20. rocznica zakazanej Parady Równości

Dziś 20. rocznica jednego z najważniejszych wydarzeń w historii polskiego ruchu LGBT+.11 czerwca 2005 r. ulicami Warszawy przeszła wyjątkowa – bo zakazana przez prezydenta stolicy Lecha Kaczyńskiego – Parada Równości.

Parada Równości 2005. Od lewej: ówczesny prezes Kampanii Przeciw Homofobii Robert Biedroń, wicepremierka Izabela Jaruga-Nowacka oraz prezeska niemieckiej partii Zieloni Claudia Roth (obecna wicemarszałkini Bundestagu)

Dlaczego była tak ważna? 

Pomysłodawcą przeniesienia na polski grunt parad Pride był Szymon Niemiec. To on wymyślił nazwę Parada Równości i on zorganizował pierwsze trzy Parady – w latach 2001, 2002 i 2003. Przyciągały one za pierwszym razem kilkaset, a potem już tysiąc, dwa tysiące osób uczestniczących.

18 listopada 2002 r. prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński, który w 2003 r. – mimo homofobicznych poglądów, które ujawni później – bez problemu zezwolił na Paradę. Co się stało, że w 2004 r. zmienił zdanie i zakazał Parady – a w 2005 r. ponownie wydał zakaz?

W 2003 r. postulaty LGBT – wcześniej niebrane zbyt poważnie – weszły do polityki „na serio”. Przyczyniły się do tego przede wszystkim dwa wydarzenia:

  • akcja „Niech Nas Zobaczą” Kampanii Przeciw Homofobii, która zyskała mega rozgłos; w mediach dyskutowano o niej miesiącami (na ponad 30 billboardach w całym kraju pojawiły się zdjęcia, na których w przestrzeni publicznej stały pary jednopłciowe – ubrane od stóp do głów – i trzymały się za ręce; autorką zdjęć była Karolina Breguła), akcję, co ważne, wsparła Izabela Jaruga-Nowacka, Pełnomocniczka Rządu ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn
  • pierwszy projekt ustawy o związkach partnerskich, pilotowany przez senatorkę SLD Marię Szyszkowską, w II połowie 2003 r. trafił do parlamentu

Wyobrażacie sobie, jakie przerażenie te dwa wydarzenia musiały wywołać u homofoba? Gdy Lech Kaczyński zakazał Parady w 2004 r., zamiast niej odbył się wiec. W 2005 r., gdy Kaczyński ponownie wydał zakaz, niezgoda społeczności LGBT na nierówne traktowanie była już na tyle duża, że stało się jasne, że tym razem na wiecu się nie skończy.

 

Parada Równości 2005

Byliśmy gotowi iść w Paradzie mimo zakazu. I poszliśmy. Paradę zorganizowała świeżo założona Fundacja Równości z Tomaszem Bączkowskim na czele (wspieranym m.in. przez KPH i Lambdę Warszawa).

Ważna była też data. Już nie 1 maja, jak wcześniej, gdy Parada mogła nieco „schować się” wśród wielu pierwszomajowych pochodów, ale czerwiec – Miesiąc Dumy.

A konkretnie w 2005 r. – 11 czerwca. Parada ruszyła spod Sejmu i już tam czuć było taką energię, że nie było siły, która by nas zatrzymała – mimo że w naszą stronę już tam pod Sejmem poleciał deszcz jajek, a czasem też i kamieni. Naprzeciw nas stał zwarty mur „prawdziwych Polaków”, sam „kwiat” młodzieży wszechpolskiej, której prominentnym działaczem był m.in. Roman Giertych.

Udział w Paradzie wsparła Izabela Jaruga-Nowacka, która „w międzyczasie” objęła stanowisko Wicepremierki. „Wsparła” to mało powiedziane – Izabela Jaruga-Nowacka szła w pierwszym rzędzie Parady! Trzymając za rękę ówczesnego prezesa KPH – Roberta Biedronia.

Podobno udział wicepremierki przekonał ministra spraw wewnętrznych Ryszarda Kalisza do wysłania policji, która miała – no właśnie, nie spacyfikować Paradę, tylko przeciwnie – ochronić ją.

W Paradzie wzięło ponoć udział ok. 5 tys. osób – absolutny rekord na ówczesne czasy. I absolutny sukces całego ruchu LGBT+.

 

Zakaz był bezprawny

Fundacja Równości zaskarżyła zakaz prezydenta Kaczyńskiego. Przeszła ścieżkę sądową w Polsce aż sprawa trafiła do Trybunału w Strasburgu. 

3 maja – w symboliczny dla Polski dzień, rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja – Strasburg wydał wyrok: zakaz Kaczyńskiego był bezprawny, niezgodny z gwarantowaną przez Konstytucję wolnością zgromadzeń. 

 Wszystkich, którzy 11 czerwca 2005 r. stawili opór homofobii, uczestnicząc w zakazanej Paradzie, pozdrawiamy dziś szczególnie gorąco. A zupełnie wszystkich, którym leżą na sercu prawa LGBT+, zapraszamy w imieniu organizatorów_ek – na tegoroczną Paradę Równości w najbliższą sobotę o godz. 14 ruszamy spod Pałacu Kultury i Nauki. 

 

Drag queen Alaska Thunderfuck, finalistka „RuPaul’s Drag Race”

Nie sądzę, by Donald Trump wpłynął na drag. Może próbować go zakazać, ale nie da się walczyć ani ze sztuką, ani z ludzką naturą – mówi drag queen ALASKA THUNDERFUCK, finalistka piątego „RuPaul’s Drag Race” i zwyciężczyni drugiego sezonu „RPDR: All Stars”. 20 czerwca Alaska wystąpi w Poznaniu na Malta Festival. Rozmowa Mateusza Witczaka

fot. Shaun Vadella

„Nie wierz, kiedy dragsy ci mówią, że robią drag, żeby aktywizować. To jest bzdura. Większość, jeśli nie wszystkie z nich, występuje z powodu własnej próżności, bo mają parcie na szkło” – mówiła w zbiorze reportaży „Cudowne przegięcie” Jakuba Wojtaszczyka świętej pamięci Kim Lee, najsłynniejsza drag queen w Polsce.

Już ją lubię!

Uważasz, że miała rację?

Szczerze mówiąc: tak. Sama zaczęłam zabawę z dragiem nie dlatego, że jest on nośnikiem zmiany społecznej, a dwudziestoletnia ja chciała naprawiać świat albo dawać ludziom inspirację. Zaczęłam, bo drag mi się spodobał, był punkową rebelią, pozbawioną ograniczeń formą artystycznego wyrazu, mogłam w jej obrębie robić wszystko, co chciałam.

Wcześniej studiowałam aktorstwo, ale szło mi opornie. W dodatku ciągle zastanawiałam się: na co mi to wszystko? Byłam chuda, kobieca, nosiłam dziwne fryzury i miałam kolczyki na twarzy – takie osoby jak ja nie otrzymywały wówczas wielu ról. Kiedy odkryłam drag, wszystko nabrało sensu. Moje przegięcie nie było już ciężarem, nagle poczułam, że mam kontrolę nad tym, kim jestem. Na pewno jednak było w tym trochę próżności.

Czy trafiając do popkultury, drag nie utracił swojej wywrotowości? A może, będąc częścią głównego nurtu, staje się innego rodzaju zagrożeniem?

Owszem, drag wszedł do mainstreamu, a dzięki RuPaulowi z pewnością śledzi go więcej par oczu. Nie sądzę jednak, by jego popularność była czymś złym. Drag wciąż jest niebezpieczny, a dzięki temu ekscytujący; spójrz zresztą, jak gorącym tematem stał się w amerykańskiej polityce.

Na Off -Broadwayu zadebiutował kilka miesięcy temu twój „Drag: Th e Musical”, a jednym z jego bohaterów jest Brendan, w którym konserwatywne wychowanie walczy z potrzebą dragowej ekspresji. Trochę inaczej czyta się tę postać w kontekście kolejnej prezydentury Trumpa, próbującego zakazać królowym występów przed dziećmi i młodzieżą.

