. Akurat trafiliśmy na AIDS Memorial, czyli doroczną imprezę w Międzynarodowy Dzień Pamięci o Osobach Zmarłych na AIDS, na którym było pełno drag queens, wśród nich wspomniana Elektroda. Zamówiliśmy piwo i usiedliśmy przy stoliku. Po chwili poczułem przeszywający wzrok zgromadzonych performerek. Myślałem, że wydrapią mi oczy, dlatego bardzo szybko się stamtąd z przyjaciółką zmyliśmy. Teraz wydaje mi się to zabawne, ale wtedy przestraszyłem się tego towarzystwa. [restrict]

Zazdrość czy ciekawość?

Jeśli jestem kogoś ciekawy, to chcę się o tej osobie jak najwięcej dowiedzieć, podchodzę i rozmawiam, a nie stroszę pióra. Tego wieczoru mój wizerunek może nie był idealny, ale na pewno się wyróżniałem. Już wtedy pracowałem jako wizażysta w jednej z perfumerii, więc zarówno makijaż, jak i włosy były w porządku. Jakiś czas później zaprzyjaźniliśmy się z Elektrodą i zapytałem ją o ten wieczór. Powiedziała, że wszystkie drag queens zastanawiały się, skąd się to nowe „czuczło”, jak na siebie w żartach mówimy, wzięło. Co najśmieszniejsze, kiedy zobaczyłem je w Galerii, sam zadawałem sobie bardzo podobne pytanie: „Gdzie się rodzą drag queens?”.

Ciągnęło cię do dragu mimo chłodnego przyjęcia?

Tak. W Adele podobała mi się jej klasa, czyli duże i misternie uczesane włosy, biżuteria, klasyczne, najczęściej czarne kreacje, delikatna gestykulacja dłonią. Polubiłem się w nią wcielać, w pamięci miałem reakcję ludzi, dlatego chciałem ją przenieść dalej, do klubów. Zacząłem wysyłać swoją ofertę. Odezwał się nieistniejący już klub Toro i zaprosił mnie na wybory Miss Drag Queen. Mimo że przeszedłem pierwszą rundę, w drugiej kazali mi lip-syncować na elektrycznym byku.

Adele w czarnej kiecce na rodeo? Brzmi oryginalnie.

Wykonywanie „Skyfall” w taki sposób totalnie mi nie pasowało. Jeszcze wtedy nie potrafiłem lawirować balladami tej piosenkarki w taki sposób, by pasowały do klubowych sytuacji. Zresztą nie czułem się komfortowo na wyborach. Chciano mi podciąć skrzydła, co zresztą pokazano na dyplomie za trzecie miejsce, na którym zamiast „Adelon”, czyli zbitki „Adel” i „on”, napisano „Adela”. Brak szacunku zawsze wyprowadzał mnie z równowagi!

Kiedyś powiedziałeś mi, że pierwszy rok Adelona to rok łamania obcasów na schodach klubów całej Polski. Coraz częściej wychodziłeś na scenę.

Na wyborach w Toro byli managerowie wielu klubów. Musiałem im się spodobać, bo nigdy więcej nie wysłałem już maila z prośbą o występ. Zapraszano mnie też na prywatne show. Wtedy jeszcze miałem stałą pracę, też w weekendy, więc zdarzało się, że z nocki spędzonej na scenie leciałem do perfumerii. Już wtedy robiłem bardzo dużo, a występy pozostawały miłym dodatkiem. Staram się ciągle robić coś nowego i się rozwijać, stąd też w pewnym momencie pojawiły się tutoriale makijażowe na moim kanale na YouTubie, nauka makijażu w szkole czy współpraca na planach seriali lub teledysków. Niektórzy nie mogą znieść, że jestem grubym facetem, który w Polsce maluje się i przebiera za babę, pokazuje to w sieci i jeszcze na tym korzysta. Wiesz, o co mnie teraz pytają?

O co?

Kiedy schudnę, jak Adele? Słyszę: „Nie widzę jej w tobie”. I bardzo dobrze, bo nie chcę być jej sobowtórem, tylko impersonatorem. Wiele osób ze środowiska LGBT+ próbuje wsadzić mnie w szufladkę z napisem: „Promocja otyłości”. Zawiść to taka polska cecha charakteru. Czy skoro jestem gruby, to znaczy, że powinienem zniknąć ludziom z oczu?

Tymczasem stajesz się jeszcze bardziej widoczny, tworząc kolejną ze swoich person Magdę Gessler, o której najczęściej mówisz per Pani Magda, co mnie zawsze rozczula.

Zawsze mam szacunek do osoby, którą odgrywam lub którą się inspiruję, stąd też nie wyobrażam sobie, by móc powiedzieć o niej inaczej niż „Pani Magda”. Pomysł na tę impersonifikację narodził się rok po Adelonie, gdy zaproszono mnie na prywatną halloweenową imprezę. Miałem dosyć zombie, wampirów, potworów, wszystkich tych krwawych charakteryzacji, które wrzucałem na konto na YouTubie. Wtedy pomyślałem, że przecież Halloween to nie tylko strach, ale też zabawa i radość. Kto jak kto, ale pani Magda Gessler potrafi rozbawić ludzi i dodatkowo wszyscy ją kojarzą z programu „Kuchenne rewolucje”. Postanowiłem spróbować.

Z jakimi reakcjami się spotkałeś?

Publiczny debiut mojej nowej charakteryzacji nastąpił w Barze Studio w Pałacu Kultury i Nauki. Był szał! Jak wsiadałem do taksówki, ludzie biegli za samochodem. Z kolei w McDonaldzie myślałem, że wszystkim głowy się pourywają, bo chcieli się upewnić, czy to naprawdę jest ona. Byłem w szoku, bo ta charakteryzacja zrobiła lepszą robotę niż Adele. Podoba się, bo jest nasza, swojska. Podobnego zdania były kluby, bo zaczęły mnie zapraszać w zmiennych rolach, raz Pani Magdy, raz Adele.

Co daje ci impersonifikacja Magdy Gessler, czego nie uzyskujesz w Adele?

Jest dla mnie odskocznią, bo mogę bardziej poszaleć. Zdarza się, że kluby przygotowują starą zastawę, którą tłukę. Podczas show zawsze coś leci, ha, ha. Mogę też kombinować z repertuarem, w którym mam m.in. sławnego mięsnego jeża, czyli „Bende Go Zjad!” Klejnut. Przy Adele skupiam się na jej utworach, które wcześniej remiksuję. Choć zdarza się, że lip-syncuję do ballad, a osoby zgromadzone pod sceną śpiewają głośniej od oryginału. Oczywiście, kiedy schodzę ze sceny i przebywam między ludźmi, nie udaję, że jestem Brytyjczykiem, tylko wracam do Adelona i mówię po polsku.

Podobno pojawiają się głosy, że robisz cosplay Magdy Gessler.

Bardzo mnie one bawią! Cosplay kojarzy mi się z konkretnymi eventami, a cosplayerzy z osobami, które odtwarzają fikcyjne postaci z gier, filmów czy seriali, tworzą rekwizyty i kostiumy, aby jak najbardziej upodobnić się do wybranego bohatera. Moje bycie drag queen polega nie tylko na tym, że wybieram postaci autentyczne, ale też występuję, mam swoją publiczność, utrzymuję kontakt z ludźmi, draguję rzeczywistość. Samo zrobienie przez faceta makijażu i zdjęcia na Instagram nie czyni go drag queen. Do tego trzeba czegoś więcej.

Może drag jest przedłużeniem osoby go robiącej? Bardziej wychodzi z jej wnętrza?

Coś w tym jest. Wcieliłem się w wiele postaci, a moje metamorfozy często pokazuję na kanale na YouTube. Jednych bohaterów lubiłem bardziej, innych mniej, ale np. pod względem technicznym byli wyzwaniem, co mnie zawsze bardzo pociąga. Mówię tutaj nie tylko o cosplayu, a robiłem m.in. bohatera z serialu „Dom z papieru”, Wiedźmina i Yennefer czy Dżina z „Aladyna”, ale też o postaciach dragowych, takich jak Beata Kozidrak czy Violetta Villas. Drag i cosplay się ze sobą pokrywają, bo wymagają odgrywania roli. Coraz częściej też drag queens wcielają się w postaci filmowe czy w bohaterów bajek. Z kolei cosplayerzy robią postaci o płci przeciwnej do swojej. Dlatego może po prostu powinniśmy przestać używać metek? Dopóki wszystko ma smak i ludzie widzą w tym daną inspirację, dopóty możemy się bawić cosplayem czy dragiem. Jednak to, co różni te dwie formy, to odbiór społeczny – to pierwsze, podobnie jak przebranie się faceta za babę w kabarecie, jest dopuszczalne; natomiast taka sama sytuacja budzi wielkie oburzenie osób, które nie chodzą do klubów LGBT+ czy na Parady i Marsze Równości.

Wspomniane wyzwanie w robieniu postaci jest dla ciebie kluczowe?

Tak, ale chyba najbardziej lubię to, że mogę niemal zupełnie zmienić swój wizerunek.

Jednym z najczęściej odwiedzanych przez ciebie postaci są te wykreowane w serii o Harrym Potterze.

Ta przygoda zaczęła się lata temu! Na pierwszy film zabrała mnie mama w moje urodziny. Pamiętam, że od razu pokochałem ten świat. Chłonąłem kolejne książki i ich ekranizacje. Pod koniec studiów przez 3 lata pracowałem jako opiekun młodzieży na koloniach Potterowskich. Uwielbiałem to, ale kiedy narodził się Adelon, postanowiłem przerwać tę przygodę. Choć nikt mi niczego nie zarzucił, nie chciałem, aby łączono bycie drag queen z wychowywaniem dzieciaków, bo wiedziałem, do jakich homofobicznych sytuacji może to doprowadzić w naszym kraju. Dlatego teraz wchodzenie w bohaterów z książek i filmów z czarodziejskiego uniwersum jest powrotem do tego magicznego czasu.

Jak wybierasz postaci?

Najpierw przeszukuję Internet i sprawdzam, jak inni podchodzą do tego typu charakteryzacji. Wiem, że nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale najczęściej nie są to udane projekty. Sam tkam włosy i zarost bohaterów, zlecam szycie szat, do makijażu wykorzystuję moje niemal dziesięcioletnie doświadczenie. Najpierw pojawiła się Bellatrix Lestrange, którą ćwiczyłem na koleżance. Jednak nie mogłem się powstrzymać i też się w nią wcieliłem. Odzew był bardzo pozytywny, podobnie z Albusem Dumbledore’em. Jednak największym wyzwaniem była czwórka założycieli Hogwartu, którą postanowiłem zrobić za jednym zamachem. Zacząłem od sprowadzenia rekwizytów z Londynu, w czym pomogła mi Elektroda. Z kolei Lucy d’Arc, która potrafi szyć, zaprojektowała kostiumy. Ponownie tkałem włosy, tworzyłem zakola. Oglądający tutoriale nie zdają sobie sprawy, ile to wszystko pochłania czasu – np. na stworzenie brody potrzebuję 10 godzin. W tym całym przygotowaniu tkwi ta magia. Powoli, włosek po włosku, kreska po kresce staję się konkretną postacią.

W przebraniu komentujesz również homofobiczną politykę polskiego rządu.

Charakteryzacja na K. Smrodek i Krystynę P. pomaga mi się uporać z nagonką na społeczność LGBT+. Jest to też moja odpowiedź na zarzuty, że jako drag queen żyję w bańce, w której jest miejsce na paczki PR-owe, a nie na komentarz polityczny. Prócz peruki i makijażu lipsyncuję wierszyki, do których ułożenia używam słów wypowiedzianych przez pierwowzory. Taki sposób wyrażania tego, co czuję, wydaje mi się bardziej autentyczny niż np. wypowiedź na czarnym tle.

Czy coś rożni wcielanie się w te postaci od robienia Adelona?

Trudno mi powiedzieć, że w postaci z gier czy filmów się wcielam, bardziej się na nie charakteryzuję. Później istnieją przez 30 minut – w tym czasie robię zdjęcia, nagrywam film. Adelon, czy to jako Adele, czy Pani Magda, jest nie tylko przez całe show, ale też w prywatnym życiu. Gesty, pewne zachowania weszły mi w codzienny nawyk. Czasami się na nich łapię. Adelon zrósł się ze mną. Już nikogo nie muszę udawać.  [/restrict]

Colman Domingo – czarny wyoutowany gej z serialu „Euforia” – wywiad

Z wyoutowanym aktorem COLMANEM DOMINGO, gwiazdorem serialu „Euforia”, rozmawia Artur Zaborski

fot. HBO

Drugi sezon „Euforii” można właśnie oglądać na HBO i HBO GO. Serial opowiada o współczesnych nastolatkach żyjących w rzeczywistości paradoksów i płynnych tożsamości. Niby wszystko już wolno, więc gdy najpiękniejsza dziewczyna w szkole, uzależniona od narkotyków Rue (kapitalna Zendaya) wchodzi w związek z transpłciową Jules (Hunter Schafer), nikogo to specjalnie nie elektryzuje. Z drugiej strony Nate Jacobs, szkolny przystojniaczek (Jacob Elordi), drży na samą myśl, że mogą go pociągać faceci. Jego problem jest tym głębszy, że z młodymi chłopcami i trans kobietami sypia jego własny ojciec, zdradzając żonę. Wśród kochanek ojca znalazła się także Jules. Reprezentację osób LGBT+ na ekranie dopełnia niebinarna TC, którą gra również niebinarna aktorka Bobbi Salvör Menuez. W obsadzie znalazł się również Colman Domingo, wyoutowany i zamężny gej, który wciela się w postać Aliego, sponsora Rue. Ali pomaga wytrwać Rue w trzeźwości.

Euforia to serial o ludziach z generacji Zet, którzy w ekstremalny sposób korzystają z beztroski młodości ćpają, co akurat jest na stole, uprawiają seks z osobami, które akurat są obok, i nic w tym szokującego, poprzednie pokolenia też tak robiły. Ciekawe jednak jest to, że bohaterowie Euforii niewiele sobie robią z seksualności i płci. Gdy w szkole pojawia się transpłciowa Jules, nikt specjalnie nie docieka, z kim ona sypia poza tymi, którzy sami chcą się z nią przespać.

