Tysiące historii miłosnych

O żonach i o mężu, o 32 latach w Belgii i o depresji w Polsce, o erotycznych seansach i o lekcjach rysunku z Janem Reszką, uczestnikiem projektu Lambdy Warszawa dla homo/biseksualnych seniorów/ek rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Umówienie się z Jankiem Reszką na wywiad brzmi mniej więcej tak:

Panie Janku, tu Mariusz Kurc z „Repliki”

E, tam, panie Janku. Janek jestem. Mariuszku, powinieneś był zadzwonić 30 lat temu.

Lepiej późno niż wcale.

Co ja mówię 30! 50 lat temu. To o czym porozmawiamy?

O projekcie Lambdy dotyczącym seniorów, w którym uczestniczysz i o tobie samym, dobrze?

O! To ci naopowiadam. Ustalamy termin, kilka dni później spotykam Janka.

Jak trafiłeś do projektu Lambdy?

Już ci nie powiem dokładnie, bo nie pamiętam, zresztą to nieważne, pomińmy. Grunt, że trafiłem, bo tu jest fantastycznie. Z początku wyglądało trochę mizernie, przychodziłem, były jakieś 2 czy 3 osoby, ale stopniowo się rozrastało. Mieliśmy zajęcia z prawa, psychologii, dwa razy poszliśmy razem do klubu Galeria. Chodzę tu też na angielski, chociaż niepotrzebnie, bo po angielsku wykładałem na uniwersytecie w Liverpoolu.

To chyba płynnie mówisz, więc po co?

Kim, nasza nauczycielka, jest tak wspaniała, że nie mogę nie chodzić. Jeszcze znam rosyjski i francuski.

Też płynnie?

Francuski tak. Przez 32 lata mieszkałem w Belgii.

32 lata? To o Belgii też mi opowiesz, ale za chwilę, ok? Teraz jeszcze wróćmy do projektu Lambdy.

 Pomyślałem po kilku spotkaniach, że ja nie mogę z tej Lambdy tylko brać i brać, że powinienem też coś dać. Przez lata wykładałem geometrię wykreślną, historię sztuki, malarstwo. Zaproponowałem, że mogę poprowadzić lekcje rysunku. Zgłosiło się 40 osób. Utworzyliśmy trzy grupy i od stycznia mam zajęcia.

Gratis?

Na uniwersytecie w Liege w Belgii miałem pensum 3800 euro, tu fundują mi herbatę – i jestem zadowolony! (śmiech) Absolutnie nie narzekam, przeciwnie! Ludzie przychodzą nie z obowiązku, tylko z pasji, robią postępy, jest świetnie. W życiu przyjemniejszych zajęć nie miałem.

Uczestnicy to też seniorzy?

Na początku tak było, ale teraz przekrój wiekowy mam od 14 lat do ponad 60. Jeśli chodzi o orientację, to nie pytam, ale jesteśmy otwarci, mówimy sobie. Większość to geje i lesbijki, jednak osoby hetero też są. Nie ma barier, każdy jest mile widziany. Mamy wielką frajdę. Jest luz, rysujemy akty nie akty, martwą naturę, krajobrazy, uczę perspektywy, sztuczki rożne rysunkowe pokazuję, śmiejemy się, opowiadamy sobie historie miłosne.

To może mnie i czytelni(cz)kom „Repliki” jakąś swoją historię miłosną też opowiesz?

Tylko jedną?!

Może być więcej.

O, kochany, bo ja mam kilka tysięcy historii miłosnych do opowiedzenia (śmiech). Na pięć „Replik” by starczyło.

To może kilka?

No to tak. Na studia, na architekturę, poszedłem do Wrocławia. Do Warszawy nie chciałem, bo za blisko mieszkałem, w Skierniewicach. Nie dostałbym akademika, a nie uśmiechało mi się z rodzicami mieszkać, byli nadopiekuńczy.

Na studiach – wspaniały czas. Połowa lat 60., w teatrze Grotowski, Tomaszewski. Powstał właśnie klub Kalambur, a na moim roku – klub Gest. Założyłem kółko matematyków. Świetnie mi szło. Gdy byłem na III roku, profesor Dyba zaproponował mi z dnia na dzień prowadzenie zajęć na II roku – wspomnianą geometrię wykreślną, studencki koszmar. Poszedłem blady ze stresu. Tytułowali mnie „panie doktorze”, ja na to, że nie jestem doktorem. To „panie magistrze” – ja, że nie jestem magistrem. Jak im się w końcu przyznałem, że jestem po prostu rok wyżej, to zaraz było: „Jasiek, k…, weź wyjaśnij lepiej, bo nic nie rozumiemy!”

Zostałem na uniwersytecie po skończeniu studiów, dostałem stypendium naukowe. Profesor Schmidt, który wykładał w Liverpoolu, zorganizował wymianę, więc dodatkowo przez 5 lat jeździłem tam… No, ale zaraz… Miałem chyba jakieś miłosne czy erotyczne rzeczy opowiadać…

Rozumiem, że dochodzimy do nich.

To muszę się cofnąć. Na studiach miałem dziewczynę, ale gdy usłyszałem od kolegi, że go w Łaźni Miejskiej jakiś facet podrywał, to mnie zainteresowało. Stwierdziłem, że muszę do tej Łaźni też się wybrać – i w odróżnieniu od kolegi dałem się poderwać. Oj, podobało mi się.

Ale nie powiesz mi, że dopiero wtedy poczułeś, że mężczyźni ci się podobają.

Nie. Gdy miałem 14 lat, to z jednym kumplem były już pewne zabawy.

Niezbyt niewinne, tak?

E, dosyć niewinne. Manualne, tak to ujmę. W szkole średniej libido miałem potworne. Ciągle mi się chłopaki kotłowali w głowie i ciągle wyganiałem ich ze świadomości.

Ale potem miałeś dziewczynę.

Czułem, że coś dziwnego jest u mnie z seksem, ale co dokładnie? Podobali mi się mężczyźni, ale zaraz homoseksualista? Zastanawiałem się, dlaczego z dziewczyną nie było mi tak dobrze jak z facetem jednym, potem drugim, trzecim… Po tej przygodzie w Łaźni poszedłem do psychologa. I to niejednego.

Z problemem, że „chyba jestem homo”?

Tak. W końcu czwarty, znany psychiatra, przebadał mnie wte i wewte, ankietę długą zrobił i stwierdził to samo, co poprzednicy: „Panie, pan jest stuprocentowym heteroseksualistą. Pan tylko miał pewne przygody, proszę w to dalej nie brnąć. Zapomnieć i przerzucić się na babki. Najlepiej niech się pan ożeni.” Taki był ten okres behawioryzmu w psychiatrii. Wierzono w rożne głupoty, rożne cuda.

Wiem, jak to dzisiaj brzmi, ale pomyśl: ja, dwudziestoparoletni gówniarz, a on jeden z najlepszych psychiatrów we Wrocławiu! Jak miałem jego opinii nie przyjąć? Znalazłem sobie dziewczynę, potem drugą, Żydówkę, a z facetami miałem przygody, jak się „zapomniałem”. Zapominałem się dość często. Ciągle sobie mówiłem, że zaraz to rzucę.

Moja dziewczyna Żydówka wyjechała w 1968 r. z rodzicami do Izraela. To był czas antysemickiej nagonki. Ja też miałem problemy, bo się obracałem w towarzystwie profesorów żydowskiego pochodzenia. Sam, cholera, kropli żydowskiej krwi nie mam – a całą genealogię mi przeszukano. Niemniej, dla antysemitów byłem „szabesgojem”, wiesz, kto to?

Kto?

Taki, co czasie szabasu zapala świece za Żydów, którzy prac wykonywać nie mogą. Czyli przyjaciel Żydów.

Zakochała się we mnie dziewczyna, emigrantka z ZSRR, z Ukrainy. Straciła ze mną dziewictwo – i jej rodzice mocno parli do małżeństwa. To się z nią ożeniłem.

Zacząłem często wyjeżdżać na wykłady do Liverpoolu, o których już mówiłem, to był początek lat 70. Czasami na wiele tygodni. Gdy wracałem, to moja żona zwykle jakiegoś kochanka zdążyła sobie przygruchać. We mnie nie było cienia zazdrości. Nigdy. Ani o kobitę, ani o faceta. No i myśmy wyczyniali rożne rzeczy… Przywoziłem z Anglii filmy porno i puszczaliśmy.

Przecież na początku lat 70. nie było nawet kaset video.

Na taśmach. Miałem projektor. Zapraszałem kolegów, których razem z żoną wybieraliśmy. Puszczałem fi lm, szedłem im robić herbatkę, a jak wracałem, to oni już byli rozgrzani, z rękami zasłaniającymi podołek. Patrzyłem im na krok i uśmiechałem się: „Ach, co tu się stało???” I były zaraz trójkąciki, czworokąciki i tak dalej. Małżonka więc miała okazję zobaczyć, że mi się faceci podobają. No.

Po prostu mów dalej, ja słucham.

Podoba ci się, co?

(śmiech)

Tymczasem atmosfera na uczelni zaczęła gęstnieć. Gdzieś koło 1974 r. mój kolega z Londynu dał znać, że na uniwersytecie w Liege w Belgii szukają kogoś z moimi kwalifikacjami, stwierdziłem, że skorzystam z okazji. Nie znałem francuskiego, bałem się, że nie podołam, ale zaryzykowałem i wyjechałem.

Sam?

Tak. Żona nie chciała. Mówiła, że nie po to z rodziną emigrowała do Polski, by teraz ruszać do Belgii. Rozwiedliśmy się.

Kiedy dotarło do ciebie, że psychologowie się mylili i nie jesteś „stuprocentowym heteroseksualistą?

O, jeszcze długo nie. W Belgii były nadal przygody z facetami a jednocześnie ten nakaz wciąż silny na tyle, że jak poznałem fajną dziewczynę – Greczynkę, która spędziła wiele lat w Kongo, to się ożeniłem po raz drugi.