Zupełnie inaczej! Tymczasem, kiedy osiem lat temu zaczęliśmy pisać Brendana, kompletnie nie wiedzieliśmy, że w momencie premiery musicalu „ekspozycja” dzieci na drag stanie się tematem zapalnym amerykańskiej polityki. Pragnęliśmy po prostu opisać doświadczenie bycia młodą, pogubioną osobą, która nagle znajduje swoje miejsce w świecie. Moim zdaniem nasz spektakl rezonuje z młodzieżą, ponieważ ta nadal czuje się niezrozumiana – i to nie tylko przez społeczeństwo, ale nawet własnych rodziców. Jak Brendan, odnajduje ona w dragu bezpieczną, akceptującą przestrzeń do wyrażania siebie.

Trump oburzał się niedawno na dragowe występy w Kennedy Center i zapowiadał na swoim portalu „Truth Social”, że w jednej z najważniejszych instytucji kulturalnych USA: „NIE BĘDZIE DRAG SHOWS ANI ŻADNEJ INNEJ ANTYAMERYKAŃ- SKIEJ PROPAGANDY!” (pisownia oryginalna). Czy rozpętana przez Republikanów nagonka wpływa na atmosferę podczas dragowych występów w USA?

Zaczęłam robić drag za administracji George’a W. Busha i Propozycji 8 (przyjętej w referendum ustawy stanowej, w myśl której stan Kalifornia zakazał małżeństw jednopłciowych, później oczywiście obalonej – przyp. red.). Fakt, że jesteśmy atakowani przez polityków, nie stanowi dla queerowej społeczności niczego nowego. Szczerze mówiąc, byliśmy przygotowani na Trumpa, bo zawsze jesteśmy gotowi do walki.

Natomiast nie sądzę, by Trump wpłynął na drag. Może próbować go zakazać, ale nie da się walczyć ani ze sztuką, ani z ludzką naturą – to niepowstrzymane siły.

Jak sądzisz, czy jako społeczność jesteśmy zbyt podzieleni? W czasach ACT-UP walczyliśmy_łyśmy przeciwko uniwersalnemu wrogowi – AIDS. Dziś, gdy karierę robią republikańscy geje, a część feministek walczy z kobietami trans, trudno o podobnie jednoczącą ideę.

Mamy wspólnego wroga – polityków prawicy – i wiedzę, jak z nim walczyć. Co ważne: nie jesteśmy już w tej walce sami, w ostatnich latach zyskaliśmy_łyśmy masę osób sojuszniczych spoza naszej społeczności.

Drag zaczynałaś za Busha, a twoja nowa płyta „Red 4 Filth” wraca muzycznie do czasów jego prezydentury – czuć na niej wpływy Britney Spears, Christiny Aguilery i Toni Braxton. Nostalgia za latami 00. udziela się na „Mayhem” samej Lady Gadze. Czego współczesny pop mógłby się nauczyć z tamtego okresu?

Ciągnęło mnie do niego, bo właśnie wtedy poczułam miłość do muzyki: dostałam mój pierwszy odtwarzacz płyt CD, kupowałam pierwsze albumy i słuchałam ich w kółko, aż stały się częścią mnie.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Daniela Matwiejuk – transpłciowa nauczycielka ze Szkocji

Z DANIELĄ MATWIEJUK, transpłciową nauczycielką ze szkockiego miasta Dundee rozmawia Bartosz Żurawiecki

fot. Lydia Smith

Od dawna mieszka pani w Szkocji?

Od 11 lat. Urodziłam się w 1995 r. w Kołobrzegu i tam mieszkałam do 18. roku życia. Moi rodzice mieli firmę meblową, która pewnej nocy spłonęła. Nie udało im się dostać żadnych pieniędzy z odszkodowania, dlatego postanowili wyemigrować do Szkocji, gdzie mieszkała już siostra mojej mamy. Początkowo miałam zostać w Polsce, chciałam tu studiować prawo. Ale w ostatniej chwili zrezygnowałam i wyjechałam z rodzicami, żeby im pomóc, bo nie mówili po angielsku. Poza tym, choć mnie zapewniali, że znajdą się pieniądze na życie i studia, wiedziałam, że będzie mi samej ciężko. Ale był jeszcze inny powód…

Domyślam się jaki.

Od 14. roku życiu jeździłam do Szkocji na wakacje. Widziałam, jak się żyje tam osobom queerowym. Wiedziałam, że jeśli sama chcę żyć jawnie i w zgodzie ze sobą, muszę z Polski wyemigrować.

Sięgnijmy głębiej w przeszłość. Kiedy zaczyna pani sobie uświadamiać, że istnieje jakiś dysonans między panią a światem?

Bardzo wcześnie. Pierwsze lata podstawówki. Patrzę na swoje ciało, jestem otyłym dzieckiem i widzę w sobie więcej kobiecości niż męskości. Podoba mi się pewien chłopak. W zimie chcę nosić buty wysokie do kolan i jeszcze podwinąć spodnie jak mama, która wygląda cudownie w swoich kozaczkach. Nie mam żadnych wspomnień z czasów, kiedy nie było we mnie queerowości. Ona musiała być od samego początku. Jest takie zdjęcie, mam na nim może dwa lata. Tańczę w sukience na stole. To jedyne zdjęcie z dzieciństwa, które pokazuję ludziom. Jedyne, które widział mój chłopak. Szkoła? Koszmar. Byłam ofi arą ekstremalnego bullyingu. Dwa razy z tego powodu trafi łam do szpitala. Raz zrzucono mnie ze schodów, drugi raz dostałam z główki i uderzyłam w ścianę. Wyzywano mnie albo od „grubasów”, albo od „pedałów”. A najczęściej od „grubych pedałów”.

Nauczyciele nie reagowali?

Lekceważyli to. A niekiedy się nawet przyłączali do wyzwisk. Już w liceum jeden z nauczycieli powiedział do mnie: „Ty myślisz, że gdzieś zatrudnią takiego grubego pedała? Będziesz burgery w McDonaldsie robić”.

Rodzice?

Rodzice mnie kochali, ale towarzyszyło im poczucie wstydu. Zwłaszcza tacie. Myślę, że na początku miał problem, by zaakceptować takiego syna. Kobieco wyglądającego chłopaka, który nie potrafi się obronić. Pochodzę z religijnej rodziny. Ale nie mogę powiedzieć, by moi rodzice byli „fobiczni”. Moja mama zawsze mówiła, że do wszystkich należy podchodzić z otwartością, że będzie kochać swoje dziecko niezależnie od wszystkiego. Rodzice mieli bardzo traumatyczne dzieciństwo. Ojciec pochodzi z dużej rodziny, siedmioro rodzeństwa. Był bity, poniżany, jak to bywało w tamtych czasach. Moja matka była z kolei molestowana seksualnie przez swojego ojca. Stąd też pewnie taka ich postawa – nieważne, jakie to dziecko jest, my je kochamy, bo sami nie byliśmy kochani jak należy.

Miała pani w szkole przyjaciół? Kogoś, kto panią wspierał?

Bardzo trudno było mi nawiązać przyjaźnie. Niektórzy rozmawiali ze mną w Internecie, na GaduGadu, ale w szkole nie przyznawali się do naszej znajomości, wyśmiewali mnie jak inni. Później, pod koniec podstawówki z tego grubego pedała zrobiła się jeszcze osoba, która słuchała metalu, punka i rocka. I demonstrowała to swoim wyglądem. Ćwieki, skóry, grzywka emo.

To był rodzaj pancerza? Próba pokazania się jako wojownik?

Myślę, że tym, co mnie przyciągnęło do tej muzyki, był ogrom zawartych w niej emocji. Uwielbiałam zespół Evanescence. To darcie się, to śpiewanie, że „I want to die” świetnie wpasowało się w depresję młodego dziecka, które wszyscy dookoła gnębili. Na bazie fascynacji tą muzyką zaczęłam wreszcie budować trochę znajomości i przyjaźni. Dalej byłam nękana, ale przynajmniej miałam swoją grupę. Tych wszystkich metalowców, punków, brudasów.

Początek XXI wieku. Internet jest w powszechnym użyciu. Nawet w Polsce zaczyna się mówić o transpłciowości. Coś z tego do pani dociera?