To prawda – pod tym kątem młode pokolenie żyje inaczej niż moje. Generacja Zet buduje świat, w którym przestają obowiązywać podziały ze względu na płeć czy seksualność. Jej przedstawiciele bardzo się wkurzają, gdy ktoś próbuje mówić im, że te podziały jednak istnieją. Świetnie pokazuje to przykład naszej obsady. Zendaya zdobyła popularność w bardzo młodym wieku i wykorzystuje ją m.in. do tego, by mówić o własnym doświadczeniu: niebiałej kobiety wychowanej w dwurasowej rodzinie.

Zaczynała jako gwiazdka Disneya, a teraz gra uzależnioną od narkotyków Rue w poważnym, śmiałym serialu.

Zendaya, podobnie jak całe to pokolenie, ma świadomość płynności norm w naszym świecie, co świetnie pokazuje nawet to, jak podchodzi do mody. Jednego dnia nosi za duże koszulki i sportowe buty, a innego powala elegancją na czerwonym dywanie. Można być wszystkimi jednocześnie i nie trzeba się zamykać w definicjach ani serwowanych nam przez społeczeństwo rolach. Zendaya raz jest klasycznie piękna, a raz jest chłopczycą. Walczy o prawa kobiet, jest feministką, realizuje się jako aktorka, ale też maluje i robi zdjęcia.

Gdy ty byłeś w jej wieku… [restrict]

Moje pokolenie częściej definiowało się według naturalnych cech, tożsamości. Nie mieściło mi się w głowie, że one mogą być płynne. Kiedy zrobiłem publiczny coming out, dziennikarze wciąż pytali o wszystko, co wiązało się z moją homoseksualnością. Nie zliczę, ile razy odpowiadałem na pytanie: „Jak trudno jest być gejem we współczesnej Ameryce?”. Nie zapomnę też jednego z wywiadów, którego udzieliłem po premierze filmu „Passing Strange” Spike’a Lee. Dziennikarz zapytał, jak Spike czuje się z tym, że jestem gejem. Najdurniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek usłyszałem.

Co odpowiedziałeś?

Prawdę: że nigdy ze Spikiem o mojej homoseksualności nie rozmawiałem, bo niby dlaczego miałbym? Spike to mój ziomek, współpracownik, a na planie szef – tyle. Niestety, dyskryminacja, która wciąż istnieje, sprawia, że gdy prasa pisze o aktorach gejach, to informacja o ich homoseksualności zaraz też się pojawia, natomiast news o, przypuścmy, nowym filmie Brada Pitta, nie otrzymuje tytułu: „Heteroseksualny Brad Pitt gra w nowym filmie”.

Nieheteronormatywni aktorzy, którzy mówią otwarcie o swojej seksualności, to było w twoim pokoleniu wydarzenie. Poniekąd wciąż jest. Chyba nie tylko dziennikarze nie do końca wiedzieli, co z wami zrobić.

To prawda, my przecieraliśmy szlaki. Taki Daniel Day-Lewis czy Leonardo DiCaprio zawsze mają się od kogo „odbić”, mają liczne punkty odniesienia, mogą do kogoś nawiązać, z kimś się porównać. Ja nie znałem żadnego homoseksualnego czarnego aktora, który przede mną zrobiłby karierę, miał jakieś osiągnięcia, które ja mógłbym postawić sobie za cel. A DiCaprio ma takich ludzi całe mnóstwo. Mógłby się cofnąć nawet do klasycznych gwiazd Hollywood i marzyć: „Chcę być taki jak on!”. Ja takiej możliwości nie miałem, dlatego bardzo się cieszę ze wszystkich moich osiągnięć podwójnie – raz, że satysfakcjonują mnie, a dwa, że mogą posłużyć innym czarnym wyoutowanym gejom za punkt odniesienia.

Tak też mówi sięEuforii: że stała się punktem odniesienia dla wielu młodych ludzi i ich rodziców. Ci drudzy dzięki serialowi odkryli, z jakimi problemami mierzą się ich dorastające dzieci.

Po premierze pierwszego sezonu dostaliśmy mnóstwo niesamowitych reakcji. Często dostawałem wiadomości typu: „Wow, ten odcinek był bardzo wartościowy. Dzięki niemu odważyłem się porozmawiać o tym, co mnie trapi, z rodzicami”. Reprezentacja na ekranie ludzi z mniejszości seksualnych czy etnicznych, które mierzą się z problemami związanymi z tożsamością, jest bardzo ważna. Okazuje się bowiem, że wielu ludzi, nawet żyjąc obok nas, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak faktycznie wygląda codzienność ludzi LGBT, a szczególnie niebiałych ludzi LGBT.

Pokazujecie teżEuforii, że nie ma krystalicznych ludzi, a błędy zdarzają się każdemu. W waszym serialu Nate, prawdopodobnie nieheteronormatywny, ma skłonność do przemocy, nie wybielacie go z powodu jego seksualności.

Podążamy też za Rue, narratorką, która jest kompletnie niewiarygodna, cały czas nas zwodzi i oszukuje. I nie ma znaczenia, że to miła czarna dziewczyna, która ma romans ze swoją koleżanką. To, że Rue jest nieheteronormatywna i że sama wywodzi się z mniejszości, w żaden sposób nie czyni ją lepszą od innych. Jest zakłamana, w jej życiu liczą się narkotyki – one są dla niej priorytetem. W drugim sezonie to się nasila, bo Rue wchodzi w czas mroku i coraz częściej manipuluje otoczeniem, a także nami, widzami. Często zbija nas z tropu, a i tak się jej trzymamy i spadamy w te same otchłanie, co ona. „Euforia” mówi jasno, że na to, jaką mamy moralność, nie wpływają nasze pochodzenie etniczne ani nasza seksualność, tylko właśnie na przykład… uzależnienie od narkotyków.

Zaskoczył cię sukces Euforii?

Nie, bo od dawna powtarzam, że rozrywki mamy w kinie i na platformach streamingowych aż nadto, natomiast brakuje nam filmów i seriali, które będą traktować widza poważnie. My rzuciliśmy wyzwanie naszym odbiorcom, a oni je podjęli, chociaż tematy, które pojawiają się w serialu, są trudne, niezręczne i niekomfortowe. I są ukazane z różnej perspektywy – osób o różnym kolorze skóry, różnej płci i seksualności, co też zadaje kłam przekonaniu, że większość widzów jest zainteresowana opowieściami tylko o takich ludziach, z którymi się może identyfikować poprzez ten sam kolor skóry, tę samą płeć czy tę samą seksualność. My, aktorzy, nieraz obnażaliśmy się psychicznie na ekranie, co wcale nie było proste. „Euforia” określana jest jako serial edukacyjny, ale nie dlatego, że uczy nas, jak mamy żyć, tylko dlatego, że pozwala nam z bezpiecznej pozycji własnego salonu podejrzeć, jak żyją inni, a to jest naprawdę wielka edukacyjna wartość.

Ty też obnażyłeś się na planie?

Tak, w odcinku specjalnym, który nagraliśmy na święta Bożego Narodzenia 2020. Cały tamten odcinek jest zapisem naszej rozmowy z Zendayą. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i rozmawialiśmy o naszej tożsamości. Dostałem scenariusz tego odcinka, gdy wybuchały pożary na amerykańskich ulicach, a miasta żyły ruchem Black Lives Matter i morderstwem George’a Floyda. Nie mogłem uwierzyć, do jak wielu rzeczy nawiązuje tekst naszego scenarzysty Sama Levinsona. Poczułem się z nim głęboko związany. Chciałem się mu oddać kompletnie i zacząłem go ćwiczyć sam ze sobą, przed lustrem. Poświęcałem temu jakieś 40 godzin tygodniowo. Z drugiej strony, była pandemia, więc i tak nic lepszego nie miałem do roboty. (śmiech) Po nagraniu musiałem się zupełnie odciąć od tego, o czym mówię na ekranie. Nadal dostaję wiadomości od widzów, którzy piszą mi, że ten odcinek obejrzeli nawet dwadzieścia kilka razy. Mówią, że tego potrzebowali, że oglądanie go wpływa na nich jak sesja terapeutyczna, że dzięki niemu lepiej rozumieją, co to znaczy być reprezentantem mniejszości. Piszą wszyscy – czarni i biali, nienormatywni i hetero, kobiety i mężczyźni, młodsi i starsi. Muszę powiedzieć, że ten specjalny odcinek „Euforii” to jest coś, z czego jestem najbardziej dumny w całej mojej karierze.  [/restrict]

Aimee Hart, naczelna magazynu „Gayming Magazine” o najciekawszych motywach LGBT w grach wideo – wywiad

AIMEE HART, redaktorka naczelna „Gayming Magazine” i współorganizatorka Gayming Awards, opowiada, dlaczego welociraptor może być przykładem dobrej reprezentacji LGBTQ+, czemu milowym krokiem była dla naszej społeczności premiera gry wyścigowej i gdzie się podziali niebinarni protagoniści. Rozmowa Mateusza Witczaka

Rozczarowana?

Ale czym?

Wydany w 2020 r. Hades, w którym kierowaliśmy poliamorycznym, biseksualnym bogiem, sięgnął po najważniejsze statuetki w branży: Golden Joystick, Th e Game Awards, a nawet BAFTA. Wydany w podobnym czasie Th e Last of Us: Part II był pierwszym blockbusterem, w którym kierowaliśmy lesbijką. Tell Me Why to z kolei pierwsza gra dużego wydawcy (Microsoft), w której protagonistą jest transpłciowy chłopak. Ubiegły rok wypada na tym tle odczuwalnie słabiej.

Owszem, mainstream nie wyszedł naprzeciw społeczności LGBT+, ale w zamian dostaliśmy mnóstwo znakomitych gier indie. Błysnęło „Unsighted”, hack’n’slash transpłciowych twórców, którego bohaterowie niby są androidami, ale znajdują się w podobnym położeniu, co osoby ze społeczności queer. Poza tym premierę miał niesamowity „Unpacking”.

Zaraz, zaraz… „Unpacking? Gra o rozpakowywaniu pudeł?!

No pewnie! Przy czym trzeba przyjrzeć się jej uważnie, bo inaczej można w niej nawet nie dostrzec queeru. „Unpacking” traktuje o kobiecie, która, o czym już powiedzieliśmy, wypakowuje rzeczy w mieszkaniu. Ostatnio sama się przeprowadziłam, a że nie znoszę pa kowania i rozpakowywania się, niespecjalnie ucieszyła mnie perspektywa, że ktoś poświęcił tym czynnościom całą grę – jednak w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że między wierszami studio Witch Beam opowiada intrygującą historię. Z czasem okazuje się, że ta kobieta pozostaje w trudnym związku z drugą kobietą. Ten lesbijski wątek pojawia się znikąd, ale bardzo mi się on spodobał. Nie chcę spoilować czytelnikom „Repliki” zakończenia, powiem tylko, że jest ono słodko-gorzkie. Dodam jeszcze, że w 2021 r. wyszło „Lake”, moja gra roku. Ekipa Gamious cofa nas do połowy lat 80. Meredith Weiss, czterdziestokilkulatka z wielkiego miasta, porzuca swoją pracę jako programistka, by wrócić na prowincję i zostać listonoszką w fikcyjnym Providence Oaks w Oregonie. Gameplay jest oszczędny: dostarczasz pocztę. Rozmawiasz. Wsiadasz do samochodu. Jedziesz dalej. I tak w kółko.

Brzmi pasjonująco

W trasie ponownie spotykasz starych przyjaciół Meredith… ale także potencjalnych partnerów: Roberta lub Angie, zdeklarowaną lesbijkę. Możesz zignorować jej wątek, czyniąc z Meredith osobę hetero (lub taką, która nie wyszła z szafy), ale wówczas gra będzie mniej ciekawa. Jeżeli zdecydujesz się na związek z Angie, w żadnym momencie nie odczujesz ze strony mieszkańców Providence Oaks otwartej bi- czy homofobii… ale „Lake” bardzo dobrze prezentuje na monitorze akty mikroagresji, jakie w tamtych czasach były dla osób queerowych codziennością. Choć samo miasto jest kolorowe i piękne, nie czułam się w nim bezpiecznie.

W popularniejszym Life is Strange: True Colors kierujemy Alex, świetnie napisaną postacią biseksualną, która jest w stanie czytać emocje innych ludzi.

Seria „Life is Strange” od dawna przesuwa granicę medium i oswaja odbiorców z wątkami LGBTQ+. Tegoroczna gala Gayming Award będzie zapewne zdominowana przez gry indie – i dobrze, bo ich twórcy od zawsze zapuszczają się w miejsca (jeszcze) niedostępne dla większych studiów, przedstawiając historie, których mainstream nie może lub nie chce opowiadać. Właśnie dlatego jednak „True Colors” się wyróżnia. To chyba jedyna ubiegłoroczna gra z nieheteronormatywną protagonistką, która trafi do masowego gracza.

W naszej bańce niesamowicie dobrze rezonował w tym roku takżRaptor Boyfriend, visual novelka, w której randkujemy z dinoza…[restrict]

Abso-kurwa-lutnie kocham „Raptor Boyfriend”! Bardzo, bardzo mocno! I nie jestem w tej miłości sama, to szalony, pokręcony queer, który jednocześnie stroni od prezentowania nieszczęść i krzywdy. Owszem, mimo żartobliwej otoczki scenariusz porusza trudne tematy – choćby depresji czy uzależnienia od alkoholu – ale przede wszystkim jego autorzy pokazują, że nieheteronormatywność nie musi zawsze łączyć się z cierpieniem. „Raptor Boyfriend” ma dość typowy dla gatunku licealny setting, tyle że zamiast romansować w ogólniaku z cisgenderowymi gośćmi, randkujemy z wróżką, Wielką Stopą i raptorem. Co ważne: wciąż możemy dostrzec w nich siebie samych. A fakt, że nimi wszystkimi, mimo ich dziwaczności, interesuje się główna bohaterka, w jakiś sposób umacnia gracza w przekonaniu, że inność jest w porządku. Owszem, na rynku jest mnóstwo powieści wizualnych, ale nie ma drugiego „Raptor Boyfrienda”, słodkiej gry o całowaniu welociraptora. Fajnie, że jest nasz, queerowy.

