Aktor Błażej Stencel, prowadzący „Koło fortuny” i jego partner Kamil Krupicz, również aktor

Pierwszy raz w historii TVP jawny gej został gospodarzem programu. Od września br. kultowe „Koło fortuny” prowadzi aktor BŁAŻEJ STENCEL, który od 6 lat jest w związku z KAMILEM KRUPICZEM, również aktorem. W rozmowie Tomasza Piotrowskiego panowie opowiadają, jak się poznali, jak wyglądały ich coming outy i czy telewizja to bezpieczne miejsce pracy dla osób LGBT+

fot. Anken Berge

 

Błażej, w mediach krąży informacja, że to mama zgłosiła twoją kandydaturę do Koła fortuny. Prawda?

Błażej Stencel: Tak! Od lat jej marzeniem było, żebym był w Telewizji Polskiej. Gdy zobaczyła informację o castingu na prowadzących, w tajemnicy wysłała moje nagranie. Akurat skończyłem pracę w teatrze i intensywnie szukałem czegoś nowego. Myślałem dalej o aktorstwie, ale prowadzenie programu TV było też z tyłu głowy.

Ale skąd mama miała twoje nagranie?

BS: Jest moją psychofanką. Rodzice zbierają w domu wszelkie pamiątki ze mną związane – nagrania do castingów, zdjęcia, wycinki z gazet… Mają tego pełno. Kamil może potwierdzić.

Kamil Krupicz: To jest szaleństwo. Całe ściany ku chwale Błażeja, jego zdjęcia wszędzie. A jego pokój jest praktycznie nietknięty, wciąż leżą wszystkie zeszyty ze szkoły, są tam jakieś archiwalne nagrania. Kiedyś to będzie wielkie muzeum Błażeja Stencla! (śmiech) Mama jest w ogóle cudowna. Na wszelkie nasze premiery rodzice zawsze przyjeżdżają i robią np. własnoręcznie minigadżety typu zakładki do książek ze zdjęciem każdego z aktorów. Tyle że te zdjęcia są rozpikselowane i niedopasowane, ale to i tak wszystko ma jakiś urok. Nagranie, które wysłałem mamie, a ona potem do TVP, było sprzed kilku miesięcy. Po wielu tygodniach kolejnych etapów, gdy np. miałem zadania w stylu: „Jesteś na gali rozdania Fryderyków. Zrelacjonuj to wydarzenie!”, byłem nieco przerażony. Jako aktor zawsze dostawałem gotowy tekst do nauczenia, to nigdy nie była taka improwizacja i totalnie mi się to nie spodobało. Ale chyba poszło dobrze, bo jednak zostałem przyjęty do pracy i dopiero wtedy dowiedziałem się, że mam być prowadzącym „Koło fortuny”. Na ofi cjalnym pokazie ramówki TVP dostałem już małe zadanie reporterskie i teraz… bardzo mi się to już podoba! Właściwie chyba nawet bardziej niż aktorstwo. Codziennie coś innego, kontakt z drugim człowiekiem, zupełnie niespodziewany scenariusz… Jest super.

KK: Telewizja krążyła wokół nas już od jakiegoś czasu. Co chwilę ktoś się o któregoś z nas upominał. W trakcie pandemii był np. projekt, który jednak nie wypalił, bo główny sponsor się wycofał, ale niewiele brakowało, a prowadzilibyśmy razem show o metamorfozach rodzinnych ogródków działkowych.

Kołem fortuny się udało i oto mamy pierwszego geja po coming oucie, który prowadzi program w telewizji. I to w Telewizji Polskiej! Mówiłeś o swojej orientacji na castingach?

BS: Nie mówiłem, bo też nie było na to miejsca – nikt o to nie pytał, ale też nie wyobrażam sobie, by nie sprawdzono moich social mediów.

KK: A tam żyjemy zupełnie otwarcie. Wstawiamy różne przepisy kulinarne, nasze codzienne życie, przygody, nagrania z podróży, na których nie ukrywamy tego, że jesteśmy razem. Myślę, że ktoś musiał to oglądać i może to był twój atut w tej rekrutacji? Nowe otwarcie w TVP.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Wybitna aktorka Ewa Szykulska o ukochanym wujku geju i o równości małżeńskiej

Z EWĄ SZYKULSKĄ, aktorką znaną z tak kultowych filmów jak „Dziewczyny do wzięcia”, „Vabank” czy „Seksmisja”, oraz takich spektakli z wątkami LGBT jak „Miss HIV” czy „Grindr”, rozmawia Rafał Dajbor

fot. Katarzyna_Kural-Sadowska

Jest pani aktorką z wyjątkowym szczęściem do kultowych filmów. Grała pani w Dziewczynach do wzięcia (1972), Hydrozagadce (1970), Vabanku (1981) i Seksmisji (1983), w serialach Kariera Nikodema Dyzmy (1979) i 07 zgłoś się (1978, 1981). O którym z tych tytułów najczęściej mowią rozmawiający z panią widzowie?

Spotykam się na co dzień z olbrzymią sympatią ludzi spotykanych przypadkowo na ulicy, w parku, w różnych miejscach. Im jestem bardziej dorosła, tym ta ludzka życzliwość wobec mnie jest dla mnie bardziej namacalna. Są uśmiechy i są rozmowy, na które chętnie przystaję, bo jestem niestety osobą bardzo gadatliwą, wręcz nadużywającą słów, co czasem mnie samą wkurza, ale tak już mam. Ludzie, których spotykam, często mówią „dziękuję pani”. Pytam więc: za co? I słyszę: za całokształt.

A czy pani ma swoją ulubioną rolę?

Mam. Tę, która najbardziej zaważyła na moim życiu zawodowym, czyli w „Dziewczynach do wzięcia”. Rolę wyżebraną, wypłakaną u mojego własnego ówczesnego mężczyzny, czyli Janusza Kondratiuka.

Domyślam się, że nie chciał pani w niej obsadzić, bo zamierzał mieć w obsadzie wyłącznie aktorki niezawodowe? Do dziś w opisach tego filmu można przeczytać o Ewie Szykulskiej idealnie wtopionej między amatorki.

Jasne, chciał wyłącznie nie aktorki. Ta rola nauczyła mnie na planie patrzeć i słuchać. Nie tylko siebie, ale i przede wszystkim ludzi, z którymi gram. I bardzo nie lubię pogardliwego słowa „amatorka” czy „amator”. Czytam czasem słowa moich kolegów wypowiadających się z poczuciem wyższości o aktorach bez studiów aktorskich. Może to zazdrość profesjonalnych profesjonalistów. A ja całe życie jestem amatorką i pasjonatką. Czy pamięta pani moment, w którym pierwszy raz zetknęła się pani ze zjawiskiem homoseksualości? Wychowywałam się w zwyczajnej rodzinie. Bardzo zwyczajnej. Zwyczajnie zwyczajnej. Brat mojego taty był gejem. Mówię o tym, bo chcę. To dla mnie swoistego rodzaju coming out w imieniu innego pokolenia. Zawsze wiedziałam, że w którymś momencie o tym opowiem. Nie mówiłam o tym nie dlatego, że to ukrywałam, tylko dlatego, że nikt po prostu o to nie pytał. Dla mnie Wiesiek, mój stryj, był moim ukochanym wujkiem i moim przyjacielem. To on jako pierwszy prowadził mnie za rękę, bardzo często razem z moją babcią, Leokadią, do teatru, do opery, do muzeów i na wystawy. Być może to on wywołał iskierkę, która sprawiła, że zdawałam do szkoły teatralnej. Wujek Wiesiek uczył się śpiewu u wielkiej Ady Sari, ale przerwała to jego choroba. Był potem urzędnikiem państwowym. I zawsze wielkim nadwrażliwcem, którego bardzo kochałam.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

„Nie mam czasu na seks” – mówi poseł Marcin Józefaciuk świeżo po coming oucie

Z MARCINEM JÓZEFACIUKIEM, jedynym w obecnym Sejmie posłem wyoutowanym gejem, rozmawia Mateusz Witczak

fot. Artur Rusek fun&run studio

 

Jak układasz skarpetki?

