Tysiące historii miłosnych

O żonach i o mężu, o 32 latach w Belgii i o depresji w Polsce, o erotycznych seansach i o lekcjach rysunku z Janem Reszką, uczestnikiem projektu Lambdy Warszawa dla homo/biseksualnych seniorów/ek rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Agata Kubis

 

Umówienie się z Jankiem Reszką na wywiad brzmi mniej więcej tak:

Panie Janku, tu Mariusz Kurc z „Repliki”

E, tam, panie Janku. Janek jestem. Mariuszku, powinieneś był zadzwonić 30 lat temu.

Lepiej późno niż wcale.

Co ja mówię 30! 50 lat temu. To o czym porozmawiamy?

O projekcie Lambdy dotyczącym seniorów, w którym uczestniczysz i o tobie samym, dobrze?

O! To ci naopowiadam. Ustalamy termin, kilka dni później spotykam Janka.

Jak trafiłeś do projektu Lambdy?

Już ci nie powiem dokładnie, bo nie pamiętam, zresztą to nieważne, pomińmy. Grunt, że trafiłem, bo tu jest fantastycznie. Z początku wyglądało trochę mizernie, przychodziłem, były jakieś 2 czy 3 osoby, ale stopniowo się rozrastało. Mieliśmy zajęcia z prawa, psychologii, dwa razy poszliśmy razem do klubu Galeria. Chodzę tu też na angielski, chociaż niepotrzebnie, bo po angielsku wykładałem na uniwersytecie w Liverpoolu.

To chyba płynnie mówisz, więc po co?

Kim, nasza nauczycielka, jest tak wspaniała, że nie mogę nie chodzić. Jeszcze znam rosyjski i francuski.

Też płynnie?

Francuski tak. Przez 32 lata mieszkałem w Belgii.

32 lata? To o Belgii też mi opowiesz, ale za chwilę, ok? Teraz jeszcze wróćmy do projektu Lambdy.

 Pomyślałem po kilku spotkaniach, że ja nie mogę z tej Lambdy tylko brać i brać, że powinienem też coś dać. Przez lata wykładałem geometrię wykreślną, historię sztuki, malarstwo. Zaproponowałem, że mogę poprowadzić lekcje rysunku. Zgłosiło się 40 osób. Utworzyliśmy trzy grupy i od stycznia mam zajęcia.

Gratis?

Na uniwersytecie w Liege w Belgii miałem pensum 3800 euro, tu fundują mi herbatę – i jestem zadowolony! (śmiech) Absolutnie nie narzekam, przeciwnie! Ludzie przychodzą nie z obowiązku, tylko z pasji, robią postępy, jest świetnie. W życiu przyjemniejszych zajęć nie miałem.

Uczestnicy to też seniorzy?

Na początku tak było, ale teraz przekrój wiekowy mam od 14 lat do ponad 60. Jeśli chodzi o orientację, to nie pytam, ale jesteśmy otwarci, mówimy sobie. Większość to geje i lesbijki, jednak osoby hetero też są. Nie ma barier, każdy jest mile widziany. Mamy wielką frajdę. Jest luz, rysujemy akty nie akty, martwą naturę, krajobrazy, uczę perspektywy, sztuczki rożne rysunkowe pokazuję, śmiejemy się, opowiadamy sobie historie miłosne.

To może mnie i czytelni(cz)kom „Repliki” jakąś swoją historię miłosną też opowiesz?

Tylko jedną?!

Może być więcej.

O, kochany, bo ja mam kilka tysięcy historii miłosnych do opowiedzenia (śmiech). Na pięć „Replik” by starczyło.

To może kilka?

No to tak. Na studia, na architekturę, poszedłem do Wrocławia. Do Warszawy nie chciałem, bo za blisko mieszkałem, w Skierniewicach. Nie dostałbym akademika, a nie uśmiechało mi się z rodzicami mieszkać, byli nadopiekuńczy.

