„Zuchwała” Mary Pünjer

Tekst: dr Joanna Ostrowska

„Zamężna Żydówka. Odwiedzała lesbijskie lokale i wymieniała pieszczoty” – zapisano w nazistowskiej dokumentacji

 

Mary ze swoją mamą Liną, lata 30. XX w. Rysunek Mary Pünjer i jej mamy, na podstawie zachowanych zdjęć wykonał Nick Wereszczyński

 

Pünjer albo Kümmerman. To drugie to nazwisko panieńskie Mary – żydowskie. Na jednym z niewielu zachowanych zdjęć Mary wraz ze swą mamą uśmiecha się do obiektywu. Fotografia jest datowana na lata trzydzieste XX w. Naziści zdążyli już przejąć władzę w Republice Weimarskiej. Rozpoczynało się piekło. Na zdjęciu obozowym, które wykonano kilka lat później (1940) można rozpoznać rysy Mary, ale ta twarz jest już zupełnie inna. Mary Erna urodziła się w 1904 r. w Hamburgu-Wandsbek. Była najmłodsza z trójki rodzeństwa. Jej rodzice Lina i Joel prowadzili sklep z damską konfekcją. Od pokoleń zajmowali się handlem detalicznym. Było ich stać na to, by wykształcić dzieci. Mary mogła się uczyć. Skończyła prywatną szkołę średnią i następnie liceum. Zaraz potem zaczęła pracować w rodzinnym sklepie. W wieku 25 lat wyszła za mąż za Fritza Pünjera – niemieckiego handlowca, który zajmował się m.in. zakładami bukmacherskimi na wyścigach konnych. Młode małżeństwo było bezdzietne. Wszyscy mieszkali razem w rodzinnym domu Kümmermanów. Po nocy kryształowej w 1938 r. Lina została zmuszona do sprzedania całego majątku – oczywiście praktycznie za bezcen. Rodzina nadal mieszkała w tym samym budynku, ale dom nie należał już do nich. Po wybuchu II wojny światowej Fritz został powołany do wojska i przeniesiony na tereny okupowanej Polski. Wrócił do Niemiec we wrześniu 1940 r. Mary była już wtedy w więzieniu.

„Asocjalna/Lesbijka”

Pod koniec czerwca 1940 r. została zatrzymana. Nie wiadomo, jakie były powody aresztowania. Mary przetrzymywano najpierw w więzieniu policyjnym Fuhlsbüttel-Hamburg. Następnie w październiku została przetransportowana do obozu Ravensbrück jako więźniarka asocjalna (czarny trójkąt) o numerze 4841. Kilka tygodni później ponownie przewieziono ją do Hamburga. Na liście transportowej z obozu do więzienia pojawiła się pierwsza wzmianka dotycząca tożsamości seksualnej Mary. Osoba uzupełniająca listę wpisała przy jej nazwisku dwa słowa: asozial/lesbisch. Od połowy marca 1941 r. kobieta została umieszczona w Ravensbrück już na stałe. Skierowano ją najpierw na blok 13, następnie na blok 14. Oba baraki były przeznaczone dla więźniarek z kategorii asocjalnych. Nidy nie przeniesiono jej na bloki żydowskie. Najprawdopodobniej powód jej zatrzymania był związany ze wspomnianym zapiskiem z listy transportowej. Pod koniec 1941 r. Mary, podobnie jak setki innych więźniarek tego obozu, została skierowana do akcji 14f13, która była czymś w rodzaju kontynuacji akcji eutanazyjnej T4. Najpierw mordowano osoby chore umysłowo i niepełnosprawne fizycznie, wykorzystując do tego m.in. cztery ośrodki eutanazyjne na terenie Rzeszy. Pod koniec trzeciego roku wojny zdecydowano się użyć tych miejsc do eliminacji osób niezdolnych do pracy w obozach. Selekcji na terenie obozu dokonywała najpierw obsługa lekarska jednostki penitencjarnej. Kolejnym krokiem była wizyta lekarza SS, który podejmował ostateczną decyzję. Między listopadem 1941 a styczniem 1942 r. Mary wraz innymi więźniarkami została „sprawdzona” przez dr Friedricha Mennecke. Jego diagnoza brzmiała mniej więcej tak: „zamężna Żydówka. Bardzo aktywna (zuchwała) lesbijka. Odwiedzała lesbijskie lokale i wymieniała pieszczoty”. Obok zapisków z listy transportowej do obozu uwagi SS-mana to jedyne informacje na temat życia seksualnego Mary. Trudno powiedzieć, czy Mary rzeczywiście była lesbijką. Najprawdopodobniej zatrzymano ją z tego właśnie powodu. Jej tożsamość seksualna, czy raczej nieheteronormatywność, stanowiła dla władz nazistowskich wystarczający powód, aby umieścić ją w obozie. Być może Mary była nieszczęśliwa w małżeństwie albo Fritz i ona zdecydowali się na otwarty związek? Może po prostu w czerwcu 1940 r. czuła się samotna i postanowiła spędzić czas z jakąś kobietą/kobietami? Wszystkie lokale branżowe dla lesbijek były już wtedy od dawna zamknięte. Ci, którym udało się ukryć, maskowali swą tożsamość seksualną. Może ktoś zadenuncjował Mary? Może chciał się na niej zemścić? Nie mamy odpowiedzi na te pytania. Powodów mogło być wiele. Jedno jest pewne – tożsamość seksualna tej kobiety była dla sprawców kluczowa.

Ostra niewydolność serca

Fritz nie rozwiódł się z Mary. Mógł to zrobić jeszcze przed II wojną światową i zaraz po powrocie z frontu. W końcu jego żona była Żydówką. Taki los spotkał siostrę pani Pünjer, Ilse Grube, którą mąż porzucił. W grudniu 1941 r. deportowano ją do Rygi, następnie do KL Stutthof. Nie przeżyła wojny. Podobnie zresztą jak matka obu kobiet – Lina Kümmerman, którą w maju 1944 r. wywieziono z Terezina do KL Auschwitz-Birkenau. Zanim do tego doszło, Mary korespondowała z rodziną z obozu w Ravensbrück. Więźniowie niemieccy mieli ograniczone prawo do korespondencji, która zawsze przechodziła cenzurę władz obozowych. Przetrwały cztery listy Mary z przełomu 1941/1942 r. Nie znajdziemy w nich odpowiedzi dotyczących tożsamości seksualnej autorki, ale to jedyny ślad jej głosu: Mój kochany Fritz! Mam nadzieję, że Ty i mama spędziliście miło święta! Oczywiście myślałam dużo o domu. Dwa lata temu spędzaliśmy Sylwestra razem i jeszcze byliśmy szczęśliwi! Czy kiedyś znowu tak będzie? Właśnie rozdzielono pocztę i ponownie nie było nic dla mnie. Miesiąc temu otrzymałam ostatni list od Ciebie i od mamy! [(…] dlatego znowu tracę nadzieję!… [ingerencja cenzury]. Z kim się spotykacie? Mam nadzieję, że czujecie się ze sobą swobodnie – Ty i mama! Chociaż jestem już poza domem 17 miesięcy, codziennie myślę o Tobie, o mamie i naszym pięknym domu. Mam nadzieję, że zobaczymy się wszyscy wkrótce! Ale piszesz tak rzadko, że ponownie zaczynam wątpić we wszystko! Serdecznie pozdrawiam Ciebie i mamę! Wasza Mary (styczeń 1942) Jako datę zgonu Mary wpisano dzień 28 maja 1942 r. Przyczyna śmierci: ostra niewydolność serca. Tak naprawdę kobieta została zagazowana między lutym a kwietniem tego roku w Bernburg, jednym ze wspomnianych ośrodków zagłady w trakcie akcji T4. Razem z Mary zamordowano wtedy 1600 innych kobiet. Połowa z nich była pochodzenia żydowskiego. Dwie kobiety: Henny Schermann i Herta Sobietzki zatrzymano również z powodu podejrzenia o relacje lesbijskie. Fritz Pünjer odebrał urnę z prochami Mary. Grób jego żony znajduje się na cmentarzu żydowskim przy Jenfelder Strasse w Hamburgu.

***

Historia lesbijek prześladowanych w okresie nazistowskim to seria niepełnych biografii. Te, które przeżyły, latami milczały, bały się wracać do przeszłości. Życiorysy tych, które zamordowano, pozostały ukryte głęboko w archiwach. Elsa Conrad, Margarete Rosenberg (o których pisałam w numerach 70 i 71 „Repliki”), Mary Pünjer, Henny Schermann i Herta Sobietzki to bohaterki wieloletnich badań niemieckiej historyczki Claudii Schoppmann, dzięki której mamy możliwość zobaczyć twarze tych kobiet, poznać szczegóły dotyczące ich życia prywatnego, rodziny, pracy i prześladowania w okresie nazistowskim. Oprócz tych czterech życiorysów, Schoppmann wzbogaciła pamięć o nieheternormatywnych ofiarach nazizmu jeszcze o dwie wyjątkowe książki. Na początku lat 90. XX w. powstał „Czas maskowania. Historie lesbijek w Trzeciej Rzeszy” („Zeit der Maskierung. Lebensgeschichten lesbischer Frauen im „Dritten Reich“). Kilka lat później – „Zakazane relacje. Miłość kobiet 1938-1945” („Verbotene Verhältnisse. Frauenliebe 1938– 1945”). Nie przetłumaczono ich na razie na język polski. Obie zawierają kolejne historie kobiet prześladowanych za tożsamość seksualną. Ich cierpienie nigdy nie zostało w pełni upamiętnione. Bez nich pamięć o nieheternormatywnych ofiarach nazizmu po prostu nie istnieje.

Joanna Ostrowska (ur. 1983), doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii (Wydział Historyczny UJ), specjalistka w zakresie historii zapomnianych ofiar nazizmu. Członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Autorka „Posłowia” do książki „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka.

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia Margarete Rosenberg

Tekst: DR Joanna Ostrowska

Więźniarka polityczna z dopiskiem „lesbisch”

 

 

Twarz Margarete Rosenberg pozostaje „nierozpoznana”. Nie ma fotografii tej kobiety. Dokumentacja dotycząca historii jej prześladowań ogranicza się do zbioru akt obejmujących m.in. listę transportową do obozu Ravensbück, kartę aresztowania i inne meldunki dotyczące przeniesienia do różnych jednostek penitencjarnych. Margarete Rosenberg spędziła w obozie, więzieniach i aresztach prawie pięć lat. Przeżyła wojnę. Zmarła 20 marca 1985 r. w Hamburgu. W ciągu czterdziestu lat od zakończenia wojny nie odważyła się opowiedzieć swojej historii. Dwukrotnie wyszła za mąż. Nie wiemy, czy jej rodzina wiedziała cokolwiek na temat jej biografii z okresu II wojny światowej. Nie wiemy, czy ktokolwiek miał świadomość, że w dokumentacji policyjnej i obozowej przy jej nazwisku zawsze dopisywano słowo „lesbisch”. Margarete Rosenberg to kolejna kobieta, która była prześladowana w okresie nazistowskim i której biografia należy do zbioru mikrohistorii nieheteronormatywnych ofiar nazizmu.

Kelnerka, prostytutka, żona

Rosenberg to nazwisko po pierwszym mężu – Arthurze. Margarete nosiła je od 1935 r. Wcześniej nazywała się Quednau. Jej rodzina pochodziła ze Szczecina. Margarete przyszła na świat w 1910 r. Nie wiadomo nic na temat jej rodzeństwa. Ojciec z matką prowadzili coś w rodzaju małej restauracji – jadłodajni w Szczecinie. Kiedy dziewczynka miała dwa lata, umarła jej mama. Edukację zakończyła w wieku czternastu lat, ponieważ musiała pomóc w rodzinnym interesie. W 1931 r. wyprowadziła się ze Szczecina do Berlina. Była pełnoletnia i najprawdopodobniej chciała zacząć wszystko od nowa. Nigdy nie wróciła do Szczecina. Zawodowo próbowała sił jako kelnerka, ale to zajęcie nie zapewniło jej odpowiednio wysokiego dochodu. W pewnym momencie, podobnie jak wiele kobiet w tamtym czasie, zaczęła pracować jako prostytutka. Nie wiadomo, jakie były powody tej decyzji. Czy chodziło rzeczywiście o kwestie finansowe i brak możliwości pracy w innym miejscu? Czy młoda kobieta świadomie wybrała prostytucję? Czy miało to być zajęcie tylko „na jakiś czas”? Czy chodziło o coś zupełnie innego? Do 1935 r. najprawdopodobniej pracowała na ulicy. Później wyszła za mąż za Arthura, który był jej klientem. Razem otworzyli piekarnię w dzielnicy Lichtenberg w Berlinie, ale po kilku latach zbankrutowali. Ich małżeństwo najprawdopodobniej nie należało do udanych. Nie mieli dzieci. Być może chodziło o przykrywkę, ratunek i bezpieczeństwo. W końcu Margarete miała świadomość, jak bardzo zmieniła się codzienność niemieckich obywateli od czasu, kiedy władzę przejęli naziści. Mogła obawiać się konsekwencji swych wcześniejszych decyzji. Mimo że była mężatką, regularnie kontrolowano ją w ramach akcji przeciwdziałania chorobom wenerycznym jako byłą prostytutkę. Tydzień w tydzień musiała przechodzić przez badania lekarskie. Traktowano ją, podobnie jak wiele innych zawodowych prostytutek i tych kobiet, które kiedykolwiek zostały o to posądzone, jak wroga III Rzeszy. Gdyby Margarete nie stawiła się na badanie lekarskie zgodnie z planem, groziła jej kara na mocy paragrafu 327 – do dwóch lat więzienia lub wysoki mandat.