Dzielę na śmierdzące, do noszenia i biegowe.

Biegowe?

Tanie, bezszwowe, w wielgachnej paczce. Kupuję je w jednej z sieci sportowych.

Pytam, bo w tekście dla Wysokich Obcasow określiłeś się mianem zatwardziałego singla, któremu nikt nie będzie układał skarpet w domu.

Jestem już za stary na to, żeby ktoś mi układał skarpety, a przede wszystkim: meblował moje życie. Zaplanowałem je sobie, ale nie zawsze się tego planu trzymam – wiele rzeczy dzieje się w nim szybko, a ja lubię chwytać okazje. Moim byłym partnerom takie podejście przeszkadzało.

Nie czuję potrzeby posiadania kogoś piszesz w tamtym artykule. A bycia z kimś?

„Bycie z kimś”, „posiadanie kogoś” – to semantyka. Chodziło mi o wejście w monogamiczny związek.

Przeszkadza ci monogamia?

W żadnym wypadku!

To co się właściwie stało? Bo puściłeś w Polskę przekaz o dwóch burzliwych relacjach, z których wyszedłeś poobijany.

Byłem wykorzystywany finansowo przez drugą połówkę, co kosztowało mnie mnóstwo nie tylko w sferze finansowej, ale i – może przede wszystkim – emocjonalnej. Zraziłem się na tyle, że nie mam potrzeby wchodzenia w kolejny związek. Temat finansów był i nadal jest problematyczny; jeśli wychodzę gdzieś ze znajomymi, to nie ma opcji, żeby ktoś za mnie zapłacił, natomiast ja za kogoś bardzo chętnie. Wiem z doświadczenia, że może się to przerodzić w niezdrową zależność.

Coming out ogłosiłeś w rozmowie z Plejadą, choć o swojej orientacji mówiłeś wcześniej na łamach Newsweeka czy Gazety Wyborczej. Czemu wówczas temat nie wybrzmiał?

Bo tylko go sygnalizowałem. Kiedy w „Newsweeku” rozmawialiśmy ze Sławomirem Broniarzem (prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego – przyp. red.) i Dorotą Łobodą (posłanka KO – przyp. red.) o Tęczowych Piątkach, powiedziałem na przykład, że u mnie w szkole dyrektor jest gejem i nie wyobrażam sobie, żeby nie wspierał on społeczności LGBT+.

Dyrektorem w twojej szkole byłeś ty.

No właśnie! Ale nikt tego wtedy nie wyłapał.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Tomasz Markowski: Refluks, na który choruję, bardziej uprzykrza mi życie niż HIV

Z TOMASZEM MARKOWSKIM, aktywistą na rzecz walki z HIV/AIDS, uczestnikiem kampanii społecznej „Żyję z HIV”, rozmawia Mariusz Kurc

fot. Jacek Sikorski

Ludzi, którzy w Polsce publicznie powiedzieli, że żyją z HIV pod nazwiskiem i ze zdjęciem można policzyć na palcach. To najdobitniej pokazuje, z jaką stygmatyzacją nadal wiąże się HIV/AIDS. Ty jesteś jednym z tej garstki publicznie wyoutowanych. Od października zeszłego roku prowadzisz na Instagramie profil Pozytywnie o HIV, a teraz, w czerwcu, wziąłeś udział w kampanii społecznej Żyję z HIV. Jak zostałeś aktywistą?

Miałem kilka etapów akceptacji swojego zakażenia HIV: od chęci nabywania wiedzy, w której miałem spore braki, poprzez terapię, aż po założenie kanału edukacyjnego na IG. A jednym z etapów było nadanie mojemu wirusowi imienia.

Imienia?

Tak. Chciałem go spersonifi kować i jakoś polubić albo przynajmniej przestać uważać go za wroga. Mam z nim żyć do końca życia, więc byłoby kiepsko, gdyby to była relacja antagonistyczna, prawda? Wolałbym się z nim zaprzyjaźnić. I tak się stało, nadanie imienia zadziałało. Wtedy poczułem, że okej, jest dobrze, ale brakuje mi jeszcze kropki nad i – uznałem, że ostatecznym etapem akceptacji powinno być założenie kont w mediach społecznościowych i mówienie głośno o tym, jak to jest żyć z HIV. Po pierwsze: mówienie o swoich osobistych doświadczeniach, czyli jakby mój drugi coming out (po tym gejowskim), a po drugie: edukowanie innych. Moja motywacja była zarówno egoistyczna, bo ja tego potrzebowałem, jak i altruistyczna – stała za nią chęć niesienia pomocy innym.

A możesz powiedzieć, jak nazwałeś swojego wirusa? Czy jest to zbyt intymne pytanie? Tak, tak, mogę. Ebenezer.

Ebenezer? Tak jak w „Opowieści wigilijnej”.

Jak wpadłeś na to imię? Bardzo lubię „Opowieść wigilijną” i pamiętam dobrze, że kiedy czytałem tę książkę po raz pierwszy jako chłopiec, właśnie ta postać mnie strasznie irytowała, była dla mnie jakaś trudna. Ale jak w końcu przetoczyły się przez życie Ebenezera te wszystkie duchy, to jakoś go zrozumiałem i polubiłem, więc skojarzenie było natychmiastowe i oczywiste. Trudniej mi było nazwać moje profi le w mediach społecznościowych niż mojego wirusa.

W jaki sposob to pomogło?

Na początku HIV to było dla mnie to monstrum, które mnie zaatakowało i o którym niewiele wiedziałem. Gdy miało imię, to powoli kolejne warstwy okrucieństwa zaczęły z tego monstrum schodzić. Zorientowałem się, że niektóre z nich sam zresztą na Ebenezera nałożyłem. Teraz Ebenezer stał się jakby moim alter ego, już możemy żyć razem.

Chyba rozumiem. To drugi ja – i dobrze się dogadujemy.

Kiedy nazwałeś swojego wirusa?

Żyję z HIV od 2019 r. Imię wybrałem jakieś 1,5–2 lata po diagnozie. Pomiędzy „narodzinami” Ebenezera a założeniem kont było rozpoczęcie działalności w kilku organizacjach HIV-owych. Najpierw Buddy Polska – początkowo trafi łem tam jako podopieczny, zresztą pierwszy!

Wiem, o co chodzi, ale wyjaśniłbyś czytelnikom_ czkom?