Na studiach – wspaniały czas. Połowa lat 60., w teatrze Grotowski, Tomaszewski. Powstał właśnie klub Kalambur, a na moim roku – klub Gest. Założyłem kółko matematyków. Świetnie mi szło. Gdy byłem na III roku, profesor Dyba zaproponował mi z dnia na dzień prowadzenie zajęć na II roku – wspomnianą geometrię wykreślną, studencki koszmar. Poszedłem blady ze stresu. Tytułowali mnie „panie doktorze”, ja na to, że nie jestem doktorem. To „panie magistrze” – ja, że nie jestem magistrem. Jak im się w końcu przyznałem, że jestem po prostu rok wyżej, to zaraz było: „Jasiek, k…, weź wyjaśnij lepiej, bo nic nie rozumiemy!”

Zostałem na uniwersytecie po skończeniu studiów, dostałem stypendium naukowe. Profesor Schmidt, który wykładał w Liverpoolu, zorganizował wymianę, więc dodatkowo przez 5 lat jeździłem tam… No, ale zaraz… Miałem chyba jakieś miłosne czy erotyczne rzeczy opowiadać…

Rozumiem, że dochodzimy do nich.

To muszę się cofnąć. Na studiach miałem dziewczynę, ale gdy usłyszałem od kolegi, że go w Łaźni Miejskiej jakiś facet podrywał, to mnie zainteresowało. Stwierdziłem, że muszę do tej Łaźni też się wybrać – i w odróżnieniu od kolegi dałem się poderwać. Oj, podobało mi się.

Ale nie powiesz mi, że dopiero wtedy poczułeś, że mężczyźni ci się podobają.

Nie. Gdy miałem 14 lat, to z jednym kumplem były już pewne zabawy.

Niezbyt niewinne, tak?

E, dosyć niewinne. Manualne, tak to ujmę. W szkole średniej libido miałem potworne. Ciągle mi się chłopaki kotłowali w głowie i ciągle wyganiałem ich ze świadomości.

Ale potem miałeś dziewczynę.

Czułem, że coś dziwnego jest u mnie z seksem, ale co dokładnie? Podobali mi się mężczyźni, ale zaraz homoseksualista? Zastanawiałem się, dlaczego z dziewczyną nie było mi tak dobrze jak z facetem jednym, potem drugim, trzecim… Po tej przygodzie w Łaźni poszedłem do psychologa. I to niejednego.

Z problemem, że „chyba jestem homo”?

Tak. W końcu czwarty, znany psychiatra, przebadał mnie wte i wewte, ankietę długą zrobił i stwierdził to samo, co poprzednicy: „Panie, pan jest stuprocentowym heteroseksualistą. Pan tylko miał pewne przygody, proszę w to dalej nie brnąć. Zapomnieć i przerzucić się na babki. Najlepiej niech się pan ożeni.” Taki był ten okres behawioryzmu w psychiatrii. Wierzono w rożne głupoty, rożne cuda.

Wiem, jak to dzisiaj brzmi, ale pomyśl: ja, dwudziestoparoletni gówniarz, a on jeden z najlepszych psychiatrów we Wrocławiu! Jak miałem jego opinii nie przyjąć? Znalazłem sobie dziewczynę, potem drugą, Żydówkę, a z facetami miałem przygody, jak się „zapomniałem”. Zapominałem się dość często. Ciągle sobie mówiłem, że zaraz to rzucę.

Moja dziewczyna Żydówka wyjechała w 1968 r. z rodzicami do Izraela. To był czas antysemickiej nagonki. Ja też miałem problemy, bo się obracałem w towarzystwie profesorów żydowskiego pochodzenia. Sam, cholera, kropli żydowskiej krwi nie mam – a całą genealogię mi przeszukano. Niemniej, dla antysemitów byłem „szabesgojem”, wiesz, kto to?

Kto?

Taki, co czasie szabasu zapala świece za Żydów, którzy prac wykonywać nie mogą. Czyli przyjaciel Żydów.

Zakochała się we mnie dziewczyna, emigrantka z ZSRR, z Ukrainy. Straciła ze mną dziewictwo – i jej rodzice mocno parli do małżeństwa. To się z nią ożeniłem.