Zagrożenie dla III Rzeszy

W okresie nazistowskim zarażenie chorobą weneryczną stało się poważnym przestępstwem. Nie chodziło tylko i wyłącznie o chronienie obywateli przed epidemią. Liczyło się narzędzie. Paragraf 327 można było wykorzystywać bardzo szeroko przeciwko wszystkim osobom, które uznawano za asocjalne i nieprzystosowane. W stosunku do prostytutek obu płci stosowano również paragraf 361, który zaostrzono w czerwcu 1933 r. Od tego momentu prostytucja była legalna, ale tylko na zasadach określonych przez państwo. Zakazano prostytucji ulicznej. Preferowano koszarowanie i zamykanie w jednym punkcie miasta. Prostytutki nie mogły pojawiać się w okolicach kościołów, szkół i miejsc przeznaczonych dla dzieci i młodzieży. Jeśli mieszkały w pobliżu, musiały się wyprowadzić. Zaostrzono również kary za niesubordynację. Dodatkowo wykorzystywano również paragrafy 360 – grubiańskie wybryki i zakłócanie porządku oraz 183 – publiczne wywoływanie zgorszenia. Prawo, przymusowe badania lekarskie i książeczki zdrowia ułatwiały władzy kontrolę środowiska i stanowiły punkt wyjścia do zatrzymania na dłużej w areszcie, jeśli pojawiały się dodatkowe oskarżenia. Taki los spotkał Margarete Rosenberg. Od sierpnia 1940 r. Margarete pracowała w BVG (berliński zakład komunikacji miejskiej) jako konduktorka – kontrolerka biletów. Działała w obrębie dzielnicy Berlin-Treptow. Najprawdopodobniej była zadowolona z nowego zajęcia, szczególnie że było ono raczej dobrze płatne. BVG miało problemy z zatrudnieniem i wciąż poszukiwało nowych pracowników. W tamtym okresie zatrudniono trzy tysiące osób. Kobiety przejęły od mężczyzn obowiązek kontrolowania biletów. Nie było innego wyjścia, ponieważ większość mężczyzn albo wysłano na front, albo zatrudniono w fabrykach amunicji. 15 września Margarete została zabrana na gestapo i oskarżona o nieobyczajne zachowanie. Po serii przesłuchań przyznała się do winy. Nie wiemy, kto był denuncjatorem. Być może ktoś z współpracowników albo szefostwo BVG. Doniesiono, że konduktorki uprawiały seks, piły alkohol i z tego powodu nie pojawiły się na następny dzień w pracy, co wpłynęło na cały zespół i rozkład jazdy tamtego dnia. Ta sprawa dotyczyła kilku kobiet. Główną oskarżoną była Margarete. Tak naprawdę jednak nie wiadomo, czy takie zdarzenie w ogóle miało miejsce. Kobietę zatrzymano i skierowano następnie do więzienia policyjnego Alexanderplatz. Jej zachowanie stanowiło rzekomo zagrożenie dla innych kobiet pracujących na tym samym stanowisku w BVG. Trzy dni wcześniej na podstawie tej samej skargi zatrzymano Elli Smulę. Podobno były też inne kobiety, ale w żadnym dokumencie nie pojawiły się inne nazwiska. Nie wiadomo też, czy Elli i Margarete w ogóle miały ze sobą cokolwiek wspólnego. 30 listopada 1940 r. Elli i Margarete zostały przywiezione do obozu Ravensbrück. Margarete skierowano do obozu za zachowanie zagrażające społeczeństwu i państwu. Otrzymała numer 5138. Podobnie jak Elli została zakwalifikowana jako więźniarka polityczna, ale w przy jej nazwisku na liście transportowej pojawia się dopisek „lesbisch”. W tym samym transporcie przywieziono pięćdziesiąt jeden innych kobiet. Wśród nich były nie tylko więźniarki polityczne, ale również asocjalne, Żydówki, Polki i te, które zostały zatrzymane za relacje intymne z obywatelami czeskiego pochodzenia. Z tego transportu Margarete Rosenberg przeżyła na pewno. Elli Smula (5121) zmarła najprawdopodobniej w drugiej połowie 1942 r. jako ofiara eksperymentów medycznych w obozie. Jej matka została poinformowana o śmierci córki przez władze obozu. Akt zgonu był wystawiony z datą 8 lipca 1943 r. Elli Smula miała dwadzieścia dziewięć lat. Od września 1942 r. Margarete pracowała w warsztatach firmy Siemens & Halske, które korzystały z pracy przymusowej więźniarek obozu Ravensbrück. Chodziło o produkcję uzbrojenia i materiałów przydatnych w trakcie wojny. Na przełomie 1942 i 1943, dzięki poparciu dwóch innych więźniarek, Rosenberg została sztubową na bloku 2 w obozie. Od tego momentu pełniła rolę więźniarki funkcyjnej, która odpowiadała bezpośrednio przed blokową. Do jej obowiązków należało m.in. utrzymanie porządku i spokoju na bloku. Jednocześnie bycie więźniarką funkcyjną zawsze wiązało się z dylematami moralnymi. Szczególnie w okresie buntu w obozie w marcu i sierpniu 1943 r., który dotyczył polskich kobiet przeznaczonych do eksperymentów medycznych. W takich momentach ważne było wsparcie innych więźniarek, przede wszystkim funkcyjnych. W takich momentach wsparcie społeczności obozowej ratowało życie tym, które były zagrożone. FKL Ravensbrück nie było ostatnią jednostką penitencjarną, w której umieszczono Margarete Rosenberg. Na początku stycznia 1945 r. przerzucono ją do komanda zewnętrznego KL Buchenwald niedaleko Magdeburga. Na liście transportowej również zaznaczono „lesbisch”. Tak jakby to słowo miało być ostrzeżeniem dla władz przyszłego obozu. Z jednej strony stygmat, z drugiej punkt wyjścia do dalszych prześladowań. W nowym obozie Margarete pracowała dla koncernu Polte, który był odpowiedzialny za zbrojenia. Wojsko amerykańskie wyzwoliło obóz w połowie kwietnia 1945 r.

Milczenie

Od tego momentu rozwódka Margarete Rosenberg próbowała ułożyć sobie życie od nowa. Prawie pięć lat w nazistowskich jednostkach penitencjarnych odbiło się na jej zdrowiu. Nie wiemy nic więcej na ten temat. Nie wiemy, jak i kiedy znalazła się w Hamburgu. Nie wiemy, czy dostała jakiekolwiek zadośćuczynienie jako więźniarka polityczna. Zmarła w Hamburgu w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Była jedną z tych, którym udało się przetrwać, ale przez czterdzieści lat po wojnie nikt nie zapytał jej, co wydarzyło się pod koniec września 1940 r. Nie zostawiła po sobie żadnej relacji. W odtworzonej biografii Margarete Rosenberg słowo „lesbisch” pojawia się trzykrotnie. Afera w BVG była związana z podejrzeniem o „lesbijską imprezę” wśród koleżanek z pracy. Na listach transportowych do obozu Ravensbrűck i następnie do filii KL Buchenwald zaznaczano przy jej nazwisku, że była lesbijką. Nie wiadomo do końca, jaki był cel tego wskazania. Nie wiadomo też, kim była Margarete Rosenberg. Sprawca zdecydował o jej tożsamości seksualnej za nią. Przyporządkował ją tak, jak było mu wygodnie. I nie chodzi tylko o pojedynczego człowieka – policjanta, śledczego itd., ale także o państwo jako instytucję prześladowczą, która wykorzystywała tożsamość seksualną obywateli do zemsty. Ta zemsta ciążyła na świadkach i świadkiniach przez następne kilkadziesiąt lat.

Joanna Ostrowska (ur. 1983), doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii (Wydział Historyczny UJ), specjalistka w zakresie historii zapomnianych ofi ar nazizmu. Członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Autorka „Posłowia” do książki „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka.

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lutz van Dijk – „Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G.“

wyd. ha!art 2017

Stefan K. miał 16 lat, gdy poznał nieco starszego Williego G. Zakochali się w sobie od razu na pierwszym przypadkowym spotkaniu na ulicy. Stefan był Polakiem, uwielbiającym teatr rozwozicielem pieczywa. Willi był Austriakiem, żołnierzem Wehrmachtu. Ich szczęśliwa miłość trwała pól roku – od listopada 1941 r. do kwietnia 1942 r. Gdzie? W Toruniu, mieście należącym wtedy do III Rzeszy. Przed wojną w Toruniu była Polska; homoseksualizm należał do sfery tabu, ale nie był karany. Postępowy, jak na ówczesne czasy, kodeks karny z 1932 r. nie uznawał relacji homoseksualnych za przestępstwo. Ale po wrześniu 1939 r. w Toruniu była III Rzesza – a w III Rzeszy na podstawie okrytego złą sławą paragrafu 175 skazywano za homoseksualizm tysiące ludzi. Willi to wiedział i uświadomił Stefana. Byli jednak pełni nadziei – marzyli, że po wojnie zamieszkają razem w Wiedniu. A potem Williego przerzucono na wschód – Hitler potrzebował tam więcej żołnierzy. Willi obiecał pisać listy. Mijały jednak tygodnie i nie było wiadomości. Stefan zamartwiał się. W końcu zdobył ogólny adres, na który można było pisać do Wehrmachtu na front wschodni i wysłał piękny, miłosny list. Kilka tygodni później dostał wezwanie na gestapo. Pokazano mu przechwycony list, niezbity dowód „zboczenia”. Do domu Stefan już nie wrócił. Został pobity do nieprzytomności, wkrótce zapadł wyrok: 5 lat. Potem była więzienna gehenna. Opisana ze szczegółami, a i tak trudna do wyobrażenia. Stefan był kilkukrotnie przenoszony. Koniec wojny zastał go w więzieniu na wysepce niedaleko Hamburga. Stefan był tak wycieńczony, że spędził w szpitalu 4 miesiące. Pełni zdrowia nie odzyskał nigdy. Do Polski był w stanie wrócić dopiero po dwóch latach. I nikomu w Polsce nie opowiedział swej historii. Nigdy też nie spotkał już Williego, którego kochał do końca życia. Zmarł w Warszawie w 2003 r. w wieku 78 lat. Stefan K., właściwie Teofil Kosiński, bał się szykan za homoseksualizm i szykan za zdradę – wszak kochał „wroga”. W 1990 r., do Stefana, wtedy 65-letniego schorowanego rencisty, dotarł Lutz van Dijk, niemiecki aktywista LGBT. To właśnie Lutzowi Stefan powiedział o miłości do Williego i o więzieniu. Spisane przez Lutza wspomnienia wyszły w Niemczech w 1991 r. Potem jeszcze w wielu innych krajach. Stefan wyjeżdżał na spotkania autorskie m.in. do Holandii i do USA. Skazanych za homoseksualizm Polaków były w czasach III Rzeszy co najmniej setki, Niemców – wiele tysięcy (w obozach koncentracyjnych nosili na pasiakach nazistowski symbol homoseksualisty – różowy trójkąt). Teofil Kosiński jest jedynym polskim gejem, który siedział za homoseksualizm a potem odważył się mówić. Ale nie w Polsce. I dziś, 26 lat od niemieckiego wydania, 14 lat po śmierci, wspomnienia Stefana ukazują się drukiem w Polsce. Publikacja jest wzbogacona o tekst Lutza napisany specjalnie do polskiego wydania, a także o posłowie dr Joanny Ostrowskiej, które pokazuje cały okrutny kontekst dramatu Teofila. To integralne części książki, podobnie jak kalendarium wydarzeń związanych z traktowaniem osób LGBT w Niemczech i w Polsce w XX w. Nawet to kalendarium czyta się ze ściśniętym gardłem, bo pokazuje ono, że sprawa skazanych za homoseksualizm to nie tylko przeszłość, to również teraźniejszość – ustawa rehabilitująca ofiary paragrafu 175 po 1945 r. (przepis przetrwał Hitlera i obowiązywał jeszcze wiele lat) ma być głosowana w niemieckim parlamencie w tym roku. W Berlinie pomnik pamięci ofiar nazizmu skazanych za homoseksualizm stoi dopiero od 9 lat. W Polsce do dziś nie ma żadnego. Mamy na razie tylko zeszłoroczną książkę „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera, wydaną 44 lata po niemieckiej premierze, i teraz „Cholernie trudną miłość”. Opowieść Stefana/Teofila rozerwie wam serca. O jednej z pierwszych randek z Willim, w starej opuszczonej szopie na przedmieściach Torunia, pisze on tak: Pocałował mnie niezwykle delikatnie – do tej pory niemal nie wyobrażałem sobie, że męski pocałunek może tak wyglądać. Odpiął kilka guzików mojej koszuli i palcami pogładził ostrożnie moją skórę. Zadrżałem. To było tak różne od walenia konia z chłopakami. (…) Przez dłuższą chwilę Willi patrzył na mnie przenikliwie, nie mówiąc ani słowa. Potem wyszeptał mi do ucha: „Wzięło mnie, Stefan! Chcę żyć z Tobą!”. A po chwili: „Fatalna historia, co?” (Mariusz Kurc)

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Różowe trójkąty

O tym, jak w III Rzeszy ścigano za homoseksualizm, jak po 1945 r. nadal prześladowano homoseksualne ofiary nazizmu, jak zostały one zapomniane na całe dekady, jak odzyskiwano pamięć o nich w Niemczech oraz o tym, jak dziś, 70 lat po wojnie, odzyskuje się pamięć o nich w Polsce i jak odkrywa się historię „różowych trójkątów” z terenów od końca wojny należących do naszego kraju, z Joanną Ostrowską, doktorantką UJ zajmującą się historią homoseksualnych ofiar nazizmu, rozmawia Mariusz Kurc

 

 

Historia homoseksualnych ofiar nazizmu – więźniów, którzy na pasiakach nosili symbol różowego trójkąta, jest u nas praktycznie nieznana. Literatura przedmiotu po polsku niemal nie istnieje. To ledwo kilka artykułów i jedna większa publikacja Kampanii Przeciw Homofobii („Różowe trójkąty” pod red. Katarzyny Remin, 2012)

A od upadku III Rzeszy mija właśnie 70 lat. Nadal dyskusja na ten temat w naszym kraju jest bardzo trudna.

My sami w „Replice” do tej pory nie zamieściliśmy artykułu o „różowych trójkątach”.

Zastanawiałeś się, dlaczego? I dlaczego teraz poprosiłeś mnie o wywiad?

Szykowałem się od dłuższego czasu, ale nawet jeśli są chęci, to nie jest łatwo. Moja własna wiedza na ten temat „rodziła się” w bólach. Źródeł trzeba szukać za granicą. Przeczytałem wspomnienia Gada Becka i Pierre’a Seela. Obejrzałem fabularne filmy – angielski „Bent” i francuski „Un amour a taire”, dokumentalne – „Martwi geje i żywe lesbijki” i chyba najważniejszy – „Paragraf 175” – zresztą jedyny z wymienionych dostępny u nas oficjalnie (na outfilm.pl). Dopiero rocznica 70-lecia zakończenia wojny zmobilizowała nas.

Gdy rozpoczynałam badania w 2005 r., byłam w Miejscu Pamięci Ravensbruck. W przymuzealnym sklepiku zobaczyłam całą półkę publikacji o „różowych trójkątach” i innych zapomnianych ofiarach nazizmu. W Polsce – martwa cisza. Gdy pytam historyków, o co chodzi, słyszę zwykle: „Po prostu nikt z nas się tym nie interesował”. Jak to jest, że na zachód od Odry jest zainteresowanie, a na wschód – nie? Zapytani wprost, ludzie nie są w stanie nawet przyznać, że to jest tabu. Wolą udawać, że zwykła obojętność. Zresztą, nie wiem, co gorsze.

Wypełnisz tę białą plamę? Jesteś chyba jedyną osobą, która naukowo zajmuje się tematem.

Mariusz, jest gorzej, niż myślisz. Ja się „różowymi trójkątami” zajmuję na własną rękę, bez stypendium, bez grantu. Pracę doktorską, którą właśnie złożyłam, napisałam na inny temat – o seksualnej pracy przymusowej w trakcie II wojny światowej.

Podczas tamtych badań trafi łam na „różowe trójkąty”. Temat wciągnął mnie tym bardziej, że w Polsce jest aż tak nierozpoznany. Oprócz tekstów naukowych Agnieszki Weseli i Bohdana Piętki rzeczywiście nikt u nas dotychczas nie zajmował się tym tematem.

Bo dotyczy nie nas, tylko niemieckich homoseksualistów?

To bardziej skomplikowane. Losy, biografie „różowych trójkątów” z terenów i wtedy, i dziś należących do Niemiec, są badane i opisywane od ponad czterdziestu lat. W Polsce, zarówno w Miejscach Pamięci, jak i w innych jednostkach naukowych nie zajmowano się tym tematem. Dokumentacja archiwalna na terenie Polski dotycząca „różowych trójkątów” jest praktycznie niezbadana, to znaczy: ja teraz próbuję ją zbadać.