Projekt „Buddy Polska” polega na tym, że jako osoba świeżo zdiagnozowana mogłem skontaktować się z mężczyzną, który miał już kilkuletni staż w życiu z HIV i z pewnością większą wiedzę na ten temat. Mogłem posłuchać o jego doświadczeniach, podzielić się moimi rozterkami i zadać nurtujące mnie pytania. Mój buddy rzeczywiście sporo mi pomógł. A potem ja byłem buddym dla kilku już chłopaków. Zacząłem też działać w TyToTu – internetowej poradni zdrowia seksualnego, w ramach której udzielamy konsultacji. Chodzimy również na party working, czyli w klubach testujemy ludzi w kierunku HIV oraz infekcji przenoszonych drogą płciową. Daje mi to ogrom satysfakcji, bo oprócz samego testowania są rozmowy – czasem bardzo trudne, ale także bardzo wartościowe. No i trzecia organizacja – Fundacja Edukacji Społecznej, gdzie nagrywamy rozmowy pod nazwą HIVcasty z Żenią Aleksandrową, która jest m.in. doradczynią ds. HIV/AIDS i edukatorką w zakresie zdrowia seksualnego. W tych HIVcastach skupiamy się na podejściu bardziej „życiowym” niż medycznym. Właśnie od FES dostałem zaproszenie do udziału w kampanii „Żyję z HIV”, za co dziękuję dr Magdalenie Ankiersztejn-Bartczak i Krystianowi Lipcowi.

Oprócz ciebie uczestniczy w niej jeszcze pięć innych osób żyjących z HIV, a Krystian, o ktorym wspomniałeś, to koordynator kampanii, ale także fotograf współpracujący od lat z Repliką.

Głównym przesłaniem kampanii jest pokazanie przede wszystkim człowieka, a dopiero później – człowieka żyjącego z HIV. Nasze wizerunki znalazły się na muralu w Warszawie, w warszawskim metrze, w mediach. Byliśmy też m.in. gośćmi w „Dzień dobry TVN”.

W jednej z twoich pogadanek na IG usłyszałem, by osoby żyjącej z HIV, której nie zna się dobrze, nie pytać tak od razu o okoliczności zakażenia, bo to mogą być traumatyczne przeżycia.

I nie wiemy, na jakim etapie akceptacji ta osoba jest. Być może jeszcze tych okoliczności nie przepracowała w swojej głowie. Trzeba zdawać sobie sprawę, że takie pytanie może być bolesne. Ale co innego, przynajmniej dla mnie, jest jeszcze istotniejsze – po co zadajesz to pytanie? Bo nie wiesz, jakie są drogi zakażenia HIV i chcesz się dowiedzieć? Z moich doświadczeń wynika, że często to pytanie zadają osoby, które mają pewne przekonania na temat HIV – niekoniecznie słuszne – i tak naprawdę chcą się utwierdzić w swym własnym stereotypowym myśleniu. Przykładowo: „Zakaziłem się od mojego byłego partnera” – „No tak, bo to geje roznoszą HIV”; „Zakaziłem się, bo miałem anal bez zabezpieczenia” – „No właśnie, jak się postępuje tak nierozważnie, to nie ma się co dziwić” itp.

Również z twoich filmików wiem, że ludzie pytają, czy komary przenoszą HIV albo czy można się zakazić u dentysty.

Niestety te pytania wciąż padają, tak. Komary nie przenoszą HIV i nie można się zakazić u dentysty, jeśli wszystkie normy sanitarne są spełnione. Sterylność to podstawa.

Mnie ostatnio ktoś powiedział, że jeśli podczas chemseksu ludzie wciągają jakieś substancje, korzystając ze wspólnej rurki, to w ten sposób może również dojść do zakażenia. Może?

Jeśli podrażniasz błonę śluzową w nosie i dojdzie tam do krwotoku, krew przeniesie się na rurkę, a ta rurka wyląduje w innym nosie – również z podrażnioną błoną śluzową – to oczywiście jest taka szansa. Droga krew–krew jest jedną z dróg zakażenia. Oprócz HIV są również inne infekcje, które przenoszą się poprzez krew, i o tym dobrze jest pamiętać.

No tak. Tylko jaka jest skala tego typu zakażeń? Od razu jeszcze zapytam cię o seks oralny, w tym w okolicach odbytu, czyli rimming. Słyszałem nieraz zalecenia, że robić fellatio powinno się w prezerwatywie oraz że istnieją specjalne chusteczki, które można położyć na odbycie i przez nie wykonać rimming. Tomasz, to jest absurd. Seks analny w prezerwatywie jasne, dilda w prezerwatywie jasne. Ale seks oralny i rimming w ten sposób? Nigdy tak nie robiłem ani nigdy nie widziałem, by ktokolwiek tak robił.   

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Artur Fraj – dyrektor generalny Portu Lotniczego Łódź, jawny gej

ARTUR FRAJ jest dyrektorem generalnym Portu Lotniczego Łódź. W tym roku skończył 40 lat, jest jawnym gejem. Na ile orientacja miała wpływ na jego menadżerską karierę? Jak dokonywał coming outów, które wciąż nie są zbyt popularne wśród dyrektorów generalnych? A także: jak zakochał się w drugim Arturze, z którym tworzy szczęśliwy związek od 11 lat? Rozmowa Tomasza Piotrowskiego

fot. Anken Berge

Jesteś dyrektorem generalnym miejskiej spółki, której kapitał zakładowy to ponad 420 mln zł, mającej w strukturze ponad 250 osób. W biznesie, gdzie gotowość na coming outy jest bardzo mizerna, jesteś pewnie jednym z najwyżej postawionych jawnych gejów w Polsce.

Nigdy w ten sposób o sobie nie myślałem, ale może tak być. Na pewno w branży lotniczej nie znam nikogo na moim stanowisku, kto byłby jawną osobą LGBT+. Mówię o Polsce, bo oczywiście mam tęczowych kolegów – dyrektorów zagranicznych lotnisk lub przewoźników lotniczych.

Łatwo było ci zrobić taki coming out? Z jakiegoś powodu ogromna większość osób LGBT+ na wysokich stanowiskach kierowniczych się na to nie decyduje.

Coming out w życiu zawodowym zrobiłem już właściwie na początku mojej kariery. Nie musiałem więc mierzyć się z pytaniem, czy jako dyrektor generalny mogę zrobić coming out. Władze lotniska wiedziały o mojej orientacji już wtedy, gdy byłem wybierany. Tym samym mogę powiedzieć, że nie ma się czego bać! Żyjąc w zgodzie ze sobą, można osiągać sukcesy zawodowe. Ja mam duszę wojownika. Zawsze dużo czytałem, byłem ambitny, nie poddawałem się, byłem pewny siebie. Gdy więc zrobiłem coming out przed rodziną, to szybko dążyłem do tego, by być równie otwartym na studiach prawniczych, a potem na praktykach, które odbywałem w kancelarii prawnej, gdzie następnie przez 5 lat pracowałem. Co prawda nie wpadałem do kancelarii czy biura, wymachując tęczowymi fl agami, ale jak to w pracy – rozmawia się czasem o życiu prywatnym. Pierwszy raz powiedziałem o swojej orientacji przy okazji tematu… pościeli. (śmiech) Wiesz, rozmowa w biurze o tym, kto jaką pościel lubi. Ten tylko białą, ta – z bawełny, ten – z kory, a ta – wełnianą… I wtedy powiedziałem po prostu, że ja z moim partnerem kupiliśmy pościel w XYZ i jesteśmy bardzo zadowoleni. Dla jednych był to szok, dla innych nie, ale dla mnie sprawa już była załatwiona – wszyscy wiedzieli i potem bez problemu za każdym razem mówiłem otwarcie o swoim życiu prywatnym.