Zacząłem często wyjeżdżać na wykłady do Liverpoolu, o których już mówiłem, to był początek lat 70. Czasami na wiele tygodni. Gdy wracałem, to moja żona zwykle jakiegoś kochanka zdążyła sobie przygruchać. We mnie nie było cienia zazdrości. Nigdy. Ani o kobitę, ani o faceta. No i myśmy wyczyniali rożne rzeczy… Przywoziłem z Anglii filmy porno i puszczaliśmy.

Przecież na początku lat 70. nie było nawet kaset video.

Na taśmach. Miałem projektor. Zapraszałem kolegów, których razem z żoną wybieraliśmy. Puszczałem fi lm, szedłem im robić herbatkę, a jak wracałem, to oni już byli rozgrzani, z rękami zasłaniającymi podołek. Patrzyłem im na krok i uśmiechałem się: „Ach, co tu się stało???” I były zaraz trójkąciki, czworokąciki i tak dalej. Małżonka więc miała okazję zobaczyć, że mi się faceci podobają. No.

Po prostu mów dalej, ja słucham.

Podoba ci się, co?

(śmiech)

Tymczasem atmosfera na uczelni zaczęła gęstnieć. Gdzieś koło 1974 r. mój kolega z Londynu dał znać, że na uniwersytecie w Liege w Belgii szukają kogoś z moimi kwalifikacjami, stwierdziłem, że skorzystam z okazji. Nie znałem francuskiego, bałem się, że nie podołam, ale zaryzykowałem i wyjechałem.

Sam?

Tak. Żona nie chciała. Mówiła, że nie po to z rodziną emigrowała do Polski, by teraz ruszać do Belgii. Rozwiedliśmy się.

Kiedy dotarło do ciebie, że psychologowie się mylili i nie jesteś „stuprocentowym heteroseksualistą?

O, jeszcze długo nie. W Belgii były nadal przygody z facetami a jednocześnie ten nakaz wciąż silny na tyle, że jak poznałem fajną dziewczynę – Greczynkę, która spędziła wiele lat w Kongo, to się ożeniłem po raz drugi.

 Janek, może ty jesteś zwyczajnie w jakimś stopniu biseksualny?

W jakimś może i tak, ale strona homo przeważa. W kobiecie mogę się zakochać, ale raczej na zasadzie porozumienia dusz. Mogę też z kobietą mieszkać. Mam mnóstwo przyjaciółek. Nie trzeba być posiadaczem penisa, by się ze mną lubić. Seks z kobietą mam natomiast raczej techniczny. Prawdziwa namiętność jest z facetem.

Jeszcze coś ci opowiem. Gdy miałem 6 lat, to w moim starszym bracie, wtedy dziewiętnastoletnim, zakochał się pewien facet, znany w środowisku literackim Warszawy. Cierpiał strasznie, bo mój brat był hetero, miał już narzeczoną. Mama o wszystkim wiedziała i rozmawiała z tym człowiekiem, próbowała mu tę miłość do jej syna wyperswadować. Siedziałem obok i słuchałem. Widziałem jego straszną rozpacz. A mama nawet mnie nie przeganiała, myślała, że ja nic nie rozumiem, a ja wszystko rozumiałem. Potem wielokrotnie mówiła, że homoseksualizm to jest najgorsze, co się może mężczyźnie przydarzyć. Jednocześnie jestem przekonany, że wiedziała o mnie, tylko wolała udawać, że nie wie. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem.

W każdym razie, wracając, 33 lata miałem i nadal myślałem, gdy się z tą Greczynką żeniłem, że ona może mnie „uleczyć”. Postanowiłem być jej wierny i zrobiłem na sobie eksperyment: bez faceta wytrzymałem dwa lata. Potem po prostu dostawałem obłędu i zacząłem się znów puszczać. W międzyczasie urodził nam się syn.

Ach, masz syna!

Daniel ma dziś 36 lat. Mieszka w Berlinie.

Masz za sobą coming out przed synem?

No właśnie nigdy o mojej homoseksualności nie rozmawialiśmy. Żałuję. Daniel doskonale wie, znał moich facetów, ale rozmowy poważnej nie odbyliśmy. Trochę winię za to pewną głupią psycholożkę (znowu!), która powiedziała mi, że jak będę opowiadał o gejach synowi, to on się może „zasugerować”. Bardzo zła porada. Efekt jest taki, że Daniel uważa mnie za człowieka skrytego, który „w tych sprawach” milczy jak grób. Trzeba rozmawiać.