Jeżdżę po Polsce i robię kwerendy. Mam już dokumentację z archiwów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Muzeum Stutthof, Muzeum Gross Rosen. Sprawdziłam też już wiele kronik i akt więzień, ale jeszcze mnóstwo kwerend przede mną. To jest mrówcza praca. Potrzebowałabym z dziesięcioosobowego zespołu, a jestem sama. W archiwum w Krakowie przejrzałam niedawno akta więzienia w Nowym Wiśniczu – w dwa dni kilka tysięcy teczek, każda po kilka stron. Akta nie są poukładane, musisz każdą teczkę wziąć, obejrzeć i sprawdzić, czy człowiek, którego ona dotyczy, był skazany za homoseksualizm. A np. we Wrocławiu na razie kwerenda jest niemożliwa – akta zostały zalane w powodzi w 1997 r. i do tej porty nieodrestaurowane.

Zwykło się myśleć, że sprawa dotyczy tylko obozów, a nie więzień.

Oczywiście, że więzień również. Jedni trafiali do obozów, inni – większość! – do zwykłych więzień. Czasem siedzę w archiwum cały dzień i nie znajduję ani jednego „mojego” więźnia. Czasem wśród setek akt jest np. dwóch „moich”. Trzeba ich wyłuskać.

Joanna pokazuje mi odbitki akt. Oglądamy m.in. kartę jednego więźnia obozu w Sztutowie . Oskar B., urodzony w 1888 r., mieszkał w Konigsberg (dziś Kaliningrad). Do obozu trafił w kwietniu 1943 r. Żonaty. Przestępstwo? „Homosexuell”. Zmarł dwa miesiące później – w lipcu 1943 r.

Zwykle są tylko suche informacje, ale czasem zdarza się, że do tych dokumentów dołączone są zeznania. Wtedy można dowiedzieć się więcej. To byli ludzie z rożnych stron, w rożnym wieku, z rożnym wykształceniem, bardzo rożnych zawodów. Złapani i skazani w najprzeróżniejszych okolicznościach. Mnóstwo ludzi zapisywało się na tzw. volkslisty, czyli przyznawało się do niemieckich korzeni albo po prostu było do tego zmuszonych. Jedni mieli je rzeczywiście, inni byli Polakami, ale nie mieli wyjścia. Mnóstwo Niemców z głębi III Rzeszy przybyło na tereny podbitej Polski po wrześniu 1939 r. – nie tylko wojskowi czy policjanci, ale też biznesmeni, urzędnicy – i niektórzy z nich popełniali „przestępstwo” homoseksualizmu. Z drugiej strony mnóstwo Polaków było wywożonych w głąb III Rzeszy do pracy przymusowej – i znam co najmniej jeden przypadek, że w takim Polaku zakochał się Niemiec, jego pracodawca. Zachowały się ich listy i zdjęcie Polaka. Obaj zostali skazani za homoseksualizm.

W publikacji KPH jest wywiad z niejakim Stefanem Kosińskim, skazanym za homoseksualizm w Toruniu w 1942 r. na 5 lat więzienia.

Ten wywiad, przeprowadzony w 1995 r. w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie (USHMM), to skarb – jedyna szczegółowa relacja Polaka skazanego za homoseksualizm w czasach okupacji. Na podstawie historii jego życia napisano książkę, która wyszła m.in. w Niemczech i USA. W Polsce oczywiście nie.

Dziś na takie relacje nie ma szans, bo oni wszyscy już nie żyją. Kosiński zmarł w 2003 r. Francuz, Pierre Seel, którego wspomnienia czytałeś – w 2005. Ostatni „różowy trójkąt” Rudolf Brazda zmarł w 2011 r.

Seel pojawił się w dokumencie „Paragraf 175” i nie można go zapomnieć. Do swego rozmówcy, Klausa Mullera, naciskającego, by opowiedział swą historię, krzyczy: „Myślisz, że to łatwe? Byłem bity, poniżany, torturowany. O gwałtach analnych nawet nie wspominam. Mam orzeczone 90% kalectwa. Naziści wpychali mi 25-centymetrowy kawałek drewna do tyłka. Mam wciąż krwawienia! Musiałem patrzeć, jak mój ukochany jest pożerany przez psy!”

M.in. ten fragment filmu pokazuję studentom. Robi wstrząsające wrażenie. No, i też zwracam uwagę: Seel był Francuzem, nie Niemcem. Siedział w obozie Schirmeck koło Strasburga. To miejsce i jego współcześni mieszkańcy pojawiają się też w dokumencie „Paragraf 175”.

Masz zajęcia o „różowych trójkątach”? Jak studenci reagują?

Prowadzę zajęcia m.in. na Gender Studies UW i na Żydowskim Uniwersytecie Otwartym w Warszawie – cykl wykładów pod zbiorczym tytułem „Zapomniane ofiary nazizmu”. Opowiadałam o Romach, o świadkach Jehowy, o homoseksualistach i tzw. aspołecznych. Przychodziło kilkadziesiąt osób. Powoli, bardzo powoli wyczuwam rosnące zainteresowanie. Jeszcze kilka lat temu „Nie” pisało: „Joanna Ostrowska robi ideologię ze zwykłego jebania”, teraz chyba opór przed wiedzą troszeczkę maleje, choć w przypadku ofiar homoseksualnych jest zdecydowanie największy.

To uporządkujmy najważniejsze fakty, ok? Gdy Hitler dochodzi do władzy na początku 1933 r., w niemieckim prawie jest paragraf 175 pozwalający skazywać za seks męsko-męski. Próby obalenia tego przepisu, podejmowane przez szereg wcześniejszych lat m.in. przez doktora Magnusa Hirschfelda, nie powiodły się, ale przynajmniej paragraf nie był w praktyce stosowany, tak?

Zgadza się. Tak zwane środowisko było obserwowane, tworzono kartoteki, ale nie czyniono z nich większego użytku. Berlin tymczasem był w latach 20. homoseksualną mekką z gejowskimi i lesbijskimi klubami.

Zostały zamknięte prawie natychmiast po nastaniu Hitlera, podobnie jak Instytut Badań nad Seksualnością Hirschfelda.

Dla relatywnie wyemancypowanej społeczności LGBT nastał „czas maskowania”, by użyć określenia Claudii Schoppmann, badaczki historii lesbijek w III Rzeszy. Z klubów przeniesiono spotkania do prywatnych domów. Gdy organizowano potańcówki, dbano, by była na nich podobna liczba gejów i lesbijek. Jedna osoba stała na czatach i gdy tylko nadchodziło niebezpieczeństwo, tańczące pary robiły błyskawiczną zamiankę – z jednopłciowych przeradzały się w różnopłciowe.

Na czatach?

III Rzesza była krajem wszechobecnej inwigilacji i donosicielstwa. Obywatelom wciąż mówiono, że jeśli tylko widzą cokolwiek „niepokojącego”, powinni iść na Gestapo i powiedzieć.

Pierwszy transport „różowych trójkątów”, o którym wiemy, trafił do obozu w Fuhlsbuttel w listopadzie 1933 r.

Zostali oni przywiezieni w ramach tzw. aresztu ochronnego/zapobiegawczego. Wtedy to nie były jeszcze „różowe trójkąty”. Więźniowie dostawali symbol „A” jak „Arschficker”, czyli ten, który „rucha się w dupę”. Dopiero w 1937 r. „A” zastąpiono różowym trójkątem.

Dlaczego?

Trójkąty, tzw. winkle to jedne z systemów oznaczania więźniów w obozach koncentracyjnych. Były rożne kolory trójkątów, które miały w widoczny sposób kategoryzować więźniów i wskazywać na ich „przewinienie”. Dążono do tego, aby jednolity system był stosowany w stosunku do wszystkich więźniów, we wszystkich obozach koncentracyjnych.

Jak porządkujemy fakty, to musimy powiedzieć, że w okresie narodowego socjalizmu zapisy paragrafu 175 zostały zaostrzone.

28 czerwca 1935 r. – praktycznie w rocznicę Nocy Długich Noży (29/30.06.1934), w wyniku której zamordowany został m.in. Ernst Rohm, szef bojówek SA, stary przyjaciel Hitlera i… homoseksualista niemal jawny, jak na tamte czasy. Albrecht Becker, inny z bohaterów filmu „Paragraf 175”, mówił, że niemieccy geje nie spodziewali się po Hitlerze prześladowań, bo widzieli, że toleruje on homoseksualizm Rohma.

Nie wiem, czy to zbieg okoliczności, czy ta data miała jednak mieć też znaczenie symboliczne. W każdym razie homoseksualizm Rohma, z którego śmiała się opozycja, gdy jeszcze istniała, i nieprzychylna nazistom prasa, gdy jeszcze istniała, stawał się coraz bardziej niewygodny.

Do wzrostu homofobii przyczyniła się też ogólna kondycja Niemiec, wielki kryzys. W takich czasach zawsze szuka się kozła ofiarnego, którego można by obarczyć winą za wszelkie niepowodzenia. Tę rolę w największym stopniu przypisano oczywiście Żydom, ale homoseksualistom również.

Zapisy paragrafu 175 rozszerzono tak drastycznie, że mężczyzna wcale nie musiał uprawiać seksu z drugim mężczyzną, żeby zostać skazanym za homoseksualizm. Nie musiało być w ogóle kontaktu fizycznego. Wystarczyło, że np. na podstawie donosu sąsiada przeszukali ci mieszkanie i znaleźli list miłosny od mężczyzny. Albo przed lokalem, w którym jeszcze niedawno był klub gejowski, stałeś z drugim mężczyzną i „uwodzicielsko” z nim rozmawiałeś.

Liczba ludzi skazanych za homoseksualizm i wysłanych do obozów koncentracyjnych jest szacowana na 5-15 tysięcy, tak?

Takie są szacunki, ale zalecałabym wielką ostrożność. Jest w Niemczech badacz, Rainer Hoffschildt, który prowadzi dokładną listę z imionami i nazwiskami. Wciąż odkrywa nowe. A tych, których akta znajduję na terenach obecnie polskich, cały czas przybywa.

Chciałabym też przestrzec przed tym, co niektórym się narzuca, a mianowicie konstatacją: „to mało”. Zaraz za nią czai się myśl: „Czy warto się nimi zajmować, skoro było ich tak niewielu?” Tak, „różowe trójkąty” stanowią niewielki odsetek wszystkich ofiar nazizmu, ale czy w związku z tym ich cierpienie było w jakikolwiek sposób mniejsze? Koniecznie zawrzyj to w wywiadzie: protestuję przeciw hierarchizacji cierpienia w oparciu o liczebność grupy prześladowanych ofiar, do której naziści cię wrzucili.

Poza tym, nie zapomnij, do tamtej liczby z obozów trzeba jeszcze dodać ludzi skazanych za homoseksualizm i wysłanych do więzień – ponad 100 tysięcy osób.

Ponoć w hierarchii obozowej stali najniżej i byli pogardzani przez wszystkich innych więźniów.

Tak wynika z relacji tych, którzy przeżyli i opowiedzieli swe doświadczenia. Najwięcej wiemy o „różowych trójkątach” z obozu Sachsenhausen, tam było ich najwięcej, albo raczej: tam ocalało najwięcej dokumentów. Na początku „różowe trójkąty” separowano od innych grup i umieszczano w osobnym baraku.

Muszę też wyjaśnić jedną rzecz, która, jak wynika z moich obserwacji, mocno miesza w głowach, czasem nawet bardzo światłych. Często myli się kwestię różowych trójkątów z seksem gejowskim/lesbijskim w obozach. Zdarza się, że gdy mówię, czym się zajmuję, ludzie zaczynają opowiadać np. o piplach, czyli młodych chłopcach, nastolatkach, którzy byli na usługach obozowych kapo, zdarzało się, że również seksualnych. Albo o tym, że w obozach były gwałty, też homoseksualne. Albo o tym, że, na przeciwległym biegunie, była miłość, też homoseksualna. Wszystko prawda, ale to coś innego. Badanie relacji seksualnych, do których dochodziło w obozach i badanie historii więźniów skazanych za homoseksualizm to dwa zagadnienia, które należy rozróżnić.

Homoseksualiści na pewno zdarzali się też wśród innych więźniów, skazanych za co innego. A kto wchodził w jakiekolwiek relacje homoseksualne, czy gwałty – to jeszcze inna kwestia, bo mogli to też być heteroseksualiści, jak to bywa w zamkniętych społecznościach jednopłciowych. „Różowe trójkąty” to odrębna kategoria niemająca często nic wspólnego z seksem w samych obozach czy więzieniach.

W 1945 r. wojna się kończy, III Rzesza przechodzi do historii, ale paragraf 175 – nie. Wyzwolenie obozów nie było wyzwoleniem dla więźniów skazanych za homoseksualizm.

To jest szokująca prawda, która nijak nie koresponduje z tym pielęgnowanym obrazem końca wojny jako wielkiego wybuchu radości. Więźniowie skazani za homoseksualizm byli odstawiani z obozów do więzień. To po prostu byli nadal przestępcy – byli przestępcami zgodnie z prawem sprzed III Rzeszy, w trakcie jej trwania, a także i, niestety, również po jej upadku.

Paragraf 175 zniesiono w RFN w 1969 r., w NRD – w 1968 r.

I ludzie, którzy siedzieli w więzieniach z tego paragrafu po 1945 r. nadal nie zostali przez niemieckie państwo zrehabilitowani albo otrzymali jednorazowe zapomogi np. w wysokości pięciu tysięcy marek.

Rehabilitacja tych, którzy cierpieli za czasów III Rzeszy, też nie przyszła szybko.

To jest cała skomplikowana i bardzo smutna historia. Temat na osobny wywiad.

W artykule Roberta Biedronia z publikacji KPH przeczytałem o przypadku pewnego Austriaka skazanego w III Rzeszy, który spędził w obozie trzy lata. Więźniowie mogli wliczyć czas spędzony w obozie do stażu pracy, co miało znaczenie przy obliczaniu emerytury – ale nie wszyscy – ci skazani za homoseksualizm – nie.

Wyobrażasz sobie, jakie to musi być uczucie? Nie możesz nawet o swym cierpieniu powiedzieć, bo ono jest przez nikogo nieuznawane. Byłeś w obozie, ale musisz milczeć, bo spotkasz się z potępieniem. Bo nadal w powszechnym odbiorze i zgodnie z prawem, jako homoseksualista, jesteś przestępcą.

Kiedy w Niemczech zaczęło się odzyskiwanie pamięci o „różowych trójkątach”?

Pierwsza opublikowana relacja świadka – książka Heinza Hegera (pseudonim byłego więźnia/ więźniów) – pojawiła się w 1972 r. 27 lat po wojnie. Pierwszy obozowy pomnik wspominający „różowe trójkąty” pojawił się w Miejscu Pamięci Mauthausen w 1984 r.

Emancypacja LGBT, która nabrała tempa pod koniec lat 60., miała coś z tym wspólnego?

Oczywiście. Wszystko! To jest owoc działań młodych gejów i lesbijek, którzy zainteresowali się zapomnianym tematem – głownie socjologów, socjolożek. Oni zrozumieli, że odkrywanie przeszłości jest najpotężniejszym „narzędziem” budowania silnej teraźniejszości i chcieli dać jakieś zadośćuczynienie ofiarom – przez pamięć.