Nie znałam w Kołobrzegu żadnych transpłciowych osób. W Internecie, owszem, znajdowałam jakieś informacje, ale prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałam, czego szukać, bo przecież nie wiedziałam, kim sama jestem. O transpłciowości w moim otoczeniu się nie mówiło. Słyszałam tylko o „transwestytach”, a i to wyłącznie w kontekście prostytucji i pornografii. To wszystko było jakąś dewiacją, zboczeniem. Przerażało mnie, że mogę mieć z tym coś wspólnego.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Barbara Elmanowska – o swojej lesbijskiej powieści „Woliera”, o sporcie, scenach erotycznych i morzu

Rozmowa Małgorzaty Büthner-Zawadzkiej

fot. Kamila Paradowska

Jesteś autorką, której proza, według Ingi Iwasiów, „ma powolny rytm łagodnego morza”, a jednocześnie instruktorką strzelectwa sportowego, bojowego i praktycznego-dynamicznego.

Ha, ha, ha! To chyba przez moje ADHD. Szybko się nudzę i tyle aktywności się w moim życiu pojawia. Od dzieciństwa miałam sportowe potrzeby. W wieku siedmiu lat zaczęłam trenować akrobatykę, a w szkole średniej strzelectwo. Wtedy nie myślałam o pisaniu, pojawiło się dopiero na studiach. Podobają mi się autorzy amerykańscy, tacy jak Ken Kesey, którzy byli na uniwersytecie na stypendiach sportowych. W Polsce pisarz raczej nie ćwiczy, ha, ha.

W 2024 r. wydałaś powieść „Woliera”. Zbiera dobre recenzje, w Nagrodzie Gombrowicza przeszła do kolejnego etapu.

Akurat kiedy się dowiedziałam, siedziałam w kajaku. Dobiłam do brzegu i widzę, że Inga wysłała link do nagrody i napisała: „fajnie!”. No fajnie, wspaniała wiadomość, ale jakby to na zewnątrz mnie było. Gdy płynę, nawet fakt, że napisałam książkę, wydaje się trochę nierealny.

Czy jako literaturoznawczyni myślisz o „Wolierze” jako o prozie lesbijskiej?

Tak, myślałam nawet o książce, w której w ogóle nie byłoby nic o hetero, totalnie lesbijskiej. Ale to się jednak nie udało. Myślę też o niej jako o prozie psychologiczno-obyczajowej. Kobieta, której rozpada się kolejny związek, ma potrzebę psychoterapeutycznego spojrzenia wstecz, sprawdzenia schematów, według których działa.

A dla ciebie pisanie było terapią?

Wtedy też się rozstawałam z partnerką. Ale pisanie miało czysto konstrukcyjny charakter. Może to jest terapeutyczny skutek, że zapomina się o sobie, miło jest zanurzyć się w świecie fi kcji. Gdy kończyłam „Wolierę”, już byłam w innym nastroju i musiałam grzebać w sobie, żeby poczuć na nowo emocje powieści i je zapisać

Dla mnie to powieść o odnajdywaniu siebie. Bohaterka Anka na początku odnajduje dziewczynkę Anię, która się zgubiła jakiejś rodzinie. Co dla ciebie oznacza „odnaleźć siebie”?

Zajrzeć głęboko w siebie i sprawdzić, co mną kieruje w życiu. Co jest naprawdę moje? Czasem myślę: czy pisanie jest moje, skąd się wzięło i czy rzeczywiście go potrzebuję? Anka też się zastanawia, jak została fotografką, jak ją wychowano, jak niesie pamięć o rodzicach. To jest weryfi kacja pragnień, potrzeb. Odrzucenie wszystkiego, co nie jest moje i złożenie klocków na nowo – trochę to nietzscheańskie. Po rozstaniu z Kaśką Anka przyjeżdża do Dąbkowic, hermetycznej miejscowości nad morzem i tam dokonuje rozkładu siebie na części pierwsze, żeby zrozumieć każdy z elementów i na nowo je poskładać

Czym jest tytułowa woliera? Złotą klatką?

Związkiem, który nas zamyka, chociaż daje dużo dobrego. Ale różnie o niej myślę, na przykład, że nasza tożsamość jest wolierą. Rodzimy się z określoną wrażliwością, ja jestem melancholiczką i uwielbiam analizować. Temperament jest wolierą, podobnie wychowanie. I umysł – gąbka, która nieświadomie nasiąka schematami.

A heteromatrix?

O! Zawsze są nowe interpretacje! Tak, heteromatrix i również patriarchat. Relacja Anki z Wandą przez to się też nie udaje, że Wanda jest w niego uwikłana.

To jest związek 16-latki z kobietą koło trzydziestki. A na ten temat są obecnie spory, część orzeka – grooming! – i od razu potępia, część uważa, że jeśli osoba jest powyżej wieku zgody, nie należy się wtrącać. Czy w relacji młodej Anki z Wandą jest coś niebezpiecznego?

Przyznam się, że przy pisaniu nie myślałam o tym, ale zetknęłam się z opiniami, że jest w tej relacji nadużycie. Kiedy poznajemy Ankę, ma 30 lat i jest wciąż uwikłana w pamięć o Wandzie. Myślałam, jak to uwiarygodnić, że dorosła kobieta tak długo jest zafiksowana na jednym związku, wciąż do niego wraca i porównuje. Uznałam, że związek musi być z wczesnej młodości, żeby zostawił mocny ślad. Chciałam, żeby to były pierwsze doświadczenia Anki, też erotyczne. No i chciałam trójkąta, który – mam nadzieję – jest nowy literacko, nie znam książki, w której córka odbija kobietę ojcu. Nie planowałam przedstawić relacji, w której dochodzi do nadużycia, dla mnie w książce tego nie ma. Ale niektóre osoby po przeczytaniu były złe na Wandę, bo skrzywdziła Ankę, a tak nie powinno się robić. Oczywiście, nie powinno, ale to się zdarza nawet, gdy mamy 20 lat, tak naprawdę wciąż nie jesteśmy gotowi na trudne związki. Powiem też może coś niepopularnego: sama różnica wieku moim zdaniem nie wystarczy, by dokonało się nadużycie. Ale tu jest jakaś transgresja i na pewno „Woliera” niepokoi. Myślę, że bardziej za sprawą miłosnego trójkąta, który burzy wszelkie normy. Wiek tylko to podbija. Powieść czytały trzy psychoterapeutki i żadna nie widziała nadużycia z tytułu różnicy wieku.

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Grzegorz Klimek i Michał Tęblowski – para barberów w pracy i w życiu

W marcu minął rok, od kiedy na mapie Warszawy pojawił się BARBER COUPLE, być może jedyny w Polsce salon barberski prowadzony przez wyoutowaną parę gejów – GRZEGORZA KLIMKA i MICHAŁA TĘBŁOWSKIEGO. Dlaczego były zakonnik i magister prawa zdecydowali się na taki biznes? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Marek Zimakiewicz

Co było pierwsze – biznes czy miłość?

Grzegorz: Zdecydowanie miłość. W styczniu 2025 r. mieliś my szóstą rocznicę związku. Poznaliśmy się na Grindrze. Na początku, wiadomo, myśleliśmy, że to będzie jednorazowe spotkanie, ale szybko okazało się, że zaczyna łączyć nas coś więcej.

Kto pierwszy napisał?

Michał: W dniu, w którym się spotkaliśmy, byłem umówiony na randkę, która ostatecznie się nie odbyła. Zdecydowałem wtedy, że umówię się z pierwszą osobą, która do mnie napisze. No i akurat był to Grzesiek. (śmiech)

G: Wymieniliśmy ze sobą zaledwie trzy zdania i stwierdziliśmy, że chcemy spotkać się na żywo. Przygotowałem dla niego kolację, wyszedłem po niego na przystanek. Majkel mówi, że tym go urzekłem. Randka przeciągnęła się do następnego dnia. (śmiech) A potem zaczęliśmy się spotykać niemal codziennie, bo obaj chyba czuliśmy, że chcemy się lepiej poznać.

M: Po trzech miesiącach zdecydowaliśmy się razem zamieszkać.

Wiem, że poznaliście się w Warszawie. Pochodzicie ze stolicy?

M: Nie. Ja jestem z Nowogardu – to miasto niedaleko Szczecina. Do Warszawy przyjechałem na studia w 2017 r.

G: A ja jestem z Grudziądza. W Warszawie od 2016 r. Przeprowadziłem się dla mojej ówczesnej miłości, ale po półtora roku ten związek się zakończył.

Jak wspominacie dojrzewanie w rodzinnych miejscowościach?