 Janek, może ty jesteś zwyczajnie w jakimś stopniu biseksualny?

W jakimś może i tak, ale strona homo przeważa. W kobiecie mogę się zakochać, ale raczej na zasadzie porozumienia dusz. Mogę też z kobietą mieszkać. Mam mnóstwo przyjaciółek. Nie trzeba być posiadaczem penisa, by się ze mną lubić. Seks z kobietą mam natomiast raczej techniczny. Prawdziwa namiętność jest z facetem.

Jeszcze coś ci opowiem. Gdy miałem 6 lat, to w moim starszym bracie, wtedy dziewiętnastoletnim, zakochał się pewien facet, znany w środowisku literackim Warszawy. Cierpiał strasznie, bo mój brat był hetero, miał już narzeczoną. Mama o wszystkim wiedziała i rozmawiała z tym człowiekiem, próbowała mu tę miłość do jej syna wyperswadować. Siedziałem obok i słuchałem. Widziałem jego straszną rozpacz. A mama nawet mnie nie przeganiała, myślała, że ja nic nie rozumiem, a ja wszystko rozumiałem. Potem wielokrotnie mówiła, że homoseksualizm to jest najgorsze, co się może mężczyźnie przydarzyć. Jednocześnie jestem przekonany, że wiedziała o mnie, tylko wolała udawać, że nie wie. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem.

W każdym razie, wracając, 33 lata miałem i nadal myślałem, gdy się z tą Greczynką żeniłem, że ona może mnie „uleczyć”. Postanowiłem być jej wierny i zrobiłem na sobie eksperyment: bez faceta wytrzymałem dwa lata. Potem po prostu dostawałem obłędu i zacząłem się znów puszczać. W międzyczasie urodził nam się syn.

Ach, masz syna!

Daniel ma dziś 36 lat. Mieszka w Berlinie.

Masz za sobą coming out przed synem?

No właśnie nigdy o mojej homoseksualności nie rozmawialiśmy. Żałuję. Daniel doskonale wie, znał moich facetów, ale rozmowy poważnej nie odbyliśmy. Trochę winię za to pewną głupią psycholożkę (znowu!), która powiedziała mi, że jak będę opowiadał o gejach synowi, to on się może „zasugerować”. Bardzo zła porada. Efekt jest taki, że Daniel uważa mnie za człowieka skrytego, który „w tych sprawach” milczy jak grób. Trzeba rozmawiać.

Z jego mamą się rozwiodłeś?

Tak. Ona tych skoków w bok nie chciała tolerować. Po rozstaniu już w końcu zacząłem myśleć o sobie jako o geju i wszedłem w związek z fajnym Belgiem. 11 lat byliśmy razem, a skończyło się głupio. Otóż, on był psychologiem…

Nie miałeś już dość tej profesji?

(śmiech)… i wyobraź sobie, przyszedł do niego na sesję chłopak, który powiedział, że ma problem, bo czuje pociąg do mężczyzn. I ten mój facet co? Zakochał się w nim na zabój i rzucił mnie. Chłopak był piękny zjawiskowo, ale miał 13 lat.

13?!

Po jakimś miesiącu on otrzeźwiał, wrócił i przepraszał, ale ja już nie miałem na nic ochoty. Na tym Belgu myślałem, że zamknę moje życie uczuciowe i seksualne, ale nie zamknąłem, bo pojawił się pewien Wietnamczyk ze Lwowa.

Jak się pojawił?

Student, który mnie odnalazł w Liege i napisał w jakiejś naukowej sprawie. Zaczęliśmy korespondować. Któregoś razu byłem z wizytą w Polsce i stwierdziłem, że mogę skoczyć do Lwowa go odwiedzić. Przyjął mnie po królewsku, pokój w hotelu Sputnik, pełna lodówka. Zapowiedziałem, że związek czy romans wykluczony, bo mam te sprawy zawieszone na kołku. Świetnie nam się gadało, aż zrobiło się późno. Uciekł mu ostatni tramwaj do akademika. „No, dobrze, to zostań na noc” – zgodziłem się – i piętnaście sekund później był już na golasa w moim łóżku! Myśmy z tego łózka praktycznie nie wychodzili przez pięć dni. Nie miałem pojęcia, że ja jestem jeszcze taki jurny (śmiech).

Ile miałeś lat?

A 52!

A on?19!

To chyba wypada ci pogratulować.

A dziękuję. To był najprzystojniejszy Wietnamczyk, jakiego w życiu widziałem.

Jak miał na imię?

Viet-Ha, ale mówiłem na niego Haczek. Nie skończyło się na przygodzie. Byliśmy dalej w kontakcie, ściągnąłem go do Liege. Gdy zalegalizowano w Belgii związki partnerskie…

Bo to już były lata 90.?

Tak. Zawarliśmy związek partnerski, a potem wzięliśmy ślub, jak małżeństwa homo zalegalizowali.

I jak ślub? Twój pierwszy z mężczyzną.

Ślub jak ślub. Skromny.

Janek, żeniłbyś się z kobietami, gdyby homofobii nie było?

Gdyby tamten psychiatra powiedział: „Słuchaj pan, nie zmienisz się, musisz to zaakceptować”, to pewnie bym się nie żenił. A on mi poradził „zapomnieć” o facetach – niemożliwe.

Jak było z Haczkiem?

11 lat razem, z czego część mieszkaliśmy we czwórkę: ja z mężem oraz mój syn z dziewczyną. Potem związek z Haczkiem się posypał, byłem naprawdę przygnieciony, naprawdę. W dodatku osiągnąłem wiek emerytalny i na uniwersytecie w Liege nie było już dla mnie miejsca. Utrata pracy to jest okropność.

Znalazłem się na rozdrożu i wróciłem do Polski. Mam tu jeszcze rodzinę, kilkoro przyjaciół. Pomyślałem, że coś tam w Warszawie wykombinuję. Nie było łatwo. Na rok zaczepiłem się w jednym technikum – porażka. Zaangażowałem się też w Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów, bo jestem ateistą. Na Placu Zamkowym zorganizowałem rekonstrukcję egzekucji Kazimierza Łyszczyńskiego (filozof, autor traktatu „O nieistnieniu Boga”, skazany w 1689 r. za ateizm na śmierć – przyp. red.). Rok to przygotowywałem. Sam uszyłem XVII-wieczne stroje, napisałem scenariusz, załatwiłem formalności… No, nie, zagalopowałem się – formalności ktoś inny załatwiał. Zagrałem dziada proszalnego, jest do obejrzenia na Youtube. Jednak nie zagrzałem miejsca u Racjonalistów, ich wewnętrzne konflikty mnie wymęczyły. Nie miałem dalszego pomysłu na życie. Na dodatek w rodzinie i wśród przyjaciół nastąpiła seria zgonów. W ciągu kilku lat 11 osób.

A szukałeś miłości, nowego związku?

Nie bardzo. Odnowiłem niektóre stare znajomości, na przykład z tym, z którym te manualne zabawy miałem. To jest profesor. Wiesz, im człowiek starszy, tym nawyki odgrywają większą rolę. Trudniej się zaprzyjaźnić czy zakochać. Zaprosiłem go do siebie i mieliśmy karczemną awanturę o drobiazg. Wszedłem do łazienki, gdy on się mył. Dla mnie nic takiego, a dla niego niedopuszczalne. Atmosfera zupełnie się popsuła.

Samotność doskwiera. Chciałoby się mieć kogoś do pogadania. Już naprawdę nie mówię o innych rzeczach. Poopowiadać sobie historie, podzielić się zwykłymi sprawami.

No i suma summarum, głownie przez brak zajęcia, wpadłem w depresję, taką, że dwa tygodnie nie chce się wychodzić z domu – a zjadłeś już wszystko z lodówki, pijesz wodę z kranu i myślisz tylko, jak skończyć ze sobą. W końcu nadludzkim wysiłkiem idziesz na zakupy. Tak mnie trzymało parę lat.

Jak z tego wyszedłeś?

W dużej mierze dzięki Lambdzie.

Serio? Dzięki temu projektowi?

Jakiemu projektowi? A! Temu, by pierdzieli zebrać i zaktywizować? Tak. Chyba za mało ten projekt pochwaliłem. Jestem naprawdę wdzięczny. W Lambdzie jest też sporo przystojnych gejów, w dodatku cholernie sympatycznych, ale do żadnego nie uderzam (śmiech). Mam ochotę czasem przytulić czy pocałować, ale przecież sam bym się zjeżył, gdyby do mnie tak ktoś startował. Mimo, że jestem rozpustny jak… !

Bije z ciebie energia.

Za parę miesięcy skończę 74 lata. Wyobraź sobie, że też będziesz miał kiedyś 74. Przyjdzie kryska na Matyska.

***

Agnieszka Wiciak, koordynatorka projektu „Aktywizacja społeczna homo/biseksualnych seniorów/ek” Pierwsza edycja projektu „Aktywizacja społeczna seniorów i seniorek LGB” trwała od marca do grudnia 2014 r., druga – od maja do grudnia 2015 r. W pierwszej udział wzięło 10 osób (trzy kobiety i siedmiu mężczyzn), w drugiej – 19 (sześć kobiet i trzynastu mężczyzn) powyżej 60. roku życia. Największym wyzwaniem było dotarcie z naszą ofertą. Projekt miał na celu poprawę funkcjonowania społecznego starszych osób homo/biseksualnych w Warszawie, przyczyniając się do ograniczenia zagrożenia wykluczeniem społecznym tej grupy. Projekt był jedyną tego typu ofertą dla seniorów i seniorek LGB. Działania obejmowały tutoring osób z młodszego pokolenia, szkolenia dotyczące radzenia sobie z wykluczeniem ze względu na wiek, obsługi komputera i telefonów komórkowych, zajęcia z języka angielskiego a także wspólne wyjścia i wycieczki oraz indywidualne poradnictwo psychologiczne. Projekt był realizowany w ramach programu ASOS (Aktywizacja Społeczna Osób Starszych) i choć formalnie się skończył, to trwa nadal, co najlepiej świadczy, że był/jest udany – nasi seniorzy autentycznie się zaktywizowali! Seniorów/ki chętnych, by dołączyć, zapraszamy do Cafe Senior w każdy wtorek między godz. 12 a 14.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sekret

Sekret (2012), reż. P. Wojcieszek, wyk. T. Tyndyk, dystr. Nowe Horyzonty, premiera: 17.04.2013

 

fot. mat. pras.