Z jego mamą się rozwiodłeś?

Tak. Ona tych skoków w bok nie chciała tolerować. Po rozstaniu już w końcu zacząłem myśleć o sobie jako o geju i wszedłem w związek z fajnym Belgiem. 11 lat byliśmy razem, a skończyło się głupio. Otóż, on był psychologiem…

Nie miałeś już dość tej profesji?

(śmiech)… i wyobraź sobie, przyszedł do niego na sesję chłopak, który powiedział, że ma problem, bo czuje pociąg do mężczyzn. I ten mój facet co? Zakochał się w nim na zabój i rzucił mnie. Chłopak był piękny zjawiskowo, ale miał 13 lat.

13?!

Po jakimś miesiącu on otrzeźwiał, wrócił i przepraszał, ale ja już nie miałem na nic ochoty. Na tym Belgu myślałem, że zamknę moje życie uczuciowe i seksualne, ale nie zamknąłem, bo pojawił się pewien Wietnamczyk ze Lwowa.

Jak się pojawił?

Student, który mnie odnalazł w Liege i napisał w jakiejś naukowej sprawie. Zaczęliśmy korespondować. Któregoś razu byłem z wizytą w Polsce i stwierdziłem, że mogę skoczyć do Lwowa go odwiedzić. Przyjął mnie po królewsku, pokój w hotelu Sputnik, pełna lodówka. Zapowiedziałem, że związek czy romans wykluczony, bo mam te sprawy zawieszone na kołku. Świetnie nam się gadało, aż zrobiło się późno. Uciekł mu ostatni tramwaj do akademika. „No, dobrze, to zostań na noc” – zgodziłem się – i piętnaście sekund później był już na golasa w moim łóżku! Myśmy z tego łózka praktycznie nie wychodzili przez pięć dni. Nie miałem pojęcia, że ja jestem jeszcze taki jurny (śmiech).

Ile miałeś lat?

A 52!

A on?19!

To chyba wypada ci pogratulować.

A dziękuję. To był najprzystojniejszy Wietnamczyk, jakiego w życiu widziałem.

Jak miał na imię?

Viet-Ha, ale mówiłem na niego Haczek. Nie skończyło się na przygodzie. Byliśmy dalej w kontakcie, ściągnąłem go do Liege. Gdy zalegalizowano w Belgii związki partnerskie…

Bo to już były lata 90.?

Tak. Zawarliśmy związek partnerski, a potem wzięliśmy ślub, jak małżeństwa homo zalegalizowali.

I jak ślub? Twój pierwszy z mężczyzną.

Ślub jak ślub. Skromny.

Janek, żeniłbyś się z kobietami, gdyby homofobii nie było?

Gdyby tamten psychiatra powiedział: „Słuchaj pan, nie zmienisz się, musisz to zaakceptować”, to pewnie bym się nie żenił. A on mi poradził „zapomnieć” o facetach – niemożliwe.

Jak było z Haczkiem?

11 lat razem, z czego część mieszkaliśmy we czwórkę: ja z mężem oraz mój syn z dziewczyną. Potem związek z Haczkiem się posypał, byłem naprawdę przygnieciony, naprawdę. W dodatku osiągnąłem wiek emerytalny i na uniwersytecie w Liege nie było już dla mnie miejsca. Utrata pracy to jest okropność.

Znalazłem się na rozdrożu i wróciłem do Polski. Mam tu jeszcze rodzinę, kilkoro przyjaciół. Pomyślałem, że coś tam w Warszawie wykombinuję. Nie było łatwo. Na rok zaczepiłem się w jednym technikum – porażka. Zaangażowałem się też w Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów, bo jestem ateistą. Na Placu Zamkowym zorganizowałem rekonstrukcję egzekucji Kazimierza Łyszczyńskiego (filozof, autor traktatu „O nieistnieniu Boga”, skazany w 1689 r. za ateizm na śmierć – przyp. red.). Rok to przygotowywałem. Sam uszyłem XVII-wieczne stroje, napisałem scenariusz, załatwiłem formalności… No, nie, zagalopowałem się – formalności ktoś inny załatwiał. Zagrałem dziada proszalnego, jest do obejrzenia na Youtube. Jednak nie zagrzałem miejsca u Racjonalistów, ich wewnętrzne konflikty mnie wymęczyły. Nie miałem dalszego pomysłu na życie. Na dodatek w rodzinie i wśród przyjaciół nastąpiła seria zgonów. W ciągu kilku lat 11 osób.