M: Nowogard ma około 17 tys. mieszkańców. Mając około 13 lat, zdałem sobie sprawę, że jestem gejem i czułem, że nie pasuję do tego miejsca. Najgorsze były przerwy lekcyjne, na których słyszałem tylko wyzwiska, popychano mnie, czasem dochodziło do jakichś bójek po szkole. Do tego byłem też „kujonem”, więc to była mieszanka wybuchowa. W czasach gimnazjum patrzyłem tylko na Instagramie na ludzi, którzy dodawali do swoich zdjęć #gej albo #lgbt i strasznie im zazdrościłem, a jednocześnie dawało mi to nadzieję, że gdzieś tam w Polsce są osoby takie jak ja. Żyjąc w tym małym mieście, myślałem tylko o tym, jak z niego uciec. Jedyny pomysł, jaki miałem, to nauka. Wiedziałem, że jeśli powiem rodzicom, że idę do dobrej szkoły, to na pewno mnie puszczą. I udało się! Już na czas liceum przeprowadziłem się do Szczecina i tam chodziłem do szkoły. Pod koniec liceum zaczęły się pierwsze randki, a gejowskie życie w pełnym tego słowa znaczeniu – dopiero na studiach prawniczych w Warszawie.

Grześku, a u ciebie w Grudziądzu jak to wyglądało?

G: Grudziądz to też małe miasto, chociaż jednak sporo większe od Nowogardu. Młodzi ludzie, którzy chcą rozwoju, raczej z niego uciekają. Pochodzę z konserwatywnej rodziny i od dzieciństwa duży wpływ miał na mnie Kościół. Odnalezienie siebie nie przyszło mi więc z łatwością, ale już pod koniec gimnazjum miałem pierwszą relację z chłopakiem. Nie był to związek, jednak relacja na tyle istotna, że do tej pory mamy ze sobą kontakt i czasem się spotykamy.

A Kościół?

G: Nasza rodzina była mocno związana z Kościołem – mama pracowała na plebanii, a ja byłem ministrantem, lektorem, a potem ceremoniarzem, więc środowisko kościelne miało na mnie duży wpływ. Na tyle duże, że tuż po maturze poszedłem do zakonu

Wow.

G: W tamtym czasie Kościół był całym moim życiem. Wiedziałem, że z jednej strony „robię coś złego” w kontekście moich „homoseksualnych żądz”, ale z drugiej strony pchano mnie w stronę kapłaństwa.

Miałeś znajomych księży, którzy wiedzieli o twojej orientacji?

G: Jasne. Kościół doskonale zdaje sobie sprawę, że w jego strukturach jest sporo gejów i że wielu duchownych prowadzi dość aktywne życie seksualne, ale nikt o tym nie mówi głośno. W środowisku kościelnym poznałem wielu gejów, ale też wielu księży, którzy mieli kochanki, dzieci, czy też właśnie kochanków. W trzeciej klasie technikum byłem na kursie ceremoniarza w seminarium w Toruniu i tam poznałem mojego pierwszego chłopaka.

On też był na kursie?

G: Był już klerykiem. Z Grudziądza do Torunia nie jest znowu aż tak daleko, więc spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu po szkole lub przed szkołą. Nie mogliśmy spotykać się w domach, dlatego nasze randki odbywały się na mieście, np. w parku. Po czterech miesiącach takich spotkań on rzucił to seminarium, zaczęliśmy być razem, ale pół roku później, tuż przed moją maturą, rozstaliśmy się.

Mimo tego i tak zdecydowałeś się pójść do zakonu.

G: Chciałem podążać własną drogą, ale w małym mieście to było niemal niemożliwe. Kościół mnie otaczał i czułem strach przed wyłamaniem się z tego schematu. Ta walka trwała nawet w zakonie. Wybrałem Zakon Braci Mniejszych Kapucynów, a dokładnie Klasztor Zakonu w Stalowej Woli. W samym zakonie nic się nie wydarzyło – nie miałem tam żadnych gejowskich doświadczeń. Jedyny „epizod” zdarzył się, kiedy przyjechałem na święta do domu – wtedy miałem mały „hookup”, który utwierdził mnie w przekonaniu, że nie chcę wracać do klasztoru. Spędziłem tam więc niecałe pół roku.

Kiedy rodzice dowiedzieli o waszej orientacji?

M: U mnie to było trochę jak w gejowskim fi lmie – w trakcie pierwszego roku studiów wróciłem do domu na święta i powiedziałem: „Hej, jestem gejem!”. (śmiech) Porozmawiałem z mamą i jej reakcja była: „Domyślałam się”. Potem było trochę ciszy i pytanie: „Ale próbowałeś z dziewczyną? Jesteś tego pewien?”. Wydaje mi się, że moja mama nigdy wcześniej nie miała w swoim otoczeniu osoby homoseksualnej, więc kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. Przeczuwała, ale dopóki nikt o tym nie mówił głośno, można było udawać, że wszystko jest w normie.

G: Moi rodzice dowiedzieli się, gdy miałem 17 lat w najgorszy możliwy sposób. Mama „przyłapała” mnie na oglądaniu porno – i to był, delikatnie mówiąc, koszmar. Bardzo trudna rozmowa, a raczej monolog w stylu: „Może ci się zmieni”, „Oszalałeś?” itp.  

Cały wywiad do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Marta Konarzewska – 15 lat po pierwszym nauczycielskim coming oucie w Polsce

Tekst Marty Konarzewskiej

fot. Marek Zimakiewicz

15 lat temu jako pierwsza nauczycielka w Polsce napisała: „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką” – na łamach „Gazety Wyborczej”. MARTA KONARZEWSKA wraca do tamtego coming outu i w swoim niepowtarzalnym stylu zastanawia się, co znaczy mówić prawdę o sobie dziś — w świecie VR, TikToka, Nimony i Mentzena

Słoneczny dzień, Warszawa. Niechętnie wstaję z fotela, na którym piszę w leniwym słońcu, wychodzę z domu, idę i wpadam w miękką czerń. Rano i w środku dnia oglądam fi lmy, bo to Millennium Docs Film Festival. Pod wpływem cudzych obrazów pojawiają się własne: 2010 rok i wcześniej, inne poranki, wcześniejsze. Blade słońce na szarych chodnikach, pierwsze tramwaje, puste ulice, drzewa, ptaki, niebo, otwierają i zamykają się drzwi na pustych przystankach, metalowy dźwięk, to układa się w trans. Gdy jedziesz do pracy i budzisz się, z tobą budzi się miasto. Łódź. Tamtym porankiem wyszłam z domu, nie wiedziałam, co mnie czeka, jedziesz tramwajem i nawet nie rejestrujesz, jak w twoim ciele pracuje cichutki lęk. Wtedy wypowiedziałam słowa, których dziś sobie zazdroszczę i lęk się roztrzaskał. Zazdroszczę tamtej sobie. Chciałabym znów znaleźć coś, powiedzieć coś, co będzie silniejsze niż ja, którą teraz znam. Nie wiem, ile prawd się mieści w jednym człowieku, ile zwyczajnych, a ile takich, których spotkanie/ nazwanie zmienia treść życia, jakby zmieniał się stan skupienia. Twój i dokoła. Robi się rzadszy i robi się spokojniej, potem na zawsze zmienia się kształt. Chwilę wcześniej: lęk, nagły brak lęku, dziwna cisza, chłód pustki, cięcie. I złość. Otwieram oczy. W filmie o dziewczynkach raperkach słyszę zdanie, które brzmi jak znak, motto do tego tekstu: „Now I see myself, that is all I needed / Now I see myself, this is all I needed” („Teraz widzę siebie, niczego innego nie potrzebowałam”). To właśnie mi się przytrafi ło 15 lat temu, naprawdę.

Jestem

„Mówię tak nie dlatego, że pragnę oznakowania siebie lub innych. Nie znoszę etykietek i zamykających definicji. Mówię tak powodowana słusznym gniewem. W odruchu obrony przed hipokryzją” – te słowa napisałam 15 lat temu w artykule, który „Gazeta Wyborcza” zatytułowała „Jestem nauczycielką i jestem lesbijką ”. Do dziś mam dreszcze. Nie, nie chodzi o odwagę, chodzi o siłę, dostęp do samej siebie – do własnej prawdy, energii, która nie daje za wygraną i nigdy się nie zatrzyma. Znacie film „Nimona”?