Życie kancelarii płynęło sobie dalej.

O, coś ci powiem. Każdy aplikant w kancelarii ma swojego patrona. Po czasie dowiedziałem się, że gdy dołączali do nas kolejni studenci, mój patron już na rozmowach kwalifikacyjnych informował ludzi, że to kancelaria bardzo otwarta, również na inne orientacje seksualne, i nie życzy sobie żadnych przejawów homofobii. Później, czy to wśród współpracowników na lotnisku, czy spotykając polityków, prezesów, dyrektorów, nie miałem już problemu z mówieniem otwarcie, że jestem gejem. Kiedy mój partner odwiedza mnie w pracy, to nawet kilka osób zwraca się do niego per „mąż”. Była właściwie jedna sytuacja, gdy czułem się niekomfortowo. Podczas wyjazdu zagranicznego do Chin prezes jednego z lotnisk w dosyć zgryźliwy sposób skomentował budynek Canton Tower, która była podświetlona na tęczowo. Powiedziałem od razu: „W naszej lotniczej branży są również tęczowe osoby i jestem nią chociażby ja”. Ogromnie mnie przepraszał, powiedział, że nie miał świadomości, że zachowuje się homofobicznie. Dziś mamy przyjacielską relację.

Na oficjalnych spotkaniach związanych z pracą bywasz też z partnerem?

Przede wszystkim zawsze otwarcie mówię o tym, że mam partnera. Wielokrotnie przy okazji różnych oficjalnych obowiązków, gdy występuję jak dyrektor generalny, zabierałem go ze sobą. O ile oczywiście on ma na to ochotę, bo jest introwertykiem i nie lubi takich wydarzeń. Może to ta branża wpływa na moją otwartość? Poznałem tak wielu stewardów gejów, że mam wrażenie, że 70% z nich jest LGBT+. A może to miejsce, gdzie pracuję? Obecna prezydentka Łodzi czy marszałkini województwa też o mnie wiedzą, bo przedstawiałem im swojego partnera na oficjalnych spotkaniach i nigdy nie czułem od nich niechęci, wręcz odwrotnie – odbierałem bardzo dużo wyrazów sympatii.

Praca na lotnisku marzyła ci się od dziecka?

Jako 4-latek chciałem być królem Arturem! (śmiech) Nie miałem wtedy jeszcze rodzeństwa, byłem ukochanym dzieckiem mamy i czytaliśmy sporo bajek o królu Arturze. Sprawdziłem nawet wtedy, że gdyby na tronie Anglii zasiadał kolejny Artur, to byłby on w kolejności szósty. I tak na siebie mówiłem – Król Artur VI. (śmiech) Miałem mnóstwo zainteresowań, także sportowych – zapasy, tenis, pływanie. Na etapie liceum w głowie pojawiła mi się polityka. Chciałem zostać prezydentem Polski. Nawet koledzy z klasy mówili do mnie per „prezydent”. Wtedy zdecydowałem, że pójdę na prawo, a że wygrałem olimpiadę historyczną, to indeks miałem w kieszeni, nie martwiąc się już o maturę. Jak wspominałem, po studiach pracowałem w kancelarii prawnej, która obsługiwała m.in. właśnie lotnisko w Łodzi. W tym czasie poznałem kulisy pracy w tej instytucji, i to z tej problematycznej strony. Gdy po kilku latach poczułem, że przyszedł czas na zmiany zawodowe, stwierdziłem, że czas zorientować się na jedną firmę. I tak z pięciu ogromnych podmiotów, które obsługiwałem jako prawnik, wybrałem lotnisko, które miało najwięcej problemów i najmniej płaciło. (śmiech) Lubię wyzwania, więc to była dla mnie najciekawsza ścieżka. I tak już od 12 lat jestem tutaj. Zacząłem od specjalisty, przeszedłem kolejne szczeble kariery i dziś – od 7 lat – jestem dyrektorem, wcześniej handlowym, a teraz generalnym.

Czyli poł życia na lotnisku?

Zawodowego – na pewno. Tak, przekroczyłem w tym roku czterdziestkę. Tak, jestem „stary”. (śmiech)

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Iwona Skv – niegdyś połowa duetu Rebeka, teraz debiutuje solowym albumem

Z IWONĄ SKV, czyli Skwarek, niegdyś połową duetu Rebeka znanego m.in. z comingoutowego przeboju „Pocałunek”, a dziś solową wokalistką, która właśnie wydała debiutancki album „1986”, rozmawia Małgorzata Tarnowska

fot. Justyna Śmidowicz

Iwona Skwarek – piosenkarka, producentka muzyczna, kompozytorka i didżejka tworząca muzykę elektroniczną. Popularność zdobyła jako połowa elektronicznego duetu Rebeka, który po wydaniu trzech znakomicie przyjętych albumów zakończył działalność w 2020 r. W czerwcu br. ukazała się jej debiutancka solowa płyta „1986”, wydana pod pseudonimem Iwona Skv.

Jesienią 2019 r., u szczytu sławy duetu Rebeka, wyoutowałaś się jako lesbijka piosenką Pocałunek. Śpiewałaś: Tyle lat się boję pocałować cię na ulicy / Tyle lat się boję pocałować dziewczynę, którą kocham. W tym samym czasie ukazał się głośny comingoutowy wywiad z tobą w Wysokich Obcasach. Jak z perspektywy oceniasz tamten czas?

Piosenka i to, co się wokół niej wydarzyło, budzi we mnie złożone uczucia. Pamiętam, że obudziłam się dzień przed publikacją wywiadu w „WO” o piątej rano, strasznie przerażona tym, co narobiłam. (śmiech) Myślałam, że nie mam na to wszystko siły, spotka mnie hejt. A okazało się coś wręcz przeciwnego – dostałam bardzo dużo pozytywnych komentarzy, a tych negatywnych po pierwsze było mało, a po drugie były głupie. (śmiech) Ludzie dziękowali mi za zwyczajność i uchylenie rąbka tajemnicy na temat tego, jak wygląda życie osób nieheteronormatywnych w Polsce. Nie zdawali sobie sprawy z tego, ilu coming outów musimy dokonywać na co dzień – np. gdy idziemy do biblioteki i oddajemy książkę za swoją dziewczynę. Okazało się, że to odsłonięcie się – bo to nie było wyłącznie proste powiedzenie, że jestem lesbijką, tylko odsłonięcie się i opowiedzenie o swoim strachu – miało moc i wagę.

Czujesz ciężar tamtych wydarzeń, debiutując teraz, po pięciu latach solowym projektem?

I piosenka, i coming out miały ogromne znaczenie dla tego, co później się u mnie wydarzyło. Zrodziła się we mnie pewna świadomość, poczucie, że chcę o sobie powiedzieć głosem osoby queerowej. Poczułam, że bycie lesbijką jest ważną częścią mojej tożsamości. Rozpoczął się we mnie proces – przede wszystkim zaczęłam pisać słowa po polsku. Zaczynałam tworzyć „1986” w 2020 r., kiedy dużo się działo – wybuchła pandemia, potem Rosja napadła na Ukrainę, a przez cały ten czas zaostrzała się chora polityka ówczesnej PiS-owskiej władzy. Czułam, że to musi się wyrazić w polskim tekście, bo po angielsku umknie.