Nasz, queerowy wydawał się takżMass Effect, wysokobudżetowa space opera, która dostała w ubiegłym roku remaster Legendary Edition. Lata temu jej twórców, kanadyjskie BioWare, chwalono za portretowanie osób nieheteronormatywnych, ale odświeżenie spotkało się z krytyką. Fani narzekali, że studio nie nadpisało scenariusza, by dostosować go do współczesnych standardów.

Pamiętajmy, że „Legendary Edition” jest remasterem, nie remakiem. Osobiście jednak bardzo bym chciała, żeby BioWare poszło o krok dalej. Cholera, to nieliniowy RPG, w którym sami określamy, podejmując setki wyborów moralnych, kim ma być komandor Shepard (protagonista_ka – przyp. red.). Tymczasem przez dwie gry trylogii nie może być on_a lesbijką lub gejem. Szczególnie gejem.

Dopowiedzmy czytelnikom_czkom, że jeśli w pierwszej grze zdecydowaliśmy się grać kobietą w teorii mogła ona związać się z Liarą, tyle że ta jest przedstawicielką rasy, która posiada tylko jedną płeć.

Czyli mamy związek lesbijski, ale wcale nie, bo Liara nie jest kobietą. (wzdycha) A Shepard mężczyzna nie mógł liczyć nawet na to. Pamiętam wywiad, jakiego Casey Hudson (reżyser trylogii – przyp. red.) udzielił Kotaku. Zapytany, dlaczego w „Mass Effekcie” nie ma homoseksualnych opcji romansowych, odparł, że ich wprowadzenie wymagałoby dużo czasu, a poza tym „to ma być fi lm 13+” – tak jakby całujący się mężczyźni mieli podnieść klasyfikację wiekową!

Czytałem artykuł The Gamera, który rzuca na sprawę nieco światła. Część bohaterów i bohaterek Mass Effect 2 miała być w założeniach nieheteronormatywna, np. Jack planowano uczynić postacią panseksualną. Zrezygnowano z tego pomysłu po nagonce, jaką w związku z lesbijskimi pocałunkami z Liarą urządziło Fox News.

Biorąc pod uwagę, że planowali taki content, należało zrobić wszystko, by go przywrócić. Reagowanie na materiały Fox News jest niedorzeczne, nikt nie powinien zwracać uwagi na treści publikowane przez tę stację. Bez wątpienia fani i fanki oczekiwali od BioWare mocnego stanowiska, bo „Mass Effect” brzydko się zestarzał, zwłaszcza dla gejowskich graczy, dla których pierwsza opcja romansowania z osobą tej samej płci pojawia się dopiero w… zwieńczeniu trylogii! Przypominam, że mówimy o studiu, które zasłynęło sojusznictwem, to jego gry otwarły publiczność głównego nurtu na towarzyszy gejów czy postaci trans. W przeszłości BioWare podniosło sobie poprzeczkę wysoko, mamy więc prawo wymagać od niego więcej niż od innych zespołów.

Dziesięć minut rozmawiamy o możliwości romansowania w RPG-ach z osobami tej samej płci. Dlaczego to takie ważne?

Bo BioWare to mistrzowie opowiadania historii. A my łakniemy dobrych opowieści, szczególnie takich, w których moglibyśmy zobaczyć kawałek siebie. Mimo że gry studia toczą się w uniwersach fantasy lub science fiction, a ich bohaterami są elfy, krasnoludy albo kroganie, są oni bardzo ludzcy. Co więcej: stają się popularni, dzięki grom trafiają do komiksów, książek i filmów, a cosplayerzy przebierają się za nich podczas konwentów. Uczynienie takiej postaci gejem, osobą niebinarną albo transpłciową sprawiłoby, że zyskalibyśmy jako społeczność świetnego ambasadora.

W twoim podsumowaniu roku przeczytałem, że jednym z najlepszych, ubiegłorocznych przykładów reprezentacji osób LGBT+ jest… „Forza Horizon 5, a więc gra wyścigowa!

Jako osoba niebinarna (Aimee używa również żeńskich zaimków – przyp. red.) doceniłam, że pozwala ona na swobodny wybór zaimków i personalizację postaci, w ramach której możemy dodać nawet protezy rąk i nóg. Pewnie zachodzisz w głowę, dlaczego to takie ważne, skoro przez 98% czasu odbiorca obserwuje samochód, a nie kierowcę. Otóż z prostej przyczyny: „Forza Horizon 5” to jedna z największych premier 2021, do tej pory zagrało w nią 15 milionów ludzi. Jej autorzy i autorki wysłali w świat sygnał, że nawet w grze wyścigowej możesz być sobą. Oczywiście trochę mi dziwnie stawiać na piedestale kogoś, kto po prostu wykonał niezbędne minimum roboty, ale mówimy o Microsofcie! Jeżeli dzięki komuś „niezbędne minimum” może stać się standardem – to właśnie dzięki nim.

Forza pozwala nam stworzyć postać od zera, ale kiedy w mainstreamie pojawi się wyłącznie niebinarny protagonista? Gdy o tym myślę, do głowy przychodzi mi jedynie Kris z niezależnego Deltarune.

To złożony problem. Pewną jego częścią są niektórzy gracze, którzy wciąż nie mogą przejść do porządku dziennego nad faktem, że bohaterkami bywają kobiety, a co dopiero osoby nieheteronormatywne. Czy tego chcemy, czy nie, gry wideo wciąż są trochę z tyłu. Odnoszę też wrażenie, że jako ludzie queer jesteśmy zbyt podzieleni. Dam przykład: w strzelance „Apex Legends” pojawia się niebinarny Bloodhound. Przez niektórych to postać kochana, czują z nią więź, ale inni fani krytykują autorów i autorki, bo Bloodhound ma dość „robotyczny” wygląd, przesterowany głos i chodzi w masce. Choć jest więc niebinarny, nie wydaje się dostatecznie ludzki. To zasadne uwagi, ale przez nie inni projektanci obawiają się wykonać ruch, bo wiedzą, że naraziliby się w ten sposób na krytykę. Trzecia sprawa: potrzebujemy w gamedevie więcej osób niebinarnych. Nie tylko muszą one czuć się w branży bezpiecznie, ale także obejmować w niej kluczowe stanowiska. Wiele mainstreamowych gier wciąż jest tworzonych przez starych, białych, cispłciowych mężczyzn. W głównej roli obsadzają oni kolesia z brodą, albo w najlepszym wypadku białą kobietę. Właśnie dlatego Alex z „Life is Strange: True Colors”, biseksualna dziewczyna o chińsko-wietnamskich korzeniach, stanowi małą rewolucję.

Pewnie trochę namiesza podczas drugiej edycji Gayming Awards.

Już teraz zapraszam na kwietniową galę (nominacje ogłosimy w połowie lutego). Ale przed nami w ogóle świetne perspektywy. „Gayming Magazine” stale zyskuje czytelników, a w tym roku mamy apetyt, by stać się jeszcze więksi: chcemy wystartować z naszym własnym eventem LGBTQ+ Gayming Live, szukamy też możliwości, by edukować developerów na temat różnorodności. 2021 był dla nas dużym rokiem, ale patrząc na to, co mamy zaplanowane na 2022: to było dopiero preludium! Patrzę w przyszłość z olbrzymim optymizmem.

Nic dziwnego. Tegoroczne rozdanie nagród wsparli finansowo najwięksi wydawcy Ubisoft, Sony, Microsoft, Electronic Arts a także Facebook i Twitch. Trudno ich było przekonać do mecenatu?

Nietrudno, przecież ci „wielcy wydawcy” zatrudniają mnóstwo osób LGBT+. Pracują u nich także wrażliwi, pełni empatii sojusznicy, którym nie jest wszystko jedno. Oni naprawdę w nas wierzą, co przyjmuję z olbrzymią pokorą. Każdego dnia loguję się na nasz portal i widzę rosnącą liczbę ludzi, z którymi rezonują gry LGBTQ+. Gracze chcą takiego contentu, a wydawcy robią, co mogą, by im go dostarczyć. Czy czynią to z altruistycznych pobudek – nie wiem. Wiem, że nie moglibyśmy wydawać naszego magazynu 10 lat temu, a dziś żyjemy w czasach, gdy wspierają nas najwięksi z największych.

10 lat temu sama byłaś jeszcze nastolatką. Jak patrzyli wtedy na naszą społeczność twórcy gier, dziennikarze branżowi i sami gracze?

O LGBTQ+ nie potrafi ono wtedy pisać i nie potrafi ono wtedy pisać postaci LGBTQ+. Branża patrzyła na nas tak, jak wszyscy inni: jak na mityczne istoty, tymczasem ja nie chciałam być mityczną istotą. W liceum widziałam, jak koledzy i koleżanki wpadały w przegródkę „gej” lub „lesbijka” byli przez to gnębieni. Na korytarzu zawsze znalazł się jakiś dupek, który używał przymiotnika „gejowski” jako obelgi. Sama długo zachowywałam swoją orientację dla siebie. Również dlatego, że moja rodzina, a w każdym razie jej starsi członkowie, wypowiadali się o osobach nieheteronormatywnych bardzo nieprzychylnie.

Czy gry mogą pomoc takim zagubionym młodym ludziom?

Sama jestem tego przykładem! Pierwszą produkcją, w której zobaczyłam queerową postać, był rolplej „Dragon Age: Origins”. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo on na mnie wpłynie. Miałam 14, może 15 lat, i przyłączyłam do drużyny bardkę Lelianę. Pomyślałam sobie: Boże, o co tu chodzi? Czemu chcę romansować w grze z kobietą? Czy to coś złego? O co chodzi?! Równolegle grałyśmy w „Dragon Age’a” z licealną przyjaciółką. Na którejś przerwie zapytała mnie ona, z kim stworzyłam związek… i odpowiedziałam. Wyszłam z szafy właśnie w ten sposób. Przynajmniej dla niej, bo takiego „uczciwego” coming outu dokonałam parę lat później, już na uniwersytecie. Pamiętam zresztą, że Fox News i inne prawicowe media bardzo wtedy atakowały grę za możliwość lesbijskiego romansu, bo przecież „to zdeprawuje nasze dzieci!”.

Dobrze, że to już za nami.

Nawet nie wiesz jak się cieszę, że nastał czas, w którym nie musimy tłumaczyć, że umieszczenie w grze geja nie jest niemoralne, ale możemy się pokłócić o portretowanie osób niebinarnych. [/restrict]

Dziecko gorszego Boga – recenzujemy film „Magdalena”

Na ubiegłorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych, swoją premierę miał debiut reżyserski Filipa Gieldona, „Magdalena”. Ten skromny i niepozorny, mogący umknąć szerszej publice obraz jest kinem czystych emocji, dającym dużo przestrzeni zarówno swoim bohaterom, jak i widzom.

„Magdalena” opowiada historię 20-letniej niemej dziewczyny (Magdalena Żak), wychowującej swoją paroletnią córkę pod jednym dachem z matką (Anna Gajewska). Mamy tu zatem trzy pokolenia, a sama konstrukcja ich relacji przywodzi na myśl „Wiosenną falę” Tiany Yi Yang, mającą swoją premierę na 15. Festiwalu Kina Azjatyckiego „Pięć Smaków”, i świadczy o pewnej uniwersalności współzależności rodzinnych. Zamiast rodzinnego ciepła, wspierania się, pomocy mamy nakręcającą się spiralę wzajemnych pretensji, frustracji płynącej z zawiedzionych oczekiwań i żądań niemożliwych do spełnienia przez żadną ze stron. Reżyser umiejętnie rozdziela racje bohaterów, częściej malując szarościami, niż oddzielając białe od czarnego. Magdalenę stawia głównie w pozycji dziecka – osoby młodej, nie do końca świadomej konsekwencji swoich czynów, pełnej – mimo wszystko – wiary w swoje marzenia i pasję. Osoby niezwykle ciepłej emocjonalnie, mimo doznanego od strony matki chłodu, która tym ciepłem umie i chce się dzielić z własnym dzieckiem. Ale przecież nie tylko – gdy poznaje Julkę (Natalia Sikora), dj-kę i właścicielkę klubu, w którym stara się o pracę, bardzo szybko nawiązuje z nią romantyczną więź. Kiedy wydaje się, że poczucie równowagi wygrywa z dotychczasowym chaosem, odzywają się stare demony, a jeden przewrócony kamień domina burzy całą budowlę.

To, co w filmie uwodzi najbardziej, to głęboka świadomość sztuki narracyjnej i wartości przestrzeni, jaką twórca powinien zostawić odbiorcy. Gieldon wyśmienicie operuje niedopowiedzeniami, zostawiając dużo poza kadrem. Doskonale wie, że nie musi używać grubej kreski i mówić wszystkiego, żeby widz zrozumiał zarówno bohaterów, jak i tło społeczne. Odbierając swojej bohaterce fizyczny głos, idzie nawet o krok dalej, zostawiając nas jedynie z jej emocjami. Dzięki temu jego obraz wychodzi poza ramy kina społecznego, o które początkowo można go „posądzić”, i staje się swoistym coming of age jednostki wykluczonej, muszącej skonfrontować się ze swoją przeszłością, żeby móc zbudować przyszłość. Walka jest nierówna i nie ma w niej żadnych pewników. Ci, którzy z założenia powinni wspierać najbardziej, wystawiają walizki za drzwi. Tych, od których dostaliśmy bezinteresowną miłość, skrzywdzimy, być może dlatego, że nie umiemy inaczej – jak pisał Bukowski, potrzebujemy czasu, żeby rozpoznać kwiaty na tle noży wbijanych przez lata w plecy.

Nie bez znaczenia jest postawienie w centrum tej walki kobiety i otoczenie jej również kobietami, przy jednoczesnym nadaniu mężczyznom atrybutów typowych dla kultury dominacji, przemocy i gwałtu. Jest w tym gorycz, która wybrzmiewa w przemycanych cicho przebitkach wydarzeń równoległych do akcji filmu, mających narracyjny związek z brakiem mowy Magdaleny. W końcu to także obraz poświęcony traumie doznanej w zbyt młodym wieku, kiedy człowiek nie ma absolutnie żadnych narzędzi do radzenia sobie z rzeczywistością. Traumy, która może się powtórzyć – w końcu od przeszłości nie ma ucieczki.