Nimona to bohaterka animacji, którą można obejrzeć na Netfl iksie bajki niekoniecznie dla dzieci. Jest fajterką, jest zła na rzeczywistość, co i rusz zmienia kształt, raz jest niedźwiedziem, raz myszą, a raz znowu figurą własnego wroga – na chwilę. Zmienia się, ciska, robi użytek z własnej agresji. Raz słuszny, raz wcale nie. Obcując z nią (z ono), raz ma się poczucie siły, mocy własnej wielości (zresztą chyba to się podkreśla, kiedy się pisze o queerowym potencjale tej animacji), a raz jednak przeciwnie – pofragmentowania, chaosu, lęku. Czemu? Bo jednak – skąd ta agresja? Skąd pragnienie tak dzikiej destrukcji? Z odrzucenia. Z wczesnodziecięcej, straszliwej rany – bycia niewidzianą, nieprzyjętą. Nimona potrafi być wszystkim, ale na chwilę, w niepewności raczej niż pełni, zawsze po to, by walczyć. Przejawy tożsamości zmieniają się migotliwie, żaden nie jest w stanie się utrzymać. Niezintegrowane, nieobjęte prawdziwym ja formy wykluwają się jedna za drugą, i jeszcze, jeszcze, jakby nie było znaku „Stop”. Pęd szukania obrazu samej siebie, która ma prawo istnieć, być. Osobne, sobie obce. Fragmenty sztucznego self Maski. A pod spodem czai się myśl najsilniejsza: potwór, jestem potworem. Na koniec filmu ten potwór się manifestuje (come out!). I sobie zobaczcie, co się wydarza, warto.

Come out

Czemu to wszystko? Już wyjaśniam. Zabierając się za tekst „Jestem nauczycielką…” 15 lat temu, byłam pełna obaw, że coming out „do” (dopiszcie, co chcecie) to łatka, ograniczenie. Tymczasem nie do końca świadomie udało mi się zrobić coming out „od” (dopiszcie, co chcecie, ale nie, nie chodzi o „hetero”, raczej o „potwór”, „tchórz”, jakakolwiek maska). W „jestem lesbijką” to nie „lesbijka” jest ważna, tylko „jestem”. Jestem kim jestem – i to ja to mówię (brzmi jak cytat i chyba wiecie, czyje to słowa, no właśnie).

Nigdy nie czułam samej siebie tak mocno jak wtedy. Nigdy wcześniej, ani nigdy potem. Jak to napisać… Najlepiej zwyczajnie: ja dziś nie żyję ani jako nauczycielka, ani jako lesbijka. Kiedy naczelny „Repliki” poprosił mnie o kilka słów na 15-lecie, to ja zaraz: „O rany, ale jakich słów?”. Kogo obchodzi moje życie teraz, co mam zrobić, coming out a rebours? Napisać coś w stylu, że jak płynna seksualność, to płynna? Że jak w jedną stronę można po niej wędrować, to i w drugą. I w pięć? No tak, w sumie tak właśnie myślę. Że jak się koleżanki orientują w średnim wieku, że są lesbijkami, albo że chcą o tym powiedzieć głośno, to ja też mogę? Chcieć powiedzieć? E tam. Rozmawiam z koleżanką, radzę się, a ona: „Słuchaj, a może powiedzenie »jestem lesbijką « pozwala także nią nie być ?”. Mówię : „Chyba zwariowałaś, za dużo się wina napiłaś, mam tak napisać ?”. Ale za chwilę: „A właśnie – napiszę. Być albo i nie być, wow, genialne!”. Zanim zmienię się w mentorkę z TikToka, powiem tylko jedno: „Cokolwiek w tobie czeka – czeka na ciebie”. Łap fragmenty, każda reprezentacja self pracuje na następną (najlepsze teksty kultury mówiące o dojrzewaniu nie ograniczają się dziś do młodzieży).

Na szczęście nie tylko o mnie/self był tamten tekst w „Wyborczej”, był też o szkole, młodzieży, systemie edukacji, o/presji. Pamiętacie serial „Adolescence”? No właśnie. Rozwój to nie błahostka. Dojrzewanie nigdy nie było tak trudne jak teraz. Poczucie „jestem potworem”, „chcą mnie zniszczyć”, albo „sam siebie zniszczę”, albo „tego, kto mnie wyzywa – zniszczę!”, towarzyszy raczej każdej dojrzewającej osobie. To integralna część adolescencji. Pytanie: chcemy to wzmacniać? (My – dorośli). Czy chcemy to ograniczać? Żyjemy teraz w innej epoce niż 15 lat temu. Wszystko zmieniła pandemia i media społecznościowe, spróbuję przyjrzeć się różnicom i podobieństwom – zestawić „wtedy” i „dziś”. Postawię wiele pytań, na które nie ma odpowiedzi. To w pytaniach jest siła. Może nie przestawajcie czytać, tylko dlatego, że no wiecie… (Nawiasem mówiąc, nie jestem także hetero – tak się nie da. Może kiedyś o tym napiszę, nie teraz).

Cały tekst do przeczytania w 115. numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„OdLOT w szpilkach” − jubileusz Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce.

 

„OdLOT w szpilkach” − jubileusz Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce. Kabaret, burleska, iluzja, muzyka, zabawa formą – „OdLOT w szpilkach” to widowisko przygotowane z okazji jubileuszu 10-lecia Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce, które zostanie zaprezentowane 27 czerwca w Małej Hali TAURON Areny Kraków. Będzie to podróż przez historię rewii, która stała się fenomenem na krakowskiej i ogólnopolskiej scenie artystycznej, a także zaproszenie do wspólnego świętowania różnorodności i inkluzywności podczas Miesiąca Dumy – Pride Month.

 

Materiał organizatora

 

TEKST: materiał prasowy organizatora

„OdLot w Szpilkach” będzie podróżą pełną ekstrawagancji, elegancji i niezapomnianych turbulencji artystycznych. Przygotujcie się na spektakularny rejs przez historię naszej rewii: od krótkiego kołowania na ul. Krakowskiej, przez długodystansowe loty na Paulińskiej, aż po wielkie przesiadki na scenie Teatru Nowego Proxima. Teraz, w TAURON Arenie Kraków, osiągamy nową wysokość i wznosimy się na poziom zupełnie nieziemskiego widowiska! – tak na jubileuszowy spektakl zaprasza przygotowująca wydarzenie Fundacja Kultura dla Tolerancji.

Witamy na pokładzie! 10 lat różnorodności na scenie

27 czerwca 2015 roku w Krakowie została pokazana pierwsza Rewia Drag Queen. Pomysłodawcą zaprezentowania tej formy artystycznej szerszej publiczności był Henryk Pasiut – producent teatralny, animator, działacz kultury, wieloletni prezes Stowarzyszenia Teatrów Nieinstytucjonalnych STeN w Krakowie. Henryk Pasiut chciał pokazać, że sztuka drag queen ma uniwersalny potencjał artystyczny doceniany na całym świecie, a prezentacjami spektakli z udziałem drag queens można walczyć ze stereotypami.

Przez 10 lat krakowska Rewia Drag Queen przygotowała i zaprezentowała na różnych scenach szereg widowisk, m.in.: „Pokochaj mnie”, „Divas Night”, „Life&Diamond” czy „Królowe Dancingu”. W tym czasie stała się zarówno największą i najbardziej rozpoznawalną produkcją drag queen w kraju, jak też głosem o równość i wolność artystycznego wyrazu. Dziś jest przestrzenią akceptacji i szacunku dla różnorodności. Przyciąga miłośników widowisk teatralnych i kabaretowych ceniących przedstawienia pełne muzyki, humoru i barwnych kostiumów.

 

Pasy zapięte? Wyśmienita zabawa i ważny przekaz

Dokładnie dekadę po pierwszym spektaklu Jedynej Rewii Drag Queen w Polsce – 27 czerwca 2025 roku w Małej Hali TAURON Areny Kraków odbędzie się prezentacja nowej produkcji, przygotowanej specjalnie na jubileusz. „OdLOT w szpilkach” połączy to, co najbardziej charakterystyczne dla najlepszych widowisk z udziałem drag queens z podróżą przez historię krakowskiej rewii.