 

Tytułowy „Sekret” odnosi się do przeszłości Jana, który był więźniem stalinowskim, ale również być może, tuż po zakończeniu wojny, mordercą Żydów. Na taki właśnie trop wpada Karolina, badaczka problematyki żydowskiej. Postanawia sprawdzić u źródła – jej przyjacielem jest wnuk Jana – Ksawery, gej występujący jako drag queen. Oboje i Ksawery jadą do Jana na wieś – do domu, w który przed laty miało dojść do zbrodni. Kolejne sceny będą prowadzić do bolesnej konfrontacji z przeszłością staruszka, ale i do konfrontacji młodych z własną tożsamością. Ich przyjaźń zostanie wystawiona na próbę.

Akcja co rusz rwie się, sporo tu sekwencji jakby „niedokończonych”. To rozedrganie może drażnić lub fascynować widzów rozsmakowanych w tzw. artystycznych ujęciach. Ciekawa jest relacja między Ksawerym, a jego dziadkiem. „Nie zakochuję się w dziewczynach” – mówi wnuk, gdy Jan dopytuje o koleżankę. Ciekawy jest też pomysł, by z przemilczaną niechlubną stroną relacji polskożydowskich mierzył się gej (i drag queen). Ale to jednak kino tylko dla koneserów. Oraz dla… fanów Madonny: kolejne rozdziały filmu mają tytuły wzięte z jej piosenek – np. „Jak to jest być dziewczyną”, „Opowieść do poduszki”. (Arek Michalski)

 

Tekst z nr 43/5-6 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Typowanie kozła ofiarnego

O filmie „W ukryciu” i o składaniu ciot w ofierze z Bożeną Keff rozmawia Marta Konarzewska

 

Bożena Keff (z lewej) – poetka, filozofka, eseistka. Pracuje w Żydowskim Instytucie Historycznym, wykłada na gender studies. Autorka m.in. książek „Utwór o matce i ojczyźnie”, „Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze”, „Antysemityzm. Niezamknięta historia”. Z prawej – Marta Konarzewska. foto: Agata Kubis

 

W ukryciu” powinien pozostać w ukryciu, czy może to ważny film, który wiele mówi o Polsce, Żydówkach, kobietach, lesbijkach?

Oczywiście, że nie mówi. Ten film nic nam nie mówi, a w kilku punktach raczej dezinformuje. Pierwszy punkt dezinformacji to jest data. Zaczyna to się w 1944 r., kiedy już w Polsce nie było gett, nie było Żydów. Historia zagłady nie jest długa, trwa od 1940 do 1943 r. Trudno się tutaj rąbnąć. Jednak w filmie widzimy Żydów na ulicy i w opaskach w ‘44! Tu nie ma realiów, główne bohaterki są w kompletnej pustce. Społecznej, psychologicznej…

Psychotycznej.

…i fantazmatycznej. Nie tylko nie ma żadnych żywych emocji między nimi. Nie ma też łączności ze światem dokoła. Na przykład ojciec głównej bohaterki ma to nieszczęście, że zostaje złapany w ulicznej łapance i po prostu znika… Córka go nie szuka.

Drugi punkt dezinformacji to komunista. Pojawia się komunista – przedwojenny antysemita. No wybitne! Kolejny punkt rewizji polskiej historii w kierunku obłąkanym. Nie chcę powiedzieć, że nie mógł się zdarzyć komunista antysemita, mógł! Ale komunista szmalcownik i szantażysta, donosiciel na gestapo? No, to jest lewą ręką do prawego ucha wokół biodra. W polskich warunkach, gdzie zwykli ludzie donosili na Żydów niejednokrotnie dla swojej satysfakcji (plus drobna korzyść, na przykład satysfakcji religijnej, nacjonalistycznej) i gdzie część partyzantki, jak Narodowe Siły Zbrojne, programowo zajmowały się wyłapywaniem i mordowaniem Żydów w lasach, a niemal cała reszta partyzantki zajmowała się tym przy okazji, wskazanie na komunistę (czyli internacjonalistę, dla którego faszysta jest realnym wrogiem) jako na szmalcownika jest jednak jakimś rodzajem ominięcia tego, co oczywiste, i wskazaniem tego, co najbardziej wątpliwe.

Wracając do fantazmatów i psychoz…

Gdyby pokusić się o psychoanalityczną interpretację, czyli niekoniecznie zgodnie z tym, co reżyser i scenarzysta sobie wyobrażali, że jest ich intencją, film mówi nam wiele. Ja bym powiedziała, że to jest fantazja o naseksualizowanym ciele żydowskim, o useksualnionej Żydówce, którą się trzyma w piwnicy, tej piwnicy, która jest „id”, rezerwuarem popędów i którą się wyciąga na okazje libidalne. Zabarwione po żydowsku i nielegalnie. Czyli trzymamy Żydówkę w piwnicy, bo ukrywamy ją tam i manipulujemy nią, Żydówka jest obiektem (nie ma własnego życia ani treści psychologicznej, kończy się na wyobrażeniu o tym, jak wygląda i z jaką mocą działa) i służy do seksu. Zostaje pod podłogą także, kiedy sytuacja pozwala już na legalność i swobodę – czyli w filmie, kiedy już jest po wyzwoleniu, weszła Armia Czerwona i polska. A bohaterka nadal więzi swoją „ukochaną”. Tak, ten nieświadomie powielony wątek nielegalnego żydowskiego miejsca w polskiej kulturze, to jedyna – choć niezamierzona – prawda tego filmu.

To popularny wątek w kulturze?

Pisała o tym Ela Janicka w związku z paradoksem Domu Kereta (pisarza Żyda, jak o nim piszą, choć jest Izraelczykiem), który powstał w szczelinie między budynkami, w przestrzeni, której nie ma. Jest też opowiadanie Hanny Krall o rodzinie z prowincji, która przechowywała Żydówkę. Po latach kupują dom, zapraszają ją i oprowadzają. Jest i piwnica, a w niej pokój, bardzo przyzwoity, łózko, krzesełka, stół, szafa: „a to jest pokój dla ciebie”, mówią.

Ester w „W ukryciu” też miała taki, ładnie urządzony.

Tak, łózko, miękko, miseczka, gdzie się wróbelek może pluskać. To jest właśnie fantazja o gotowym miejscu na Żyda. Tylko tu Pokoik Pod Podłogą symbolizuje libidalne moce. Choć oczywiście w porządku racjonalnym scenariusza to jest po prostu ukrywana Żydówka.

I fakt, że relacja libidalna występuje akurat między kobietami niewiele tu wnosi?

Mam wrażenie, że niewiele, choć ja tam w ogóle nie widziałam żadnej relacji, ni homo ni heteroseksualnej. Sama fantazja jest raczej hetero, jest męska. A ogólnie, że tak powiem sarkastycznie, relacje erotyczne mają to do siebie, że muszą zachodzić między osobami. Musi być jakaś treść, która je wypełni. A tu nic. Twórcy nie potrafią przekroczyć pustki między bohaterkami, bo to są fantazmaty, nie ludzie. W tym sensie lesbijskiej relacji też tam nie ma. Cała relacja streszcza się tu w streszczeniu. Tak właśnie – tutologicznie.

I polskiej wersji Aime i Jaguar też nie mamy.

A skąd!

Za to mamy „piękną Żydówkę, sporo o tym motywie pisałaś w pracy „Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze”.

Co ciekawe, najbardziej erotyczne opowiadanie o pięknej Żydówce napisała Orzeszkowa. „Rodszyldówna”. Krótki tekst. Opisuje żydowską dziewczynę, nastolatkę, która jest bardzo ładna i ma takie bujne, czarne włosy… Zachwyt. Narratorka ją obserwuje i w jej spojrzeniu jest niesamowicie dużo erosa.

W ukryciu” też mamy…

Coś ty! W tym filmie mamy zero. Tu nie ma żadnego spojrzenia.

Ale estetyzacja jest!

A jest. Bo to są takie filmy, jak np. „Ida”, gdzie realizatorzy wyobrażają sobie, że ich martwy świat ożyje dzięki estetyzacji. I dla niektórych tak się nawet dzieje.

Żydówka jest estetyzowana inaczej niż Polka. Jedna w gorsecie, druga naga.

Tak, to jest idealna realizacja estetyzacji Żydówki, o której Sartre pisał jako o tej, którą można bezkarnie wiktymizować. Po prostu ciąga się ją za te jej piękne kudły kręcone po brukach. A tutaj, bym powiedziała, że się ją ciąga po fantazjach. Erotycznych, libidalnych fantazjach. Z zachowaniem ich miejsca, do końca jest to jednak ta szara piwnica, pod fotelem, pod dywanikiem.

Pod dywanem”, „w ukryciu” – homożydowskość bez siły i widzialności.

Bo w tradycyjnym paradygmacie witalne przysługuje temu, co jest „słuszne”, a nie temu, co jest odstępstwem. Ale jednak dziś, jak nigdy, homoseksualistów postrzega się jako tych, którzy mają pewną siłę polityczną. Al Pacino w Aniołach w Ameryce mówił: „Homoseksualiści to są ludzie, którzy nie mają żadnej siły”. W Stanach i w Europie to się od tamtej pory zmieniło. Trochę też w Polsce, choć do realnej zmiany daleko. Więc jeśli masz pisma, paradę, obecność i domaganie się pewnych regulacji prawnych, to POTENCJALNIE masz siłę. Niebezpieczną, tak to widzą wrogowie. Bo w wyobrażeniu tych, którzy się boją od tego, że artykułujesz swoje postulaty do tego, że MOŻESZ zyskać siłę polityczną, jest krok. A potem już tylko pól kroku do tego, że rządzisz światem. Tak to widzą homofobowie.