Ale to też film o potrzebie i pięknie miłości, w którym reżyser całkowicie normalizuje homoseksualizm względem heteronormatywności. Związek Magdaleny i Julki jest naturalny – bez homofobii w tle, bez wątpliwości związanych z odkrywaniem własnej seksualności i całej gamy ostracyzmu społecznego, który czai się za rogiem. Magdalena kocha i chce być kochana – i nie wymaga to żadnych dodatkowych tłumaczeń i kontekstów. W tym ujęciu to obraz najdojrzalszy na tle polskich produkcji ostatniego czasu, mierzących się z tematyką queerową.

Dojrzałość artystyczna i smak objawiają się tutaj również w malowaniu tła. Polska Gieldona nie musi leżeć pijana do nieprzytomności pod osiedlowymi schodami, żebyśmy poczuli zapach alkoholu i wiedzieli, że odpowiedź na pytanie: „Napijesz się czegoś?”, prawie zawsze oznacza wódkę. Że dolanie kilku kropli czystej do kawy w czasie przerwy w pracy znacząco pomaga przetrwać kolejny dzień upadlającej pensji. Ale to tło budują także dialogi – niespotykanie jak na polskie kino realistyczne, niewydumane, będące blisko skóry. Połączone z konsekwentną konstrukcją postaci, tworzą spójną, pozbawioną fałszywych nut całość.

O debiucie Gieldona nie można mówić bez odtwórczyni głównej roli, czyli Magdaleny Żak, która przekazuje całą mozaikę swojego wnętrza jednym spojrzeniem czy grymasem. Nie potrzebuje do sportretowania postaci soczystych dialogów czy nadmiernej ekspresji i gestykulacji. Gra czystymi emocjami – można z niej czytać jak z otwartej książki, choć przecież przez cały seans nie wypowiada ani jednego słowa. Jej gra jest niemal doświadczeniem granicznym – elektryzującym, empatyzującym wszystkie stany, niedającym o sobie zapomnieć.

Mis-en-scène, którym operuje Gieldon, pokazuje jego olbrzymi talent narracyjny i wrażliwość artystyczną, ale przede wszystkim umiejętność emocjonalnego rezonowania z widzem. Tworzenie kina szczerego, nienachalnego, w którym katharsis bohatera przynosi ukojenie również odbiorcy, jest na wagę złota. Pozostaje mieć nadzieję, że „Magdalena” zostanie doceniona na festiwalach zagranicznych, a w niedalekiej przyszłości będziemy mogli obejrzeć kolejną produkcję tego świetnie zapowiadającego się twórcy.

(Agnieszka Pilacińska)

„Magdalena”
reż. Filip Gieldon
Polska, 2021
premiera kinowa: 7 stycznia 2022

występują: Magdalena Żak, Natalia Sikora, Anna Gajewska, Marcin Wiercichowski, Maja Malesa

Queerowe enklawy na dużym ekranie

Z każdym rokiem mamy coraz więcej okazji oglądać się na dużym ekranie. Reprezentacja osób LGBTQIA w kinie poprawia się praktycznie z dnia na dzień. Nawet w Polsce w tym roku doczekaliśmy się czegoś, co, miejmy nadzieję, okaże się przełomem – na ekranach kin można było obejrzeć aż 4 rodzime queerowe filmy: „Ostatni komers”, „Czarną owcę”, „Hiacynta” i „Wszystkie nasze strachy”. Były też seriale, chociażby drugi sezon „Rojsta”, „Prince Charming” czy trwający właśnie drugi sezon „Kontroli”. I choć oczywiście bardzo się cieszymy z takiego obrotu sprawy, ciągle lwia część tych produkcji toczy się wokół homofobii czy odkrywania swojej tożsamości. Filmów, w których ktoś po prostu jest lesbijką czy gejem, ciągle jest jak na lekarstwo. Nawet wspomniana w przeglądzie świątecznym lekka komedia romantyczna „Świąteczny szok” dotyczy comingu outu, siedzenia w szafie i akceptacji u rodziny. Szukając przełamania tych najczęściej standardowych schematów, przygotowaliśmy zestawienie queerowych enklaw na dużych ekranie. Filmów, które tworzą poczucie bycia w „safe space”, wśród społeczności i w przestrzeni, w których nikt nie kwestionuje nieheteronormatywności, wcale nie trzeba szukać w najnowszych produkcjach. Znajdziemy je praktycznie w całej historii kinematografii!

The Queen (1968) + Paris is Burning (1990)

Nowojorskie queerowe bale, spopularyzowane przez programy rozrywkowe „RuPaul’s Drag Race” i bliższy oryginałom „Legendary”, a także fabularne „Pose”, to dosłowne zaaplikowanie pomysłu stworzenia własnej bezpiecznej przestrzeni. Amerykańskie queery, głównie czarne transpłciowe kobiety, często bezdomne, żyjące na skraju ubóstwa i nędzy, stworzyły własny świat, w którym mogły być akceptowane i zajmować szanowane, dobrze płatne stanowiska niedostępne dla nich w zwyczajnym życiu (stąd chociażby wielokrotnie powtarzana u RuPaula kategoria „business executive realness”). W celu zapoznania się z tym światem (lub poszerzenia swojej wiedzy o nim) polecamy 2 kultowe już dokumenty. „The Queen” z 1968 r. (czyli jeszcze przed zamieszkami w Stonewall!) to zapis jeszcze z ery przedbalowej. Możemy śledzić przebieg całego Miss All-America Camp Beauty Contest, czyli konkursu piękności drag queens, w czasach gdy za takie „przebieranki” można było trafić do więzienia. Z kolei „Paris is Burning” z 1990 r. to obraz balowej sceny w rozkwicie. W obu zobaczymy członkinie legendarnego domu LaBeija – w „The Queen” Crystal, a w „Paris…” Pepper!

Po lewej Crystal LaBeija, po prawej Pepper LaBeija

Bal czterdziestu jeden (2021)

Bale, mające dać schronienie przed heteronormą, organizowano też już ponad 100 lat temu w Meksyku. Były to formalnie i zwyczajowo typowe bale dla ówczesnej arystokracji, które reklamowano jako „bale dla przebierańców”, gdzie dopuszczano członków tylko jednej płci. Istniały też bardziej poufne spotkania, na których nie tylko tańczono, ale też wystawiano teatrzyki czy wręcz organizowano orgie. Jeden z takich balów został najechany przez policję, a jego wszystkich 41 uczestników aresztowano. Według plotek 42. członkiem, któremu pozwolono uciec, był Ignacio de la Torre, zięć ówczesnego prezydenta Meksyku. To właśnie z jego perspektywy opowiedziana jest fikcyjna wersja tych wydarzeń w świetnym filmie „Bal czterdziestu jeden” dostępnym na Netflixie. Skandal, który wywołało to wydarzenie, spowodował, że przez długi czas liczby 41 i 42 były kojarzone w Meksyku z homoseksualnością i uważane za pechowe.

Olivia (1951)

Szkoły pensjonarskie były w pierwszej połowie XX w. przestrzenią często ukazywaną jako miejsce lesbijskich zauroczeń. W 1900 r. nieheteronormatywna francuska pisarka Colette (publikująca wtedy jeszcze pod nazwiskiem ówczesnego męża, który przez długi czas przypisywał sobie jej dokonania) debiutuje na poły autobiograficzną powieścią „Klaudyna w szkole”, w której tytułowa bohaterka (15-latka) ma romans ze swoją nauczycielką. Książka otwiera bardzo popularny cykl książek o Klaudynie. W 1930 r. z kolei powstaje sztuka „Dziewczęta w mundurkach” – adaptowana na ekran 3 razy, w Niemczech w 1931 r. i 1959 r. (wersja z Romy Schneider) oraz w Hiszpanii w 1951 r. I tutaj główna bohaterka zakochuje się w nauczycielce, jest to jednak tylko nieskonsumowane zauroczenie. Najciekawszą jednak przedstawicielką tego trendu jest niewątpliwie „Olivia”, książka autorstwa Dorothy Strachey z 1949 r., zekranizowana  1951 r. Ponownie powtórzony jest w niej schemat uczennicy zakochującej się w wychowawczyni, ale środowisko wydaje się zupełnie odmienne: zamiast dyscypliny, terroru i wstydu mamy poczucie bycia w sielankowej, saficznej społeczności.

Oglądaj „Olivię” już teraz na Nowe Horyzonty VOD: bit.ly/ReplikaOlivia

Sebastian (1978)

Przestrzeń queeruje też Derek Jarman w swoim pełnometrażowym debiucie, „Sebastianie” z 1978 r. Katolicki mit świętego przebitego licznymi strzałami, lecz cudownie uratowanego, przez wieki wykorzystywano do tworzenia homoerotycznych obrazów (więcej pisaliśmy o tym w #74 numerze „Repliki”). Nie inaczej jest tutaj: Jarman słynie przecież z tworzenia zjawiskowych queerowych wizji czy snów. Sebastian, żołnierz zdegradowany za swoją wiarę w boga słońca Apolla, trafia do odległego garnizonu wojskowego, gdzie żołnierze, nie mając co robić, biegają nago, bawią się i przede wszystkim nudzą. Severus, dowódca jednostki, próbuje wymusić na Sebastianie zmianę wierzeń. Jarman reinterpretuje przesłuchania, tortury i finalną egzekucję przez przebicie strzałami na queerowy sposób. W tle głównego wątku toczy się sielankowa historia miłosna dwóch żołnierzy: Adriana i Antoniego, zakochanych w sobie po uszy i obściskujących się przy każdej okazji.

Cryptozoo (2021)

Sama idea bezpiecznej przestrzeni była też wielokrotnie podejmowana za pomocą metafor. Najpopularniejszy przykład w popkulturze to seria komiksowa, a następnie filmowa „X-Meni”. Mutanci mający różne nadprzyrodzone zdolności prowadzą walkę o akceptację i asymilację w amerykańskim społeczeństwie. Charles Xavier zakłada szkołę dla mutantów, w której mogą spokojnie odkrywać swoje moce i się izolować, i wierzy w pokojowe dojście do bycia akceptowanym. Jego wrogiem jest zazwyczaj Magneto, mutant, który nie wierzy w dobroć zwykłych ludzi i chce ich zniszczyć (czyżby konserwatywna wizja uderzająca w progresywne ruchy społeczne?). Choć oryginalną intencją było opowiedzenie o rasizmie (i skonfrontowania idei pacifystycznego Martina Luther Kinga z bardziej militarnym Malcolmem X), to historia była wielokrotnie opowiadana na nowo, często z naciskiem właśnie na tematykę queerową. My polecamy jednak świeżutki film, który obierając podobny punkt wyjścia, od początku kładzie silny nacisk na interpretację w duchu queerowym. „Cryptozoo” to zoo stworzone w zamierzeniu jako raj dla kryptyd, stworzeń rodem z mitów (takich jak np. jednorożce, japoński Baku czy nawet polskie karzełki), zamieszkujących całą ziemię, które przez wieki były postrzegane jako zło i zagrożenie. Tytułowe Kryptozoo ma być dla nich miejscem izolacji, ale też bezpieczeństwa. Przepięknie zanimowany film, który z jednej strony fabularną strukturą wpisuje się w schematy najbardziej mainstreamowego kina akcji, a z drugiej, będąc niezależną, małą produkcją, nie ma w sobie ugrzecznienia, do którego przyzwyczaiły nas topowe produkcje (są tu więc i dosłowne wątki LGBT+, i orgie, i sporo krwi). Skłania też do zastanowienia się: czy na pewno na dłuższą metę chcemy się izolować, a może bezpieczne przestrzenie powinny być tylko tymczasowym krokiem na drodze do pełnej emancypacji?

Świąteczne filmy LGBT!

Niezależnie od tego czy obchodzimy święta czy nie, i tak atakują one nas z każdej strony. Nie dość że to okres wzmożonej aktywności katolików, czasem wymuszonych spotkań z dalszą rodziną, a nawet ponownych wejść do szafy, to jeszcze heteronorma intensywniej wyłazi z każdej szpary. Jeden z jej objawów? Z każdym rokiem, coraz liczniejsze świąteczne filmy romantyczne, praktycznie wszystkie będące ucieleśnieniem fantazji o bajkowej, obowiązkowo różnopłciowej, idyllicznej miłości. Na odtrutkę proponujemy zatem listę filmów okołoświątecznych przełamujących ten schemat. Znajdzie się coś i dla świętosceptyków i tych szukających naszych własnych, jak najbardziej ckliwych, fantazji.

Carol (2015)

Przegląd zaczynamy od filmu, który już zdobył status klasyka świątecznego. W tym lesbijskim romansie z 2015 roku (książka autorstwa Patricii Highsmith będąca pierwowzorem powstała już w 1952, ale została wydana wówczas pod pseudonimem), tytułowa Carol, grana zjawiskowo przez Cate Blanchett, to dystyngowana, bogata pani domu, ma dziecko i męża, ale właśnie jest w trakcie rozwodu. Podczas świątecznych zakupów spotyka Theresę, sprzedawczynię w domu towarowym (w tej roli Rooney Mara). Theresa doradza w zakupie prezentu dla córki. Carol w roztargnieniu (specjalnie?) zostawia swoje rękawiczki. Tak oto rodzi się okazja do rozpalenia się miłosnego ognia. Film to nie tylko mistrzowsko odegrany romans, ale także wizualny hołd dla lat 50.

Olivia (1951)

Z filmu o latach 50. przenosimy się bezpośrednio do produkcji z 1951 roku. Choć „Olivia” nie jest filmem typowo świątecznym, to jedna z bardziej pamiętnych scen filmu, to właśnie bal bożonarodzeniowy. Wystrojone dziewczęta wykorzystują okazję, by popisać się swoimi talentami i kreatywnością. Część z nich zakłada konwencjonalne sukienki, część stroje typowo męskie, są paziowie, surduty, a nawet szkocki kilt! Dziewczyny stroją się nie dla panów, na balu nie ma ani jednego przedstawiciela płci męskiej, ale nikomu ich nie brakuje. Dziewczęta walczą o siebie nawzajem. Potencjalna nagroda? Niekoniecznie platoniczny walc.