Podczas tego lotu zobaczycie pierwszej klasy pokaz burleski, iluzji i dragowego splendoru, nie zabraknie emocjonujących turbulencji wspomnień, zawrotnych manewrów metamorfozy oraz mistrzowskich akrobacji na niebotycznych obcasach. Każdy numer to osobny przystanek na mapie naszej historii – bądźcie gotowi na niespodziewane lądowania i starty wprost w stronę nieokiełznanej ekstrawagancji – zapowiada Paweł Rupala, performer, stand-uper, aktor krakowskiego Teatru Nowego Proxima, gdzie gra w cieszących się niesłabnącą popularnością spektaklach „Kora. Boska” oraz „Królowa”. Wykreowana przez niego drag queen Papina McQueen, która przejmie stery podczas czerwcowego wydarzenia, znana jest z teatralnych i kabaretowych scen, a także z telewizyjnych programów „Śpiewajmy razem. All Together Now” oraz „Fort Boyard”.

 

Boarding completed? Miesiąc Dumy

„OdLOT w szpilkach” będzie największą rewią drag queen w tej części Europy gromadzącą osobowości artystyczne występujące na polskich i światowych scenach. W jubileuszowym widowisku wezmą udział: Adelon (grała w serialu „Królowa”, gdzie odpowiadała także za dragową charakteryzację Andrzeja Seweryna, mentorka w programie TVN „Czas na Show. Drag Me Out”), Armani Divine (Gran Canaria), Babsi Bonèr, Elektroda, Kiki Surprise, Lady Brigitte, Lucy d‘Arc (serial „Królowa”), Papina McQueen, Savannah Crystal, Zizi Boom, Zuzanna Star, Veren de Heddge (burleska), Victor Febo (iluzja).

Widowisko jest zaproszeniem zarówno do dobrej zabawy, jak też do włączenia się w świętowanie międzynarodowego Miesiąca Dumy i wsparcia osób LGBTQ+ (Pride Month). W czasie obchodzonego na całym świecie Miesiąca Dumy odbywają się wydarzenia mające na celu promowanie różnorodności, równości i akceptacji.

Bilety na „OdLOT w szpilkach” będą dostępne od czwartku, 3 kwietnia od godz. 12.00 na stronie:
sklep.arenakrakow.pl.

____________________________________________________________________

„OdLOT w szpilkach” w Małej Hali TAURON Areny Kraków

występują: Adelon, Armani Divine, Babsi Bonèr, Elektroda, Kiki Surprise, Lady Brigitte, Lucy d‘Arc, Papina McQueen, Savannah Crystal, Zizi Boom, Zuzanna Star, Veren de Heddge, Victor Febo
produkcja: Fundacja Kultura dla Tolerancji
reżyseria: Sebastian Szul, Paweł Rupala
choreografia: Sebastian Szul
kierownictwo techniczne: Marcin Chrzanowski
realizacja dźwięku: Andrzej Bączyński
realizacja światła: Paweł Murlik
wizualizacje / multimedia: Justyna Molenda, Małgorzata Fatalska
plakat: Łukasz Błażejewski

 

 

Z drag queen HRABINĄ rozmawia Jakub Wojtaszczyk

fot. Aga Bilska

Po raz pierwszy usłyszałem o tobie jako o warszawskiej drag queen, która jest mistrzynią peruk. Pomówienia?

Określenie „mistrzyni peruk” jednocześnie mnie cieszy i bawi, bo przecież w Polsce jest wiele wspaniałych scenicznych person, które same szyją swoje kreacje, również robią peruki i perfekcyjny makijaż. Od samego początku, kiedy postanowiłem wejść na dragową drogę, chciałem być samodzielny. Pierwszą rzeczą, która mnie do tego zbliżyła, były właśnie peruki. Nie umiałem jeszcze robić makijażu czy chodzić na szpilkach, ale już eksperymentowałem z włosami – układałem je, stylizowałem i stopniowo rozwijałem swoje umiejętności.

Być może do wspomnianego określenia przyczyniła się pandemia? Wtedy drag przeniósł się głównie do mediów społecznościowych, a ja właśnie tam pokazywałem swoją pracę, czyli nie tylko stylizacje, ale właśnie kręcenie włosów na wałki, prostowanie czy mycie peruk. Wtedy też zaczęły pisać do mnie drag queens z prośbą o odświeżenie swoich „włosów”. Jako osoba, która dopiero zaczynała i chciała zaistnieć w queerowym środowisku, chętnie podejmowałem się tych zadań.

Zazwyczaj jednak początkujące osoby w dragu uczą się makijażu, chodzenia, wymyślają charakterystyczne powiedzonka. Może we włosach, jak u Samsona, tkwi dragowa siła?

Gdy zaczynałem dragować, zauważyłem, że peruki bywały bardzo prosto ułożone. Mnie zależało na głębi, objętości, bogactwie! Zacząłem szperać w internecie. Tak trafi łem na poradniki polskiej dragsy, wtedy mieszkającej w Stanach, Coco Bechamel, która na YouTube uczyła, jak nadać charakteru perukom kupionym m.in. na AliExpress. Bardzo mnie to zainteresowało. Stylizacja włosów stała się dla mnie pewnego rodzaju ucieczką w czasie pandemii – kiedy stałem przy główce perukowej, całkowicie odcinałem się od rzeczywistości i koncentrowałem tylko na jednej rzeczy. To sprawiało, że czas mijał mi przyjemniej. Możliwe, że miało to także podłoże psychologiczne i pomogło mi przetrwać trudniejsze chwile. Oczywiście wiedziałem też, że dzięki perukom mogę się wyróżnić jako świeża krew na rodzimej scenie.

Drugą łatką, ktorą się tobie przykleja to wygląd Lady Gagi w kostiumach burżujki z dwudziestolecia międzywojennego. Słusznie?

Tak! Sama postać Hrabiny narodziła się po obejrzeniu 5. sezonu „American Horror Story: Hotel”, w którym Lady Gaga wcieliła się w rolę Th e Countess. Ta postać od razu mnie urzekła! Serial częściowo osadzony był na początku ubiegłego wieku. Gaga często występowała tam w eleganckich peniuarach, kostiumach, turbanach i innych zdobnych stylizacjach. W kilku scenach pojawia się nawet w dużych i efektownych perukach. Kiedy szukałem swojej dragowej tożsamości i charakterystycznego elementu, wokół którego mogłabym zbudować swój wizerunek, doszedłem do wniosku, że wspomniana postać idealnie do mnie pasuje. Zawsze fascynowała mnie staromodna elegancja. I tak już zostało.

Czy serial był kropką na i wejścia w drag?

Co prawda „AHS: Hotel” widziałem znacznie wcześniej, ale o dragu zacząłem myśleć dopiero, gdy wraz z koleżanką odpaliliśmy „RuPaul’s Drag Race” w 2019 r. To było dla mnie ogromne odkrycie – zachwyciłem się tym, jak niesamowicie wystylizowane i utalentowane były uczestniczki. Myślę, że właśnie wtedy drag zakorzenił się we mnie na dobre. Stopniowo wkręcałem się coraz bardziej – oglądałem sezon za sezonem, aż w końcu przyszło pytanie: „Czy chcę poświęcić temu część swojego życia?”. Drag to przecież coś więcej niż tylko przebranie – to druga postać, która zaczyna funkcjonować obok mnie, zajmuje przestrzeń, choćby w szafi e. Wtedy wybuchła pandemia i w tej całej niepewności jutra zadałem sobie kolejne pytanie: „Skoro życie nagle stanęło w miejscu, skoro grasuje śmiertelny wirus, to może to jest właśnie moment, by spróbować czegoś artystycznego?”. Odpowiedź była jedna: „Dlaczego nie?”. I tak krok po kroku zacząłem się uczyć dragu.

Poźno trafiłeś na RuPaula

Ach, bo moje pierwsze zetknięcie się z dragiem nie należało do przyjemnych. Było to w 2015 r., tuż po mojej przeprowadzce do Warszawy, poszedłem do klubu gejowskiego, już nawet nie pamiętam którego. Trafi łem tam na występ drag queen – imienia nie zdradzę – z którą chciałem zrobić sobie zdjęcie. Była bardzo opryskliwa, nieprzyjemna, pijana. Zraziłem się na tyle, że zdystansowałem się od drag show.

Program odczarował drag?

Uświadomiłem sobie, że drag może wyglądać zupełnie inaczej od tego, którego wcześniej widziałem. Jednocześnie coraz bardziej interesowałem się tym, jak prezentuje się polska scena dragowa. Na Instagramie trafi łem na profi le Graży Grzech, Shady Lady, Twojej Starej i Loli Eyeonyou Potocki. Zrozumiałem, że ten świat tętni życiem, że organizowane są regularne występy, podczas których można zobaczyć perfekcyjne lipsynki, dopracowane stylizacje, mocne makijaże. Szok!