A szukałeś miłości, nowego związku?

Nie bardzo. Odnowiłem niektóre stare znajomości, na przykład z tym, z którym te manualne zabawy miałem. To jest profesor. Wiesz, im człowiek starszy, tym nawyki odgrywają większą rolę. Trudniej się zaprzyjaźnić czy zakochać. Zaprosiłem go do siebie i mieliśmy karczemną awanturę o drobiazg. Wszedłem do łazienki, gdy on się mył. Dla mnie nic takiego, a dla niego niedopuszczalne. Atmosfera zupełnie się popsuła.

Samotność doskwiera. Chciałoby się mieć kogoś do pogadania. Już naprawdę nie mówię o innych rzeczach. Poopowiadać sobie historie, podzielić się zwykłymi sprawami.

No i suma summarum, głownie przez brak zajęcia, wpadłem w depresję, taką, że dwa tygodnie nie chce się wychodzić z domu – a zjadłeś już wszystko z lodówki, pijesz wodę z kranu i myślisz tylko, jak skończyć ze sobą. W końcu nadludzkim wysiłkiem idziesz na zakupy. Tak mnie trzymało parę lat.

Jak z tego wyszedłeś?

W dużej mierze dzięki Lambdzie.

Serio? Dzięki temu projektowi?

Jakiemu projektowi? A! Temu, by pierdzieli zebrać i zaktywizować? Tak. Chyba za mało ten projekt pochwaliłem. Jestem naprawdę wdzięczny. W Lambdzie jest też sporo przystojnych gejów, w dodatku cholernie sympatycznych, ale do żadnego nie uderzam (śmiech). Mam ochotę czasem przytulić czy pocałować, ale przecież sam bym się zjeżył, gdyby do mnie tak ktoś startował. Mimo, że jestem rozpustny jak… !

Bije z ciebie energia.

Za parę miesięcy skończę 74 lata. Wyobraź sobie, że też będziesz miał kiedyś 74. Przyjdzie kryska na Matyska.

***

Agnieszka Wiciak, koordynatorka projektu „Aktywizacja społeczna homo/biseksualnych seniorów/ek” Pierwsza edycja projektu „Aktywizacja społeczna seniorów i seniorek LGB” trwała od marca do grudnia 2014 r., druga – od maja do grudnia 2015 r. W pierwszej udział wzięło 10 osób (trzy kobiety i siedmiu mężczyzn), w drugiej – 19 (sześć kobiet i trzynastu mężczyzn) powyżej 60. roku życia. Największym wyzwaniem było dotarcie z naszą ofertą. Projekt miał na celu poprawę funkcjonowania społecznego starszych osób homo/biseksualnych w Warszawie, przyczyniając się do ograniczenia zagrożenia wykluczeniem społecznym tej grupy. Projekt był jedyną tego typu ofertą dla seniorów i seniorek LGB. Działania obejmowały tutoring osób z młodszego pokolenia, szkolenia dotyczące radzenia sobie z wykluczeniem ze względu na wiek, obsługi komputera i telefonów komórkowych, zajęcia z języka angielskiego a także wspólne wyjścia i wycieczki oraz indywidualne poradnictwo psychologiczne. Projekt był realizowany w ramach programu ASOS (Aktywizacja Społeczna Osób Starszych) i choć formalnie się skończył, to trwa nadal, co najlepiej świadczy, że był/jest udany – nasi seniorzy autentycznie się zaktywizowali! Seniorów/ki chętnych, by dołączyć, zapraszamy do Cafe Senior w każdy wtorek między godz. 12 a 14.