Oglądaj „Olivię” już teraz na Nowe Horyzonty VOD: bit.ly/ReplikaOlivia

Świąteczny szok (2020)

Osobom chętnym na lekkie historie miłosne o mniej dramatycznych emocjonalnych amplitudach przypominam o zeszłorocznym hicie, „Świątecznym szoku”. Abby (grana przez Kristen Stewart) zostaje zaproszona przez swoją dziewczyną Harper do jej rodziny na święta. To idealna okazja żeby w końcu się zaręczyć! Jedyny szkopuł? W połowie drogi Harper zdradza że w sumie, to nigdy nie wyoutowała się swojej rodziny, a żeby tego było mało, to Abby również z powrotem ma wejść do szafy. Uroczo, nie? Bonusowo, dorzucam również „Spencer”, kolejny film w którym Kristen Stewart musi jechać na Boże Narodzenie rodem z piekła rodem do konserwatywnej rodziny swojego partnera. Czyżby nowa tradycja? (Plus, oczywista boskość księżnej Diany nie jest jedynym queerowym wątkiem w filmie!)

świąteczne filmy kanałów Hallmark i Lifetime (2020-21)

Jeśli jednak chcecie najbardziej ograne schematy i jak najmniej wiarygodne romanse, z pomocą przychodzą amerykańskie kanały Hallmark i Lifetime. Oba mające głównie konserwatywną widownią, co roku produkują przytłaczającą liczbę bożonarodzeniowych szmir (tylko w tym roku Lifetime wypuścił 30 nowych świątecznych filmów, a Hallmark aż 39)! Do 2019 wszystkie były bez wyjątku heteroseksualne, w 2020 oba kanały odważyły się wypuścić po jednym queerowym filmie, gejowskie „The Christmas House” (Hallmark) i The Christmas Setup” (Lifetime). Eksperyment został kontynuowany i w tym grudniu premierę miały „The Christmas House 2: Deck Those Halls” (Hallmark) i lesbijskie „Under the Christmas Tree” (Lifetime).

Wieczny singiel (2021)

Z kronikarskiej powinności odnotowujemy premierę Netflixowej próby gejowskiej komedii romantycznej, czyli „Wiecznego singla”. Peter ma dosyć, że jego rodzina w każde święta wypomina mu status singla. Tym razem zabiera więc do rodzinnego miasteczka najlepszego przyjaciela, by razem udawać zakochaną parę. Niestety, jedynymi jasnymi punktami nowości są Jennifer Coolidge (jak sama mówi w filmie, cokolwiek nie zrobi, geje ją kochają – i ma rację!) i fakt że dzięki temu powstał materiał, w którym Trixie i Katya kąśliwie wyszydzają kolejne głupoty fabularne – nie dość że 5 razy krótsze, to jeszcze zabawniejsze.

The Bitch Who Stole Christmas (2021)

Będąc już przy drag queens, wspomnijmy o drugim graczu, który w tym roku postanowił dołączyć do zwycięskiej Hallmarkowej formuły – RuPaulu. „The Bitch Who Stole Christmas” to jego drugie foray w świat świątecznych speciali (choć o „RuPaul’s Drag Race Holi-slay Spectacular” pewnie wszyscy wolelibyśmy zapomnieć). Młoda dziennikarka modowa i pracoholiczka z Nowego Jorku zostaje wysłana przez Hannę Contour (RuPaul w dragowej wersji Anny Wintour) do małego miasteczka z obsesją na punkcie świąt. W obsadzie praktycznie tylko postacie z coraz rozleglejszego RuPaul Cinematic Universe. Czy warto? Jeśli przebolałeś wszystkie Drag Race’owe wyzwania z fabularnymi scenkami i nadal masz ochotę na ten film, to możesz tylko siebie winić za swoje decyzje życiowe, które cię sprowadziły do tego momentu.

Tangerine (2015)

Na koniec, dla odmiany coś dla osób, które mają przesyt słodkością świąt. Transpłciowa prostytutka, Sin-Dee Rella, właśnie zakończyła miesięczną odsiadkę. Jej przyjaciółka, Alexandra, też trans sex-workerka, zdradza jej, że Sin-Dee została zdradzona przez swojego chłopaka i alfonsa. Zaczynają się jego poszukiwania. „Tangerine” to film wręcz antyświąteczny, oglądając dziejące się w skąpanych światłem przedmieściach Hollywoodu wydarzenia, ciągle musimy sobie przypominać, że akcja filmu dzieje się w całości 24 grudnia. Nakręcony w całości na iPhonie, w estetyce surowego realizmu, nie stroni od humoru i przypomina że, tak jak jego bohaterki, świąteczne tradycje i zwyczaje możemy najzwyczajniej w świecie olać.

Maria Peszek o nowej płycie

O jej nowym albumie „Ave Maria”, najbardziej queerowym albumie w historii polskiej muzyki rozrywkowej, a także o TVP, o pocałunku z Martą Malikowską oraz o tym, czy zmiana na lepsze w Polsce już się zaczęła, z MARIĄ PESZEK rozmawia Mateusz Witczak

Foto: Zuza Krajewska

Jesteśmy „gorylami we mgle”?

Użyłam tej metafory w „Virundze” i podpisuję się pod nią. Jest mocna, ale uzasadniona.

Nie za mocna? W piosence porównujesz naszą społeczność do zastraszonych zwierząt, umierających w kongijskim rezerwacie.

Do zwierząt zmuszanych do ucieczki, ukrywania się, ale nie „zastraszonych”. Społeczność LGBT+ w Polsce jest dumna i nie poddaje się, co budzi mój niesamowity podziw. Na pewno jednak jej prawa są zagrożone, o czym będę mówić, kiedy tylko będę mogła.

A kto tym prawom zagraża? Na myśl przychodzi mi raper, którego słowa wplatasz w tekst, a który też nawijał o mgle (choć raczej o jej „ostrym cieniu”).

Rozmawiamy, gdy w Sejmie głosowana jest kuriozalna, ale – przede wszystkim – bardzo niebezpieczna inicjatywa Kai Godek, która chce zakazać społeczności LGBT+ nie tylko zgromadzeń, ale nawet okazywania sobie czułości! To osoba groteskowa, a jednak znalazła dla siebie przestrzeń w sejmie – wydawałoby się – demokratycznego państwa.

Strasznym jest, że są w Polsce politycy, którzy sprzyjają tego typu postawom. Również niektórzy hierarchowie Kościoła mają na sumieniu grzech mówienia o osobach LGBT+ w sposób prowadzący do agresji, a już na pewno pogardy wobec tej społeczności… Ale winni jesteśmy w jakimś sensie wszyscy, my, Polacy. Za wiele w nas przyzwolenia na wykluczenie, krzywdę. Powinniśmy przeciwstawiać się łamaniu praw człowieka bardziej zdecydowanie. [restrict]

W piosence padają lotnicze komendy: „terrainahead” i „pullup”. Czy jesteśmy jeszcze w stanie zatrzymać tę machinę nienawiści?

Gdybym wiedziała, jak to zrobić, zrobiłabym wszystko, żeby takie działania wdrożyć. Nie mam jednak ani takiej pewności, ani tym bardziej gotowych rozwiązań. Jako artystka mogę robić to, co robię: zadawać pytania i – niekiedy używając drastycznych środków – uzmysławiać niebezpieczeństwo naszego położenia. Te komendy kojarzą się nam przecież z katastrofą smoleńskiego tupolewa, bo wtedy stały się rozpoznawalne. One mają być groźne, przestrzegać, że zaraz się roztrzaskamy.

Mam dysonans. W rozmowie z Jackiem Żakowskim twierdzisz, że „heroizm ci się wyczerpał”, tymczasem nagrałaś najbardziej queerową płytę w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Bijesz w niej na alarm, przestrzegając przed dyskryminacją osób LGBT+, a w dodatku upominasz się o ofiary kościelnej pedofilii.

Jestem zmęczona heroizmem. Wolałabym na tym etapie życia robić co innego, a tymczasem rzeczywiście nagrałam kolejny album, który mówi o prawie do inności i wolności. Sporo we mnie goryczy, co nie zmienia faktu, że jednak to robię.

Moja twórczość jest bardzo mocno osadzona w realiach społeczno-politycznych, choć artysta niekoniecznie musi być aktywistą. Nie wierzę jednak, że w dzisiejszych czasach można uprawiać sztukę apolityczną; nie da zajmować się emocjami, nie odnosząc się do napięć i problemów, przed jakimi stoimy. Nie mam dysonansu: płyta jest prawdziwa, tyle że ja jestem bardzo zmęczona i mam wątpliwości, czy taki wysiłek artystyczny ma sens.

Przeżywam kryzys wiary w sens sztuki, ale on zawsze dopada mnie po skończeniu prac nad albumem. Tym razem jest o tyle silniejszy, że uprawianie sztuki wydaje mi się w jakimś sensie nieuzasadnione w świecie, w którym żyjemy. Jak ma się sztuka do śmierci ludzi na granicy? Do piekła polskich kobiet? Do nienawiści? Do pogardy wobec mniejszości? Do cynizmu władzy? Ale na pewno będę chciała wrócić do komunikowania się przez koncerty, bo wiem, że te piosenki mają moc jednoczącą. Jest mi ona potrzebna i, mam nadzieję, że jest potrzebna także ludziom.

Taką „moc jednoczącą” zobaczyłem w twoim pocałunku z Martą Malikowską (w teledysku do „Jebię to wszystko”). Na podobny performans zdecydowali się ostatnio także Ralph Kamiński i Krzysztof Zalewski. Czy jednak nie są to gesty spóźnione? Britney Spears, Christina Aguilera i Madonna wysłały ten sam sygnał niemal dwie dekady temu.

Mamy teraz w Polsce tak bardzo bolesny i nabrzmiały moment, że nie zastanawiam się „czemu dopiero teraz?”. Cieszę się, że w ogóle. Dla mnie to zresztą nic nowego. Prawo człowieka do inności to temat, o którym mówię od zawsze, wplatając w każdą płytę utwór, symbol czy gest, którym wyrażam solidarność, wsparcie i podziw dla społeczności LGBT+.

Nie spotkałam się jednak wcześniej w polskiej muzyce z bardzo jasnym wyznaniem miłości i pragnień seksualnych, które śpiewałaby kobieta do kobiety. Wydało mi się to potrzebne i chodziło za mną od dawna. Pocałunek z Martą był kluczowy dla wymowy utworu.

Dlaczego trzeba było heteronormatywnej artystki, by w Polsce wreszcie powstał lesbijski love song?

W ostatniej rozmowie z „Repliką” (nr 61, maj/czerwiec 2016 – przyp. red.) mówiłam, że nie trzeba być osobą nieheteronormatywną, żeby znać uczucie wykluczenia. Nie trzeba nią też być, żeby rozumieć tęsknotę za jawną miłością i bezpieczną przestrzenią, jaką ona daje. Nie wiem jednak, dlaczego taki superklarowny utwór wcześniej nie powstał. Wiem, że mnóstwo siły daje mi poruszenie, jakie wywołał, te wszystkie zachwycone głosy lesbijek (choć nie tylko, bo to piosenka wolnościowa, mówiącao miłości otwartej, o komunikowaniu własnych potrzeb; przysposobili ją sobie także moi przyjaciele geje i pary heteronormatywne).

Zagraliśmy ten utwór dwa razy na koncertach i to jest jeszcze inna siła rażenia. Super jest patrzeć na ludzi w każdym wieku, o każdej orientacji, tulących się i skandujących: „Jebię to wszystko!”. To bardzo wyzwalające.

A może to kwestia tego, że właściwie nie mamy w Polsce wyoutowanych muzyków i muzyczek? Gdy myślę o mainstreamie, na myśl przychodzi jedynie Andrzej Piaseczny (od niedawna) i Dimon z Lao Che. Poza tym: pustka.

To dla mnie zastanawiające… Choć jestem jak najdalsza od oceny, z jakiegoś powodu ci ludzie nie znajdują w sobie potrzeby, żeby opowiedzieć o swojej orientacji. Nie wszyscy mają w sobie bezkompromisowość i samoakceptację, które są potrzebne, by się wyoutować. Nie wszyscy też mają taką potrzebę. Na pewno jednak my, osoby heteronormatywne, powinnyśmy być ostatnimi, które będą wywierać w tym temacie naciski, byłoby to bezsensowne i groźne. Natomiast cieszę się bardzo ze wspaniałego coming outu Andrzeja i mam nadzieję, że pójdą za nim kolejni artyści. To ważne, bo osoby z show-biznesu mają wpływ na postawy w społeczeństwie.

W zamykającej płytę „Barbarce” podnosisz – jako druga po Korze i jej „Zabawie w chowanego” – temat pedofilii w Kościele, w czym sekunduje ci Oskar Tuszyński z PRO8L3M-u. Na Zachodzie przestaje dziwić, że Lil Nas X łączy rap z queerem, u nas niedawno zadebiutował Drinu, ale kiedy w Polsce doczekamy się rapera LGBT+, który trafi jak Lil na pierwsze miejsce list przebojów?

W środowisku raperów ważny jest „męski wzorzec”, dlatego strasznie się ucieszyłam, że Oskar tak otwarcie i entuzjastycznie zareagował na moją nieoczywistą propozycję współpracy. Nieoczywistą, bo przekaz „Barbarki” jest wywrotowy, ale też dlatego, że raperzy z zasady nie wykonują tekstów, których sami nie napiszą. I jeszcze dlatego, że mówienie o sobie w formie żeńskiej niekoniecznie musi być proste dla osoby ze sceny hip-hopowej. Tymczasem Oskar fantastycznie te słowa odczytał i ani przez chwilę się nie wahał, sam zresztą twierdził, że to dla niego rodzaj społecznej powinności. Dzięki jego zaangażowaniu szersze grono zainteresowało się tą piosenką – zasięgi raperów są przecież kompletnie nieporównywalne z zasięgami nas, artystów szeroko rozumianej alternatywy. Nie wiem jednak, czy jesteśmy w Polsce gotowi na queerowego rapera. Niesamowitym byłoby pojawienie się queerowej raperki. Trzymam kciuki, żeby takowa się narodziła.