Pocałunek pomógł ci nabrać pewności siebie jako artystce?

W pewnym sensie tak. Koncerty z Rebeką po moim coming oucie w klubach miały trochę inną energię, nastąpił szał, który strasznie mnie zawstydził – ludzie krzyczeli, że dziękują. Było mi dziwnie z tym, że sama miałabym przyjąć te podziękowania, a jednak one były skierowane do mnie. Bartek Szczęsny (druga połowa duetu Rebeka – przyp. red.) oczywiście współuczestniczył w tym jako producent i muzyk, ale nie przeżywał tego tak, jak ja to przeżywałam. To był moment, w którym poczułam w sobie silną potrzebę, żeby jednak wziąć to wszystko na swoje barki. Zdecydowaliśmy z Bartkiem o zakończeniu działalności Rebeki w 2020 r., kiedy wybuchła pandemia. Miałam wtedy przed sobą dwie drogi: albo zrobić solową płytę, albo zrobić płytę z moim girlsbandem Shyness!. Oba te projekty były napoczęte. Wtedy wybrałam Shyness!, co pozwoliło mi zdobyć doświadczenie jako kompozytorce i producentce. Wzięłam odpowiedzialność za produkcję. Równolegle tworzyłam szkice swojej solowej płyty.

„Pocałunek i coming out utrafiły w moment, kiedy dużo osób podzielało lęk, o którym śpiewałaś. Ogromnie budujące było usłyszeć te słowa ze sceny. Na nowej płycie dużo śpiewasz o transformacji, np. w teledysku do premierowego singla Haiku widzimy symboliczną scenę spalenia ubrania. Czy to oznacza wyjście ze strachu?

Bardzo różnie. Ogólnie jestem osobą, która dużo się boi. (śmiech) Nie tylko rzeczy związanych z orientacją. Nie wiem, czy znasz to uczucie, ale kiedy wyprzedzam na autostradzie i inny samochód szybko podjeżdża od tyłu, od razu wpadam w panikę i muszę uciekać na prawy pas.

Jasne, to chyba naturalny odruch, zwłaszcza jeśli masz słabe przyspieszenie.

No właśnie. Wciskasz gaz do dechy i nic. (śmiech) Z tym strachem to jest tak – pozwolę sobie zacytować słowa jednego z bohaterów filmu „Dobrzy nieznajomi”: „Wszystko zmieniło się na lepsze, ale niewiele trzeba, żeby poczuć się jak dawniej. Znów na celowniku”. U nas w Polsce wprawdzie jeszcze nie mamy żadnych praw, ale powiedzmy, że mamy mały postęp – od PiS-u, pełnego nienawiści do osób LGBT+, przechodzimy do PSL-u, który proponuje nam związki partnerskie, ale z zakazem celebracji. Oni sobie jadą swoimi wypasionymi furami i my mamy szybko zjeżdżać na prawy pas, by im nie przeszkadzać w ich życiu, nie świętować swojej miłości, bo to oznacza, że muszą nas zauważyć i lekko przyhamować, by nas minąć. Mamy nie stwarzać problemu. Tak samo kiedy jakaś pani krzyczy do mnie z okna, że mam się, kurwa, odsunąć od swojej dziewczyny. Co prawda społeczeństwo się zmienia, coraz szerzej działają organizacje na rzecz osób LGBT+, są media społecznościowe, Marsze Równości i pewna odwilż w polityce – ale jest też zwykłe życie. Aktualnie współpracuję z gdańskim stowarzyszeniem Arbuz, które działa na rzecz osób narażonych na wykluczenie, i z tej racji dużo pracowałam w małych miasteczkach. Nadal można zaobserwować przepaść między otwartością na osoby queerowe w dużych i mniejszych miastach. Nawet w 2024 r. nie odważyłabym się być otwarcie nieheteronormatywną osobą w malutkim miasteczku w Polsce.

To bardzo złożone uczucia. Da się je wyczuć na nowej płycie.

Na wieloletniej terapii narzekałam, że nie mam o czym śpiewać, i terapeutka podsunęła mi pomysł, żebym zaśpiewała o swoich przeżyciach. Wtedy ukruszył się mur i runął wodospad tematów. Zrozumiałam, że mogę tworzyć muzykę o sprawach bliskich mnie. Uświadamiam to sobie dopiero teraz, udzielając wywiadów, bo ten proces był nieświadomy i intuicyjny. Zawsze byłam szczera na swój temat, ale na tej płycie odsłoniłam się w ekstremalnym stopniu. Jest bardzo intymna, co ponownie bardzo mnie przestraszyło. (śmiech) Znowu przyszłam z sercem na tacy do obcych ludzi.

W jaki sposób się odsłaniasz?

Na nowej płycie bardzo zależało mi na uchwyceniu zwyczajności. Chciałam, żeby była to opowieść o życiu, którego częścią jest bycie z dziewczyną, ale nie jest to głównym tematem. Jestem zmęczona tym światem, wymogiem nieustannej obecności w mediach społecznościowych, gdzie wszyscy muszą się chwalić swoim wspaniałym życiem. Czuję się osaczona przez tego typu treści. Chciałam zaśpiewać o przyjaciółkach, o gapieniu się w telefon, o zmęczeniu pracą i o tym, że nie mam kiedy ugotować dla mojej dziewczyny obiadu, bo nie mam na to siły.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Zuzanna „Sue” Bartel – panseksualna radna Poznania

ZUZANNA „SUE” BARTEL – panseksualna aktywistka z Poznania, od 2015 r. działająca na rzecz społeczności LGBT+, do niedawna członkini zarządu Grupy Stonewall, od maja br. radna miasta Poznania wybrana z listy Koalicji Obywatelskiej. Rozmowa Małgorzaty Tarnowskiej

fot. Sylwia Zabłocka

Wiele osób, nie tylko z Poznania, kojarzy cię jako Sue Bartel długoletnią aktywistkę poznańskiej Grupy Stonewall współodpowiedzialną m.in. za organizację Marszów Równości, działalność klubu Lokum Stonewall czy inne liczne inicjatywy skierowane do społeczności LGBTQ+ w Poznaniu. Skąd pomysł, żeby wystartować jako Zuzanna Bartel w kwietniowych wyborach samorządowych?

Zaczęło się od tego, że przed wyborami zostaliśmy jako aktywiści i aktywistki Grupy Stonewall zaproszeni na listę Koalicji Obywatelskiej. Na początku chcieliśmy wystawić więcej osób, ale później zaczęliśmy się obawiać konfl iktu interesów. Poza tym w przypadku wygranej wejście do rady miasta wiązałoby się z rezygnacją z bycia w zarządzie Grupy Stonewall, bo taki wymóg niestety istnieje. Uznałam, że jestem na to gotowa. Inne osoby się na to nie zdecydowały. Jeśli chodzi o imię, to rzeczywiście wiele osób kojarzy mnie jako Sue Bartel – imienia z dokumentów nie używam. Wszyscy od wielu lat mówią na mnie Sue. Dlatego na początku, kiedy się dowiedziałam o starcie w wyborach, chciałam zmienić imię również formalnie, w urzędzie, ale uniemożliwiły mi to różne prowadzone przeze mnie projekty. Summa summarum wyszło mi to na dobre, bo jestem rodowitą poznanianką i okręg, w którym startowałam w wyborach – obejmujący zachodnią część Poznania – to okręg, w którym mieszkałam przez większość swojego życia. Wiele osób, które później na mnie zagłosowały, kojarzyło mnie jednak pod imieniem Zuzanna ze szkoły czy z harcerstwa.