Nie każdy, kto obejrzy reality show, wbiega na scenę. Miałeś inklinacje artystyczne?

Na pewno czułem potrzebę artystycznego spełnienia, trudnego do sprecyzowania. Chciałem też wyjść do ludzi, tańczyć wśród nich, błyszczeć i widzieć uśmiechnięte twarze publiczności.

Czyli jednak łaknąłeś poklasku!

(śmiech) Na pewno chciałem być w centrum uwagi. Na początku jednak myślałem, że drag będzie zachcianką, hobby, którym będę zajmował się od czasu do czasu. Wiesz – w piątek wystroję się, wymaluję i pójdę na imprezę, żeby dobrze się bawić w gronie innych dragowych osób. I faktycznie tak było na początku, jednak dziś wygląda to zupełnie inaczej. Ciągle moje dragowanie ma wymiar rozrywkowy, ale stało się też pracą – z występami jeżdżę po Polsce, spotykam mnóstwo ludzi i mam poczucie, że to, co robię, ma też pewną misję.

Do tego, jak Hrabina się rozwijała, jeszcze wrocę. Natomiast zatrzymajmy się na początku. Jak tworzyłeś swoją postać?

Eksperymentowałem – kupowałem peruki w różnych kolorach, długościach i je stylizowałem. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę do mnie pasuje. Czy bardziej abstrakcyjna wersja Hrabiny, czy jednak stonowana, elegancka postać? Dziś stawiam głównie na hollywoodzkie fale. Na początku znajdowałem sukienki- perełki w lumpeksach za kilka złotych. Niektóre z tych rzeczy mam do dziś – na przykład aksamitną w kolorze butelkowej zieleni. Towarzyszyła mi przez lata, a nawet jeszcze w zeszłym roku wystąpiłem w niej raz na scenie. Mam do niej ogromny sentyment. Zresztą aksamit w ogóle stał się moim znakiem rozpoznawczym. Jest niesamowity w dotyku – miękki, przyjemnie otulający ciało. Poza tym pięknie mieni się w scenicznym świetle. No i jest bardzo elegancki, a to dla mnie kluczowe.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Rejsel – dumny queerowy wokalista. Rozmowa Patryka Radzimskiego

Queerowy wokalista REJSEL o trudnym dzieciństwie i dorastaniu, o swoim ryzykownym wizerunku, o pasji do tworzenia muzyki, o całowaniu się z Marcinem Dorocińskim i stałym związku z partnerem Oskarem, a także o tym, by nie traktować się zbyt poważnie. Rozmowa Patryka Radzimskiego

fot. Mateusz Jaskot

Oficjalnie określasz się jako queerowy wokalista. W Polsce to rzadkość

Kultura queerowa jest dla mnie wyjątkowo ważna i nie chcę się od niej odcinać. Przeciwnie, jako artysta, który działa na polskim rynku, mam w tym względzie misję reprezentowania naszej społeczności. Przyznam, że kiedyś trochę chowałem się za maską chłopca, który mógłby spodobać się masom, ale to ma krótkie nogi. Sztuka, która nie jest autentyczna, nie ma sensu. Wiadomo, twórczość musi gdzieś zdobyć swojego odbiorcę. Tych odbiorców może być naprawdę niewielu, ale jeśli będą autentycznie związani ze mną, będę spełniony. W każdym razie czuję się częścią kultury queer i jestem z tego dumny.

Kiedy ściągnąłeś tę maskę chłopca, który mógłby spodobać się masom?

Zaraz na początku. W 2008 r. przyjechałem z rodzinnego Szczecina do Warszawy na studia na Akademii Sztuk Pięknych. Ciągnęło mnie do muzyki. Odpowiedziałem na ogłoszenie na jakimś branżowym portalu i tak w 2011 r. zostałem wokalistą 12-osobowego zespołu funkowego Brenda Walsh. Niedługo później wydaliśmy płytę. Mieliśmy instrumenty dęte, rapera, to było ogromny zespół. Wszystkie kawałki tworzyliśmy razem podczas jam sessions. Bardzo dobrze się tam czułem, pamiętam swój coming out przed tamtymi ludźmi. Wiedzieli, że jestem gejem, bo ja generalnie w Warszawie czułem dużą swobodę i nie próbowałem zgrywać heteryka – niemniej ta informacja była jakby niedopowiedziana. No i któregoś razu – byłem całkiem pod wpływem – wypaliłem: „Chłopaki, a wy się nie wstydzicie, że macie wokalistę geja?”. Okazało się, że nie, poczułem support, to było urocze i podnoszące na duchu.

Pierwszy teledysk, ktory nagrałeś z Brendą Walsh w 2011 r., Porn Site, był szalony i odważny.

Och, zdecydowanie! W klipie całowałem się z Marcinem Dorocińskim. Ha! Gej propaganda była mocna. (śmiech) Niestety, Brenda jednak umarła śmiercią naturalną, ludzie jakoś się porozchodzili. Potem brałem udział w kilku innych projektach. Byłem m.in. częścią zespołu Th e AND, w którego skład wchodzili również Rubens i Michał Kush. Nagraliśmy EP-kę i album, który ukazał się w 2015 r. Wtedy też nie odcinałem tej mojej gejowskiej części, chociaż raczej nie była aż tak wyeksponowana. A wcześniej, w 2014 r., wydałem solowy, mocno queerowy singiel „Mayhem”. To queer-rapowy kawałek z wieloma odniesieniami do ballroomu, do amerykańskiej, undergroundowej sceny. Niestety przeszedł bez echa. Ostatnio zrobiłem re-release „Mayhem” i ludzie mi piszą, że uwielbiają ten kawałek, że wyprzedziłem w nim trendy. Dziś przecież w środowisku scena ballroomowa jest popularna, RuPaul spopularyzował te klimaty.

Następny solowy singiel wydałeś dopiero w 2023 r. Co robiłeś w trakcie tej 9-letniej przerwy?

Skupiłem się na graniu na żywo w klubach. Do pandemii grałem co weekend z kilkoma zespołami. Dostawałem ogromną porcję dopaminy w postaci reakcji publiczności. To mnie mega satysfakcjonowało, ale w pewnym momencie pojawiły się używki. Do tego stopnia, że wychodzenie na scenę na haju stało się dla mnie normą. Nagle przyszła pandemia i skończyło się koncertowanie. Odebrałem to jako znak, że muszę zacząć znów tworzyć. Założyłem sobie wtedy, że nie wystąpię już nigdzie, śpiewając cudzą piosenkę, że mój następny koncert musi być z autorską muzyką.

Dotrzymałeś obietnicy, bo właśnie koncertujesz ze swoim materiałem w klubach LGBTQ+.

Powrót do pisania muzyki, do nagrywania był bardzo trudny. Dlatego dałem sobie czas, aby ta muzyka sama do mnie wróciła, żebym nie musiał robić nic na siłę. W międzyczasie założyłem firmę, co też pomogło mi wstać na nogi, zerwać z graniem do kotleta na haju.

Czym zajmujesz się poza muzyką?

Moja działalność skupia się głównie na digitalowym projektowaniu produktów cyfrowych, aplikacji i stron internetowych. To jest moja „realna” praca, bo muzyka nie przynosi mi na razie dochodów, ale jest moją ogromną pasją, dlatego mam nadzieję, że w przyszłości będę mógł się jeszcze bardziej jej poświęcić.

Twój comeback z czerwca 2023 r., singiel Teslą do piekła, to zupełnie nowa dla ciebie estetyka. Filmowy teledysk, kawałek, który spokojnie mógłby zostać radiowym przebojem…

Wydając ten singiel, posłuchałem starszych kolegów z branży. Prezentując pomysły, słyszałem od nich: „To się nie sprawdzi”, „To jest za mocne” itd. Efektem tych rozmów było powstanie takiego dość nijakiego, w moim odczuciu, wizerunku. Któregoś razu spojrzałem na to z dystansem, zrobiłem sobie rachunek sumienia i stwierdziłem, że ja takim wizerunkiem niewiele wnoszę. „Teslą do piekła” jest super, ale spokojnie mógłby to być utwór Krzysztofa Zalewskiego, Dawida Podsiadło czy któregoś z wielu ich naśladowców. Dlatego zadałem sobie pytanie: co jest we mnie takiego, co jest oryginalnie moje i sprawi, że zostanę zapamiętany? Postawiłem na autentyczność. Napisałem w instagramowym biogramie „gay music stupid stuff “, chcąc wyrazić, że trzymam się mojego ID queerowego i to mnie w Polsce wyróżnia. Musiało pojawić się też słowo „stupid”, bo wyznaję zasadę „don’t treat yourself too f*cking seriously”. A „stuff ” to po prostu wszystko, co tworzę od muzyki, po sztukę wizualną.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Z CYRYLEM WILCZYŃSKIM o jego detranzycji, a raczej – jak sam mówi – retranzycji, rozmawia Agnieszka Rynowiecka

Dzień dobry! Ja się nazywam Agnieszka. A jak mam mówić do ciebie?