Opór środowiska na razie wydaje się spory. Gdy pojawiło się podejrzenie, że Belmondo może być osobą LGBT+, własny skład wyrzucił go za „złamanie kodeksu”. Z kolei Bedoes, choć popiera równość małżeńską i adopcję, otwarcie mówi, że koledzy po mikrofonie boją się zająć podobne stanowisko, obawiając się odpływu słuchaczy.

Bardzo cenię sobie liryczną twórczość Bedoesa, ale też niesamowity performance dotyczący akceptacji ciała, który zrobili ostatnio z Zuzą Krajewską. To niebanalny, wspaniale bezczelny poeta. Natomiast to, co mówi, nie jest wesołe. Cóż, my wszyscy i wszystkie musimy w temacie tolerancji robić swoje. Z czasem będzie nas więcej.

A czy warto „robić swoje” na każdej antenie? Przed nami festiwal w Opolu i kolejna dyskusja o tym, czy prorównościowy artysta powinien występować w TVP, pośrednio legitymizując politykę informacyjną Jacka Kurskiego.

Uważam się za tolerancyjną osobę, ale nie toleruję TVP. Nie będę legitymizować swoją obecnością stacji, w której jawnie nienawidzi się ludzi i wyraża pogardę dla nich. To bardzo groźne miejsce, w dodatku estetycznie nieakceptowalne. Nie ma tu dla mnie żadnego znaku zapytania.

Może jednak warto się przemóc i zostać „koniem trojańskim”? W ubiegłym roku Mary Spolsky wsparła społeczność LGBT+ ze sceny alternatywnej, a z kolei promowana przez Telewizję Polską Vicky Gabor, zwyciężczyni Eurowizji Junior, wystąpiła później w składance Kayaxu „Music 4 Queers & Queens”.

Nie warto. Nie oceniam niczyich decyzji, każdy ma prawo szukania swojego sposobu, by komunikować się ze światem, natomiast dla mnie wystąpienie w TVP to granica nie do przejścia – ta stacja mnie po prostu odrzuca. I to we wszystkim. Jakość tego, co proponuje, jest nieakceptowalna, a jej propaganda – niebezpieczna. Naprawdę można gdzie indziej znaleźć swoją niszę, czego jestem najlepszym przykładem. Od bardzo wielu lat nie ma mnie w radiu i w telewizji, a jednakowoż rozmawiamy, skądś słyszałeś o mojej płycie.

Wróciłaś nią po 5 latach – przerwa między twoimi albumami nigdy nie była tak długa. Co właściwie zmieniło się w Polsce przez ten czas?

Nie zastanawiam się, ile czasu minęło od mojej ostatniej płyty, mam superuczciwą zasadę, że wydaję album wtedy, kiedy absolutnie muszę, gdy czuję, że mam coś naprawdę istotnego do powiedzenia. Nigdy nie chciałam też, żeby moje płyty były kronikarskim zapisem przemian, jakie nastąpiły w Polsce, bo – mimo wszystko – Polska nie jest dla mnie aż tak inspirująca, jak by się mogło wydawać. Jest na świecie parę innych tematów, które bardziej mnie przewiercają.

To gdzie jest twoje miejsce?

W Polsce, bo jestem Polką; ona nadaje istotny kontekst temu, co robię. Choćbym nie wiem, gdzie była na świecie – a wyjeżdżam często i na długo, żeby wietrzyć głowę – Polska zawsze będzie dla mnie ważna. Ale polskie demony i upiory nie są dominantą tematyki moich piosenek. Tworzę o życiu we wszystkich jego przejawach. Dużo piszę o miłości, która jest dla mnie nieprzemijającą siłą, bez której nie mogłabym żyć. Poza tym interesują mnie sytuacje graniczne, krańcowe i to, jak ludzie przez nie przechodzą. To bliska mi tematyka, bo sama wielokrotnie doświadczyłam totalnych zapaści, a podnoszenie się z nich było bardzo inspirujące. Wierzę, że sztuka może być w takich momentach lekarstwem.

A gdzie jest po tych 5 latach Maria Peszek? Wiem, że mniej krzyczy, a więcej śpiewa, że fl irtuje z rockiem, elektroniką, dubstepem, house’em i rapem. I że wydaje się delikatniejsza niż na poprzednich wydawnictwach.

Delikatniejsza niż na ostatnich dwóch płytach, to na pewno. Delikatność także jest elementem mariopeszkowej tkanki, w której mieści się wiele kolorów i wrażliwych miejsc. „Ave Maria” to historia katastrofy, ale też historia podnoszenia się po katastrofie. Trzeba nam siły przetrwania – jest ona bardzo potrzebna społeczności LGBT+, ale też każdemu z nas, ludzi wrażliwych, poturbowanych pandemią, wydarzeniami w Polsce i na świecie. Wszyscy potrzebujemy dziś światła.

I prądu. Gdy próbowałaś otworzyć warszawską Paradę Równości, na przeszkodzie stanęły bezpieczniki.

Najważniejsze jest dla mnie, że tam byłam. Że utwór przerwała awaria prądu, to sprawa drugorzędna.

A czy równościowy przekaz przebije się do szerokiego odbiorcy? Czy sztuka stanie się katalizatorem zmian w Polsce?

Sztuka jest niezbędnie potrzebna, potrafi prowokować lub wręcz wywoływać zmiany, daje siłę tym, którzy ich dokonują i przynosi nadzieję wątpiącym. Nie wiem natomiast, kiedy ta zmiana przyjdzie. Bardzo chcę wierzyć, że już się zaczęła. Wątpię jednak, by miał to być proces krótki i pokojowy. Nie wyobrażam sobie, by udało się nam poradzić sobie z pogardą, z jaką na co dzień mamy do czynienia, jakąś „rewolucją kwiatów”. Czeka nas mocny i nieprzyjemny czas, ale musimy zacisnąć zęby i robić swoje. Nie ma wyjścia. [/restrict]

Nick Sinckler – Wokalista, czarny gej i emigrant w Polsce

O współpracy z Kayah i o domówce z RuPaulem, o coming oucie przed rodzicami, o tym, jak w saunie poznał przyszłego męża Michała Kubasiewicza, o rasizmie i o homofobii oraz o tym, jakie pytanie najczęściej zadają mu Polacy, opowiada NICK SINCKLER, amerykański wokalista, od 14 lat mieszkający w Polsce. Rozmowa Mariusza Kurca

fot. Joanna Czarnota

„Kochaj różnym być” – zaśpiewałeś z Kayah na tegoroczny Miesiąc Dumy. Trudno o kogoś bardziej wiarygodnego do dawania takich rad – jesteś gejem, jesteś czarny i jesteś emigrantem mieszkającym w Polsce od 14 lat, więc chyba musisz „kochać różnym być”.

(śmiech) Najczęstsze pytanie zadawane mi przez Polaków to oczywiście: „Ale dlaczego przeniosłeś się z Nowego Jorku do Polski?! Dlaczego? Dlaczego?”.

Też o to zapytam, ale najpierw: jak powstała ta piosenka?

W  zeszłym roku, gdy Kayax wydał na Miesiąc Dumy album „Music 4 Queers & Queens”, pomyślałem: „Ach, jak wspaniale!”; i zaraz potem: „Ale chwileczkę – dlaczego mnie na tej płycie nie ma?”. (śmiech) Stwierdziłem, że następnym razem muszę coś zrobić i  zaprosić Kayah, którą przecież znam od lat, do zaśpiewania ze mną.

Śpiewałeś chórki na jej płycie „Skała” z 2009 r., ale teraz to pełnoprawny duet.

Śpiewałem z  Kayah mnóstwo razy na różnych koncertach – „Na językach”, „Fleciki”, „Śpij kochanie, śpij”. Poznałem Kayah w 2008 r. w programie „Fabryka gwiazd”, którego była jurorką.

[restrict]Linie melodyczne i tekst po angielsku do „Kochaj różnym być” napisałem z moim przyjacielem Adamem Josephem, tekst po polsku stworzyli Kayah i mój mąż Michał Kubasiewicz. Muzyka to zasługa Seby Skalskiego i Piotra Zabrodzkiego – i  voilà! To jest piosenka przede wszystkim dla moich kochanych ludzi LGBT, ale też dla wszystkich innych, którzy „odstają” i bywają z różnych przyczyn dyskryminowani.

Podoba mi się to przesłanie, że jesteśmy różni i tak jest dobrze. Problem tylko, byśmy byli również równi.

Wkurzają mnie te negatywne stereotypy – że my to tylko „dziwki” i choroby.

W nas widzą „dziwki” – tak jakby sami przez całe życie seks tylko z jedną osobą uprawiali.

(wybuch śmiechu) Właśnie! Natomiast ja nie mam problemu, by wychodzić do ludzi i im tłumaczyć. Nie ruszają mnie nawet najgłupsze pytania – byle z tego jakaś rozmowa była.

Nick, pochodzisz z Nowego Jorku, tak?

Niedaleko – z  New Jersey. Do Nowego Jorku przeprowadziłem się, gdy miałem 21 lat, po tym jak na drugim roku rzuciłem studia, bo już wiedziałem, że chcę się zajmować aktorstwem i muzyką. Powiedziałem rodzicom, że szkoda pieniędzy i czasu na te studia. Mama trochę oponowała: „Czy ty wiesz, jak trudno było dla naszego pokolenia dostać się na uniwersytet? A teraz ot, tak rzucasz sobie studia?!”. No, cóż, mój tata skończył studia, starszy brat też, a ja nie.

Co studiowałeś?

Biologię morską. To z miłości do delfi nów i  wielorybów, które chciałem ratować. Jestem oczywiście nadal bardzo proekologiczny, ale muzyka przeważyła.

Gdzie dorastałeś?

W 120-tysięcznym mieście 45 minut drogi od Nowego Jorku. W trzeciej klasie podstawówki zacząłem grać na skrzypcach, co znudziło mi się po tygodniu, i przerzuciłem się na saksofon. Na saksofonie dociągnąłem do końca liceum. W Nowym Jorku cały czas bywałem, bo moi dziadkowie mieszkali na Brooklynie. Oboje moi rodzice urodzili się na Brooklynie, natomiast gdyby głębiej sięgnąć, to rodzice mojej mamy pochodzą z Trynidadu, a rodzice mojego taty – dziadek z Barbados, a babcia z Gujany.

Karaiby i Ameryka Południowa.

Tak jest.

A więc masz te, powiedzmy, 13 lat, dorastasz w New Jersey, grasz na saksofonie i… zaczynają ci się podobać chłopcy.

Coś ty! Wcześniej, dużo wcześniej! (śmiech) Pierwszy crush miałem w przedszkolu. Był taki jeden chłopiec, koło którego zawsze chciałem siedzieć. Śliczny był, śliczny. Ja to zawsze wiedziałem, żadnych wątpliwości, żadnego okresu poszukiwań i  żadnych traum. Mój pociąg w  kierunku chłopców był zupełnie naturalny i jasny dla mnie jak słońce. No, ale przyznaję, że akurat w  wieku 13 lat miałem dziewczynę przez kilka tygodni. Już nie pamiętam, jak to wyszło – chyba jednak chciałem sprawdzić, czy może jednak dziewczyny też mnie pociągają. Były niewinne buziaki i ani kroku dalej, bo już wiedziałem, że to nie to.

Rodzicom powiedziałem, dopiero gdy miałem 17 lat i nie sam z siebie, tylko mama mnie zapytała. Sobota, wcześnie rano, jeszcze śpię, mama wchodzi do mnie i mówi, że chce porozmawiać. Od razu wiedziałem, że coś się szykuje. Mama prosto z  mostu, czy wolę chłopaków, czy dziewczyny. Na to ja też prosto z mostu, że chłopaków. Dopytała mnie, czy może jestem trans – to znaczy, czy może chcę być dziewczyną, tak to ujęła. Wyjaśniłem, że jestem chłopcem i podobają mi się chłopcy. „Nie, nie zrujnujesz się na kosmetyki dla mnie, nie czuję się dziewczyną ani nawet nie jestem drag queen”. (śmiech) Tata natomiast przeczytał mój profil na AmericaOnLine i mówi do mnie, że on brzmi trochę gejowsko. Odpowiedziałem, że OK, pozmieniam – i dopisałem: „I am very, very, very gay”, i mówię do taty: „Już, spójrz teraz”. Mój starszy brat dowiedział się wcześniej niż rodzice, bo kiedyś próbowałem poderwać jego kolegę. Przyszedł do nas, był piękny, więc ja od razu: „A czego byś się napił?”, a potem mocniej popłynąłem: „A może chciałbyś masaż? Zdjąłbyś koszulkę? Polecę po olejek”. Nic się nie udało, nawet buziaka nie było.

Traumy nie mam, bo u  nas w  rodzinie już były wcześniej osoby LGBT – moja siostra jest lesbijką, moja kuzynka jest lesbijką. Mama szybko przestawiła się na tryb szukania mi chłopaków i oceniania tych, których przyprowadzałem do domu. Proszona czy nieproszona, od razu mi mówiła, który jej zdaniem jest dla mnie, a który nie jest.

Nick, a jakie miałeś wtedy fascynacje muzyczne?

Whitney Houston (zaczyna śpiewać): How will I know if he really loves me…, dalej: Aretha Franklin, Stevie Wonder, Michael Jackson, Michael McDonald, Céline Dion, George Benson, Chaka Khan, James Brown… Dużo funku, r’n’b – to była moja muza, ale klasyka i jazz też. Do tego muzyka karaibska.

Miałeś uwielbienie dla div?

Oj, tak. Mam nadal. Baby, które się drą, są cudowne! (śmiech)

Ja jeszcze Tinę Turner uwielbiałem.

Och, sorry, Tina, nie wymieniłem cię – oczywiście, że Tina też! (Nick zaczyna śpiewać „What’s Love Got to Do With It”): „You must understand that the touch of your hand makes my pulse react…”.

Więc przeprowadzasz się do Nowego Jorku, jest 2001 r., i śpiewasz chórki u na przykład Billy’ego Portera, dziś wielkiej gwiazdy serialu „Pose”.

Opowiedzieć ci anegdotę? Billy pewnego wieczoru zaprosił mnie na domówkę, siedzieliśmy w pięciu, piliśmy piwo i graliśmy godzinami w  kalambury z  jego kolegami – dwóch z nich już nie pamiętam, a ten trzeci to był RuPaul, który za każdym razem, gdy któryś z nas szedł siku, przypominał, że mamy siadać na sedesie, a nie pryskać po całej toalecie. (śmiech) Generalnie w  Nowym Jorku chciałem zrobić karierę aktorską, a  jednocześnie dostać się do zespołu grającego salsę, merenge albo baciata.