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Rzadziej trzaskam drzwiami

Z HANIĄ ES (Hanną Sywulą), promotorką zdrowia psychicznego, instagramerką i youtuberką, o tym, czym jest osobowość borderline, dlaczego postanowiła o tym mówić głośno, a także o jej dziewczynie i o tym, dlaczego osoby LGBTIA częściej niż inne cierpią z powodu depresji, rozmawia Marta Konarzewska

 

Foto: arch. pryw.

 

Na Instagramie obserwuje cię 39 tysięcy ludzi, na YouTube – 117 tysięcy. Czujesz ten wpływ?

Tak, ale z tym idzie ogromna odpowiedzialność.

Nazywasz się „promotorką zdrowia psychicznego”, co to znaczy i jaka była twoja droga?

Przekazuję treści psychologiczne w przystępny sposób. Jeszcze zanim zdałam maturę, wpadłam na czyjegoś bloga. Zobaczyłam, jak to działa, że dzięki temu można robić swoją małą zmianę w świecie. Dlatego też zaczęłam pisać bloga w 2014 r. Dwa lata później zachorowałam na depresję i trafi łam do szpitala psychiatrycznego. Gdy wyszłam, byłam strasznie zdenerwowana – wiedza, którą musiałam nabyć, żeby zrozumieć swoją psychikę, wydawała się taaaka tajemna! Nikt nam jej nie przekazuje, chociaż czułam się, jakby to był poziom emocjonalnego przedszkola! Uczymy się literek i cyferek, a nie uczymy się o emocjach. Postanowiłam założyć kanał na YT i edukować, destygmatyzować zaburzenia, pokazywać, że zdrowie psychiczne jest tak samo ważne jak fizyczne. Kiedy boli nas ząb, idziemy do dentysty – nie zastanawiamy się, czy już wystarczająco nas boli, co ludzie pomyślą, czy ktoś się dziwnie spojrzy. A kiedy chodzi o zdrowie psychiczne, jednak mamy w głowie tę stygmatyzację i opór przed specjalistą. Tak nie powinno być – jeśli czujesz, że potrzebujesz pomocy, to jej potrzebujesz.

Powiedziałaś o depresji, ale twoje kanały kojarzę głównie z borderline. Że mówisz z własnej perspektywy o tym… zaburzeniu?

Tak, borderline jest zaburzeniem osobowości chwiejnej emocjonalnie, charakteryzuje się szybkimi zmianami emocjonalnymi, impulsywnością. Łączą się z tym zaburzenia współwystępujące, jak na przykład właśnie depresja. No bo jeśli czujemy się co chwilę inaczej, co chwilę świat jest a to wspaniały, a to tragiczny, raz ja wydaję się sobie super, a za chwilę do niczego, to z takim brakiem stabilizacji i bezpieczeństwa, ciężko, żebyśmy nie wpadli w załamanie. Na temat borderline narosło dużo stereotypów, w mediach jest strasznie zniesławione. A prawda jest taka, że najwięcej zależy od tego, czy ktoś się leczy, czy próbuje coś zmienić. Postrzeganie ludzi przez pryzmat zaburzenia jest krzywdzące, bo nie bierze człowieka w całości, tylko koncentruje się na jakiejś części, podobnie jest z orientacją psychoseksualną. Szufladki są dobre na skarpety, nie na ludzi.

Te stereotypy – może nawet uprzedzenia czy nienawiść – obserwujesz u swoich odbiorców?

Ja mam specyficznych, bo otwartych i świadomych odbiorców. Ale oczywiście, zdarza się, że ktoś wpadnie z przypadku i napisze komentarz o swoich doświadczeniach, rozszerzając je na wszystkich ludzi: „Byłam w związku z osobą z borderem, ona mi zniszczyła życie, więc trzymajcie się z daleka od takich”. Ja rozumiem, że to doświadczenie może być trudne, dużo zmienia, buduje przekonania, ale to jest błąd myślenia, nadmierne uogólnienie. Trzeba też pamiętać, że osoby z borderem zazwyczaj najmocniej zmagają się z samymi sobą i jeśli krzywdzą, to też same siebie. Jeśli ktoś odczuwa dużą niestabilność emocjonalną, to przede wszystkim potrzebuje pomocy, potrzebuje zrozumieć, że to da się zmienić.

Border to nie wyrok, tak?