Wystartowałaś z listy KO, co w przypadku (jawnie) queerowych osób kandydujących jest statystycznie rzadkie. Na liście osób LGBTQ+ kandydujących stworzonych przez redakcję Repliki wśród komitetów jest znaczna przewaga Lewicy 45 osób na 13 z KO.

Wybór tego komitetu był dla mnie prosty ze względu na pragmatyzm. Nikt inny się do nas z takim zaproszeniem przed wyborami nie odezwał, a naszym założeniem było to, żeby nasze pomysły miały szansę realizacji – a żeby miały szansę realizacji, trzeba mieć konkretne poparcie polityczne. I udało się: KO ma w radzie miasta ogromną większość i może rządzić samodzielnie.

Głównym punktem twojej kampanii był Program na rzecz osób LGBT+ w Poznaniu. Jakie postulaty znalazły się w tym pakiecie?

Program został stworzony w ramach konsultacji z pozostałymi członkami zarządu Grupy Stonewall, po tym jak dostaliśmy sygnały, że ktoś z nas będzie mógł się ubiegać o mandat w radzie. Składa się z 10 punktów – niektóre z nich to drobnostki do załatwienia, ale takie, które mogą wiele zmienić lub ułatwić, a niektóre to grubsze sprawy, jak szeroko komentowany program dofi nansowania tranzycji osób transpłciowych. Program ten oczywiście został najbardziej dostrzeżony przez polityków prawicy i stał się przedmiotem m.in. debat kandydatów na urząd prezydenta – ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu wybronił go w tych debatach Jacek Jaśkowiak, który później wygrał i będzie teraz sprawował trzecią kadencję. Ten postulat nie był z nim wcześniej konsultowany. Prezydent dowiedział się o nim z mediów.

Co jeszcze weszło skład w programu?

Szkolenie równościowe dla wszystkich osób zatrudnionych w jednostkach miejskich, włączenie tęczowych rodzin w program wsparcia rodzin realizowany przez ośrodki pomocy społecznej, wprowadzenie szkoleń dla pracowników socjalnych, dla asystentów rodzin, szkolenia w DPS-ach z tematyki LGBT+ – działania, które można przeprowadzić bardzo szybko, a znacząco wpłyną na jakość życia osób LGBT+ w naszym mieście. Mamy sprawy związane z młodymi osobami – np. edukację kadry pedagogicznej w zakresie pracy z transpłciową młodzieżą, wprowadzenie „latarników” w szkołach (odpowiednio przeszkolonych pedagogów_ żki czy nauczycieli_lki, którzy będą pełnić funkcję łączników między społecznością szkolną LGBT+ a pozostałymi uczniami i kadrą pedagogiczną – przyp. red.), tak jak to funkcjonuje w Warszawie. Chcielibyśmy też wdrożyć fizyczne usuwanie mowy nienawiści z przestrzeni publicznej, tak jak we Wrocławiu. Są jeszcze dwie formalne sprawy: przyłączenie Poznania do Rainbow Cities Network i wprowadzenie obowiązku wpisywania klauzul antydyskryminacyjnych w umowach podpisywanych przez miasto z kontrahentami. To kroki, które może nie będą bezpośrednio wpływać na osoby LGBT+ w Poznaniu, ale będą rezonować w polityce miejskiej.

To długa i konkretna lista. Zastanawia mnie, czy był jakiś postulat, z którego trzeba było zrezygnować.

Nie. Nie konsultowaliśmy programu z żadnymi politykami, z nikim z Koalicji Obywatelskiej. Stwierdziliśmy, że po prostu idziemy na całość i zamieszczamy w nim wszystko, co uważamy za potrzebne naszej społeczności. Superpozytywnie mnie zaskoczyło, że wszystkie osoby kandydujące do rady miasta z Koalicji Obywatelskiej, do których zgłosiłam się o poparcie, entuzjastycznie zgłosiły chęć wsparcia tych postulatów. Dwie z tych osób dostały się do rady miasta, ale wiem, że wola polityczna jest dużo większa. Poza tym liczę na wsparcie prezydenta Jaśkowiaka. To wszystko jest bardzo realne.

Kiedy zatem osoby LGBT+ z Poznania mogą się spodziewać realizacji pierwszych punktów programu?

Sprawy, które są szybkie i łatwe do wprowadzenia i są kwestią formalności, będzie można załatwić jeszcze w tym roku. Inne, jak dofinansowanie tranzycji, na pewno nie będą wprowadzone tak szybko, bo wymagają zaplanowania i logistycznego, i finansowego. Ale 5 lat, które trwa kadencja rady miasta, to dużo czasu. Myślę, że uda nam się zrealizować wszystkie postulaty, zwłaszcza że tak jak wspomniałam, spotkały się z dużą przychylnością przyszłych radnych.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Michał Kassin & Jakub Pursa – Bo do tańca trzeba dwóch

Są wielokrotnymi mistrzami świata, Europy i Polski w różnych stylach tańca. W maju Jakub był też finalistą konkursu Mister Polski, a Michał, tańczący z Roksaną Węgiel, zajął II miejsce w XXVII edycji „Tańca z gwiazdami”. Kilka dni później na Instagramie napisali, że są parą. Z JAKUBEM PURSĄ i MICHAŁEM KASSINEM rozmawia Tomasz Piotrowski

fot. Anken Berge

W maju, kilka dni po zakończeniu XXVII edycji Tańca z gwiazdami, napisaliście na Instagramie, że jesteście parą. Poznaliście się właśnie na planie właśnie tego programu?

Jakub Pursa: To była pierwsza próba do „TzG”, która odbyła się na miesiąc przed emisją programu (marzec – przyp. red.) w studio, w którym na co dzień pracuję. Kilka lat temu pracowałem z Roksaną Węgiel przed jej występem na Eurowizji Junior, a potem przy jednym z jej teledysków, więc gdy zobaczyłem ją na korytarzu, od razu zapytałem, z kim tańczy. I wtedy pojawił się on. Stanął w drzwiach, cały na biało. (śmiech)

Michał Kassin: Wyszedłem zza rogu i powiedziałem, że ze mną. To był wczesny ranek, byłem totalnie niewyspany, wstałem lewą nogą, a do tego byłem dość zestresowany. Kojarzyłem Kubę z Instagrama, chociażby z tego, że wrzucał tam treści LGBT+, ale… chyba nawet się nie przedstawiłem.

JP: Tak, nie przedstawiłeś się. Tego samego dnia miałem jeszcze dodatkową pracę w jednym z hoteli, gdzie spotkałem mojego szefa, który jest głównym choreografem „TzG”, i jego zapytałem, jak się nazywa ten gość, z którym Roksana tańczy. A on na to, że mi nie powie! (śmiech) Chyba już wiedział, co się święci. (śmiech) W końcu jednak powiedział i znalazłem Michała na Instagramie. Na początku klasyczne zaczepki – lajkowanie zdjęć, komentowanie. Zazwyczaj to ja czekałem, aż ktoś napisze pierwszy, teraz stwierdziłem, że ch…, zaryzykuję! Napisałem.

Od razu zaiskrzyło?