Widzisz chyba sam, że pytanie, co ci przyszło do głowy, by jechać do Polski, samo się nasuwa.

Nowy Jork jest wspaniały, ale tam wszystkiego jest dużo. Śpiewałem chórki, pisałem piosenki, chciałem być frontmanem – i zaświtało mi w głowie, że może powinienem spróbować gdzieś indziej. Wziąłem mapę Europy i wycelowałem – palec padł niedaleko od Monachium. Super! Zwłaszcza, że miałem tam jednego znajomego. I  poleciałem. Mama oczywiście stwierdziła, że chyba chcę od nich uciec, ale to nieprawda, ja po prostu mam w sobie podróżniczego ducha po dziadkach. Babcia raz wstała i stwierdziła, że musi zobaczyć Jerozolimę, kupiła bilet i poleciała. Ja w podobny sposób, tylko że na stałe, w kwietniu 2006 r. wylądowałem w  Monachium. Ten mój znajomy, Marcus, pracował w Sony BMG, więc zaraz pierwszego dnia poznałem Dietera Bohlena.

Tego z Modern Talking?

Tak! Poprosił, bym coś zaśpiewał, spodobało mu się i zapytał, czy mówię po niemiecku. „Jeszcze nie”. On, że szkoda, bo bym mógł śpiewać chórki. Po 3 miesiącach już w miarę mówiłem po niemiecku.

Uogólniając trochę, ludzie, dla których pierwszym językiem jest angielski, nie są chyba często skorzy do nauki języków obcych.

Ja uwielbiam! Mówię po angielsku, po polsku, po niemiecku i  po hiszpańsku. Do tego trochę po francusku, po włosku, po japońsku, po chińsku i po rosyjsku. Kocham uczyć się języków! Szczególnie w Europie to jest fajne, bo tu jest tak, że ledwo przekroczysz granicę, ciach – już ludzie mówią w innym języku. Jaka radość wtedy, jeśli umiesz coś powiedzieć!

Po polsku mówisz rewelacyjnie.

Dziękuję. Bo mówię cały czas – praktyka czyni mistrza. (śmiech) Pamiętam pierwszy raz, gdy śniłem po polsku… A któregoś razu śniła mi się mama, która mówiła: „Nickuś, dokąd ty idziesz, miałeś przecież skosić trawę”, więc ja w tym śnie myślę: „Oj, to chyba jest sen, skoro moja mama nawija po polsku”. Mówię: „Mama, ty po polsku mówisz?”, a ona: „No i co z tego? To jest dziwne?”. (śmiech)

Skąd więc ci się wzięła ta Polska, skoro osiadłeś w Monachium?

Przez chłopaka.

Żartujesz.

Serio. Marcin miał na imię. Poznaliśmy się przez PlanetRomeo. Umówiliśmy się na randkę w Wiedniu, tak się zaczęło. Dla niego po 10 miesiącach w Monachium przeniosłem się do Warszawy. Byliśmy razem 3,5 roku.

A wcześniej miałeś stałego chłopaka?

Nie, tyko randki, randki, randki.

Czyli Polska jest przez miłość.

Tak. (uśmiech) Bardzo mi się podobają polscy chłopcy, bardzo. (śmiech) Są wspaniali i  piękni. Gdy się rozstaliśmy z  Marcinem, to miałem taki moment: „Hmm no i co teraz?”. Nie chciałem wracać, bo to by jakoś oznaczało porażkę – przyznanie się, że mi nie wyszło. Decyzja o zostaniu okazała się super, bo szybko wszystko zaczęło mi się układać. Nawiązałem współpracę z  Natalią Kukulską, Sewerynem Krajewskim, Blue Café i oczywiście z Kayah.

Nick, od początku w Polsce byłeś wyoutowanym gejem. Myślisz, że to ci mogło zaszkodzić? Czy może bez wpływu? A może pomogło?

Nie mam pojęcia i  nie zastanawiałem się nad tym, bo siedzenie w szafi e nigdy nie było dla mnie opcją. Jak występowałem w heteryckich klubach, zdarzało się, że koleś podchodził, zagadywał i w końcu padało pytanie (Nick zaczyna imitować gruby głos heteryka): „Hej, Nick, a jak tam polskie dziewczyny he, he?”. Ja na to, że super, mam cudowne koleżanki, ale wolę polskich chłopaków. „O ho, ho, żartujesz, ho, ho”. Nieraz mi się zdarza, że dziewczyny do mnie zarywają, autograf na niejednym cycku złożyłem – więc oni zakładają, że mam idealne sytuacje do podrywu dziewczyn.

Wracając do coming outu – spójrz, jak Andrzej Piaseczny teraz rozkwita, to jest piękne. Czuć, że w  piosence „Miłość” wyśpiewał swoją prawdę, więc coming out (Nick nachyla się do dyktafonu, jakby chciał mówić wprost do czytelników) – p-o-l-e-c-a-m. Oczywiście, w swoim czasie i jak jesteś na to gotowy_a, ale polecam. Podobnie jak polecam co? M-i-ł-o-ś-ć. (śmiech) Jak się ma takiego Michała jak ja, to PiS niestraszny.

A jak randkowałeś w Polsce, to czułeś się wyjątkowo jako czarny facet?

Czasami wyczuwałem, że koleś chce zaliczyć fantazję – że jestem dla niego rodzajem fetyszu, nie podoba mi się to.

Musiałeś spotkać się w Polsce z rasizmem, prawda?

O, tak. Pierwszy raz – zaraz kilka dni po przyjeździe. Szedłem wieczorem po centrum miasta w nastroju: „O, jak fajnie, jestem w Warszawie!” – i widzę tak z pięciu dresiarzy. Słyszę, jak jeden z  nich mówi: „Zobacz, Murzyn” – nie wiem, jeszcze, co to znaczy, idę dalej. Oni zaczynają coś pokrzykiwać, chyba do mnie. „Wypierdalaj do Afryki!”. Afryka? Africa? W Afryce nigdy nie byłem, ale… to chyba jest do mnie i chyba nie jest dobrze. Zwłaszcza że przyśpieszają kroku. Niewiele myśląc, zwiałem po prostu. Drugi raz, który zapamiętałem, był w Gliwicach, gdzie grałem w musicalu „Hair”. Już wtedy mówiłem po polsku. Zaczepił mnie koleś pod hotelem, zaczął na mnie pluć, choć nie trafi ał. „Co tu robisz w naszym mieście?”. Podjąłem rozmowę. „Dlaczego ma pan ze mną problem”?. Gość zdębiał, że mówię po polsku. Zaczął tłumaczyć, że… zabieram mu robotę. „Czym się pan zajmuje?”. „Budowlanką”. „Ja nie umiem nic budować, nie zabiorę panu pracy”. Było jeszcze, że zabieram polskie kobiety.

Znów strzał kulą w płot.

(śmiech) Wyoutowałem się przed nim i nie uwierzysz, on w  końcu zaczął normalniej się zachowywać, powiedział mi, że nigdy z żadną czarną osobą nie gadał. Zaprosiłem go do hotelowego baru na piwo. Chyba jednego rasisty w Polsce ubyło.

A mikrorasizm?

Typu np., że słyszę, jak dziecko w tramwaju mówi: „Mamo, mamo, zobacz, Murzyn!”? Tak, jasne. Albo wchodzę do spożywczego gdzieś w  małym miasteczku czy na wsi i  widzę, jak wszystkim w środku opadają szczęki. Ja wtedy: „Hejka” – i te otwarte buźki się rozpromieniają.

Wielu Polaków chyba wciąż nie wie, że słowo „Murzyn” nie jest OK.

I jednocześnie nie wiedzą, jakiego użyć. Jak się odważą, pytają mnie, czy „czarny” jest OK. Tak, jest OK. I am a Black American. Ale wiesz, gdybym naprawdę miał problemy z rasizmem w Polsce, to nie siedziałbym tu 14 lat.

Jak się poznaliście z twoim mężem?

W  saunie w  Aquaparku w  Łodzi. Trochę się sobie przyglądaliśmy, aż w końcu zaczęliśmy rozmawiać. Przegadaliśmy kilka godzin – w tej saunie i później już gdzieś indziej też. Michał nie wiedział, kim jestem, i to mi pasowało, dopiero wieczorem zaprosiłem go na mój koncert. Potem wróciłem do Warszawy i zaczęły się kilometrowe SMS-y od niego. (śmiech)

W 2017 r., po 3 latach, wzięliście w Stanach ślub.

Było super! Ślub był na wpół polski, a na wpół karaibski. Mojej rodzinie bardzo podobały się oczepiny i również wszelkie przyśpiewki, po których trzeba się napić. (śmiech)

Nick, a jak PiS doszedł do władzy – nie miałeś myśli, by jednak wyjechać?

Nie. Bo oni właśnie by tego chcieli. Nie, nie, nie – jestem tutaj, tutaj chcę żyć i jestem szczęśliwy z Michałem. I czuję, że jak Kaczyński widzi ludzi takich jak my, szczęśliwych, to budzi się w  nim złość. Równocześnie oni, PiS, dają nam jakieś supermoce – że niby jesteśmy w stanie pozmieniać wszystkie dzieci w szkole na homoseksualne? Ale jak? (śmiech) I są zamknięci na rozmowę, to jest najgorsze.

Śledzisz polską politykę?

Śledzę i smuci mnie, że ciągle musimy wychodzić i  protestować. Gdybym wziął ślub z Polką, to miałbym automatycznie prawo stałego pobytu. A że wziąłem ślub z Polakiem, to wchodzę wciąż w tę „starą” procedurę. Dyskryminacja. Muszę iść do Urzędu ds. Cudzoziemców, składać wciąż dokumenty. „Pani Kasiu, ale ja mam męża Polaka, o, tu jest akt ślubu”. I pani Kasia nawet jest po mojej stronie – przeprasza, że ten dokument jest niestety u nas nieważny. Społeczeństwo polskie jest dużo dalej niż politycy. Nie tylko PiS jest tu winny. PO, która ciągle mówi, że jest z nami… Ale jak jest z nami? Niech to pokażą w czynach, z tym coś słabo. Fajnie, że Trzaskowski był na Paradzie, ale potrzebujemy więcej niż gestów.

Co czułeś, gdy Obama został prezydentem w 2008 r.? I gdy zalegalizowano równość małżeńską na terenie wszystkich stanów w 2015 r.?

Obama, oh my God, you go, girl! Byłem i jestem tak dumny… A co do równości małżeńskiej, u nas walka też trwała latami i nieraz już traciliśmy siły – aż w końcu wywalczyliśmy ją! I teraz w Polsce czuję się tak jak wtedy w Stanach – jest czas walki. Jestem pewny, że wywalczymy też równość w Polsce, tylko pytanie, czy będę już wtedy starym dziadkiem? (śmiech)

A gdybyście mogli z Michałem adoptować dzieci?

Mama mnie o to niedawno pytała, jesteśmy otwarci, zobaczymy. Raz miałem sen, że adoptowaliśmy małą Chinkę i mówiłem do niej po chińsku.

Po albumie śpiewanym po polsku („11 x 11” z 2018 r. – przyp. red.) szykujesz teraz następny?

Tak, ale tym razem po angielsku. W tym roku wydałem dwa single: „Soul Clap” i „Livin’ It Up”, pracuję nad następnymi. Mają być dwie EP-ki: „Groove and Vibes” i „Funky Delight”. Tyle się mówi o słynnym American Dream i ja mam swój American Dream – w Polsce. [/restrict]

Drinu – pierwszy polski wyoutowany raper

O swojej debiutanckiej płycie, o zauroczeniu się kasjerem w sklepie a także o Strajku Kobiet i o swoim węgierskim chłopaku mówi pierwszy w Polsce wyoutowany raper DRINU, czyli JĘDRZEJ DEMIANIUK. Rozmowa Patryka Radzimskiego

fot. Asia Adamska

Twój debiutancki album „PROJEKT GEJ x RAP”, który ukazał się 30 czerwca, to unikat. Praktycznie cały koncentruje się na byciu gejem, na spostrzeżeniach o życiu z perspektywy geja. Nie kojarzę drugiej takiej płyty ani w Polsce ani poza nią. Skąd taki pomysł?

Od zawsze kochałem pisać. Jednocześnie słuchałem dużo hip–hopu, głównie z lat 90. Przyszedł dzień, gdy na fali przemyśleń o dzisiejszym życiu w Polsce, napisałem wiersz „Tacy sami” o doświadczaniu homofobii. Postanowiłem sprawdzić się, znalazłem bit i nagrałem to na próbę. Ostatecznie ten utwór został głównym singlem promującym album. Jeśli chodzi o tematykę projektu, nie myślałem o nim w kategoriach „unikatu” – to po prostu album o mnie i o moim życiu – wprost i bez ogródek. Nie zakładałem, że stworzę kilkanaście piosenek o „byciu gejem”.

Czyli nie planowałeś tematyki i całej koncepcji, to pojawiło się naturalnie – mimo że nikt przed tobą czegoś takiego nie zrobił?

Raczej tak, choć nie chcę też kokietować – tak, była we mnie chęć wsadzenia kija w mrowisko. Z pewnością dla wielu osób to może być problematyczne, że jawny gej wkracza do świata hip–hopu. Tak, była we mnie pokusa, by sprawdzić, jak ten świat zareaguje. Stąd tytuł albumu. Teksty to moje doświadczenia – a że jestem gejem, to tak wyszło. (śmiech)

Z jakimi reakcjami spotkałeś się, gdy mówiłeś, o czym będzie twój album? Pojawiły się osoby z branży muzycznej, które odradzały ci taki pomysł na początek kariery?[restrict]

Wszyscy raczej mi kibicowali, szczególnie rodzina, przyjaciele. Zależało im, bym uwierzył, że to, co robię, ma sens. Jeśli chodzi o branżę – można powiedzieć, że poznałem ją bardzo delikatnie. Współpracowałem z wąskim gronem osób. Wśród nich był m.in. St. Elmo, warszawski producent. Gdy się spotkaliśmy, powiedział, że „mam jaja”.