Bardzo miło cię poznać. Ja mam na imię Cyryl.

fot. Marek Zimakiewicz

I tak mam się do ciebie zwracać?

Tak, Cyryl jak patriarcha. Pochodzę z Rosji. Urodziłem się w Nowosybirsku. W Polsce mieszkam od czterech lat. W Toruniu studiuję na UMK kierunek studia skandynawsko-bałtyckie, a także uczę się w szkole masażu.

Dobrze. Niech będzie Cyryl jak patriarcha. Powiedz mi, nie zawsze tak się przedstawiałeś, prawda?

Tak, nie zawsze używałem męskich zaimków, dopiero od niedawna znów zacząłem.

Opowiedz mi o tym. Ja przez większość swojego życia utożsamiałem się z kobietami i czułem się przez większość swojego życia… Czułem się kobietą transpłciową. Natomiast niedawno to się zmieniło, ale było też następstwem pewnego procesu i obserwacji siebie.

Mówisz, że większość twojego życia jednak było inaczej, czyli pomimo swojej płci metrykalnej męskiej od dzieciństwa utożsamiałeś się z dziewczynkami? Tak, odkąd pamiętam.

Dla mnie jako osoby, ktora też opiniuje (Agnieszka Rynowiecka jest psycholożką, certyfi kowaną psychoterapeutką, od 15 lat opiniuje w procesach tranzycji – przyp. red.), to ciekawe, bo rozumiem, że spełniałeś kryteria diagnostyczne dla transpłciowości wieku dziecięcego. Czy to było tak, że bawiłeś się stereotypowo dziewczęcymi zabawkami i z dziewczynkami, zakładałeś sukienki, czy to było bardziej tak, że miałeś takie poczucie, ale to się jakoś nie potwierdzało w zachowaniu?

A to się bardzo potwierdzało w zachowaniu. Lubiłem to, co dziewczęce. Miałem też obrazek siebie jako dziewczynki. Na przykład bardziej na wychowaniu fizycznym pasowałem do sekcji koleżanek aniżeli kolegów. Nie rozumiałem, dlaczego jestem stawiany przy kolegach, jeśli nie daję sobie rady fizycznie. Natomiast w tych normatywnych standardach kobiecych to sobie daje radę. Teraz myślę, że to mogło być spowodowane tym, że doświadczyłem dużo przemocy, to znaczy widziałem głównie dużo przemocy fizycznej ze strony mężczyzn, także seksualnej i ja bardzo nie chciałem się utożsamiać z mężczyznami, bo dla mnie świat mężczyzn to był świat przemocowców. Natomiast kobiety od zawsze były inspiracją. Moja matka też była dla mnie przykładem w dzieciństwie. Ona była tą silną kobietą, która dużo zarabiała, która starała się sama o sobie stanowić. Zawsze była dla mnie jak kompas.

Mówisz o przemocy ze strony mężczyzn. Doświadczałeś jej w dzieciństwie?

Tak. Mój ojciec biologiczny był bardzo przemocowy. I tak naprawdę poza ojcem biologicznym nie miałem żadnego wzorca męskości, do którego chciałbym się porównać.

Czyli jakby przejawiałeś te cechy zachowania, miałeś poczucie niedostosowania do roli męskiej. Komunikowałeś to mamie czy otoczeniu?

A pewnie, mówiłem wiele razy, że się czuję dziewczynką. Ale to nie było brane za bardzo na poważnie.

W pewnym momencie zacząłeś dojrzewać. Pojawiła się u ciebie dysforia cielesna, czy nie przeżywałeś tego?

Przeżywałem bardzo mocno. Pierwsze, co poczułem, to pociąg do mężczyzn. Jak miałem mniej więcej 14 lat, to zacząłem eksplorować różne rosyjskie takie miejsca… spotkań seksualnych dla gejów. Byłem bardzo ciekaw męskiego ciała. Już wtedy wiedziałem, że coś jest ze mną „nie tak”, że jestem trochę „skazany”, taki nieczysty. Miałem poczucie nieczystości.

Nieczystości z powodu tego, że podobają ci się mężczyźni?

Tak.

A twoje ciało ci przeszkadzało?

Moje ciało nigdy nie należało do mnie, należało kogoś innego, do mojej matki? Ona nie pozwalała mi wybierać sobie ubrań ani fryzury, ani wyrażać jakichkolwiek emocji, ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych. Przesadny uśmiech, płacz, niezadowolenia były karane. Później moja matka często ingerowała w moje życie intymne. Na przykład czytała korespondencję z innymi chłopakami. Kupowała mi gumki, a później, widząc, że część tych gumek jest wykorzystana, wypytywała mnie na siłę, co z nimi zrobiłem. Wypytywała mnie publicznie, więc to było dosyć upokarzające. Z jednej strony kupiła te gumki, żeby niby dbać o moje zdrowie intymne, ale wiesz, później to wykorzystywała po to, żeby mnie zawstydzić, bo wiedziała, że jestem gejem. Spotykałem się też z próbą przeprowadzenia seksu konwersyjnego na mnie.

Z kobietą?

Tak, żeby zrobić ze mnie prawdziwego mężczyznę. Nie udało się, ale ja do dzisiaj czuję się zgwałcony.

Rozumiem, że dużo przyszedłeś przemocowych, przekraczających sytuacji w życiu.

Bardzo. Przeżyłem też bardzo mocną homofobię, mogę powiedzieć. Kiedyś w wakacje zostałem pobity, nagrano filmik z tego pobicia i później ten filmik rozniósł się po całej szkole i po całym osiedlu a nawet po całym mieście, tak po roku jakoś. Środowisko gejów też mnie wyśmiewało.

Rodzice interweniowali w takich sytuacjach?

Oni mnie w tym nie wspierali, mówili wręcz, że na to zasłużyłem, na takie akty homofobii. Moja rodzina mówiła, że ja sam jestem tego winny, że to dobrze, że ktoś mnie bije. Więc to wszystko spowodowało u mnie takie totalne wyparcie, wiesz, tego, że mógłbym być gejem, takie myślenie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nie chcę być częścią tej społeczności. To utrudniło mi odkrycie tego, kim jestem.

Ta homofobia wydaje się tak wszechogarniająca i ze strony twoich rówieśników, i rodziny, że ciężko się tego słucha, ale w Rosji to nie jest pewnie jednostkowy przypadek?

Prawda. Niedawno, może ze dwa lata temu, pod moim miastem rodzinnym otworzono coś na wzór obozu koncentracyjnego dla osób LGBTQ.

Gdzie?

Pod Nowosybirskiem.

To znaczy, że tam są zamykane osoby LGBTQ? Co się z nimi dzieje?

Tak. Są tam „naprawiane”. Stosuje się terapię konwersyjną. Osoby transpłciowe muszą m.in. robić rzeczy typowo męskie czy kobiece. W przypadku gejów i lesbijek stosuje się na przykład oglądanie porno hetero.

Ale powiedz mi, jak te osoby tam trafiają?

Krewni ich zgłaszają, po prostu rodzina.

To jest straszne!

Tak. W Rosji honor gra olbrzymią rolę. Nie wynika to jednak ze względów religijnych, jak to ma miejsce na Bliskim Wschodzie, lecz z głęboko zakorzenionej kultury więziennej. To znaczy, że bycie gejem równa się byciu mężczyzną bez honoru, a nawet bez godności. Jeżeli twoje dziecko jest LGBT, to pozbawia ciebie i całą twoją rodzinę podstawowego honoru. W krajach rosyjskojęzycznych dużo częściej dzieci, które popełniły przestępstwo, są bardziej akceptowane przez własnych rodziców aniżeli tęczowe dzieciaki, które są wyrzucane z domu – to jest na porządku dziennym.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.