Lęk przed tym krokiem łączy w nacjonalistycznym imaginarium „żydowskie” i „homoseksualne”?

Tak. I łatwość napiętnowania. Głośne nazwanie „Żydem” jest w Polsce odbierane często jako denuncjacja. Zdemaskowanie: ludzie, uważajcie ten Żyd podszywa się pod kogoś innego.

Pod „Polaka”.

Pod Polaka, pod polityka, pod osobę szacowną, której na czymś zależy, ale tak naprawdę to tylko Żyd, któremu zależy na władzy, którą wyzyska dla swojej korzyści.

„Żyd” powinien zostać w ukryciu, bo miejsce na „żyda” jest pod-ziemią, w szczelinie, nielegalne. Mówię „żyda”, bo polska kultura, też homofobiczny jej aspekt, jest wysycona antysemickimi wzorcami. Niekoniecznie chodzi o agresywny antysemityzm, taki wprost. Czasem o wpisaną w kulturę protekcjonalną postawę – polonocentryzm. Powiedziałam kiedyś o tym na przykładzie Władysława Bartoszewskiego i wywołałam zgorszenie wielu osób, które uważają, że mam jakąś obsesję na punkcie antysemityzmu. Swoją drogą w Polsce można taką mieć. Ale mnie chodziło o wyraźny przykład – Bartoszewski, kiedy mówił o powstaniu w getcie jako o najbardziej romantycznym polskim powstaniu, zaszczycił Żydów komplementem, że są jakby już Polakami. To tak jakby Brytyjczyk w XIX wieku, czy nawet potem, powiedział o Hindusie – patrz, ma takie świetne wzory, nasze brytyjskie, że sam już jest prawie jak Anglik, już prawie jak biały człowiek.

Polityka asymilacji wspiera kolonializm?

Mam poczucie, że to trochę rożne sprawy, ale ten „centryzm” kulturowy pozostaje jako główna postawa. Żydzi, którzy się asymilowali, musieli zakładać, że to, do czego się asymilują, do czego aspirują, jest o wiele lepsze, niż to, co mają jako swoje zaplecze kulturowe. Ale rzecz w tym, że jeżeli mniejszość zaczyna mówić głosem większości, szczególnie tej, która ją dyskryminuje, to już przegrała.

Głos większości mówi np.: świetnie jest być gejem, ale cicho siedzieć, zawierać cichaczem umowy cywilno-prawne, nie latać na parady, a o adopcji dzieci nawet nie myśleć! I część osób homo też tak mówi i tak uważa. Tu jest problem, w tym zwracaniu się przeciwko sobie, przeciw własnym prawom i zasadom. Przepraszanie, czołobitność. To tak, jakby mniejszość wyobrażała sobie, że jeśli złoży jakąś część siebie na ołtarzu większościowej mentalności, jeśli się wyrzeknie „radykalnych” cech, napiętnuje odstępców (którzy np. chcą adopcji dzieci), to reszta będzie „zbawiona”, przyjęta, zasymilowana. Typowanie kozła ofiarnego, który i tak nie uratuje reszty. Trochę podobnie jak z Żydami antysemitami, którzy uważali/uważają, że nie można „prowokować”. Ale co prowokuje? Najbardziej to, że istniejesz i nie wstydzisz się tego istnienia. Żadna „ofiara” tego nie ugłaszcze, od ofiary homofob nie przestanie być homofobem, tylko powie: „A widzicie? Sami mówią, że to durne pomysły!”. Taką ofiarą do złożenia mogą być też cioty…

Albo „polityczni”, wyoutowani.

Tak, oczywiście, bo oni też „prowokują”, oni „drażnią”, bo mówią, kim są i śmią nie wstydzić się i nie milczeć.

Identyfikujesz się z ruchem LGBT jako Żydówka?

Powiedziałabym raczej, że jako Żydówce jest mi łatwiej zrozumieć sytuację osób dyskryminowanych.

A inni? Jako Żydówkę i feministkę utożsamiają cię z lesbijką?

Bezpośrednio do mnie nikt nie powiedział, ale za plecami owszem, słyszałam coś.

A gdyby taka plota pojawiła się na pudelku?

(śmiech) Nie prostowałabym. Po co? Mogę być. Niczego mi to nie ujmuje.

 

Tekst z nr 47/1-2 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tęczowi niezłomni

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, WITOLD ZDZITOWIECKI, JULIUSZ MIECZYSŁAW KRAWICZ – szkice Marka Telera o trzech nieheteroseksualnych artystach, bohaterach, którzy w czasie wojny ratowali Żydów i angażowali się w walkę z okupantem

 

Czy ludzie LGBT mogliby być bohaterami narodowymi? Pytanie retoryczne, bo dlaczego nie, jednak całe lata homofobii i niepisanego nakazu milczenia o „tych sprawach” sprawiły, że dla wielu Polaków i Polek samo mówienie o nieheteroseksualności w kontekście bohaterstwa zakrawa na dziwną ujmę na honorze. Domniemany heteroseksualizm naszych wielkich stał się oczywistością i dopiero ostatnie dekady przynoszą „rewelacje” dotyczące choćby, jak ostatnio, Fryderyka Chopina czy Juliusza Słowackiego, którym zdecydowanie bliżej było, jak dziś byśmy to ujęli, do bycia queer niż życia w heteronormie. W czasie II wojny światowej bohaterską postawą – ratowaniem Żydów czy działalnością konspiracyjną – odznaczali się również artyści, w tym artyści nieheteroseksualni. Oto krótkie szkice dotyczące trzech z nich – Jarosława Iwaszkiewicza, Witolda Zdzitowieckiego oraz Juliusza Mieczysława Krawicza. Chociaż sami, ze względu na swoją orientację seksualną, należeli do grupy narażonej na prześladowania ze strony Niemców, nie wahali się pomagać tym, którym groziła Zagłada, ani angażować się w podziemną walkę z okupantem.

Kryjówka na Stawisku

Jarosław Iwaszkiewicz już w wieku 17 lat był na tyle świadomy swoich homoerotycznych fascynacji, że w dzienniku pod datą 19 stycznia 1911 r. zapisał: „W poniedziałek, to jest pozawczoraj, byłem u najukochańszego; miły on stale i ciągle; tak go kocham, że boję się, czy nie jestem homoseksualistą”. Jego późniejsze liczne relacje erotyczne i miłosne z mężczyznami były tajemnicą poliszynela, a jego żona Anna, choć nie było to zapewne łatwe, starała się podchodzić do męża z akceptacją i zrozumieniem. „Wolę, żeby Jarosław latał za chłopcami niż za dziewczynami” – mawiała, próbując żartować na temat swojej sytuacji. Jarosław i Anna Iwaszkiewiczowie w czasie II wojny światowej razem starali się nieść pomoc prześladowanym i potrzebującym. Należący do nich majątek ziemski Stawisko w Podkowie Leśnej stał się wówczas bezpiecznym azylem dla osób ukrywających się przed Niemcami. Jak wyliczają badacze, łącznie schronienie u Iwaszkiewiczów znalazło ponad 60 osób, w tym m.in. były kochanek pisarza Wacław Mila, żołnierz Armii Krajowej z Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego. Przybył on ze swoim szwagrem do Stawiska 3 sierpnia 1944 r., dzień po starciu z wojskiem niemieckim pod Pęcicami. „Mieszkali u mnie wtedy dosyć długo, potem Wacek przekradł się do siebie do Ożarowa, już był wtedy żonaty” – wspominał Iwaszkiewicz w swoim dzienniku. Sam Iwaszkiewicz działał zresztą w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego przy ratowaniu zabytków kultury polskiej. W Stawisku ukrywały się też osoby żydowskiego pochodzenia, m.in. małżeństwo Muszkatów. Kiedy zaś Iwaszkiewiczowie nie mogli już zapewnić im bezpieczeństwa, przetransportowali parę do domu zaprzyjaźnionego z nimi pisarza Jerzego Mieczysława Rytarda (partnera Jarosława jeszcze z czasów kawalerskich) w Milanówku. Iwaszkiewicz i jego żona wspierali też finansowo córkę Muszkatów Anielę Neufeld-Nowicką i wnuczkę Janinę Nowicką. Neufeld-Nowicka często nocowała u Iwaszkiewiczów, a za ich pomoc odwdzięczyła się, dając córkom pary lekcje fizyki. Małżonkowie udzielili również pomocy Wandzie Wertenstein, córce profesora fizyki Ludwika Wertensteina, oraz znaleźli bezpieczne schronienie dla znajomego z Brwinowa Wiesława Gelbarta. Ojciec Wiesława, Michał Gelbart, był zaś jedną z osób ukrywających się w Stawisku. To tylko kilka przykładów z wielu aktów bezinteresownej pomocy ze strony Iwaszkiewiczów w czasie II wojny światowej. Po wojnie Jarosław i Anna zaangażowali się z kolei w pomoc sierotom wojennym. W 1947 r. adoptowali czternastoletniego Wiesława Kępińskiego, który cudem ocalał z rzezi Woli podczas Powstania Warszawskiego. „Przez lata wykształciło się w nas pokrewieństwo nie krwi, a ducha. Być »prawie synem« takiego człowieka, żyć na Stawisku to cud” – opowiadał Kępiński o Iwaszkiewiczu w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim”. Po latach córka Iwaszkiewiczów, Maria Iwaszkiewicz, wspominała: „Rodzice moi uważali pomoc ludziom zagrożonym za rzecz tak naturalną, iż nigdy nie starali się o jakieś wyróżnienia czy nagrody”. Anna Iwaszkiewiczowa zmarła 23 grudnia 1979 r. w Stawisku, a Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 r. w Warszawie. Za pomoc, którą bezinteresownie okazywali Żydom, 21 stycznia 1988 r. Instytut Yad Vashem w Jerozolimie nadał im tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Ogolony przez „swoich”