JP: W sumie poznałem Michała chwilę po tym, jak obiecałem sobie, że teraz stawiam na siebie i nie wchodzę w nowe relacje, więc co prawda to ja napisałem do niego, ale na początku byłem dość ostrożny. Co więcej, zawsze chciałem, żeby mój chłopak był starszy, wyższy, nie był blondynem i nie był tancerzem. No i spójrz na Michała. Tylko to, że nie jest blondynem, się zgadza! (śmiech) Oczywiście, nie skreśliłem tej relacji, ale dopiero po miesiącu uwierzyłem, że może się udać.

MK: Jestem z Trójmiasta, do Warszawy przyjechałem tylko ze względu na program. Dość długo byłem singlem i jadąc do Warszawy, założyłem, że nie będę tam się zakochiwał, tylko że zrobię program i wrócę. Słyszałem dużo negatywnych opinii o chłopakach z Warszawy. U nas w Gdańsku sporo się o tym mówi.

Też mieszkam w Gdańsku, potwierdzam! (śmiech)

MK: Właśnie! Dużo mówi się, że w Warszawie to chłopaki szukają bardziej przelotnych romansów niż długotrwałych relacji. No i co? Ledwo przyjechałem, poznałem Jakuba. Trochę zwątpiłem w moje założenia, ale na początku też trzymałem dystans.

Czemu powiedzieliście o związku dopiero po programie?

JP: Rozważaliśmy, czy zrobić to wcześniej, jednak nie chcieliśmy, żeby to miało jakikolwiek wpływ na wyniki głosowania widzów. Trzeba jednak przyznać, że ze dwa razy pojawiła się myśl, że może nasz coming out pomógłby wygrać Michałowi i Roksanie. Mimo wszystko nie zdecydowaliśmy się.

MK: Oprócz najbliższej rodziny niewiele osób wiedziało dotychczas o mojej orientacji. Teraz jednak jestem w związku. Nie chciałem przedstawiać Kuby jako „kolegi”. Chciałem wreszcie żyć otwarcie.

Jak się jednak domyślam, byłeś pewnie też we wcześniejszych relacjach, więc czemu akurat przy Jakubie chciałeś to zmienić?

MK: Ładny jest, to chociaż wstydu nie ma. (śmiech) Nie no, żartuję. Dopiero teraz poczułem się gotowy, a inna sprawa – po „TzG” na moim IG znacznie przybyło obserwujących. Zaczęli się odzywać starzy znajomi, pojawili się nowi. Chyba chciałem też zrobić od razu selekcję. Cieszę się, że jestem dla was ciekawą osobą do obserwowania, ale poznajcie mnie od razu w całości.

Kto pierwszy zaprosił na randkę?

JP: Ja, ale na zasadzie, że…

MK: …że powiedział mi potem, że ją wymusiłem! (śmiech)

JP: Bo tak było! Zacząłeś coś tam jęczeć, że nie znasz Warszawy, że z chęcią byś poznał. No więc co mogłem zrobić? To zresztą okazało się prawdą, bo na krótkim spacerze Michał co chwilę pytał, czy z danego miejsca będzie widać Pałac Kultury.

MK: To było jedyny punkt Warszawy, który pozwalał mi się jakoś w niej odnaleźć. Po tym spotkaniu nasze drogi często się już krzyżowały, bo nawet jak nie byliśmy umówieni, to widywaliśmy się gdzieś na próbach czy mijaliśmy na korytarzu.

Produkcja i uczestnicy TzG wiedzieli o waszym związku?

JP: Dopóki na plan programu nie byli wpuszczani reporterzy, to raczej nie ukrywaliśmy naszej relacji. Z każdym tygodniem coraz śmielej się zachowywaliśmy. Pod koniec chodziliśmy już po studio za rękę. Po finale wszyscy nam gratulowali, mówili, że kibicują. Pełne wsparcie!

Plotkarskie portale często pisały, że ty, Michale, zbliżyłeś się z Roxi, szukano w tym jakiejś relacji romantycznej. Roxi nie była zazdrosna o Jakuba?

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Anna Seniuk – specjalnie dla „Repliki”

Z wybitną aktorką ANNĄ SENIUK o wątkach LGBT w jej filmach i spektaklach teatralnych, a także o ludziach LGBT, z którymi współpracowała, rozmawia Rafał Dajbor

fot. Marta Ankiersztejn

Jako autor wydanej niedawno książki 40-latek. Kulisy kultowego serialu nie mogę nie zacząć od pytania o ten właśnie serial. Pojawiło się w nim bowiem kilka postaci gejowskich klient baru grany przez Wojciecha Pszoniaka czy tancerz (Bohdan Łazuka) z filmu Motylem jestem, czyli romans 40-latka. Czym dla państwa, współtwórców serialu, były te postacie? Jak one wybrzmiewały?

Dla nas to były postacie oczywiste, stworzone przez scenarzystów i nadające naszemu serialowi dodatkową, interesującą barwę. Nigdy nie było to przedmiotem żadnej drwiny ani też nie budziło sensacji, dla nas wszystkich było jasne, że tacy ludzie istnieją, a ich osobowość stanowi dla serialu dodatkowy walor. Jeśli zwracały w jakikolwiek sposób naszą uwagę, to tym, że tak jawne pokazanie osób homoseksualnych na ekranie wcześniej w polskich filmach i serialach było właściwie nieobecne i że jako pierwsi pokazujemy życie we wszystkich jego aspektach, także w aspekcie homoseksualnym. Mieliśmy więc poczucie pewnego prekursorstwa w tej kwestii.

Nie miała pani scen z Pszoniakiem ani z Łazuką, za to grała pani z Krzysztofem Pankiewiczem, który zagrał scenografa Iwona Czarneckiego. To on jest autorem zamiany framug na łuki, które przeszły do historii architektury jako łuki Karwowskiego. Krzysztof Pankiewicz, scenograf, dla którego występ w Czterdziestolatku był jednym z dwóch w życiu aktorskich występów, był gejem z mocnym, naturalnym przegięciem. Jak się pani z nim pracowało?

Fantastycznie! Nie mogłam wprost od niego oderwać oczu. Jurek Gruza dał mu na planie całkowicie wolną rękę. Powiedział mu, że nie będzie go reżyserował, że ma poruszać się tak, jak to dla niego będzie naturalne, a kamera będzie za nim nadążać. Pankiewicz przyszedł na zdjęcia „gotowy”. Jego kostium oraz biżuteria to jest to, w czym przyjechał na plan, a nie wynik pracy kostiumologów. Grał w jakimś sensie siebie, ale też nie do końca. Choć nie był zawodowym aktorem, to jego artystyczna intuicja wspaniale mu podpowiedziała, że w filmie atrakcyjniej będzie, gdy nieco doda do samego siebie pewnej artystowskiej pozy, gdy będzie trochę „przesadzał”. Byłam w Pankiewicza i w jego cudowną osobowość tak wpatrzona, że w zasadzie nie pamiętam, co ja tam sama grałam. To był wspaniały, kolorowy, złotopióry ptak. Gdy pojawił się na planie, wszyscy patrzyli na niego z podziwem. Fascynujący, a do tego dowcipny człowiek.

A czy pamięta pani, kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z tematyką homoseksualną?