Grupa niemieckich działaczy LGBT z organizacji Rat+Tat-Zentrum fur Homosexuelle z Bremy przyjechała zresztą lata później, w 1989 r., do Muzeum Auschwitz-Birkenau. Oddali hołd ofiarom, szperali w aktach. Byli kilka dni, potem opublikowali z pobytu ilustrowaną zdjęciami broszurę „Schwule in Auschwitz. Dokumentation einer Reise” („Homoseksualiści w Auschwitz. Dokumentacja podroży).

Podobno, gdy jednemu z pracowników Muzeum, zresztą byłemu więźniowi, powiedzieli, kim są i po co przyjechali, ten nie podał im ręki.

W tej grupie był Karl B., też były więzień Auschwitz. Do obozu Neuengamme trafi ł jako „różowy trójkąt”. Stamtąd przewieziono go do Auschwitz. Udało mu się zmienić naszywkę na pasiaku na „lepszą” – z różowego na czerwony trójkąt, czyli więzień polityczny. Karl miał w Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. Wtedy, w 1989 r., zostawił im wieniec ze stosownym napisem – wiem o tym, bo w broszurze opublikowano zdjęcie wieńca.

Jeśli sami nie zaczniemy odkrywać naszej historii, nikt za nas tego nie zrobi. Joasia, ty sama nie jesteś LGBT – jak to się stało, że z taką pasją badasz różowe trójkąty?

Oj, to jest najtrudniejsze pytanie, bo nie znoszę patosu, a tu bardzo łatwo popaść… Nie jestem LGBT, ale jestem sojuszniczką i czuję się częścią tego „my”, o którym mówisz. Dekonstruowanie mechanizmów płci, patriarchatu, gender, tabu związane z seksualnością – to są wszystko „moje” tematy.

Homoseksualne ofiary nazizmu z ziem, które po wojnie stały się polskie, nigdy nie miały szansy opowiedzieć swych historii. Chcę jakoś oddać im głos, ocalić od zapomnienia. No, i wyszło patetycznie, nie ma wyjścia. Do tego widzę, jak bardzo ten temat jest w Polsce underground i to też daje mi kopa. Paradoksalnie. Im trudniej, tym bardziej zacięta jestem, by doprowadzić sprawę do końca.

Do końca, czyli?

Jestem w trakcie pisania książki o „różowych trójkątach”. Mam nadzieję na jej publikację w 2017 r. Będzie składała się z dwóch części – całościowej historii „różowych trójkątów” oraz indywidualnych losów ludzi – mikrohistorii, których dokumentację odnalazłam. Ze Sztutowa mam dokumenty kilkudziesięciu osób, w Auschwitz „różowych trójkątów” było co najmniej 120. No, i dokumentacja z więzień – m.in. z Poznania, Gorzowa Wielkopolskiego, Bydgoszczy, Torunia i wielu innych miejsc.

W 1987 r. w Amsterdamie powstał pierwszy w przestrzeni publicznej, poza terenami obozowymi, pomnik homoseksualnych ofiar nazizmu. Idea pomnika pojawiła się kilkanaście lat wcześniej, gdy aktywiści LGBT zaczęli umieszczać lawendowe wieńce na Pomniku Ofiar Wojny. Policja usuwała je, uznając za „bezczeszczenie”.

W latach 90. powstały pierwsze pomniki w Niemczech – we Frankfurcie, w Kolonii. Oczywiście poza tymi w Miejscach Pamięci – dawnych obozach koncentracyjnych.

W Berlinie w 2008 r.

Ten pomnik, stojący naprzeciw Pomnika Pomordowanych Żydów Europy, wywołał spor pomiędzy gejami a lesbijkami.

Częścią pomnika są klipy video, na których widać całujące się pary jednopłciowe, zarówno męskie, jak i żeńskie.

Tymczasem paragraf 175 dotyczył tylko mężczyzn (z wyjątkiem Austrii). Nie oznacza to jednak, że lesbijki zostawiono w spokoju. Sprawa jest trudniejsza do uchwycenia, bo lesbijki nie otrzymały osobnej kategorii. One stanowiły „elementy aspołeczne”, których symbolem były czarne trójkąty – razem z alkoholikami, bezdomnymi, bezrobotnymi, ludźmi mającymi wiele partnerów/ek seksualnych, czyli „źle prowadzącymi się”, prostytutkami, a także z młodzieżą słuchającą swingu, muzyki „degeneratów”. To właśnie na tle tej niemożliwości określenia rzeczywistej skali prześladowań lesbijek powstał spor.

Dziś pomników jest kilkanaście – m.in. w USA, Australii, Hiszpanii, Urugwaju. Ostatni, jak dotąd, powstał w 2013 r. w Izraelu, w jednym z parków w Tel Avivie. W Polsce nie ma żadnego. Np. Szymon Niemiec, działacz LGBT, wzywał do postawienia pomnika.

Ta próba spaliła na panewce i jeszcze długo tak będzie.

Dlaczego? Chyba wiem, ale i tak pytam.

W księgarniach znajdziesz multum książek o II wojnie światowej i o III Rzeczy, ale o „różowych trójkątach” ani jednej – sam już to powiedziałeś na początku naszej rozmowy. A od pierwszej książki w Niemczech na ten temat minęły właśnie 43 lata. Ignorancja i homofobia robią swoje. Potrzebne są artykuły, książki, autorytety naukowe, które podejmą temat i swymi nazwiskami wesprą ideę budowania pomnika i odzyskiwania pamięci. To jest praca na lata.

Nie byłabym za tym, by teraz rozpoczynać działania na rzecz pomnika w przestrzeni publicznej – i mówię to nie dlatego, że jestem zachowawcza. Przeciwnie. Mam wielką determinację, by budować ten symboliczny kapitał pamięci. Przypuszczam tylko, że taki pomnik, gdyby stanął teraz, to zostałby natychmiast zniszczony – byłby z tego smutny nius w mediach i tyle.

Działajmy więc najpierw na rzecz upamiętnienia „różowych trójkątów” w samych Miejscach Pamięci. A przede wszystkim budujmy świadomość w społeczeństwie, w środowiskach naukowych. Brak wiedzy na ten temat jest wciąż ogromny. Podobnie zresztą, jak w przypadku innych grup zapomnianych ofiar nazizmu. Taki powojenny, niezwykle trwały „czas maskowania”, który nadal trwa, ale w XXI wieku w Polsce nie dotyczy już samych tych ludzi, tylko pamięci o nich.

 

Joanna Ostrowska – ur.1983 r., doktorantka na Wydziale Historycznym UJ, absolwentka Instytutu Sztuk Audiowizualnych UJ i Katedry Judaistyki UJ, studiowała produkcję filmową i telewizyjną na PWSFTv i T w Łodzi i Gender Studies na UW, stypendystka Sokrates- Erasmus na Humboldt Universitat zu Berlin, członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009.Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Wykładała w Katedrze Judaistyki UJ, na Gender Studies UJ, UW i IBL PAN, w Pracowni Pytań Granicznych UAM i na Żydowskim Uniwersytecie Otwartym.

Wszystkie osoby, które byłyby w stanie pomoc w badaniach dotyczących „różowych trójkątów”, które pamiętają opowiadane po wojnie historie, które znały ludzi prześladowanych w okresie okupacji ze względu na orientację seksualną są proszone o kontakt. Każda, nawet najmniejsza informacja może być bardzo cenna. Kontakt: [email protected] lub [email protected]

Publikacja Kampanii Przeciw Homofobii „Różowe trójkąty” w wersji PDF: http://www.kph.org.pl/publikacje/rozowe_trojkaty.pdf

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

OBOZOWE PIPLE

Wyróżniali się urodą, mieli zwykle 16-20 lat. Służący i kochankowie więźniów funkcyjnych. Mieli lepiej niż inni w obozie, dlatego często byli znienawidzeni. O orientację nikt nie pytał. „PIPLE”, „panienki”, „szwungi”, „fajfusy” – kolejna z zapomnianych grup ofiar nazizmu

TEKST: JOANNA OSTROWSKA*

 

 

Pipel to słowo z gwary obozowej, które pochodzi z dialektu berlińskiego i oznacza młodego chłopca albo penisa. Dziś dla większości pozostaje zagadką. Można na nie trafi ć jedynie w dyskusjach dotyczących więźniów nieheteronormatywnych w obozach koncentracyjnych. Powszechnie – ale wbrew prawdzie – łączy się zjawisko pipli z sytuacją więźniów skazanych na mocy paragrafu 175 niemieckiego kodeksu karnego, który penalizował homoseksualność, a dokładnie – relacje intymne między mężczyznami.

W polskiej pamięci zbiorowej pipel jest przedstawiany jako ofiara obozowych gwałtów homoseksualnych, których sprawcami mieli być rzekomo więźniowie z paragrafu 175, czyli często ci z różowymi trójkątami na pasiakach. Przez lata powtarzano, że nie ma sensu przywracać pamięci więźniów skazanych na mocy tego paragrafu, bo to zwykli kryminaliści – na dodatek gwałciciele. Koniec końców tabuizowano nie tylko doświadczenia więźniów z różowym trójkątem, ale wyparto również narrację o piplach. Uważano, że jeśli dochodziło do przemocowych relacji homoseksualnych w obozach, to na pewno było to związane z różowymi trójkątami.

Ofiara czy zdrajca?

Pipla najczęściej opisywano jako sfeminizowanego chłopaka, który spełnia zachcianki więźniów funkcyjnych w obozie. W wielu świadectwach pipel pozostaje anonimowy. Był ofiarą przemocy seksualnej, ale często traktowano go jak zdrajcę – wroga sprzedającego się więźniarskim nadzorcom za dodatkowe jedzenie i lepsze warunki życia.

W książce Mikołaja Grynberga „Oskarżam Auschwitz” córka ocalałego z Zagłady, który był piplem, wspomina ojca. Po wojnie, w Izraelu mężczyzna raczej unikał kontaktów ze światem zewnętrznym: No więc ten mój przystojny, niebieskooki tata był pieprzony przez okrągłe dwa lata przez jednego skurwysyna, któremu się wydawało, że jest kimś. Ten skurwysyn urządzał przedstawienia dla innych funkcyjnych. W rolach głównych: on i mój tata. Organizowali też seanse dla szerszej publiczności. […] Mój tata go zabił niecałą godzinę po wyzwoleniu obozu. Mężczyzna zemścił się na sprawcach, ale nigdy nie opowiedział swojej historii.

Pipel był kimś w rodzaju służącego blokowych i kapo. Funkcyjnych w większości przypadków rekrutowano wśród więźniów kryminalnych i politycznych, co automatycznie obala mit różowego trójkąta jako archetypicznego gwałciciela młodych chłopców. Do obowiązków pipla należało przynoszenie posiłków, sprzątanie sztuby, czyszczenie obuwia i ubrań swego mocodawcy. Był chłopcem do wszystkiego. Również w obozach kobiecych zdarzało się, że więźniarki funkcyjne miały swoje służące tzw. kalifaktorki. W przypadku pipla bardzo często pojawiał się jeszcze kontekst seksualny. Heinz Heger pisze brutalnie: Zimą 1940/41 przybyły do obozu Flossenbürg pierwsze transporty Polaków. (…) Mieli 16- 60 lat i wszyscy wyglądali na zbiedzonych i zaniedbanych. Przypuszczalnie jeszcze przed wywózką do obozu musieli przejść straszne rzeczy. (…) Już po kilku dniach blokowi i kapo, przynajmniej większa ich część, powybierali sobie po jednym młodym Polaku. Mieli być oni osobistymi służącymi, zwano ich sprzątaczami, lecz przede wszystkim służyli jako „cukierek na dobranoc” – musieli dzielić łoże ze swoimi „szefami” i spełniać wszystkie ich zachcianki. Dla chłopców z Polski, z których wkrótce wszyscy byli zajęci, nie było to tak całkiem nieprzyjemne, gdyż szybko zrozumieli, że bez swoich funkcyjnych przyjaciół i ich paczek żywnościowych musieliby głodować i pracować tak ciężko, jak reszta więźniów. (…) Te „kociaki” czy też „panienki”, jak nazywano ich w innych obozach, miały przeważnie od 16 do 20 lat.

Śmieci

Ten krótki fragment pokazuje, jak w sytuacji obozowej wykorzystywano pozycję w hierarchii więźniarskiej. Barterowe relacje seksualne był czymś codziennym. Podobnie jak w przypadku seksualnych pracownic przymusowych w obozowych burdelach, pipel nie miał wyboru. Jeśli odmówił, kończyło się to w następujący sposób: Jeżeli to był chłopak niezorientowany, który z tym się zetknął po raz pierwszy w życiu – nie zgadzał się i następnego dnia już nie szedł do niego robić. Wtedy też blokowy czy kapo posyłał go do roboty. Tam już wiedzieli kapowie, że mają mu dać szkołę (…) Nie tak, żeby zabić, ale tak, że chłopak był ledwie żywy i miał wrażenie, że w każdej chwili mogą go zabić. Po kilku dniach jego pan znów kazał mu usługiwać, dał mu jeść i nie posyłał do roboty, a jeszcze okazał dobroć i współczucie (…). Po trzech dniach znów kazał mu przyjść w nocy do łóżka – i chłopak szedł (Stanisław Grzesiuk). Oprawcy wykorzystywali swoją władzę w obozie i wymuszali relacje seksualne w zamian za jedzenie, ciepły kąt, dobrą posadę, zdrowie i możliwość przetrwania.

Wielu byłych więźniów wspomina, że piple bardzo często wykorzystywali swoją pozycję w życiu codziennym w obozie. Czuli się jak obozowa elita. Grzesiuk pisze: Częste były wypadki, że taki wyżarty zasraniec bił po twarzy innych więźniów, często ludzi starych. Rozpierała go siła i męstwo wobec słabych kolegów, którzy nie mieli szczęścia mieć osiemnastu lat, gładkiej gęby i możnego „pana”. Tego typu zachowania bardzo mocno wpłynęły na to, jak kształtowała się pamięć o tej grupie więźniów już po wojnie. Częściej wspominano „wyżartych zasrańców”, niż ofi ary gwałtów. Pogarda innych więźniów była tak powszechna, że powstawały wiersze potępiające tego typu zachowania w obozie (KL Gusen 1944):

„(…) Tyś za mizerną miskę soczewicy

Sprzedał swój honor i młodzieńczą cześć,

Pędziłeś żywot nędznej nałożnicy

I z Walkiriamiś śpiewał podłą pieśń (…)

Ząb hańby toczyć będzie cię powoli,

Duchy harcerzy zasłonią swą twarz.

Nie pożałuje nikt twej strasznej doli,

Boś trędowaty, boś ty już nie nasz!

Wiersz Mieczysława Cieniaka nosi tytuł „Śmieci”. W tych wybranych wersach widać jak na dłoni, że podobne doświadczenie obozowe jest jednoznaczne ze stygmatyzacją. Hańba ma także charakter polityczny, wręcz antypolski. W końcu żaden polski więzień polityczny nie mógł „zhańbić się” relacją seksualną, żeby przeżyć. Ponadto homoseksualizm w tym przypadku był wręcz jednoznaczny ze zdradą narodu.