Pisanie o sobie być może nie powinno być aktem odwagi, ale dla geja żyjącego w Polscew XXI wieku wciąż jest.

Otóż to. W pewnym sensie chcę sprawdzić, jak ludzie zareagują, być może wywołać burzę wokół niektórych tematów. Z drugiej strony naturalne jest to, że nawijam po prostu o ważnych dla mnie tematach – o coming oucie, o pierwszym zauroczeniu facetem, o wciąż powszechnej w naszym kraju nienawiści wobec osób LGBT.

W Ameryce rządzi właśnie wyoutowany Lil Nas X. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale jesteś jednym z niewielu, a może nawet jedynym jawnym raperem gejem w Polsce?

Bardzo cieszy mnie sukces Lil Nas X’a i kierunek artystyczny, jaki obrał. Mu szę przyznać, że nie kojarzę innego jawnego rapera geja z Polski. Wierzę natomiast, że osób LGBT, które tworzą rap i hip–hop jest w naszym kraju znacznie więcej. Może póki co brakuje im odwagi, by o tym mówić, ale wiesz – geje są wśród nas. (śmiech) Zwróć uwagę, że nawet w USA coming out wspomnianego rapera był sporym newsem i wywołał niemałe poruszenie.

Rzeczywiście, na pierwszej EP-ce Lil nie poruszał raczej tematu swojej orientacji, a oficjalne wyjście z szafy nastąpiło, gdy singiel „Old Town Road” był numerem jeden na amerykańskiej liście Billboard Hot 100. Wracając na nasze poletko, na swojej najnowszej płycie Andrzej Piaseczny ma utwór „Miłość”, w którym pierwszy raz otwarcie śpiewa o miłości do mężczyzny.

Brawa za to posunięcie! Przyznam, że czekałem wiele lat na ten ruch z jego strony, czasem to oczekiwanie było frustrujące, ale każdy ma swój timing. Myślę, że teraz jest ten czas, gdy szczególnie warto mówić o swojej homoseksualnej orientacji otwarcie, zwłaszcza, gdy jest się osobą znaną i szanowaną. Nie trzeba „wpuszczać” słuchaczy do prywatnego życia, ale autentyczność w tekstach, czy po prostu wypowiedzenie słów „jestem gejem”, może się okazać dla nich istotne. Czasem warto zaryzykować nawet straceniem kilku fanów, jeśli można pomóc wielu młodym, zagubionym osobom, które pomyślą: „Wow, on jest taki, jak ja”. To może być swego rodzaju azyl. Mnie tego bardzo brakowało, gdy dorastałem.

We wspomnianym singlu „Tacy sami” rapujesz o homofobii: „To gorsze niż wszystko, kolejne wyzwisko, faceci za rękę a tamta laska z żoną, te lesby na ulicy lepiej niech utoną, a pedały w stolicy niech na stosie spłoną”.

Chciałem uświadomić niektórym ludziom, że ciągłe doszukiwanie się różnic między nami nie ma sensu. Świat zmaga się z wieloma poważnymi problemami. Warto skupić się na nich, zamiast analizować, kto kogo kocha, z kim sypia czy chodzi za rękę.

Doświadczałeś bezpośrednio agresji związanej z orientacją?

Takie sytuacje się zdarzały, a to wytykanie palcami, a to komentarz. Ale ja miałem w tej kwestii i tak dużo szczęścia, które nie zdarza się każdemu. Głównym czynnikiem, który pchnął mnie do napisania tego utworu były rozmowy z młodymi ludźmi. Dzięki znajomym i ich rodzeństwu mam kontakt z licealistami. Widzę, że oni nadal spotykają się z wykluczeniem, a nawet agresją ze strony innych. Brakuje im akceptacji, azylu. Zebrałem te okropne doświadczenia – swoje i innych ludzi – z nadzieją, że może coś to da. Ta piosenka to apel.

W polskiej muzyce dominują raczej lżejsze tematy. Myślisz, że artyści boją się śpiewać o trudnych sprawach społeczno–politycznych?

Spora część artystów pisze i śpiewa o lżejszych sprawach po to, by dać ludziom odskocznię od rzeczywistości. Myślę, że w dzisiejszych czasach, gdy media zalewają nas negatywnymi newsami, taki oddech może być potrzebny. Równie wartościowe są jednak te poważniejsze treści. Każdy autor tekstów powinien zastanowić się, co jest jego priorytetem. Niektórzy z pewnością omijają trudne tematy w obawie przed stratą słuchaczy. Czasem warto poszukać mniej komercyjnych twórców, którzy naprawdę dobrze piszą i nie boją się niczego, ale niestety nie są znani szerszemu gronu.

W utworze „Nie rusz mnie” nawiązujesz do sytuacji kobiet w Polsce.  Nawijasz: „Dosyć mam słuchania, że nie zaznam nieba bram. Straszenia nas tym piekłem, piekło kobiet tu już trwa”. To chyba jedna z mocniejszych piosenek, bije z niej sporo wściekłości.

Dobrze pamiętam moment, gdy ją pisałem. Towarzyszyło mi wiele skrajnych emocji. To był któryś poniedziałek, poszedłem na protest właśnie w sprawie „piekła kobiet” w Warszawie, przy Rondzie Tybetu. Spotkało się kilka pokoleń – od najmłodszych po osoby w podeszłym wieku. Szli w jednej sprawie. Bardzo mnie to poruszyło, stwierdziłem, że też chcę coś na ten temat powiedzieć. Kobiety zawsze były ważne w moim życiu i to właśnie one były moimi największymi sojuszniczkami. Mama, przyjaciółki, kilka cudownych nauczycielek. To one służyły mi radą i w najtrudniejszych momentach mogłem liczyć właśnie na nie. Musiałem zająć w ich sprawie głos, na tyle stanowczo, na ile potrafiłem.

Optymistyczna wizja przyszłości jest tematem utworu „Bądźmy sobą”. Rapujesz o „przepisie na nową ojczyznę”. Co ludzie LGBT musieliby w nim zawrzeć, aby rzeczywiście i w pełni „być sobą, zupełnie bezwstydnie”?

Odpowiednim punktem wyjścia jest pomyślenie, że każdy z nas jest unikatowym zestawem cech, myśli, predyspozycji. Dobrze jest znaleźć coś, co nas po prostu cieszy, co daje nam poczucie swobody, wolności i bronić tego. Najlepiej jest odejść od porównywania się z innymi, zatrzymać się i pomyśleć trochę górnolotnie – jest okej, jestem wystar czający, jestem tu po coś, mogę być po prostu i AŻ sobą, bo jestem wyjątkowy.

… i powinienem też szanować wyjątkowość innych.

Dokładnie. Zdarzyło mi się być w życiu odsuniętym, skrytykowanym. Często przedmiotem tej krytyki była „kobieca energia”, która mi towarzyszy np. w gestach. Zauważyłem, że również wśród ludzi LGBT brakuje czasem tego szacunku. Zapominamy, że nawet jeśli coś nas łączy, to nadal możemy być zupełnie inni. Inni geje krytykowali mnie za to, jak się ubieram, albo za chęć posiadania męża, co podobno jest dążeniem do heteronormatywnych wzorców. Cóż, tak, chcę mieć męża. Warto więc szanować swoje odmienności i poglądy, bez względu na to, czy jest się częścią jakiejś mniejszości, czy nie.

A propos przyszłego męża – masz nadzieję, że wyjdziesz za niego w Polsce?

Ciężko stwierdzić. Ja tak czy siak od dawna marzę o wyjeździe za granicę. Chciałbym sprawdzić, jak będzie mi się żyło gdzieś indziej. Mój partner jest Węgrem, a aktualnie mieszka w Polsce. Jemu ta przeprowadzka wiele dała. Okazuje się, że są w Unii Europejskiej kraje, gdzie homofobia jest jeszcze bardziej widoczna niż w Polsce.

Powiedzenie „Polak, Węgier – dwa bratanki…” nabrało właśnie głębszego sensu. W waszym przypadku „dwa kochanki”. (śmiech)

A któregoś dnia mężowie, mam nadzieję. (śmiech) Na płycie znajduje się piosenka dla mojego chłopaka („Nie chciałem mieć nikogo”), w której nawiązuję nawet do tego powiedzenia. Często słyszę żarty na ten temat, ale wciąż mnie bawią. Mój partner inspiruje mnie do tego, aby być dobrym człowiekiem. To coś, o czym łatwo dziś zapominamy. Wiele mogę się od niego nauczyć, choć jesteśmy równolatkami. A więcej nie powiem, bo nie chciałbym go peszyć.

Na albumie znalazło się kilku gości – m.in. raperka Gonix. Jak wspominasz tę współpracę?

Uwielbiam Gonix, jest bardzo inteligentna i inspirująca w tym, co robi, jak pisze, jak postrzega świat. Osiem lat temu słuchałem namiętnie jej debiutanckiego albumu, a teraz mogę pochwalić się naszym duetem na mojej płycie – niesamowite. Po opublikowaniu w sieci wersji demo „Nie rusz mnie” w czasie Strajku Kobiet, odezwałem się do niej na Instagramie. Zależało mi na jej opinii. Dostałem akceptację i konstruktywne pochwały, więc coś mnie podkusiło i nieśmiało zaproponowałem dogrywkę. Zwrotka Gonix we wspomnianej wcześniej piosence „Bądźmy sobą” to prawdziwa wisienka na torcie i bardzo dobra recepta na „bycie sobą”, o które pytałeś wcześniej.

„Guma balonowa” to zabawny kawałek, który bardzo się wyróżnia. Nawijasz w nim o czasach dzieciństwa i ciągłym odwiedzaniu sklepiku osiedlowego – niekoniecznie w celu zakupów. Głównym celem było bowiem spotkanie z przystojnym kasjerem. Rozumiem, że to historia oparta na faktach?

Tak, to scenariusz pisany życiem. Nie chciałem terroryzować  moich  odbiorców i być tylko „krzyczącym gejem, który cierpi”. Dlatego pierwsza połowa albumu jest bardziej poważna, natomiast druga to lżejsze, rozrywkowe kawałki. „Guma balonowa” to chyba najluźniejszy z nich. Opowiada o moim pierwszym kraszu. Miałem wtedy około szesnastu lat i pierwszy raz odważyłem się zrobić coś z tym, że spodobał mi się chłopak. Powiedziałem mu to. Nie odwzajemniał uczucia, ale wspomnienia są miłe.

Romeo (bo tak go nazywasz w utworze) okazał się hetero?

Tak – i powiedział mi to wprost. Ale zareagował bardzo pozytywnie na moje zaloty, chwała mu za to. Nie zraził mnie, żeby być otwartym i podejmować podobne próby w przyszłości. Wtedy jeszcze mój „gej radar” nie działał, później się wykształcił i więcej mnie nie zawiódł. (śmiech)

W jednym z utworów można wyłapać niespodziewane połączenie – sny erotyczne i wspomniany wcześniej Andrzej Piaseczny. Tell me more.

Chodzi o piosenkę „Sny”. To hołd dla mojej ukochanej raperki Lil’ Kim i jej „Dreams”. Jest to nic innego, jak przegląd snów homoerotycznych i rzeczywiście pojawia się w nim nawiązanie do Piasecznego. Każda zwrotka jest o konkretnym mężczyźnie, a nawet o kilku jednocześnie. Ale nie zdradzę ich tożsamości – zachęcam do rozszyfrowania zagadki. Niektórzy bohaterowie snów są też z pewnością hetero, ale cytując samego siebie „sny to tylko sny”.

Gdy pisałeś utwór, Andrzej Piaseczny był jeszcze przed coming outem. Może wywołałeś go do wyjścia z szafy i inni pójdą teraz w jego ślady. (śmiech)

Oj, to by było ciekawe. (śmiech)

Jak wspominasz okres dojrzewania i odkrywania swojej homoseksualności?

Pamiętam, że już, gdy miałem 11 lat, podobali mi się faceci w brazylijskich telenowelach, choć nie nazywałem tego uczucia w żaden sposób. „Okej, jestem gejem” – to uświadomiłem sobie wstępnie gdzieś w gimnazjum.

Wtedy nastąpił coming out przed bliskimi?

Nie, trochę się obawiałem tego momentu, mimo, że moje najbliższe otoczenie było raczej tolerancyjne. Pojawiło się parę takich bodźców, które mnie zraziły przed tym wyznaniem. Słowo „pedał” było wtedy w powszechnym obiegu. Nie zawsze pewnie chodziło nawet o obrazę geja, ale gdzieś to się we mnie gromadziło. Poczułem się gotowy, gdy miałem 18 lat, czyli prawie dziesięć lat temu. Jedną z pierwszych osób, przed którymi się wyoutowałem była moja mama. Zareagowała pozytywnie, podobnie jak tata. Także nie było się czego obawiać.

Pamiętasz dokładnie ten moment? To była rozmowa, SMS?

Odbyliśmy szczerą, długą rozmowę. Byłem wtedy w związku na odległość z pewnym Belgiem, a dystans między nami mnie przytłaczał. Dodatkowo okazało się, że studia (biotechnologia), które wybrałem, nie do końca mi odpowiadają. Miałem poczucie, że mój świat się wali. Rodzice mnie wysłuchali i wsparli. Jestem im za to bardzo wdzięczny.

Twoja mama jest adresatką ostatniej albumowej piosenki. „Ty nauczyłaś mnie, by szanować to kim jestem. By mimo krętych ścieżek wciąż pozostać człowiekiem.” Jaka była jej reakcja po usłyszeniu utworu?

Zalała się łzami, ale to były łzy radości. Oczywiście słyszała piosenkę długo przed premierą.

Nawiązując jeszcze do gatunku, w którym tworzysz – na pewno wiesz, że rap i hip hop słynęły z wielu homofobicznych tekstów.

Wiem, że ten cień homofobii rzucony na rap i hip-hop pozostał w pamięci ludzi. Dalej jest dużo w tym zakresie do poprawy, ale wielu czołowych przedstawicieli gatunku otwarcie sprzeciwia się pielęgnowaniu homofobii w tekstach i w środowisku. Zatem nie ma czego aż tak się bać, dobrze wybrany hip-hop w słuchawkach jest super sprawą i nikogo nie wyklucza.[/restrict]