Nie. Można się leczyć i żyć stabilnie mimo takich trudności. Jeśli osoby z BPD ranią innych, to nie z nudów – one po prostu same bardzo cierpią. Szczęśliwi ludzie nie krzywdzą innych ludzi.

Bliska relacja z osobą z borderline może przerażać, ponieważ border uderza właśnie w bliskość. To nieumiejętność przyjęcia i radosnego przeżywania bliskości z drugą osobą. Żeby o tym opowiedzieć, nagrałaś odcinek ze swoją dziewczyną, z którą jesteś już od 4 lat.

Moja dziewczyna nie chce się pokazywać w social mediach…

…dlatego nagrałyście to tak, że ona jest poza kadrem.

Tak. Rozmawiałyśmy i ustaliłyśmy, że to ważne, jej perspektywa jest ciekawa i pomocna, bo to właśnie ona żyje w związku z osobą, która zmaga się z zaburzeniem. A faktycznie taka bliska relacja z osobą zaburzoną to sfera, której się boimy, choć niekoniecznie jest to uzasadnione. Pokazałyśmy, że to nie musi być coś bardzo trudnego – jeśli tylko osoba z zaburzeniem leczy się, stara coś zmienić, uczy się siebie, swoich mechanizmów. Ale tu trzeba podkreślić, że ja jestem w terapii, to jest zupełnie inny level niż parę lat temu, gdy nie potrafiłabym o tym rozmawiać. Ktoś, kto się leczy, bywa bardziej świadomy niż ludzie zdrowi.

Umie zobaczyć, co robi, jakie ma emocje.

Terapia sprawia, że mamy większy wgląd w siebie, jesteśmy w stanie bardziej trafnie ocenić, co się z nami dzieje i zatrzymać pewne zachowania. Kilka lat temu w kłótni trzaskałam drzwiami, a później umiałam kontrolować impulsy i nie doprowadzać do takich sytuacji. Zdarzyło się tak, że już wychodziłam, już miałam trzasnąć tymi drzwiami, ale nagle pomyślałam: nie no, chwila, ja nie chcę tego robić, lepiej jest porozmawiać. Można skorygować zachowania, nawet te bardzo nawykowe.

Lesbijski związek ma jakąś szczególną dynamikę, jeśli chodzi o border?

Nie wiem, czy umiem odpowiedzieć – nie bardzo lubię dzielić ludzi. Definiuję się jako osoba bi, bo płeć niezbyt robi mi różnicę, raczej patrzę na człowieka, jego osobowość, to, jak się przy tej osobie czuję. I nie za bardzo rozróżniam tak związki. Nie chciałabym mówić na przykład, że mówienie o emocjach jest zarezerwowane dla związku lesbijskiego – a w naszym związku tak jest, bardzo dużo rozmawiamy, obie jesteśmy w stanie świadomie spojrzeć na siebie, analizować pojawiające się emocje, zachowania.

Kulturowo czyli stereotypowo kobiety kojarzą się z rozchwianiem emocjonalnym, mówi się nawet, że border to dziewczyńskie zaburzenie – prawda czy mit? Sama znam co najmniej jednego faceta…

Tak, borderline jest silnie skorelowany z płcią kobiecą. Duże znaczenie ma tu na pewno kwestia kulturowa i stereotypy: mężczyźni mają być silni, stabilni, a kobietom „wolno” się emocjonować. To bardzo krzywdzące dla facetów.

Hetero i niehetero?

Jednym z objawów osobowości borderline jest zaburzenie tożsamości, brak stabilności Ja. Takie zagubienie i poszukiwanie siebie może dotyczyć także orientacji psychoseksualnej czy tożsamości płciowej.

A może ta stabilność jest przeceniana? Nie mówię tu o sytuacjach, gdy ktoś naprawdę źle się czuje, krzywdzi siebie, innych. Tylko o takich miękkich miejscach w psychice, o kruchości, zepchniętej przez kulturę w jakąś kobiecą niszę? Podczas gdy kulturowo męska stabilność jako tzw. zdrowy rozsądek, opanowanie jest waloryzowana pozytywnie.