I była miłość w obozie

Zdarzało się, że w układzie pipel – funkcyjny nie było przemocy. Czasem pojawiało się uczucie. Karl Gorath, skazany z paragrafu 175 (różowy trójkąt), trafi ł do obozu Neuengamme. Następnie przetransportowano go do KL Auschwitz I, gdzie udało mu się zmienić trójkąt na czerwony (polityczny). Został blokowym na bloku nr 3. Do końca życia wspominał swych dwóch obozowych kochanków: Zbigniewa i Tadeusza. Pierwszego nazywał miłością swojego życia. Jeden i drugi zginęli w obozie. Można przypuszczać, że przynajmniej jeden z nich mógł być piplem Karla. Taki układ był możliwy tylko dlatego, że Karla uznawano za więźnia politycznego. Heger wyjaśnia, co było potępiane, a co uważano za „naturalne”, ale raczej przemilczane: My, mężczyźni z różowym trójkątem, tak jak przedtem byliśmy w oczach pozostałych brudnymi świniami. Ci sami więźniowie, którzy nas potępiali i obrzucali takimi obelgami, nie komentowali relacji łączących polskich chłopców z blokowymi czy kapo, wręcz z uśmiechem traktowali je jako coś naturalnego. Podobnie zachowywali się SS-mani, którzy nie zwracali uwagi na relacje homoseksualne w różnych grupach więźniów, ale jeśli była okazja do zaatakowania różowego trójkąta – wykorzystywali ją.

Ten skomplikowany układ zależności, prześladowania i pohańbienia to kolejny dowód na to, jak chętnie wykorzystywano przemoc seksualną w okresie wojny jako kartę przetargową. Tuż po wojnie był to skuteczny element szantażu. Pipel do dziś jest anonimowy. Cytowane relacje, podobnie jak wiele innych obozowych wspomnień zawierają tylko lakoniczne fragmenty dotyczące pipli. Standardowa wersja pokrywa się z definicją służącego i wskazaniem jego roli w hierarchii więźniarskiej. Pipel rzadko ma imię. Jeszcze rzadziej nazwisko. Pipel nie zostawiał relacji – nie wolno mu było opowiadać. Nawet jeśli jego doświadczenia służby u blokowego nie wiązało się z przemocą seksualną, raczej nie przyznawał się do tej funkcji.

Znamy trzy świadectwa więźniów, którzy opowiedzieli o swym doświadczeniu przemocy seksualnej w trakcie służby u więźnia funkcyjnego. Jedno z nich jest narracją opartą na połączeniu doświadczeń obozowych autora i opowieści powojennych. Przywołuję ją, bo izraelska książka Kacetnika pod tytułem „Kar’u lo Pipel” (1961) to pierwszy tekst literacki, który mierzył się z tym zjawiskiem. Niecałe dwie dekady po wojnie ktoś opowiedział o obozowych gwałtach na dwunastoletnim chłopcu. Autor utrzymywał, że książka powstała na podstawie doświadczeń jego brata Moniego. Dziś wiemy, że w tym przypadku mamy przede wszystkim do czynienia z fantazją, która w znaczny sposób wpłynęła na tabuizację zjawiska. Kacetnik opisał doświadczenia pipla w narracji pierwszoosobowej w sposób perwersyjny, momentami wręcz pornograficzny. Jednocześnie podtrzymał milczenie wśród potencjalnych świadków utrzymując, że tego typu cierpienia po prostu nie można było przeżyć. Te ofiary nie miały prawa przetrwać.

Druga relacja autorstwa polskiego Żyda Romana K. (Kennetha R.) powstała trzy dekady później. Roman udzielał wywiadu już w latach 50. XX w., ale dopiero w 1990 r. zdecydował się opowiedzieć, co wydarzyło się w obozie Flossenbürg, w sztubie blokowego. Mówił o przemocy seksualnej dwóch funkcyjnych. Jeden z nich był sadystą, drugi – koniec końców zmienił dane na liście transportowej w marszu śmierci i dzięki niemu Roman stał się więźniem politycznym, udało mu się przeżyć. W jego świadectwie dominuje opis fizycznego bólu, apatii i przerażenia. Podobnie jak w przypadku Romana Fristera, autora książki „Autoportret z blizną” (1996), który zmarł w 2015 r. Był więźniem m.in. obozu w Świętochłowicach. Jego świadectwo pokazuje nie tylko asymetrię w relacjach między więźniami, ale także towarzyszące temu wstyd i upodlenie: Zdusiłem krzyk w krtani. Jadłem mu z ręki. Gdy tylko połknąłem pierwszą porcję, podsunął mi drugą. Łykałem duże kęsy, aby musiał podsunąć trzeci kawał nim skończy. Arpad Bacsi, fachowiec także w tej dziedzinie, wchodził we mnie krótkimi, rytmicznymi uderzeniami. Każdy ruch rozdzierał ciało. Pierwszy, krótki ból zamienił się w nie kończące się cierpienie. Czułem, że krwawię. Ale dopiero gdy wycofał się ostatecznie, a ja przełknąłem ostatni kęs chleba, obudziło się we mnie poczucie wstydu za to, że za trzy kromki komiśniaka oddałem swoją ludzką cześć. To nie był gwałt. Nie sprzeciwiałem się, nie protestowałem, nie wołałem o pomoc. Milczałem również wówczas, gdy pożegnał mnie niemal przyjacielskim uderzeniem w pośladek i wrócił na swoje wyrko w pokoiku sąsiadującym z klitką starszego baraku.

***

Nie jesteśmy w stanie podać konkretnych liczb dotyczących więźniów wykorzystywanych seksualnie przez innych więźniów. Robert Sommer szacuje, że było ich około tysiąca, wliczając w to dziewczęta. Ta liczba jest czysto informacyjna. W przypadku pipli jesteśmy uzależnieni od relacji więźniów. Nie ma innej dokumentacji, która mogłaby pomóc przywrócić tę pamięć. Ponad 70 lat po wojnie jest już za późno na poszukiwanie nowych świadectw. Historię pipli można odzyskać tylko i wyłącznie poprzez obalanie mitów i włączenie tych zapomnianych ofiar do grupy ofiar przemocy seksualnej. Doświadczenia gwałtów na piplach należą do sfery życia seksualnego w obozie związanego ze wszystkimi grupami więźniów. Więźniowie z „różowym trójkątem” to zupełnie inny rozdział, który po wojnie przemilczano, oskarżając ofiary o przemoc.

W obu przypadkach mamy do czynienia z przemocą seksualną w stosunku do mężczyzn. W obu przypadkach działała powojenna stygma. W obu przypadkach odzyskujemy historię o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu. W końcu jak pisał Grzesiuk: (…) w okresie ostatnich kilku miesięcy pobytu w obozie zauważyłem, że i mnie zaczynają się młode chłopaki podobać. Nie okazywałem tego, ale jednak czułem. A przecież dopiero dwa lata minęły, jak mi się poprawiły warunki w obozie. Zaczynali się podobać i nic na to poradzić nie można było. Nie wiem, jak być to u mnie wyglądało, gdyby mi przyszło siedzieć jeszcze dwa lata w tych samych warunkach.   

***

*DR JOANNA OSTROWSKA korzystała m.in. z tekstu Roberta Sommera „Pipels: Situational Homosexual Slavery of Young Adolescent Boys in Nazi Concentration Camps” (2014), z oświadczeń byłych więźniów zgromadzonych w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz z licznych wspomnień obozowych. Rozszerzona wersja tekstu będzie częścią książki o losach „różowych trójkątów” z terenów Generalnego Gubernatorstwa i tzw. terenów włączonych, która ma ukazać się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Ostrowska jest autorką książki „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej” (2018). Doprowadziła również do wydania i opatrzyła posłowiem dwie książki o homoseksualnych ofiarach nazizmu: „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera (2016) i „Cholernie mocną miłość” Stefana K. i Lutza van Dijka (2017). Obszerny wywiad z Joanną Ostrowską opublikowaliśmy w numerze 55 „Repliki” (maj/czerwiec 2015).  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Historia Elsy Conrad

Pamięć o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu obejmuje również lesbijki – pisze specjalnie dla „Repliki” DR JOANNA OSTROWSKA

 

Portret Elsy Conrad na podstawie jej jedynego zdjęcia narysował specjalnie dla „Repliki” Kajetan von Kazanowsky

 

Prześladowania osób nieheteronormatywnych w III Rzeszy nie dotyczyły tylko i wyłącznie homoseksualnych mężczyzn. Historie świadków związanych z paragrafem 175 to biografie mężczyzn – „różowych trójkątów”. Pamięć o nieheteronormatywnych ofiarach nazizmu obejmuje jednak również lesbijki i inne prześladowane grupy. Mikrohistorie tych świadków i świadkiń o wiele dłużej pozostawały w sferze tabu. Każda kolejna biografia to wstrząsające świadectwo tego, w jaki sposób społeczeństwo okresu nazistowskiego zagrażało tym ofiarom. Ich powojenne opowieści to studium strachu przed tym, czy wolno opowiadać i czy jest już bezpiecznie.

Elsa Conrad była jedną z takich świadkiń. Jej opowieść nigdy nie ujrzała światła dziennego. Pamiętamy o niej tylko na podstawie relacji innych – bliskich, obcych i tych, którzy ją prześladowali.

Pochodziła z rodziny żydowskiej. Jej nazwisko panieńskie brzmiało Rosenberg. Urodziła się 9 maja 1887 r. w Berlinie. Ukończyła szkołę handlową. W wieku dwudziestu trzech lat została panią Conrad. Jej mąż Wilhelm był z zawodu kelnerem. Małżeństwo przetrwało dwadzieścia jeden lat. Wilhelm i Elsa rozwiedli się w 1931 r. Bardzo możliwe, że relacja państwa Conrad była fikcyjnym związkiem dwójki homoseksualnych osób, które próbują jakoś przetrwać w tradycyjnym społeczeństwie. Być może obojgu ten układ gwarantował bezpieczeństwo.

Igel i Mali

Elsa przerwała milczenie na temat swojej tożsamości seksualnej już na początku lat 20. W wieku 38 lat otworzyła maleńki lokal – winiarnię na Olivaer Platz w Berlinie. Używała pseudonimu „Igel”. Dwa lata później była już współwłaścicielką jednego z najważniejszych klubów dla osób nieheteronormatywnych w Berlinie. Chodzi o Monbijou des Westens (dziś: Martin-Luther-Str. 2). Prowadziła go razem z Amalie Rothaug – młodszą od niej o trzy lata Żydówką, która przyjęła pseudonim „Mali”.

Panie poznały się w 1919 r. Ich lokal nazywano również Mali i Igel. Było to jedno z najbardziej znanych i cenionych miejsc na lesbijskiej mapie Berlina z czasów Republiki Weimarskiej. Wśród gości dominowały gwiazdy filmowe, piosenkarki, celebryci i towarzystwo naukowo-akademickie. Środowisko skupione wokół klubu to około sześciuset członkiń. Osoby, które tam bywały, musiały mieć kartę członkowską. Ruth Roellig, która śledziła życie lesbijek w Berlinie pod koniec lat 20., pisała o właścicielkach: „Mali i Igel, jedna to typ perfekcyjnej chłopczycy – świadoma i subtelna, druga – beztroski chłopczyk”. Podobno bale kostiumowe z lokalu na Lutherstraße były prawdziwym wydarzeniem elity miasta. Klub istniał do 1933 r. Na jego drzwiach zawsze wisiał napis: „Impreza zamknięta”.

Na początku stycznia 1933 r., w ramach kampanii zwalczania zachowań niemoralnych w społeczeństwie niemieckim, masowo zamykano wszystkie miejsca związane ze społecznością LGBT+. Miejsce należące do Elsy i Amalie przestało istnieć praktycznie z dnia na dzień. Ponad dwa lata później Elsa została zadenuncjowana i aresztowana. Nigdy nie ukrywała niechęci do reżimu nazistowskiego. Dodatkowo, zgodnie z ustawami norymberskimi, była uznawana za „podczłowieka”, „Mischlinga”. Doniosła na nią obywatelka Nadrenii, która twierdziła, że „Igel” przemilczała swoje niearyjskie pochodzenie i „odmienną” orientację seksualną. Ponadto Elsa insynuowała, że Adolf Hitler miał relację intymną z Rudolfem Hessem, co było jednoznaczne z obrazą władzy państwowej. Twierdziła, że było to dla niej oczywiste za każdym razem, kiedy słuchała słynnej Horst-Wessel-Lied. Efektem takiego zachowania wobec władzy był wyrok berlińskiego sądu z 18 grudnia 1935 r. Elsa Conrad została skazana na rok i trzy miesiące więzienia za obrazę III Rzeszy.

Jeden dzień wolności

Skazaną przewieziono do więzień dla kobiet Barnimstraße i Kantstraße w Berlinie. Na początku stycznia 1937 r. wyszła na wolność, ale cieszyła się nią tylko jeden dzień. Już w listopadzie 1936 r. nałożono na nią tzw. areszt ochronny, który obejmował m.in. obywateli i obywatelki szczególnie niebezpieczne dla społeczeństwa nazistowskiego. Na mocy tego prawa Elsa została skierowana już 14 stycznia 1937 r. do obozu Moringen, który był pierwszym obozem dla kobiet na terenie Prus. W aktach obozowych umieszczono informację, że więźniarka o nazwisku Conrad utrzymywała, iż jest pochodzenia aryjskiego oraz obrażała Führera i innych przedstawicieli władzy nazistowskiej. Dodatkowo zaznaczono, że Elsa miała kontakty z lesbijkami i sama była „uwarunkowana” jako lesbijka. Wspominano m.in. o Bercie Stenzel, z którą Conrad była związana od 1932 r. i z którą nadal miała kontakt. Na podstawie akt z obozu Moringen wiadomo, że powodów przedłużenia kary było kilka: oszczerstwa w stosunku do władz nazistowskich, pozycja Elsy w środowisku lesbijskim Berlina (aktywizm) oraz jej żydowskie pochodzenie.

W trakcie odbywania kary „Igel” otrzymała propozycję wyjazdu za granicę, co mogło skrócić wyrok. Warunek był prosty – wyjazd do Palestyny albo za ocean. W 1937 r. dla „niearyjskich” więźniów była to ostatnia deska ratunku, by uniknąć więzienia i obozu koncentracyjnego. Trzeba było tylko załatwić papiery, o które starało się wtedy setki osób. W przypadku Elsy zadziałała dawna miłość. Berta Stenzel pomogła w zorganizowaniu paszportu i biletu na statek. Biurokracja wpłynęła na przedłużenie okresu uwięzienia w Moringen. W końcu na początku 1938 r., ponad dwanaście miesięcy od momentu transportu do obozu, Elsa została wypuszczona. Jeden bilet do Afryki Wschodniej był już nieważny. Musiała zobowiązać się, że opuści III Rzeszę w ciągu kilku lat, ale była zmuszona ponownie walczyć o możliwość wyjazdu.

Nigdzie w Afryce

Dopiero w listopadzie udało jej się wsiąść na statek z Hamburga do Tanzanii. Od 1943 r. mieszkała w Nairobi. Pracowała jako opiekunka do dzieci i sprzedawczyni. Osiemnaście lat później wróciła do Republiki Federalnej Niemiec. Była bardzo chora i praktycznie bez środków do życia. Zmarła po dwóch latach – 19 lutego 1963 r.