Aktor i reżyser Witold Zdzitowiecki należał do elity artystycznej II Rzeczypospolitej, a jego specjalnością były operetki, które z powodzeniem wystawiał na scenach w Warszawie, Toruniu i Poznaniu. Największą popularność zdobył w latach 30., kiedy był głównym reżyserem w teatrach 8.30 i 8.15. Często współpracował wówczas z aktorem, dziennikarzem i autorem tekstów Leopoldem Brodzińskim. Zarówno Zdzitowiecki, jak i Brodziński dali się wówczas poznać jako łowcy młodych talentów, pomogli rozwinąć aktorskie skrzydła m.in. Zbigniewowi Rakowieckiemu, Włodzimierzowi Łozińskiemu i Olgierdowi Jacewiczowi. W kręgach artystycznych nie było tajemnicą, że część z promowanych przez nich artystów była jednocześnie ich kochankami. W latach 1932–1933 Zdzitowiecki intensywnie lansował na łamach prasy filmowej aktora Harry’ego Corta (właśc. Stanisław Bielski), notabene również byłego kochanka Iwaszkiewicza. Kiedy w grudniu 1935 r. podopieczny reżysera został aresztowany we Francji za posiadanie narkotyków, na łamach dziennika „Dzień Dobry” ukazał się artykuł, w którym pisano wprost, w jaki sposób Cort zaistniał w polskiej kinematografii i na teatralnej scenie. „Pod pozorem rozwijania i budzenia w nim talentu – reżyser filmowy p. Z. spędza z Harrym Cortem weekendy w zacisznym pensjonacie pod Warszawą na linii otwockiej” – pisał dziennikarz przedwojennej bulwarówki. Nie ulega wątpliwości, że owym „reżyserem Z.” był Witold Zdzitowiecki, który na początku lat 30. planował obsadzić Corta w swoim (ostatecznie niezrealizowanym) debiucie filmowym „Portret Doriana Graya”. Harry Cort po francuskim skandalu był już skończony jako aktor, więc dziennikarz nie miał oporów, by de facto ujawnić jego homoseksualizm. Zdzitowiecki cieszył się zaś na tyle dużą popularnością, że zdecydowano się zatuszować jego nazwisko. W sierpniu 1939 r., po premierze „Panny wodnej”, ostatniej przedwojennej operetki teatru 8.15, Zdzitowiecki wygłosił przemówienie, w którym domagał się końca niemieckiej operetki. Kiedy zaś wiosną 1940 r. w Warszawie zaczęły powstawać koncesjonowane przez niemieckiego okupanta teatry jawne, nie chciał zaangażować się w ich działalność. Dopiero po tym jak dyrektor jawnych teatrów Stanisław Heinrich zaczął grozić Zdzitowieckiemu, że przekaże Niemcom artykuł z jego antyniemieckimi wypowiedziami, reżyser uległ szantażowi i zgodził się na współpracę. Od 14 września 1941 r. do 2 czerwca 1944 r. pracował więc jako kierownik artystyczny, reżyser, aktor i autor tekstów komedii w teatrze Maska. Reżyserował też dorywczo w innych teatrach jawnych. 13 maja 1944 r. wyrokiem Kierownictwa Walki Podziemnej Witold Zdzitowiecki został ukarany ogoleniem głowy za działalność ubliżającą godności obywatelskiej i artystycznej aktorów polskich. Po latach reżyser Bohdan Korzeniewski wspominał w książce „Sława i infamia”: „Wyciągnięto zza sceny Zdzitowieckiego, który krzyknął: »Panowie, szanujcie moje siwe włosy« – i zaczął szlochać. Tego tylko ogolono”. Nie omieszkał przy tym podkreślić „niemęskie” zachowanie Zdzitowieckiego, który rozpłakał się zamiast przyjąć karę „z godnością”. Trudno się jednak dziwić reakcji skazanego artysty, ponieważ przez cały okres okupacji Zdzitowiecki aktywnie wspierał działalność Polskiego Państwa Podziemnego. Już w pierwszych miesiącach okupacji zaczął pisać artykuły do gazety podziemnej „Głos Polski”, której redaktorem naczelnym był żołnierz ZWZ–AK Tadeusz Betley ps. Huragan. Pismo to było zresztą drukowane w mieszkaniu wieloletniego partnera Witolda Zdzitowieckiego, aktora i reżysera Karola Bendy. W nocy z 8 na 9 czerwca 1940 r. do domu Zdzitowieckiego weszli Niemcy, poszukując drukarni i wydawcy „Głosu Polskiego”. Betley wspominał w powojennym liście w obronie Zdzitowieckiego: „Tragiczną dla mnie sytuację uratował obywatel Witold Zdzitowiecki. Bo kiedy śp. Karol Benda uprzednio obity i zmaltretowany był bliski załamania się i na żądanie gestapowców chciał wskazać moją prawdziwą fotografię, uprzedził go w tym ob. Witold Zdzitowiecki, wskazując zdjęcia teatralne naszego wspólnego znajomego (Rybarczyka), który w tym czasie prawdopodobnie przebywał we Włoszech”. Tylko szybka reakcja Witolda Zdzitowieckiego pozwoliła uchronić znajdującą się w sąsiednim budynku drukarnię Betleya przed dekonspiracją. Zdzitowiecki zaangażował się również w niesienie pomocy znajomym żydowskiego pochodzenia. Przez kilka miesięcy ukrywał w swoim mieszkaniu dziennikarkę i pisarkę Jadwigę Migową, wywodzącą się z żydowskiej rodziny inteligenckiej. „Ukrywał męża swej gosposi niejakiego Wołkowyskiego – i że gestapo jako Żyda ścigało go, a on go nocą przechowywał pod swoim pokojem” – wspominał po wojnie aktor Aleksander Olędzki. Pomagał też aktorce Joannie Poraskiej, która w czasie okupacji prowadziła tajny podsłuch i rozdział informacji radiowych. Po wojnie tłumaczyła: „Kiedy jesienią w 1942 r. Niemcy zabrali dom, w którym mieszkałam, ukryłam aparat radiowy, wyniesiony w koszu od bielizny, w mieszkaniu kolegi Zdzitowieckiego na Nowym Świecie. Stamtąd dopiero poszedł dalej”. W 1943 r. reżyser zajmował jeden z pokoi w mieszkaniu śpiewaczki Olgi Orleńskiej, w którym powielano gazetki podziemne i ukrywano jednostki zagrożone. Zdzitowiecki pomagał jej w kolportażu konspiracyjnej prasy i – jak utrzymywała Orleńska – „wspomagał, ukrywał i wspierał moralnie i materialnie ukrywających się i potrzebujących pomocy ludzi, nieraz zupełnie sobie obcych”. Kiedy 31 grudnia 1943 r. w mieszkaniu Orleńskiej pojawili się funkcjonariusze gestapo, jej i Zdzitowieckiemu udało się uchronić lokal przed dekonspiracją. Co prawda przez pewien czas mieszkanie było pod obserwacją niemieckiej policji, ale artyści zdołali uniknąć kary. Karę Zdzitowiecki poniósł natomiast pół roku później z rąk „swoich”, czyli działaczy polskiego podziemia. Po wojnie Witold Zdzitowiecki musiał toczyć walkę o swoje dobre imię przed komisjami i sądami weryfikacyjnymi Związku Artystów Scen Polskich, który badał sprawy artystów działających w okupacyjnych teatrach jawnych. 25 lutego 1945 r. zaocznym wyrokiem Komisji Weryfikacyjnej przy Tymczasowym Zarządzie ZASP został skreślony raz na zawsze ze Związku Artystów Scen Polskich. Odwołał się jednak od wyroku, a w jego obronie stanęło liczne grono artystów, którym pomagał w czasie okupacji. Ostatecznie 7 grudnia 1947 r. Sąd Centralny do spraw weryfikacyjnych II instancji udzielił mu surowej nagany, lecz przywrócił prawa członka ZASP. Choć pod koniec lat 40. i w latach 50. Zdzitowiecki reżyserował jeszcze m.in. w Warszawie, Łodzi i Gliwicach, nie odzyskał już dawnej pozycji w artystycznym świecie. Zmarł 15 września 1960 r. w Gliwicach w wieku 64 lat.