Bardzo późno. Byłam już wtedy niemal dorosłą dziewczyną. Urodziłam się w Stanisławowie, czyli dzisiejszym Iwano-Frankiwsku w Ukrainie, w czasie drugiej wojny światowej. Wraz z rodzicami tułaliśmy się przez jakiś czas, co kilka lat zmieniając miejsce zamieszkania, przenosząc się z meblami, z rzeczami, a to wozem konnym, a to ciężarówką. Nie było miejsca na takie rozmowy. Pamiętam natomiast jedną z moich koleżanek z liceum. Miała na imię Marysia. W naszych czasach obowiązywał szkolny mundurek, więc nie wyróżniała się strojem, ale była barczysta, mocno zbudowana i chodziła „po męsku”, długimi krokami. Nie budziło to w nas żadnych emocji, była po prostu naszą koleżanką. Do tego nieprzeciętnie zdolną – na świadectwach miała piątki od góry do dołu. Nikt nie był w stanie dorównać jej w nauce. Kilka lat później dowiedziałam się, ale nie pamiętam już w jaki sposób ani od kogo, że Marysia dokonała tego, co dziś nazywa się korektą płci, i że jest mężczyzną. To był pierwszy moment, w którym zetknęłam się z takimi pojęciami jak homoseksualizm, tożsamość płciowa itp.

Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.

Stanisława Walasiewicz – polska lekkoatletka, osoba interpłciowa

Sylwetkę STANISŁAWY WALASIEWICZ (1911-1980), słynnej lekkoatletki, która była osobą interpłciową, przedstawia Bartosz Żurawiecki

rys. Marcel Olczyński

Oto historia tak nieprawdopodobna, że aż prawdziwa. Zacznijmy ją od końca. 4 grudnia 1980 r. 69-letnia mieszkanka Cleveland, Stella Walsh Olson kupuje w „Dyskoncie Wuja Billa” białe i czerwone wstążki na powitanie drużyny polskich koszykarek, które przyjeżdżają, by rozegrać mecz z miejscowym zespołem Kent State University. Ma na sobie białe spodnie, niebieską marynarkę, białe tenisówki i platynową perukę, którą zakrywa przerzedzające się siwe włosy. Wychodzi ze sklepu i zbliża się do swojego samochodu marki Oldsmobile Omega. Zapadł już zmrok. Stella planuje wrócić do domu, gdzie opiekuje się schorowaną 89-letnią matką. Nagle podbiega do niej dwóch młodzieńców, lat 21 i 18. Próbują wyrwać jej torebkę, pewnie myślą, że w środku znajdą sporą sumę pieniędzy. Ale Stella Walsh to była lekkoatletka, osoba słusznej postury. Nie z takimi przeciwnikami dawała sobie radę. We wrześniu 1936 r. na placu Unii Lubelskiej w Warszawie zaatakował ją stołeczny złodziej, Chaim Miodownik. Wtedy nie tylko przepłoszyła napastnika, ale też pognała za nim w pościg, dogoniła go i przekazała w ręce policji.

Teraz Stella także się broni. Szamocze się z rabusiami. Jeden z nich wyciąga rewolwer kaliber 38. Walasiewicz chwyta za lufę, próbuje wyrwać chłopakowi broń. Pada strzał. Napastnicy uciekają, kobieta upada w kałużę krwi. Kula trafiła w klatkę piersiową, ofi ara ma uszkodzoną tętnicę. Jakiś mężczyzna widzi leżące ciało i zawiadamia ochroniarza z dyskontu Zabierają Stellę do pobliskiego szpitala; radiowozem, bo wezwana karetka złapała po drodze gumę. Kobieta trafi a na stół operacyjny. Niestety, umiera po 3 godzinach. W chwili napadu miała przy sobie 250 dolarów.

Stasia staje się Stellą, a potem znów Stasią

Prawie 70 lat wcześniej, 3 kwietnia 1911 r. w kujawskiej wsi Wierzchownia na świat przychodzi Stefania Walasiewcz, córka Juliana i Weroniki. Gdy ma zaledwie kilka miesięcy, rodzice wyruszają z nią w podróż za chlebem do USA. Osiadają w Cleveland, tu ojciec znalazł pracę w hucie stali. W domu mówią na nią „Stasia”, dlatego też zmieni potem imię ze Stefania na Stanisława. Dorasta wraz z młodszymi siostrami Klarą i Zofi ą w dzielnicy zwanej Slavic Village, gdyż zamieszkują ją głównie Polacy i Czesi. Gdy będą w Polsce pytać Stasię, skąd tak dobrze mówi po polsku, odpowie: „Jestem Polką, wychowałam się w polskim domu. W Ameryce z siostrą Klarą zawsze rozmawiam po polsku”. W jej mowie słychać będzie także naleciałości gwary z rodzinnych stron.

W amerykańskiej szkole Stasia staje się Stellą Walsh; jej prawdziwe imię i nazwisko jest dla Amerykanów nie do wymówienia. Rówieśnicy drwią sobie z muskularnej sylwetki, wydatnej szczęki i wysokiego wzrostu Stelli. Przezywają ją „Bull Montana”; to pseudonim popularnego wówczas w Stanach zapaśnika i aktora włoskiego pochodzenia Lewisa Montagny, który odgrywał na ekranie role osiłków, bandytów i wszelkiej maści troglodytów.

Stasia od małego ma dryg do sportu. Gra w koszykówkę, w bejsbol z chłopakami. Ale jej specjalnością są biegi. Jest tak dobra, że w 1927 r. zostaje zakwalifikowana do amerykańskiej drużyny lekkoatletycznej na przyszłoroczne igrzyska olimpijskie w Amsterdamie. Ma szansę pobiec w kobiecej sztafecie 4 x 100 metrów. Przy wypełnianiu papierów wychodzi jednak na jaw, że nie ma amerykańskiego obywatelstwa. Liczy sobie zaledwie 16 lat, o obywatelstwo według prawa bedzie się mogła ubiegać dopiero po przekroczeniu 21. roku życia. Jest rozgoryczona, ale cóż może zrobić? Zapamięta jednak Amerykanom ten afront.

W Amsterdamie dyskobolka Halina Konopacka ustanawia rekord świata, dzięki czemu Polska zdobywa swój pierwszy złoty medal olimpijski. Zainspirowana sporstmenką Stasia zapisuje się do polonijnego klubu sportowego „Sokół”. Rok później przyjeżdża z „Sokołem”, po raz pierwszy od urodzenia, do Polski na Wszechsłowiański Zlot Sokolstwa towarzyszący Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu. Triumfuje na 100 metrów i w skoku w dal. Za namową Polskiego Związku Lekkiej Atletyki wstępuje do warszawskiego klubu „Grażyna” i 28 lipca 1929 r. reprezentuje Polskę w meczu z Austriaczkami w Królewskiej Hucie (dzisiejszy Chorzów). Wygrywa w czterech konkurencjach. Jeszcze lepiej wypada w kolejnym meczu, tym razem z reprezentantkami Czechosłowacji. Krąży między Polską a USA, gdzie także odnosi niebagatelne sukcesy. W 1930 r. jako pierwsza kobieta schodzi poniżej 11 sekund w biegu na 100 jardów, a następnie bije rekord świata na dystansie 50 jardów. Jest najszybszą kobietą na świecie.

Cały tekst do przeczytania w najnowszym numerze „Repliki”, dostępnym w PRENUMERACIE lub jako POJEDYNCZY NUMER na naszej stronie internetowej oraz w wybranych salonach prasowych.