Okres ponad 20 lat, które „Igel” spędziła w Afryce, to do dziś tajemnica. Jej postać „ożywa” w książce „Nigdzie w Afryce” Stefanie Zweig. W oskarowym filmie pod tym samym tytułem w reżyserii Caroline Link zagrała ją Mechthild Großman. Portret literacki Elsy to prawdopodobnie mieszanka fikcji i jednocześnie ślad po tym, w jaki sposób mogła kreować swą nową, raczej heteroseksualną, nieżydowską, tożsamość: (…) Elsa Conrad była niekwestionowanym przez nikogo autorytetem, nieznoszącym żadnego sprzeciwu. Nie bała się ani ludzi, ani ostrej wymiany zdań. Jako jedyna w grupie pochodziła z Berlina i jako jedyna nie była Żydówką. Już jej wygląd imponował.

Podobno nosiła szaty w kwieciste wzory, odświętne suknie z wycięciami i turbany. Była otyła. Nigdy nie wstawała przed dziesiątą rano. Strofowała wszystkich dookoła, ale przy niej wszyscy czuli się bezpiecznie: Kiedy opowiedziała swoją historię, stała się bohaterką. Miała w Berlinie bar, lecz nigdy nie była skłonna zadawać się z gośćmi, którzy jej się nie podobali. Kilka dni po podpaleniu synagog do baru przyszła kobieta w towarzystwie dwóch mężczyzn i, jeszcze w płaszczu, zaczęła podburzać ludzi przeciw Żydom. Elsa chwyciła ją za kołnierz, postawiła pod drzwiami i wrzasnęła: „A jak myślisz, skąd masz to drogie futro? Bo ukradłaś je Żydom, ty dziwko!”

Zweig podała, że to był powód zatrzymania i aresztowania. Następnie wspomina o wydaleniu z Niemiec i podróży do Kenii. Pojawiają się szczegóły dotyczące pracy jako opiekunki dzieci. Później dowiadujemy się, że Elsa pracowała w jedynym lokalu w Nairobi, w którym obsługiwały kobiety. Razem z nią za barem stała matka autorki „Nigdzie w Afryce”. W Horse Shoe nie podawano alkoholu. W Horse Shoe rządziła Elsa i jej mocny berliński akcent. To ona kontrolowała matkę Stefanie o imieniu Jettel, żeby nie zdradzała męża. Tutaj ślad się urywa.

Pamięć o Elsie przetrwała także dzięki jej jedynej fotografii, która została najprawdopodobniej wykonana w styczniu 1937 r. zaraz po przetransportowaniu Elsy do KL Moringen. Na jej podstawie powstał rysunek, który specjalnie do tego tekstu wykonał Kajetan von Kazanowsky. „Igel” zmarła w wieku 76 lat. Jej przyjaciółka „Mali” była prześladowana jako Żydówka i wyemigrowała w 1936 r. do USA. Zmarła w wieku 94 lat. Dawna partnerka Berta odeszła w 1979 r. Do dnia dzisiejszego Elsa pozostaje jedną z najważniejszych postaci nieheteronormatywnego Berlina lat dwudziestych i trzydziestych XX w. Była lesbijką, aktywistką, Żydówką – kimś, kto walczył o to, by przetrwał świat spod znaku Mali i Igel.  

 

Joanna Ostrowska (ur. 1983), doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii (Wydział Historyczny UJ), specjalistka w zakresie historii zapomnianych ofiar nazizmu. Członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Autorka „Posłowia” do książki „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka (patrz: strony 30 i 31).

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Moja przyjaźń ze Stefanem T. Kosińskim

Specjalnie dla „Repliki” o jedynym Polaku skazanym w czasach III Rzeszy za homoseksualizm, który przełamał milczenie, pisze LUTZ VAN DIJK, niemiecko-holenderski historyk, współautor wspomnień „Cholernie mocna miłość”

 

Lutz i Stefan, 1996 r. (arch. pryw. LvD)

 

Był koniec lat 80. XX w. Pewne wydawnictwo zaproponowało mi napisanie powieści o prześladowaniach gejów w III Rzeszy. Byłem początkującym historykiem ze świeżo uzyskanym stopniem doktora i publicystą. Pracowałem jako nauczyciel w Hamburgu. Będąc też jako tako uświadomionym gejem, postanowiłem, że zamiast fi kcji w historycznym kontekście, wolałbym odnaleźć świadka tamtych czasów i opowiedzieć jego autentyczną historię. Historię więźnia skazanego za homoseksualizm, który, zgodnie z nazistowską regułą, nosił na więziennym pasiaku znak różowego trójkąta.

Sam wiedziałem o tamtych prześladowaniach dopiero od niedawna. Jako 22-letni student wziąłem udział w jednej z pierwszych „Parad Równości”, wśród gapiów byli i tacy, którzy w naszym kierunku krzyczeli: „Pedały! Do obozu z nimi, jak za Hitlera!”. Co…? Zapytałem moich wykładowców o sprawę. Nic nie wiedzieli. Co więcej, pytanie zupełnie ich nie zaciekawiło.

Zaczęliśmy badania na własną rękę – my, czyli grupka studentów zainteresowanych tematem. Dotarliśmy do kilku mężczyzn. Wszyscy okazali się ludźmi głęboko straumatyzowanymi, w ich często niezbornych opowieściach przewijały się straszne doświadczenia więzienia, obozu, tortur, utraty ukochanego, donosów składanych przez sąsiadów lub nawet członków ich własnych rodzin. Paragraf 175, na podstawie którego skazywano, w swej najostrzejszej wersji został wprowadzony w 1935 r., za Hitlera i utrzymał się aż do 1969 r. Potem został złagodzony i w takiej „lajtowej” wersji przetrwał do „moich” czasów, zniesiono go dopiero w 1994 r.

W zamyśle wydawnictwa książka miała mieć walor edukacyjny, by można było ją wykorzystać na lekcjach historii w liceum. Zastanawiałem się, czy to nawet nie nazbyt drastyczne: w opowieściach, które usłyszałem, nie było nic krzepiącego – tylko ból, strach, ekstremalne okrucieństwo i gdzieś tam pomiędzy – zakazana miłość, zakazany seks.

Stefan pisze do kanclerza Kohla

Któregoś dnia kolega opowiedział mi o Polaku, który napisał list do kanclerza Kohla. Polak prosił o finansowe wsparcie, nie był w stanie zapłacić za leki, które musiał brać w wyniku kilkuletniego pobytu w nazistowskim więzieniu. Aresztowany został w wieku 17 lat na terenie okupowanej wówczas Polski. Do listu dołączył dokumentację medyczną. Zatrzymano mnie tylko dlatego, że napisałem list miłosny do mojego ukochanego, za którym strasznie tęskniłem – pisał. List miłosny? Może wreszcie, pośród tego morza cierpień, znalazłem coś pozytywnego?

Zdobyłem adres. Napisałem do Warszawy do Pana Kosińskiego. Odpisał jeszcze tego samego dnia, odpowiedź dostałem błyskawicznie, czyli po dwóch tygodniach. Szanowny Panie Doktorze! Jestem Panu bardzo wdzięczny. Wydaje się, że jest Pan pierwszą osobą, która rozumie moją prośbę o wsparcie. Nie chodzi mi o żaden zarobek, tylko o pomoc w opłaceniu leków. Jeśli kiedyś byłby Pan w Warszawie, to zapraszam. Mógłbym opowiedzieć szczegółowo, jak to się stało, że w końcu znalazłem w sobie odwagę, by poprosić o pomoc i zawalczyć o należne mi prawa.

Oczywiście, pojechałem natychmiast.

Lutz poznaje Stefana

Pierwszy raz zobaczyłem Stefana Kosińskiego na Dworcu Centralnym w Warszawie 15 listopada 1990 r. Nie wiedziałem, jak wygląda – w liście przesłał mi tylko fotkę ze swym wizerunkiem z czasów wojny, z jakiegoś pikniku nad Wisłą w Toruniu, gdy miał 16 lat. Teraz wyglądam inaczej, bo mam 65 lat – dopisał. Wyszedłem z pociągu i dosłownie naprzeciw mnie stał miły starszy pan, który uśmiechając się, zapytał: Czy to pan jest tym młodym doktorem z Hamburga?

Taki był początek. Zaczęliśmy pracować nad jego wspomnieniami. Udostępnił mi wszystko, co miał, wszelkie dokumenty czy zdjęcia. Dał mi też pozwolenie na przeszukiwanie w jego imieniu akt w archiwach w Niemczech i w Austrii (jego ukochany z czasów wojny, Willi, był Austriakiem).

Nadeszła też odpowiedź od rządu niemieckiego. Negatywna. Powinien pan zwrócić się o pomoc do rządu polskiego, bo RFN już zapłaciła PRL-owi reparacje wojenne – sugerowano. Kosiński wiedział dobrze, że taka opcja nie wchodzi w grę.

W czasie pracy nad książką powiedział mi, że póki żyje, nie zdecyduje się na publikację pod jego własnym imieniem i nazwiskiem oraz z rozpoznawalną fotografią. Po śmierci – owszem. Tymczasem wybrał jako pseudonim typowe polskie, a zarazem i niemieckie imię Stefan (prawdziwe to Teofil), do którego dodał inicjał nazwiska: K.

Dla mnie, młodszego o 30 lat, słuchanie opowieści geja ze starszego pokolenia było niesamowitym przeżyciem. Stefan ciągle podkreślał, ile znaczyła dla niego ta pierwsza miłość do Williego. Potem miewał tylko krótkie romanse, tak głębokiego uczucia nie przeżył już nigdy, ale i tak powtarzał, że miał szczęście, bo dzięki Williemu myślał o swej homoseksualności jako o czymś pozytywnym – mimo wszystkiego, co na ten temat słyszał wokół siebie.

Co roku 4 listopada zapalał w swym skromnym warszawskim mieszkanku świeczkę. 4 listopada 1941 r., gdy miał 16 lat, poznał Williego.

Niemcy, USA, Holandia czytają Stefana

Nasza książka ukazała się w Niemczech w maju 1991 r. i odniosła ogromny sukces. Tantiemy szły na konto Stefana. Wreszcie ten schorowany samotny starszy człowiek mógł zaznać trochę luksusu – zapłacić za leki, kupować sobie banany i pomarańcze, wymienić czarno-biały telewizor na nowy.

Jeszcze bardziej cieszył się z setek listów, które otrzymał od niemieckich licealistów/ek (pisali do wydawcy, który je przekazywał). Jakieś 60% było od dziewczyn poruszonych jego historią miłości, doświadczeniem więzieniem. Często pytały, czy mogą go jakoś wesprzeć finansowo. Stefan kupił sobie maszynę do pisania, by móc na każdy list odpowiedzieć w, jak mówił, profesjonalny sposób. Kopię każdego listu wysyłał do mnie. Mam je wszystkie do dziś. Ponad 400.

Stopniowo staliśmy się przyjaciółmi i Stefan w końcu zrezygnował z pisania do mnie „Szanowny Panie Doktorze”. Teraz zaczynał: „Mój Drogi Chłopcze”.

Książką zainteresowały się wydawnictwa spoza Niemiec. Tłumacze wzięli się do pracy. Na początku 1995 r., gdy Stefanowi stuknęła 70-tka, wydawca z Nowego Jorku zapytał, czy mogliby zaprosić go na trasę po USA, na szereg spotkań autorskich. Ale czy Stefan włada angielskim? Of course! – odpowiedział, gdy zapytałem. W więzieniach nauczył się od innych więźniów kilku języków.

W USA odbył dwie serie spotkań – w 1995 r. i w 1997 r. Byłem tam z nim i nagle zobaczyłem innego człowieka. W kontakcie z publicznością, daleko od Polski, Stefan ożywał. Stawał się wesoły, energiczny, śpiewał, opowiadał dowcipy. Jakby cały ten bagaż opresji zniknął.

W Stanach opowiedział też jeszcze raz swą historię na potrzeby Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie oraz Fundacji Stevena Spielberga Shoah w Los Angeles (oba wywiady są dostępne online). „Th e Washington Post” pisał o nim „polski dżentelmen”, publikując pełne nazwisko i fotografię.

Później, gdy zamieszkałem ze swym partnerem w Amsterdamie, a książka wyszła również w Holandii, Stefan przyjechał do nas z wizytą i na kolejne spotkania autorskie. Nigdy nie zapomnę imprezy, jaką urządziliśmy z okazji jego przyjazdu. Stefan zniknął nagle razem z innym gościem – młodziutkim Saidem, przyjacielem z Iranu, który w Holandii dostał azyl, a w swojej ojczyźnie był torturowany. Rozmawiali ze sobą kilka godzin. Stary gej i młody gej. Z podobnymi doświadczeniami prześladowań.

Wujek zamazał prawie wszystkie adresy

Na dwa lata przed śmiercią przeżycia wojenne wróciły do Stefana. Znów narzekał na koszmary w nocy. Budził się z krzykiem, jakby to wszystko wydarzyło się poprzedniego dnia, a nie 60 lat wcześniej. Znów czuł tamten ból, słyszał tamte wrzaski i poniżenie. Zapadł też na zdrowiu.

Któregoś dnia zadzwonił i drżącym głosem powiedział: Ostatnia noc znów była gehenną. Wpadłem w taką panikę, że spaliłem wszystkie książki, wszystkie listy, wszystko, co mogłoby mnie wydać jako geja… Będziesz nadal moim przyjacielem? Było mi go tak strasznie żal. Tym razem to ja odparłem: Of course.

Na początku stycznia 2004 r. zadzwoniła do mnie pewna młoda kobieta z Polski: Jestem krewną Pana Kosińskiego. Znalazłam Pana nazwisko i numer telefonu w jego kalendarzyku. Prawie wszystkie adresy wujek zamazał, a Pański zostawił. Wujek zmarł 4 listopada zeszłego roku.

Podziękowałem za telefon i zapytałem, czy wie, kim byłem dla jej wujka. Nie, wujek nigdy o panu nie wspominał.

Od tamtego czasu to ja zapalam świeczkę 4 listopada. A raczej dwie – za Williego i za Stefana-Teofila.

Jestem szczęśliwy, że nasza książka w końcu wyszła również w Polsce.

(Lutz van Dijk, Amsterdam/Kapsztad)

 

Dr Lutz van Dijk urodził się w Berlinie, był nauczycielem w Hamburgu. Profesor honorowy Uniwersytetu w Oldenburgu, współpracownik Fundacji Anny Frank w Amsterdamie, współzałożyciel Fundacji HOKISA w Kapsztadzie, która od 2001 r. działa na rzecz dzieci i młodzieży dotkniętych AIDS. Jego książki dla dorosłych i młodzieży zostały wyróżnione m.in. nagrodą literatury młodzieżowej w Namibii (1997) i Pokojową Nagrodą Gustava Heinemanna (2001). W 2003 r. otrzymał nagrodę Rosa Courage za działania na rzecz osób LGBT. Mieszka i pracuje w Kapsztadzie. Oprócz „Cholernie mocnej miłości” poleca wydany w Niemczech zbiór listów od Stefana Kosińskiego: „Endlich den Mut….Briefe von Stefan T. Kosinski (1925-2003)”.

 

Tekst z nr 70/11-12 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

 

Cholernie mocna miłość

Reż. A. Jakubczak. Wyst.: B. Stencel, W. Jaworski, M. Podfilipska, M. Raniszewski, B. Woźny. Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu. Premiera: 19.09.2020

 

Wojciech Jaworski i Błażej Stencel – Cholernie mocna miłość, fot. Wojtek Szabelski

 

Moc tej opowieści w dużej mierze tkwi w tym, że jest niesłychanie prosta i skomplikowana zarazem. Bo cóż bardziej oczywistego niż młody gej, który na zabój zakochuje się pierwszą miłością w kilka lat starszym facecie z innego kraju? Sprawa się jednak komplikuje, gdy rzecz dzieje się w czasie II wojny światowej, a obiektem uczuć Polaka jest żołnierz Wehrmachtu.