Na ratunek przyjacielowi

Juliusz Mieczysław Krawicz był jednym z najpopularniejszych przedwojennych polskich reżyserów, odpowiedzialnym za takie filmy jak „Szpieg w masce”, „Dwie Joasie” i „Jadzia”, w których występowały gwiazdy – m.in. Hanka Ordonówna, Jadwiga Smosarska i Ina Benita. W latach 30. często pojawiał się na warszawskich salonach i był fotografowany w towarzystwie najpiękniejszych polskich aktorek, lecz jego życie prywatne owiane było tajemnicą. W prasie próżno szukać informacji na temat jego żony, chociaż z zachowanych źródeł wynika, że był żonaty. Pochodził z katolickiej rodziny, ale otaczał się reżyserami i producentami filmowymi żydowskiego pochodzenia, co wzbudzało plotki, jakoby sam również był Żydem. W październiku 1939 r. ukazała się w Warszawie jednodniówka „W natarciu” autorstwa antysemickiej, związanej z radykalnymi nacjonalistami Polskiej Organizacji Akcji Kulturalnej, w której zamieszczono informację o żydowskim pochodzeniu Krawicza. Dla reżysera stało się więc jasne, że w nowo proklamowanym Generalnym Gubernatorstwie musi on zadbać o poprawne stosunki z Niemcami, aby nie trafić do obozu koncentracyjnego. Zapewne udało mu się sprostować nieprawdziwą informację o żydowskim pochodzeniu, ponieważ w czasie okupacji w kinach pokazano premierowo dwa filmy, które ukończył tuż przed wybuchem wojny: „Sportowiec mimo woli” i „Ja tu rządzę”. W okupowanej Warszawie nie zajmował się już jednak działalnością artystyczną; otworzył sklep filatelistyczny przy ul. Marszałkowskiej 114, w którym bywali jego starzy znajomi, m.in. aktorzy Adolf Dymsza i Czesław Skonieczny. Niektórzy przyjaciele Krawicza, jak choćby reżyser Józef Marian Czauski, współpracowali w czasie wojny z Abwehrą, co ściągnęło na Krawicza zainteresowanie polskiego wywiadu i kontrwywiadu. W lutym 1944 r. Alfred Klausal ps. Mecenas meldował o nim: „Często powraca dorożką po godzinie policyjnej. Stale urządza u siebie przyjęcia. Na owych przyjęciach oprócz aktorów miał się pojawiać jakiś agent Kripo czy też Gestapo imieniem Tadeusz”. Klausal nie omieszkał również zbadać szczegóły życia prywatnego Krawicza. „Żonaty, jakkolwiek podaje się za kawalera. Żona odeszła od niego, gdy stwierdziła, że jest homoseksualistą” – pisał. W innym miejscu dodał jednak, że ma kochankę, jakąś aktorkę, sugerując, że Krawicz był biseksualny. Uwagę „Mecenasa” zwrócił również ubiór reżysera, który w okupowanej Warszawie bywał widywany w futrze, co świadczyło o jego wysokim statusie materialnym. Z pozoru meldunek Klausala wydaje się obciążać Juliusza Mieczysława Krawicza, lecz informował on zarazem, że reżyser zatrudnia w swoim sklepie filatelistycznym Żyda, byłego suflera teatralnego. Z kolei w raporcie z 5 stycznia 1951 r. funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który badał sprawę Krawicza w związku z jego domniemaną współpracą z Abwehrą, pisał, że po rozwodzie reżysera w 1940 r. mieszkał u niego ob. Szebeko. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o reżysera i kierownika produkcji Stanisława Szebegę (właściwie: Stanisław Finkelsztajn), który przed wojną wielokrotnie współpracował z Krawiczem przy rozmaitych filmach i był nazywany przez dziennikarzy jego dzielnym towarzyszem. Chociaż Szebego był homoseksualistą i nie było to w środowisku artystycznym tajemnicą, z Krawiczem łączyła go najprawdopodobniej tylko przyjaźń. W latach 1940–1942 Stanisław Szebego, w związku ze swoim żydowskim pochodzeniem, przebywał w getcie, gdzie grał w sztukach Nowego Teatru Kameralnego, a w marcu 1942 r. obchodził z aktorem Michałem Zniczem dwudziestopięciolecie pracy artystycznej. Tuż przed akcją likwidacyjną getta warszawskiego (Grossaktion) w lipcu 1942 r. Szebego i Znicz zostali uwolnieni z getta przez swoich przyjaciół. Dotychczas nie było wiadomo, gdzie Szebego ukrywał się przez kolejne dwa lata. Wspomniany dokument MBP z 1951 r. pozwala jednak z całą stanowczością stwierdzić, że to właśnie Mieczysław Krawicz udzielił schronienia swemu wieloletniemu przyjacielowi z przedwojennych lat. Poprawne stosunki reżysera z Niemcami miały zaś na celu odsunięcie od niego podejrzeń, że ukrywa w swoim mieszkaniu i sklepie filatelistycznym osoby żydowskiego pochodzenia. Juliusz Mieczysław Krawicz udowodnił zresztą patriotyczną postawę w czasie Powstania Warszawskiego, kiedy to został szefem operatorów filmujących działania powstańców. 13 września 1944 r. został ciężko ranny w głowę po wybuchu bomby, kiedy znajdował się na balkonie swojego mieszkania przy ul. Lwowskiej 8. Na skutek odniesionych ran zmarł 4 dni później w szpitalu polowym „Sano” przy ul. Lwowskiej 13. Świadkiem ostatnich chwil jego życia była artystka Mira Zimińska, która pisała w swoich wspomnieniach: „Nie żyłam samotnie”: „Było z nim bardzo źle. Cały czas mówił o swoich planach filmowych. W piwnicy kopciły się świece, rzucały długie cienie na zwilgotniałe ceglane ściany. Krawicz wpatrywał się w to migotanie i cicho powiedział: »Mira, patrz, jakie ładne światło, muszę to zapamiętać, muszę…«. Widziałam, jak mu bieleje nos, potem uszy… To już był koniec”. Początkowo artysta spoczywał w powstańczej mogile przy ul. Lwowskiej, lecz po wojnie przeniesiono jego zwłoki na Cmentarz Powązkowski. W Powstaniu Warszawskim zginął również Stanisław Szebego, którego Krawicz z narażeniem życia ukrywał.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Fredy i Jenda

Tekst: Anna Hájková, Tłumaczenie: Andrzej Sosnowski, Konsultacja: dr Joanna Ostrowska

Zapomniana queerowa historia miłosna z czasów Holokaustu

 

Fredy Hirsch (1916-1944), zdjęcie ze zbiorów Beit Theresienstadt, Kibbutz Givat Hayim-Ihud, Izrael; Jan „Jenda” Mautner (1914-1951), Moravský zemský archiv v Brně, fond B 26 Policejní ředitelství Brno (dodatky), karton č. 3373

 

76 lat po wyzwoleniu obozu Auschwitz warto zadać sobie pytanie, które historie się opowiada, a które przemilcza. Badanie marginalizowanych głosów ofiar pozwala nam napisać pełniejszą historię Holokaustu. Po dziś dzień historia osób LGBTQ, które doświadczyły Zagłady, pozostaje niezbadanym lądem. Jedną z niewielu znanych biografii, które zostały pieczołowicie odtworzone, jest życie Fredy’ego Hirscha, popularnego syjonistycznego wychowawcy młodzieży w Theresienstadt i Auschwitz. Na przestrzeni ostatnich 20 lat historycy i historyczki seksualności udowodnili, że nie jest ona jedynie interesującą opowieścią, a oferuje istotną perspektywę naszego rozumienia tego, jak funkcjonuje społeczeństwo. Badając seksualność – nieważne, czy rozpatrujemy ją jako akceptowalną, czy niewłaściwą – dowiadujemy się sporo o podstawowych wartościach społecznych. Wiedza ta jest szczególnie istotna zarówno przy próbie zrozumienia społeczności więźniarskich w okresie II wojny światowej, jak i wspólnej narracji ocalałych.

Więźniowie w Theresienstadt wiedzieli, że Fredy był gejem

Fredy Hirsch był młodym, charyzmatycznym, przystojnym gejem. Urodził się w 1916 r. w Akwizgranie (Niemcy). W wieku 19 lat wyemigrował do Czechosłowacji. Był sportowcem i szybko stał się uwielbianym wychowawcą młodzieży w getcie Theresienstadt, a później w Auschwitz II – Birkenau. Więźniowie w Theresienstadt wiedzieli, że Hirsch był gejem. Dwa ostatnie dokumentalne filmy biograficzne: „Heaven in Auschwitz” („Niebo w Auschwitz”) w reżyserii Aarona i Esther Cohen oraz „Dear Fredy” („Drogi Fredy”) w reżyserii Rubiego Gata, jak również książka Dirka Kämpera poruszają temat homoseksualności Fredy’ego. Do niedawna nie wiedzieliśmy jednak nic o jego życiu prywatnym. Na podstawie nowych źródeł pochodzących ze stowarzyszenia Makkabi Brno oraz wywiadów ze świadkami i świadkiniami, które przeprowadziłam wraz z Aleną Mikovcovą, udało się ustalić, że długoletnim partnerem Hirscha był student medycyny Jan Mautner. Losy tej pary są jedną z niewielu queerowych historii miłosnych z czasów Holokaustu, które można zrekonstruować. Pokazuje to, jak niepewna była jakakolwiek domniemana tolerancja w okresie międzywojennym. Fredy poznał swojego przyszłego chłopaka w Brnie (Czechosłowacja) w 1936 r. Obaj byli trenerami w Makkabi Brno – syjonistycznym klubie sportowym. Jan, znany również jako Jenda, urodził się w 1914 r. Dorastał w Ołomuńcu, studiował prawo w Pradze, a następnie medycynę w Brnie. Wspólnie publikowali artykuły w gazecie Makkabi, a Jenda dodatkowo tłumaczył teksty Hirscha z języka niemieckiego na czeski, którego Fredy nigdy nie opanował. Pochodząca z Brna Ruth Kopečková, ocalała z obozów: Theresienstadt, Raasiku, Stutthof oraz Neuengamme, powiedziała mi, że wszyscy wiedzieli o Mautnerze i Hirschu. Fredy i Jenda organizowali zimowe wyprawy dla żydowskiej młodzieży, podczas których matka Jendy gotowała wyborne posiłki dla głodnych nastolatków. W międzywojennej Czechosłowacji, podobnie jak w wielu innych krajach w tamtym czasie, homoseksualizm, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, był karany. Jednocześnie prężnie działał ruch aktywistyczny walczący o dekryminalizację. Brno było w istocie kluczowym miejscem queerowej historii: w 1932 r. zebrała się tam Światowa Liga na rzecz Reform Seksualnych, której przewodniczył słynny reformator i badacz seksualności żydowskiego pochodzenia – Magnus Hirschfeld.

Fredy dawał przykład: w getcie był zawsze czysty i dobrze ubrany

Fredy i Jenda mieszkali razem. Możemy jedynie spekulować, w jakim stopniu rodzice Jendy akceptowali jego odmienność seksualną („queerness”) i związek z Hirschem. Siostrzenica Jendy, dziś starsza pani mieszkająca w Kalifornii, dowiedziała się, że jej wuj był gejem, dopiero po wojnie, kiedy była nastolatką. Niemniej wszyscy krewni o tym wiedzieli. Hirsch był de facto sierotą. Jego ojciec zmarł, a matka porzuciła dzieci, kiedy były w wieku nastoletnim. W marcu 1939 r. Fredy przeprowadził się do Pragi, gdzie kontynuował pracę dla klubu Makkabi. Po proteście studentów w 1939 r. naziści zamknęli czeskie uniwersytety i Jenda nie mógł ukończyć studiów. W kwietniu 1940 r. dołączył więc do swojego chłopaka. Dziś nie byłoby to niczym szczególnym, jednak wówczas, w trakcie prześladowań, była to dość niecodzienna decyzja. W rodzinach żydowskich dorosłe już dzieci zazwyczaj mieszkały z rodzicami, wspólnie próbując uniknąć deportacji. Tymczasem rodzice Jendy zostali w Brnie, a on i Fredy uczyli razem w żydowskim klubie sportowym Hagibor. W ostatnich latach przed wywózkami Hagibor było jedynym miejscem w Pradze oferującym zajęcia rekreacyjne dla żydowskiej młodzieży. W listopadzie 1941 r. Fredy’ego wywieziono do getta Theresienstadt. Wraz z Gondą Redlichem, 25-letnim aktywistą syjonistycznym, Fredy objął kierownictwo Urzędu ds. Młodzieży w getcie. Prowadził zajęcia sportowe, starając się zaszczepić nadzieję i poczucie własnej wartości dzieciom i młodzieży, które nierzadko stykały się z poniżaniem i wyzwiskami. Ta niezwykle dobrze zorganizowana opieka była możliwa, ponieważ żydowski samorząd w Theresienstadt wykonał ogromny wysiłek i poświęcił ogromne środki na rzecz dzieci. Podczas gdy Redlich przejął zadania organizacyjne, Hirsch działał bardziej „na froncie”. Kontrolował nowe transporty osób, które czekały na przyjęcie do getta, koordynował pracę opiekunów odpowiedzialnych za nowo przybyłe dzieci. Fredy organizował też regularne zajęcia sportowe, poranną gimnastykę na powietrzu i mecze piłkarskie. Dbał o zachowywanie higieny, pilnując, aby dzieci utrzymywały kwatery w czystości i porządku. Surowa dyscyplina Fredy’ego czasem irytowała młodzież, która się z niego naśmiewała. Jednak udało mu się wprowadzić rutynę; wymagając czystości, przyczynił się do ograniczenia zachorowań w ekstremalnie trudnych warunkach getta. Fredy dawał przykład – był zawsze czysty i dobrze ubrany. Miał wypolerowane buty, świetnie się prezentował. Żadna z legendarnych opowieści o Fredym Hirschu w Theresienstadt nie zdradza nam jednak niczego na temat jego życia miłosnego. Oto jedna z nierozwiązanych zagadek tych badań. Wiemy na pewno, że w lipcu 1942 r. Jendę również wywieziono do Theresienstadt. Jego rodzice trafi li tam już wcześniej. Później deportowano ich do getta w Zamościu, gdzie niedługo potem zostali zamordowani. Tu ślad się jednak urywa. Nie mamy więcej informacji o pobycie Mautnera w Theresienstadt. Nie wiemy też, czy nadal byli z Fredym parą.

Do Auschwitz

Na pewno Hirsch spędził w Theresienstadt prawie 2 lata. We wrześniu 1943 r. deportowano go do obozu Auschwitz. Wraz z 5 tysiącami mężczyzn, kobiet i dzieci umieszczono go w tzw. obozie rodzinnym dla Żydów. Nawet w Auschwitz, w ciągu jego ostatnich 6 miesięcy życia, Fredy’emu udało się zorganizować blok dziecięcy, w którym starał się uchronić młodzież przed brutalnością obozowego życia. Fredy wraz z pozostałymi więźniami z jego transportu został zamordowany 8 marca 1944 r. Jak to się stało, że tak długo nie wiedzieliśmy nic o partnerze Fredy’ego? Bardzo prawdopodobne, że wielka miłość Hirscha zniknęła z pamięci zbiorowej na skutek homofobii społeczności byłych więźniów. Z moich badań wynika, że niechęć do mówienia o homoseksualności tej pary powtarza się w relacjach ocalałych, co miało i ma nadal wpływ na historię Holokaustu. Jedną ze szczególnie głęboko zakorzenionych homofobicznych bzdur jest rzekoma pedofilia wśród gejów i lesbijek. Fredy Hirsch również był oskarżany o pociąg seksualny do chłopców – niektórzy z ocalałych pamiętają nawet, że ich obmacywał. T.F., który był wówczas trzynastolatkiem, wspominał, że Hirsch próbował wsadzić mu rękę w spodnie, za co jego starszy pobił Fredy’ego. W Theresienstadt instruowano młodych wychowawców młodzieży, by nie zostawiali chłopców samych z Fredym pod prysznicami. Żadna z ostatnich publikacji biograficznych dotyczących Hirscha nie odnosi się do zarzutów pedofilii. Nie wiemy, czy były one zasadne, czy wynikały ze stereotypu. W grudniu 1943 r. Jendę deportowano do obozu Auschwitz. W lipcu 1944 r. wysłano go do pracy przymusowej w Schwarzheide – podobozie Sachsenhausen – zlokalizowanym w Łużycach (Saksonia). Więźniów zmuszano tam do pracy w zakładach uwodorniających, przekształcających węgiel w wysokooktanowe paliwo lotnicze, tak potrzebne w niemieckim przemyśle. Mniej niż połowa więźniów tego obozu doczekała wyzwolenia. Pozostali zmarli w trakcie wyczerpującej, niewolniczej pracy albo w marszach śmierci podczas ewakuacji obozu. W kwietniu 1945 r. SS poprowadziło więźniów pieszo z powrotem w kierunku Theresienstadt. Jenda był jedną z osób, które przeżyły, jednak nie bez szwanku. Miał ciężką gruźlicę. Większość członków jego rodziny zginęła. Jedynie jego siostra, wraz z mężem i córką, przeżyła i wyemigrowała do USA. Jenda opuścił później społeczność żydowską i zmienił nazwisko na Martin.

Nawet dziś mówienie o homoseksualności ofiary Holokaustu jest postrzegane jako oszczerstwo

Po wojnie Jenda przeżył kilka szczęśliwych lat. Zdał egzaminy na studiach medycznych i mógł rozpocząć praktykę lekarską. Przez jakiś czas pracował w sanatorium dla osób chorych na gruźlicę po słowackiej stronie Tatr. Sam był jednak zbyt chory i przeniósł się do Pragi ze swoją nową miłością – Walterem Löwym, farmaceutą, którego poznał w Schwarzheide. Löwy i Mautner dzielili mieszkanie przy praskim parku Stromkovka. Jenda korespondował z siostrą. Kilkukrotnie udało im się porozmawiać przez telefon. Jego siostrzenica powiedziała mi: „Raz zwróciłam uwagę, że pisze o Walterze w taki sposób, jakby to była jego żona – wówczas rodzice zrobili bardzo dziwne miny”. W 1951 r. Jenda zmarł na gruźlicę – a więc w wyniku choroby, którą można już było wtedy leczyć antybiotykami. Były one dostępne w socjalistycznej Czechosłowacji, jednak w ograniczonej ilości. Co więcej, wielu pacjentów można było skutecznie leczyć tradycyjnymi metodami w górskich sanatoriach. W jednym z takich miejsc pracował sam Jenda. Jedynymi osobami, które pamiętają Jendę i jego związek z Fredym, są ocalali z Theresienstadt. Jednak moja prośba, by czeski Związek Ocalałych z Holokaustu opublikował w swoim biuletynie prośbę do świadków, którzy mogliby pamiętać Fredy’ego i Jendę, okazała się zbyt kontrowersyjna. Jedna z ocalałych odrzuciła moje zapytanie, twierdząc, że dobrze znana „tajemnica” dotycząca homoseksualności Fredy’ego nie powinna być dodatkowo nagłaśniana, „aby nie szargać jego pamięci”. Po długich debatach wyrażono zgodę na publikację krótkiego, jednak bardzo ocenzurowanego tekstu. Czytelnik miał nie dowiedzieć się, że Fredy i Jenda byli kochankami, że byli gejami ani dlaczego jakaś historyczka interesuje się Mautnerem. To kolejny smutny dowód na to, że nawet dziś mówienie o homoseksualności ofiary Holokaustu jest postrzegane jako oszczerstwo. Zapytałam ocaloną, która odrzuciła moją prośbę, dlaczego uważa, że mówienie o homoseksualności jest obrazą. Niestety, cały zarząd stowarzyszenia odmówił kontaktu ze mną i skrytykował mnie za mój „nadmierny upór”. Na ironię zakrawa, że to właśnie czeski Związek Ocalałych poprzez swoją decyzję wykonał ostateczny krok w kierunku usunięcia ostatnich śladów wielkiej queerowej miłości w czasach Holokaustu. Dzisiaj, w dobie kwitnącego populizmu, prawa osób LGBT i queer historia są zagrożone. Wymazywanie biografii Mautnera to kolejny krok na drodze do blokowania otwartych badań historycznych. Musimy z tym walczyć.

Wcześniejsza wersja tego tekstu ukazała się na łamach „Tagesspiegel”. Autorce oraz „Tagesspiegel” dziękujemy za zgodę na przedruk.