Ta historia wydarzyła się naprawdę. Stefan K. (czyli Teofil Kosiński) to jak dotąd jedyny znany i opisany przypadek Polaka skazanego z paragrafu 175 niemieckiego prawa penalizującego czyny homoseksualne mężczyzn. Po wojnie Teofil w swojej ojczyźnie nie chciał mówić o dramatycznych przejściach, sytuacja zmieniała się jednak, gdy przekraczał granicę. Wtedy stawał się Stefanem i chciał przekazać przyszłym pokoleniom prawdę o czasie, gdy za miłość trafiało się do więzienia albo obozu koncentracyjnego. Na bazie tych opowieści niemiecki działacz LGBT Lutz van Dijk na początku lat 90. napisał „Cholernie mocną miłość”. Początkowo pomyślana jako powieść dla młodzieży, ostatecznie stała się ważnym świadectwem, została przetłumaczona na szereg języków, a w 2017 r. wreszcie ukazała się po polsku z podtytułem „Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G.” w opracowaniu i z posłowiem Joanny Ostrowskiej, która do tego wydania doprowadziła.

Wydarzenia ostatnich miesięcy (strefy wolne od LGBT, homofobiczne wypowiedzi Dudy czy Czarnka w czasie kampanii prezydenckiej) sprawiły, że historia Stefana K. nabrała złowieszczej aktualności. To pierwszy wielki atut toruńskiego spektaklu, zresztą scenarzysta Krzysztof Szekalski i reżyserka Aleksandra Jakubczak mocno stawiają na uniwersalną moc tej opowieści. Akcja co prawda dzieje się w czasie wojny, ale zarówno minimalistyczna scenografia, jak i kostiumy nadmiernie tego nie podkreślają, a w szczytowym momencie uczucia Stefan i Willi wyglądają niczym współczesna para w klubie, gdy tańczą do najbardziej gejowskiego przeboju w historii muzyki rozrywkowej, czyli „Smalltown Boy” Bronski Beat z połowy lat 80.

Drugi wielki atut tego przedstawienia to grający główną rolę Błażej Stencel. Rola Stefana to jego triumf, wcześniej błysnął na scenie stołecznego Studio w sztuce „Więcej niż jedno zwierzę” w reżyserii Roberta Wasiewicza. Stencel w dużej mierze „trzyma” spektakl Jakubczak. Jest seksowny, wiarygodny w młodzieńczej naiwności, jak i podekscytowaniu pierwszą miłością, a także determinacji w domaganiu się zrozumienia dla nieakceptowanego związku. Niestety, kroku nie jest w stanie dotrzymać mu Wojciech Jaworski, wyraźnie źle obsadzony i za młody do roli Williego. Tę postać powinien zagrać Tomasz Mycan, gwiazda toruńskiego teatru po coming oucie („Replika”, nr 80), który w 2018 r. w czasie Queer Festu przy okazji Marszu Równości wyreżyserował czytanie performatywne „Cholernie mocnej miłości”, wcielając się właśnie w rolę ukochanego Stefana.

Przedstawienie Szekalskiego i Jakubczak nie jest wierną adaptacją książki van Dijka. Główny nacisk położono na moment wchodzenia Stefana w dorosłość i rozwijający się romans z Willim, rozbudowano też relację z matką (Matylda Podfilipska). Dodatkowo pokazano alternatywną wersję wspólnej starości Stefana i Williego oraz spowiedź starego Kosińskiego (Bartosz Woźny), napisaną na podstawie posłowia Ostrowskiej i rekonstruującą jego powojenne dzieje. Dobrze się stało, że epicentrum to okres toruński. Tym samym Stefan symbolicznie wraca do miasta, w którym przeżył najważniejsze chwile determinujące całe jego późniejsze życie. Mam nadzieję, że dalszym etapem będą kolejne upamiętniania Teofila Kosińskiego, ofiary hitlerowskiej homofobii, np. stanie się patronem toruńskiej ulicy. I oby wraz z końcem cholernego lockdownu, „Cholernie mocna miłość” dostała drugie, teatralne życie.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Biologicznie patologiczna miłość

Z doktor JOANNĄ OSTROWSKĄ, autorką właśnie wydanej książki „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej”, o Polakach skazanych w czasie wojny za homoseksualność oraz o tym, dlaczego przez 75 lat udawano, że oni nigdy nie istnieli, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Jakub Szafrański

 

Józef Drewniok z Gliwic, Bogdan Kurt Machula z Katowic, Józef Kamiński z Włocławka, Alojzy Pawłowski z Poznania, Dionizy Przyborowski z Wrześni, Roman Igler z Poznania, Józef Niemczyk, który był na przymusowych robotach w III Rzeszy… Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać. Przez twoją książkę „Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej” idzie korowód Polaków skazanych za „nierząd z mężczyznami”. Polscy historycy przez dekady twierdzili, że z niesławnego paragrafu 175, penalizującego relacje seksualne między mężczyznami, skazywano tylko Niemców. Polaków skazanych za homoseksualność miało nie być. A jednak byli.

Przez długi czas historycy właściwie nic nie twierdzili. Temat po prostu nie istniał. Jeśli się pojawiał, to był unieważniany. Stosowano trzy „argumenty”. Pierwszy – ten, o którym mówisz: chodziło o Niemców, a nie o Polaków. Drugi – ogółem skazanych za homoseksualność było niewielu w porównaniu z innymi grupami ofiar, więc w sumie nie ma sensu się tym zajmować. To budzi mój ogromny sprzeciw. Czy rzeczywiście liczba powinna decydować o upamiętnieniu i badaniach historycznych? Trzeci „argument” – jeśli już „oni” istnieli, to byli seksualnymi drapieżcami – wykorzystywali i gwałcili współwięźniów. Do tej pory miesza się tych skazanych za homoseksualność z tymi, którzy w obozach czy więzieniach uprawiali seks z mężczyznami. To są dwa różne zjawiska, dwa „zbiory”, które czasem mogły się zazębiać. Byli tacy, którzy zostali skazani za homoseksualność i nie byli żadnymi przemocowcami (większość!). Inni dopuszczali się przemocy seksualnej, wykorzystując swoją pozycję w społeczności więźniarskiej. Wreszcie mamy historie mężczyzn sądzonych z innych powodów, którzy uprawiali seks z mężczyznami w trakcie odbywania kary. W każdym przypadku ważny jest kontekst.

Te trzy argumenty wyjaśniające brak zainteresowania tematem są fałszywe. Prawdziwym powodem była i jest homofobia – niechęć do zajmowania się historią „ohydnych zwyrodnialców” połączona z brakiem wiedzy na temat seksualności. Przez ponad 75 lat ludzie, o których piszę, byli marginalizowani. Oni sami też, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, milczeli. Bali się ostracyzmu i dyskryminacji. Często nie mieli ochoty, ani okazji, żeby świadkować. Dlatego w mojej książce nie znajdziesz soczystych biografii z licznymi zwrotami akcji czy wzruszających opowieści miłosnych. Analizuję to, co zostało z hitlerowskich dokumentów policyjnych i więziennych czy z zeznań sądowych. Nie ma tu barwnych postaci, queerowego, okupacyjnego podziemia, knajp i panów z piórami boa. Wręcz przeciwnie – jest ponury, okrutny świat, w którym „oni” musieli funkcjonować.

A o „drapieżcach” też piszesz.

Oczywiście. Uważam, że nie można tego zamiatać pod dywan. Przemoc seksualna w stosunku do mężczyzn w więzieniach i obozach była na porządku dziennym. Wystarczy wspomnieć sprawę niejakiego Dubielaka (jego imienia nie zanotowano w dokumentach), który był wielokrotnie zgwałcony przez współwięźniów. Sprawców skazano na mocy paragrafu 175a, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie byli homoseksualni. Jeden z nich trafi ł do KL Mauthausen i otrzymał kategorię więźnia politycznego. Po wojnie byłby zaliczony do grupy bohaterów walczących z okupantem.

Byli też piple, czyli młodzi mężczyźni wykorzystywani przez więźniów funkcyjnych w obozach. Tyle że to jest tylko jeden z wielu wątków.

Wydawało mi się, że myślenie pod tytułem „homoseksualizm jest obcy polskiej kulturze i zwyczajnie nie leży w naszej naturze, przyszedł do nas z Zachodu” jest wynikiem PRL-owskiego zamknięcia. Teraz widzę, że to jest dużo starsze.

Korzeni tego myślenia należy szukać na początku XX wieku. Nie chodziło o cały Zachód, tylko konkretnie o Niemców – wrogów ciemiężących naszą ojczyznę, którzy są z natury niemoralni. Polska prasa pod zaborem pruskim pisała o gangrenie, która toczy niemieckie społeczeństwo; o zwyrodniałych instynktach w Berlinie przede wszystkim w kręgach władzy. Polacy mieli bardzo uważać, ponieważ homoseksualność była z gruntu antypolska. W powojennych relacjach dominują wręcz opowieści o „niemieckiej chorobie”.

Mamy jednego jedynego świadka – Polaka skazanego za homoseksualność, który opowiedział swoją historię, czyli Stefana Kosińskiego (wspomnienia „Cholernie mocna miłość” wydane dopiero w 2017 r., wiele lat po jego śmierci – przyp. „Replika”). Reszta milczała. Dlatego wszystkie pozostałe relacje z czasów wojny związane z homoseksualnością dotyczyły przypadków przemocy – w ten sposób powstał obraz, że wśród nas gejów nie było, byliśmy wyłącznie ofiarami niemieckiej przemocy (homo)seksualnej, wykorzystywani i gwałceni.

W narodowej narracji nadal nieheteronormatywność jest czymś obcym. W ten właśnie sposób konstruowano pamięć zbiorową po wojnie, opierając się na homofobicznych świadectwach innych więźniów. Nie szukano świadków noszących różowy trójkąt. Bojkotowano też dokumentację. Istnieją przecież obozowe listy transportowe, na których można znaleźć: „175 Pole” (Paragraf 175, Polak). Trzeba po prostu nie chcieć tego zobaczyć. Jeśli już zdarzył się Polak homoseksualista, to uznawano go za „błąd systemu”, margines, patologię. Nie mógł być jednym z nas.

Zdumiewające, jak silny był wtedy mit, że homoseksualizm jest zaraźliwy – że jest jakaś mała grupa „ohydnych zwyrodnialców” – homoseksualistów z urodzenia, którzy rozprzestrzeniają tego wirusa poprzez uwodzenie. Szczególnie młodszych od siebie.

Mit uwodziciela młodzieży jest nadal bardzo żywy. Zmiany prawne w Trzeciej Rzeszy poszły w stronę tego, żeby karać przede wszystkim tych, którzy uwodzili. Tworzono specjalne ulotki propagandowe, wskazując jednego mężczyznę, „uwodziciela”, który, jeśli nie zostanie powstrzymany, to „zarazi” innych. Straszono, że w końcu ta „zaraza” dopadnie też twoje dzieci, drogi rodzicu.

Głoszono, że w Republice Weimarskiej pozwolono „polować” na zdrowych synów ojczyzny, ale teraz naziści zrobią z tym porządek. Należy tropić i tępić tę garstkę zwyrodnialców. Inaczej zainfekują wszystkich. W aktach sądowych motyw uwiedzenia to mantra. Należało jedynie ustalić, kto kogo uwiódł. „Uwiedziony” mógł liczyć na łagodniejszy wyrok.

Oni zresztą chyba nierzadko sami w to wierzyli.

Udawali, że wierzą. Tak było bezpieczniej. Prześladowani zeznawali przeciwko własnym kochankom czy partnerom. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawę, jak wspomnienie o kimś w trakcie zeznań może zaszkodzić. Na tym między innymi polegała perfidia systemu. Nierzadko chodziło o niewinny „incydent”. W sprawie Stefana Blaszkowskiego z Poznania Polak twierdził, że podrywał go Niemiec, a Niemiec – że było odwrotnie. Nie doszło do żadnego zbliżenia. Oni nawet nie trzymali się za ręce. Wystarczyło „złe spojrzenie”. Blaszkowski dostał dwa lata. Zmarł w więzieniu w Rawiczu na zapalenie opłucnej.

Uderzyło mnie, że niemal wszyscy, jak jeden mąż, jeśli już przyznają się do seksu, czyli do „winy”, to zaklinają się, że była tylko wzajemna masturbacja, nic więcej.

„Nie było stosunku oralnego, nie było stosunku analnego ani międzyudowego” – takie zdanie znajdziesz praktycznie w każdym zeznaniu. I to było najbezpieczniejsze rozwiązanie.

W 1935 r. Hitler zaostrzył istniejący wcześniej w niemieckim prawie paragraf 175 – od tego momentu karano nie tylko za stosunek seksualny – zakazane było wszystko, co mogłoby wskazywać na „nienaturalną” relację między mężczyznami. Wystarczył donos sąsiada, który słyszał rozmowę dwóch chłopaków w tonie flirtu. Stąd w ramach oporu organizowano prywatne potańcówki, na które zapraszano taką samą ilość mężczyzn i kobiet. Gdy pojawiała się policja, pary jednopłciowe natychmiast „przeistaczały się” w różnopłciowe.

Jeśli już zostałeś złapany, to twój los zależał od jakiegoś policjanta, prokuratora czy sędziego. Paragraf 175 po zaostrzeniu dawał wiele możliwości prześladowań i interpretacji. Można było uniknąć kary, można było dostać kilka miesięcy więzienia albo trafi ć do ciężkiego więzienia, a potem do obozu koncentracyjnego. Moi bohaterowie, których przetransportowano do KL Auschwitz w 1941 r., umierali w czasie od kilku do kilkunastu tygodni. Ludzie byli gotowi zrobić naprawdę wszystko, żeby uniknąć prześladowań. Mówienie o wzajemnej masturbacji to był jeden ze sposobów na przetrwanie.

Nie miałem pojęcia, że naziści kastrowali też homoseksualistów.

Na pewno nie kastrowano masowo, ale istniała taka możliwość. Starałam się przybliżyć biografie tych, którzy przeżyli zabieg. Od początku lat 30. próbowano zrównać homoseksualnych mężczyzn z przestępcami seksualnymi, których wolno było „resocjalizować” w ten właśnie sposób.

Już w połowie 1933 r. w Rzeszy zalegalizowano przymusową sterylizację osób dziedzicznie chorych, później także tych uznanych za asocjalne. Obie te definicje były bardzo płynne. Mężczyzna, który miał być poddany kastracji, musiał wyrazić na to pisemną zgodę. Z czasem pojawił się wybór: kastracja albo obóz koncentracyjny. A niektórych wykastrowanych mężczyzn nadal przetrzymywano w obozach. Tych, których wypuszczono, kontrolowała policja i służba zdrowia. Mieli być pod ciągłym nadzorem. O kastracji Antona Heloniusa w KL Auschwitz zdecydowano na sali operacyjnej. Przed operacją mówiono mu, że zostanie przeprowadzony zupełnie inny zabieg.

Następna szokująca dla mnie sprawa z twojej książki – aresztowania Polaków za homoseksualizm nie skończyły się wraz z wyzwoleniem w 1945 r. Paragraf 175 już przecież nie działał. O co chodzi?