Dr Anna Hájková (@ankahajkova) jest profesorką historii na Uniwersytecie Warwick. Jej książka „The Last Ghetto: An Everyday History of Theresienstadt” ukazała się w 2020 r. nakładem Oxford University Press. Obecnie Hájková pracuje nad książką o queerowej historii Holokaustu i byłaby wdzięczna za każdą informację o istotnych archiwach rodzinnych.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

„Zuchwała” Mary Pünjer

Tekst: dr Joanna Ostrowska

„Zamężna Żydówka. Odwiedzała lesbijskie lokale i wymieniała pieszczoty” – zapisano w nazistowskiej dokumentacji

 

Mary ze swoją mamą Liną, lata 30. XX w. Rysunek Mary Pünjer i jej mamy, na podstawie zachowanych zdjęć wykonał Nick Wereszczyński

 

Pünjer albo Kümmerman. To drugie to nazwisko panieńskie Mary – żydowskie. Na jednym z niewielu zachowanych zdjęć Mary wraz ze swą mamą uśmiecha się do obiektywu. Fotografia jest datowana na lata trzydzieste XX w. Naziści zdążyli już przejąć władzę w Republice Weimarskiej. Rozpoczynało się piekło. Na zdjęciu obozowym, które wykonano kilka lat później (1940) można rozpoznać rysy Mary, ale ta twarz jest już zupełnie inna. Mary Erna urodziła się w 1904 r. w Hamburgu-Wandsbek. Była najmłodsza z trójki rodzeństwa. Jej rodzice Lina i Joel prowadzili sklep z damską konfekcją. Od pokoleń zajmowali się handlem detalicznym. Było ich stać na to, by wykształcić dzieci. Mary mogła się uczyć. Skończyła prywatną szkołę średnią i następnie liceum. Zaraz potem zaczęła pracować w rodzinnym sklepie. W wieku 25 lat wyszła za mąż za Fritza Pünjera – niemieckiego handlowca, który zajmował się m.in. zakładami bukmacherskimi na wyścigach konnych. Młode małżeństwo było bezdzietne. Wszyscy mieszkali razem w rodzinnym domu Kümmermanów. Po nocy kryształowej w 1938 r. Lina została zmuszona do sprzedania całego majątku – oczywiście praktycznie za bezcen. Rodzina nadal mieszkała w tym samym budynku, ale dom nie należał już do nich. Po wybuchu II wojny światowej Fritz został powołany do wojska i przeniesiony na tereny okupowanej Polski. Wrócił do Niemiec we wrześniu 1940 r. Mary była już wtedy w więzieniu.

„Asocjalna/Lesbijka”

Pod koniec czerwca 1940 r. została zatrzymana. Nie wiadomo, jakie były powody aresztowania. Mary przetrzymywano najpierw w więzieniu policyjnym Fuhlsbüttel-Hamburg. Następnie w październiku została przetransportowana do obozu Ravensbrück jako więźniarka asocjalna (czarny trójkąt) o numerze 4841. Kilka tygodni później ponownie przewieziono ją do Hamburga. Na liście transportowej z obozu do więzienia pojawiła się pierwsza wzmianka dotycząca tożsamości seksualnej Mary. Osoba uzupełniająca listę wpisała przy jej nazwisku dwa słowa: asozial/lesbisch. Od połowy marca 1941 r. kobieta została umieszczona w Ravensbrück już na stałe. Skierowano ją najpierw na blok 13, następnie na blok 14. Oba baraki były przeznaczone dla więźniarek z kategorii asocjalnych. Nidy nie przeniesiono jej na bloki żydowskie. Najprawdopodobniej powód jej zatrzymania był związany ze wspomnianym zapiskiem z listy transportowej. Pod koniec 1941 r. Mary, podobnie jak setki innych więźniarek tego obozu, została skierowana do akcji 14f13, która była czymś w rodzaju kontynuacji akcji eutanazyjnej T4. Najpierw mordowano osoby chore umysłowo i niepełnosprawne fizycznie, wykorzystując do tego m.in. cztery ośrodki eutanazyjne na terenie Rzeszy. Pod koniec trzeciego roku wojny zdecydowano się użyć tych miejsc do eliminacji osób niezdolnych do pracy w obozach. Selekcji na terenie obozu dokonywała najpierw obsługa lekarska jednostki penitencjarnej. Kolejnym krokiem była wizyta lekarza SS, który podejmował ostateczną decyzję. Między listopadem 1941 a styczniem 1942 r. Mary wraz innymi więźniarkami została „sprawdzona” przez dr Friedricha Mennecke. Jego diagnoza brzmiała mniej więcej tak: „zamężna Żydówka. Bardzo aktywna (zuchwała) lesbijka. Odwiedzała lesbijskie lokale i wymieniała pieszczoty”. Obok zapisków z listy transportowej do obozu uwagi SS-mana to jedyne informacje na temat życia seksualnego Mary. Trudno powiedzieć, czy Mary rzeczywiście była lesbijką. Najprawdopodobniej zatrzymano ją z tego właśnie powodu. Jej tożsamość seksualna, czy raczej nieheteronormatywność, stanowiła dla władz nazistowskich wystarczający powód, aby umieścić ją w obozie. Być może Mary była nieszczęśliwa w małżeństwie albo Fritz i ona zdecydowali się na otwarty związek? Może po prostu w czerwcu 1940 r. czuła się samotna i postanowiła spędzić czas z jakąś kobietą/kobietami? Wszystkie lokale branżowe dla lesbijek były już wtedy od dawna zamknięte. Ci, którym udało się ukryć, maskowali swą tożsamość seksualną. Może ktoś zadenuncjował Mary? Może chciał się na niej zemścić? Nie mamy odpowiedzi na te pytania. Powodów mogło być wiele. Jedno jest pewne – tożsamość seksualna tej kobiety była dla sprawców kluczowa.

Ostra niewydolność serca

Fritz nie rozwiódł się z Mary. Mógł to zrobić jeszcze przed II wojną światową i zaraz po powrocie z frontu. W końcu jego żona była Żydówką. Taki los spotkał siostrę pani Pünjer, Ilse Grube, którą mąż porzucił. W grudniu 1941 r. deportowano ją do Rygi, następnie do KL Stutthof. Nie przeżyła wojny. Podobnie zresztą jak matka obu kobiet – Lina Kümmerman, którą w maju 1944 r. wywieziono z Terezina do KL Auschwitz-Birkenau. Zanim do tego doszło, Mary korespondowała z rodziną z obozu w Ravensbrück. Więźniowie niemieccy mieli ograniczone prawo do korespondencji, która zawsze przechodziła cenzurę władz obozowych. Przetrwały cztery listy Mary z przełomu 1941/1942 r. Nie znajdziemy w nich odpowiedzi dotyczących tożsamości seksualnej autorki, ale to jedyny ślad jej głosu: Mój kochany Fritz! Mam nadzieję, że Ty i mama spędziliście miło święta! Oczywiście myślałam dużo o domu. Dwa lata temu spędzaliśmy Sylwestra razem i jeszcze byliśmy szczęśliwi! Czy kiedyś znowu tak będzie? Właśnie rozdzielono pocztę i ponownie nie było nic dla mnie. Miesiąc temu otrzymałam ostatni list od Ciebie i od mamy! [(…] dlatego znowu tracę nadzieję!… [ingerencja cenzury]. Z kim się spotykacie? Mam nadzieję, że czujecie się ze sobą swobodnie – Ty i mama! Chociaż jestem już poza domem 17 miesięcy, codziennie myślę o Tobie, o mamie i naszym pięknym domu. Mam nadzieję, że zobaczymy się wszyscy wkrótce! Ale piszesz tak rzadko, że ponownie zaczynam wątpić we wszystko! Serdecznie pozdrawiam Ciebie i mamę! Wasza Mary (styczeń 1942) Jako datę zgonu Mary wpisano dzień 28 maja 1942 r. Przyczyna śmierci: ostra niewydolność serca. Tak naprawdę kobieta została zagazowana między lutym a kwietniem tego roku w Bernburg, jednym ze wspomnianych ośrodków zagłady w trakcie akcji T4. Razem z Mary zamordowano wtedy 1600 innych kobiet. Połowa z nich była pochodzenia żydowskiego. Dwie kobiety: Henny Schermann i Herta Sobietzki zatrzymano również z powodu podejrzenia o relacje lesbijskie. Fritz Pünjer odebrał urnę z prochami Mary. Grób jego żony znajduje się na cmentarzu żydowskim przy Jenfelder Strasse w Hamburgu.

***

Historia lesbijek prześladowanych w okresie nazistowskim to seria niepełnych biografii. Te, które przeżyły, latami milczały, bały się wracać do przeszłości. Życiorysy tych, które zamordowano, pozostały ukryte głęboko w archiwach. Elsa Conrad, Margarete Rosenberg (o których pisałam w numerach 70 i 71 „Repliki”), Mary Pünjer, Henny Schermann i Herta Sobietzki to bohaterki wieloletnich badań niemieckiej historyczki Claudii Schoppmann, dzięki której mamy możliwość zobaczyć twarze tych kobiet, poznać szczegóły dotyczące ich życia prywatnego, rodziny, pracy i prześladowania w okresie nazistowskim. Oprócz tych czterech życiorysów, Schoppmann wzbogaciła pamięć o nieheternormatywnych ofiarach nazizmu jeszcze o dwie wyjątkowe książki. Na początku lat 90. XX w. powstał „Czas maskowania. Historie lesbijek w Trzeciej Rzeszy” („Zeit der Maskierung. Lebensgeschichten lesbischer Frauen im „Dritten Reich“). Kilka lat później – „Zakazane relacje. Miłość kobiet 1938-1945” („Verbotene Verhältnisse. Frauenliebe 1938– 1945”). Nie przetłumaczono ich na razie na język polski. Obie zawierają kolejne historie kobiet prześladowanych za tożsamość seksualną. Ich cierpienie nigdy nie zostało w pełni upamiętnione. Bez nich pamięć o nieheternormatywnych ofiarach nazizmu po prostu nie istnieje.

Joanna Ostrowska (ur. 1983), doktorka nauk humanistycznych w zakresie historii (Wydział Historyczny UJ), specjalistka w zakresie historii zapomnianych ofiar nazizmu. Członkini Krytyki Politycznej i Restartu, współautorka książek, m.in.: „Auschwitz i Holocaust. Dylematy i wyzwania polskiej edukacji”, „Kino Polskie 1989-2009. Historia krytyczna”, „Kobiety wobec Holocaustu. Historia znacznie później opowiedziana”. Autorka „Posłowia” do książki „Mężczyźni z różowym trójkątem” Heinza Hegera oraz „Cholernie mocna miłość” Lutza van Dijka.

Tekst z nr 73 / 5-6 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.