Sprawy powojenne, do których dotarłam, pochodzą z lat 1947-1949. Używano wtedy artykułu 207 przedwojennego kodeksu Makarewicza: „Kto z chęci zysku ofiarowuje się osobie tej samej płci do czynu nierządnego, podlega karze więzienia do lat 3”. „Chęć zysku” można było rozumieć jako wyjście do kina, do restauracji albo przekazanie butelki wódki.

W dokumentacji śledztw w takich sprawach wpisywano po prostu: „podejrzani o homoseksualizm”. Milicja Obywatelska była bezwzględna, jeśli chodzi o śledztwo. Organizowano na przykład przesłuchania wszystkich kelnerów w restauracji, w której rzekomo pracował kelner-homoseksualista wskazany przez jednego z zatrzymanych mężczyzn. Zeznający nie mógł sobie przypomnieć imion i nazwisk, więc wspominał o marynarzu, księdzu, kelnerze itd. To wystarczyło. „Podejrzane homoseksualne środowisko” było inwigilowane od początku. Przy okazji procesów zbierano dane osobowe mężczyzn, którzy przecież mogli być homoseksualistami, czyli kryminalistami. Z tego powodu również świadkowie i świadkinie po wojnie milczeli. Opowieść o „odmieńczej” przeszłości była bardzo niebezpieczna.

Milczało też Muzeum Auschwitz i inne miejsca pamięci, które dla polskich homoseksualnych ofiar nazizmu były, jak widać, miejscami niepamięci. Piszesz o tym dość obszernie, pokazujesz zaniechania. Szczególnie zapada w pamięć historia Karla Goratha, Niemca, któremu w obozie różowy trójkąt udało się zamienić na czerwony – więźnia politycznego. Karl miał w KL Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. W latach 90., już jako mocno starszy pan, przyjechał do Muzeum, próbował dowiedzieć się, co się z nimi stało. Mieli zginąć. Zostawił wieniec im poświęcony, który szybko uprzątnięto. Tymczasem oni żyli. Karl mógłby się jeszcze z nimi spotkać.

Zdecydowanie. Oczywiście nie ma pewności, czy Zbigniew i Tadeusz wyraziliby zgodę, ale chodzi o możliwość zadania pytania – o decyzję świadków. Dla Goratha wyjazd do Muzeum, czyli de facto powrót do obozu po kilkudziesięciu latach, był bardzo trudny. Kiedy dowiedział się, że Zbigniew nie żyje, wyjechał natychmiast. Karl zmarł w 2003 r. Zbigniew odszedł dziewięć lat później.

Czego byś teraz oczekiwała od Muzeum Auschwitz i innych miejsc pamięci?

Współpracy. Po prostu. Uznania, że ten temat istnieje. Wprowadzenia tematyki zapomnianych ofiar nazizmu do narracji Muzeum na każdym poziomie. Chciałabym, aby moja książka była jedynie punktem wyjścia do dalszych badań już w Polsce. Dziś wiemy o 139 mężczyznach skazanych z paragrafu 175 w KL Auschwitz, ale ta liczba rośnie. Tymczasem w czerwcu 2020 r. na Twitterze Muzeum pojawia się liczba 77 mężczyzn. To są dane sprzed kilkunastu lat. Oznacza to, że pracownicy naukowi Muzeum nie mają kontaktu z badaczami spoza Polski albo ten kontakt jest sporadyczny. Nie znają najnowszych badań. Wierzę w to, że możemy wspólnie zmienić ten stan rzeczy.

Rozmawialiśmy na łamach „Repliki” sześć lat temu i wtedy już mówiłaś, że pracujesz nad tą książką.

Gdybyś mnie zapytał, co było dla mnie najtrudniejsze w pracy nad nią, odpowiedziałabym, że od początku mierzyłam się z czymś absolutnie podstawowym – musiałam udowadniać, że moi bohaterowie – Polacy skazani w czasie wojny za homoseksualność – istnieli. Przecież to logiczne, ale nadal nawet ich istnienie jest podane w wątpliwość.

Zaczęłam w 2010 r., ale to nie był mój jedyny temat badawczy. Szukając materiałów do mojej pracy doktorskiej o seksualnej pracy przymusowej w czasie II wojny światowej (książka Joanny Ostrowskiej „Przemilczane” ukazała się w 2018 r. – przyp. „Replika”), wciąż natykałam się na „różowe trójkąty” i po prostu notowałam. W którymś momencie zrozumiałam, że to jest materiał na książkę. Dziś wiem, że nie tylko na jedną. Czasem siedzisz cały dzień w archiwum, przeglądasz dziesiątki teczek więźniów – i nagle natrafi asz na jednego „twojego” – skazanego z paragrafu 175, ale ten zbiór rośnie. Zresztą, wiesz, że Polacy przeważnie nie mieli różowych trójkątów, tylko wspomniane przez ciebie czerwone. Polaków z automatu zaliczano do grupy więźniów politycznych jako więźniów ochronnych, którzy stanowili zagrożenie dla niemieckiej wspólnoty bez względu na przewinienie.

Na etapie kwerend archiwalnych dużym wsparciem byli dla mnie badacze i badaczki z Niemiec, Austrii i USA. Kończąc pracę nad książką, wiedziałam już, jaki będzie następny temat, którym się zajmę: „czarne łaty”, czyli tak zwane więźniarki asocjalne, do których między innymi zaliczano lesbijki – kolejna zapomniana grupa.

Sygnalizujesz ten temat w książce.

Słabsza widoczność nieheteronormatywnych kobiet w historii jest faktem. Wynika to przede wszystkim z zaniedbań badaczy. We wstępie do książki staram się zasygnalizować, że powielanie przekonania, że ponieważ paragraf 175 dotyczył mężczyzn, to kobiety były bezpieczne, jest błędem. Ponadto o tożsamości płciowej i orientacji psychoseksualnej sądzonych decydowali najczęściej sprawcy. Poznajemy ich „punkt widzenia”. Nawet czytając zeznania zatrzymanych, otrzymujemy narrację, która powstała w sytuacji zagrożenia życia. Warto o tym pamiętać.

Wszystkie fragmenty w książce dotyczące nieheteronormatywnych kobiet traktuję zatem jako wstęp do dalszych badań. Marzę o tym, że kiedyś te dwie książki zostaną wydane razem.

Korzystasz też ze źródeł literackich i zeznań świadków/świadkiń. Szokujący jest np. cytat z Wandy Połtawskiej, przyjaciółki Jana Pawła II, która pisze o stosunkach lesbijskich tak, jakby to było samo dno piekła, najgorsze, z czym spotkała się w obozie.

I taki tekst funkcjonuje jako świadectwo wielokrotnie powielane w opracowaniach. Nie ma do niego kontrapunktu w języku polskim, choć inne relacje istnieją. Wystarczy wspomnieć Margarete Glas-Larsson, która pisze o swojej relacji z Orli Wald. Te wspomnienia są. Po prostu nikt ich nie tłumaczy – nikogo to nie interesuje. Dodatkowo bardzo niewielu zdobywa się na refleksję, że Wandę Półtawską cechuje głęboka homofobia wielokrotnie powielana przez współczesnych.

Piszę też o Gerdzie Schneider – to znów są jakieś strzępki informacji, ale według mnie Gerdę i Wandę Jakubowską łączyła bardzo silna relacja, która przetrwała lata. Razem napisały scenariusz, a Jakubowska wyreżyserowała słynny „Ostatni etap” (1948). Wyobraź sobie taką sytuację: pierwszy fi lm o obozie koncentracyjnym w historii kina to wspólne dzieło pary nieheteronormatywnych kobiet: Polki i Niemki.

Wrocław, czy szerzej – Dolny Śląsk, to kolejny przykład skomplikowania wojennych losów ludzi. Dziś to Polska, wtedy – Trzecia Rzesza. Po zaostrzeniu paragrafu 175 liczba aresztowań za homoseksualizm przekraczała czasem w tym mieście sto osób miesięcznie! Na wyobraźnię działa też, gdy piszesz, jak Wrocław cieszył się, gdy we wrześniu 1939 r. Hitler zdobył Warszawę.

I jeszcze to: nadprezydentem prowincji dolnośląskiej ze stolicą we Wrocławiu był Helmuth Brückner, który w 1934 r. był aresztowany na mocy paragrafu 175 i później przewieziony do obozu. A prezydentem dolnośląskiej policji był Edmund Heines złapany w łóżku z innym mężczyzną podczas „nocy długich noży” i rozstrzelany. Albo jeszcze inny przypadek: orientalista i teolog ewangelicki dr Heinrich Seeger, który otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego. W sierpniu 1939 r. został aresztowany we Wrocławiu za „nierząd wbrew naturze”. Tam rozpoczęła się jego ścieżka penitencjarna. Akta odebrania mu tytułu przez Uniwersytet są we Wrocławiu. Niemiecki historyk Udo Rauch z Tybingi rekonstruował jego biografię. Gdyby nie dokumentacja wrocławska, ta historia byłaby niepełna. Udało nam się ją uzupełnić.

Piszesz, że po wojnie w Polsce, w latach 60., przeprowadzono tylko jedno badanie, którego celem było stworzenie analizy zaburzeń seksualnych w grupie ofiar obozów. Autorami byli Jerzy Stanisław Giza i Wiesław Morasiewicz. Raporty z tych badań są momentami bardzo homofobiczne.

Owszem, ale dzięki tym badaniom mamy przynajmniej potwierdzenie, że jeśli świadków pytano o tematy związane z homoseksualnością w sprzyjających warunkach, oni odpowiadali. Dla badaczy dobrowolna relacja miłosna między mężczyznami w obozie była czymś poza normą. Nazwali ją „biologicznie patologiczną miłością”, ale przytoczyli fragment z tego wywiadu, który jest niezwykle cenny. Stanowi kontrę do powojennych opowieści o homoseksualnych potworach gnębiących niewinnych polskich więźniów politycznych (patrz: ramka).

W 2016 r. wyszła u nas pierwsza książka o homoseksualnych ofiarach nazizmu – wstrząsająca relacja Heinza Hegera „Mężczyźni z różowym trójkątem”, rok później jedyna relacja polskiego świadka, wspomniana już przeze mnie „Cholernie mocna miłośćLutza van Dijka i Stefana Kosińskiego. Do obu tych pozycji napisałaś posłowia, teraz wychodzi twoja własna książka. Co dalej?

W tym roku mają wyjść jeszcze dwie książki: biografia Rudolfa Brazdy, ostatniego „różowego trójkąta”, który zmarł w 2011 r. oraz tłumaczenie książki „Erinnern in Auschwitz” pod redakcją Joanny Talewicz-Kwiatkowskiej, Lutza van Dijka i moją – pierwszy, polsko-niemiecki, zbiorowy tom dotyczący historii osób nieheteronormatywnych w obozie Auschwitz.

Nowe publikacje to jedno. Ważne są też następne pokolenia. Chciałabym, żeby pojawiły się osoby podejmujące ten temat, które rozpoczną własne badania. To jest nadal praca u podstaw. Queerhistoria musi się rozprzestrzeniać i upowszechniać.

Jeśli chodzi o nieheteronormatywnych Polaków, jesteśmy na początku drogi odzyskiwania pamięci o nich. W Muzeum Stutthof pracuje wspaniały Piotr Chruścielski, który zorganizował wystawę: „Przemilczana kategoria. Więźniowie z różowym trójkątem w KL Stutthof”. W trakcie swoich badań dotarł nawet do rodzin prześladowanych. To jest właściwa droga.

***

„Z Jankiem spaliśmy na jednej pryczy ponad cztery miesiące. Był ode mnie starszy o kilka miesięcy. Po ciężkim durchfallu opiekował się mną jak ojciec. Kiedyś, czego nigdy nie wyjaśniłem, jak to się stało, przyniósł mi prawdziwą, żółtą cytrynę. Aż stała się rzecz straszna. Pewnego dnia w lipcu Janek powiedział, że jest na liście skierowanych do Schonungslagru (obóz rekonwalescentów – przyp. Joanna Ostrowska). Wiedzieliśmy, co to może znaczyć. Jutro mieli odjechać. Długo po północy zastanawialiśmy się, co robić. Zmęczony zasypiałem, gdy Janek pocałował mnie prosto w usta. Tak jak to całują kobietę. Pocałował mnie raz i drugi i głośno płakał. I wtedy to się stało pierwszy raz, tak po prostu, jakby to było normalne. I w ciągu następnych miesięcy robiliśmy to kilka razy. Po co? Łączyło to nas w jakąś dziwną więź. W sposób cudowny Janek uniknął tego wyjazdu, którego baliśmy się, ale w styczniu nas rozdzielili. Spotkaliśmy się po wyzwoleniu w Linzu. Ktoś na mnie rzucił się na ulicy i pocałował mnie jak wtedy – w usta. I odtąd już nigdy nie rozłączyliśmy się, aż do śmierci Janka. (…)”.

(anonimowe świadectwo zebrane w latach 60. przez badaczy Jerzego Stanisława Gizę i Wiesława Morasiewicza, którzy nazwali ten „przypadek” „biologicznie patologiczną miłością”)  

 

Tekst z nr 90/3-4 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Edward Pasewicz – “Pulverkopf”

Wyd. Wielka Litera 2021

 

 

W wielogłosowej powieści Pasewicza przewijają się tematy nieustająco aktualne oraz dylematy szczególnie bliskie społecznościom marginalizowanym, takim jak LGBTQ+: pytania o tożsamość, konstelacje przyjaźni i miłości, potencjał sztuki i pojedynczego życia, granice szaleństwa i „normalności”, traumy, choroby i śmierć, XX- i XXI-wieczne romanse z faszyzmem i neonazizmem. I choćby dlatego o tej książce powinno zrobić się głośno. Zapewne będzie o to trudno z powodów politycznych, bowiem „Pulverkopf” to rzecz niewygodna dla wielu, szczególnie Polaków i Niemców, którzy w portretowanym Międzyrzeczu, w szpitalu psychiatrycznym Obrawalde, w ramach nazistowskiej akcji T4 wspólnie dokonywali masowej eksterminacji; „eutanazji” pacjentów „zastrzykami łaski”. Ofiarami byli ludzie „niegodni życia” wg ideologii III Rzeszy: z zaburzeniami psychicznymi i rozwojowymi, „oporni” żołnierze, więźniowie polityczni oraz „osoby angażujące się w niepożądane związki seksualne” (m.in. z paragrafu 175 zakazującego stosunków między mężczyznami). Tutaj trafi ł w czasie II wojny światowej niemiecki kompozytor Norbert von Hannenheim. Gej, schizofrenik i fenomenalny artysta, o którym więcej nie wiadomo, niż wiadomo. Obsesyjne poszukiwanie wyjaśnienia tajemnicy jego śmierci to żywioł opowieści, które w „Pulverkopfie” się przenikają. Wokół zagadek z przeszłości krążą charyzmatyczna Weronika Werhunt oraz jej wnuk Patryk. Po śmierci babki młody Werhunt zostaje sam z nietypowym dziedzictwem, obarczony zagadką do rozwiązania (lub pogrzebania i zostawienia w spokoju). Choć pewnie wolałby się zająć własnymi kłopotami i coraz silniejszymi męsko-męskimi namiętnościami. (Tomasz Charnas)

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.