Chcielibyśmy, żeby w życiu było dobrze. Żebyśmy zawsze byli szczęśliwi, spokojni, nie doświadczali tych trudnych emocji, bo to nieprzyjemne, przykre, bolesne… ale tak się nie da, życie tak nie wygląda, każda trudna emocja coś nam daje, jakąś informację niesie. Niestabilność emocjonalna – określana jako kruchość – może być po prostu silniejszą wrażliwością na te emocje, mocniejszym ich doświadczaniem. W samym przeżywaniu nie ma absolutnie nic złego, pytanie tylko, jak sobie z tym radzimy. Gdzie dajemy tym silnym emocjom ujście.

Niektórzy agresją albo autoagresją.

Sposoby radzenia sobie ma każdy – pytanie, czy są one bezpieczne dla nas i dla otoczenia, czy szkodliwe, destrukcyjne. Sama wrażliwość emocjonalna, reaktywność, nie jest ani dobra ani zła, ona po prostu jest.

Co jeśli te destrukcyjne sposoby radzenia są napędzane społecznie? Wg najnowszego jak dotąd badania Kampanii Przeciw Homofobii z 2016 r. (biorąc pod uwagę sytuację polityczną, można założyć, że dziś jest jeszcze gorzej) nastoletnie osoby LGBT bardzo często oceniają swoje życie jako złe – czyli czują się źle, czują się samotnie. Aż 70% respondentów ankiety rozważało targnięcie się na swoje życie. Myśli samobójcze pojawiają się zatrważająco często, głównie u osób bardzo młodych, z małych miejscowości, wsi, częściej u kobiet, u niemal 20% respondentek biseksualnych „bardzo często”… To badanie wskazuje też, że osoby LGBT czują się wobec swoich problemów coraz częściej bezradne, poddają się, odwracają uwagę od trudności. Czy obserwujące cię osoby niehetero piszą do ciebie o tym, pytają, proszą o radę?

Tak, bardzo często piszą do mnie osoby ze społeczności LGBT+, które mają trudności z zaakceptowaniem swojej orientacji albo ze strachem, że ktoś ich nie zaakceptuje. Że będą negatywne konsekwencje, jeśli się wyoutują. Kojarzysz te samochody z hasłami „Stop LGBT”?

Jasne. Mają np. napisy „Lobby LGBT chce uczyć małe dzieci masturbacji”, a z głośników słychać, że „geje gwałcą dzieci” albo „edukacja seksualna przyczynia się do pedofilii”.

Właśnie. Oni przez megafon mówią, że bycie LGBT+ jest zgubne, bo osoby z tej mniejszości częściej popełniają samobójstwa – tak, tylko że tak się dzieje właśnie przez to, że oni tak jeżdżą i napędzają tę karuzelę dyskryminacji! To nie wynika z orientacji, a ze społecznych konsekwencji nietolerancji i stereotypów. Osoby LGBT+ częściej przeżywają różne trudności emocjonalne. To, co najlepszego możemy zrobić, to nie wkładać ludzi w szufladki, nie oceniać człowieka po orientacji. Każdy człowiek ma podstawową potrzebę bycia akceptowanym. Potrzebę przynależności, bezpieczeństwa, autonomii. Jeśli to nam się odbiera….

…odbiera się to, czym powinno być życie?

Pojawia się luka, która potrzebuje zapełnienia. Jeśli zostanie pusta, mogą się rodzić z tego różne problemy.

O co pytają cię osoby niehetero?

Czasem piszą do mnie młode osoby, na przykład 12-13-letnie, które są zaniepokojone. Na przykład dziewczynie podoba się dziewczyna i ona natychmiast chce się upewnić, czy to jest OK, czy coś jest z nią nie tak, albo czy już w takim razie może określić swoją orientację, czy robi coś złego, czy to już coś przekreśla. A trzeba pamiętać, że po pierwsze orientacja bywa płynna, a po drugie ja nie za bardzo rozumiem, czemu tak koniecznie chcemy się określać, naklejać sobie łatki L czy G – czemu to tak bardzo służy?

Może chodzi o tę przynależność?

Mnie wystarczy przynależność do osób nieheteronormatywnych, ale rozumiem, że chodzi o nazwanie się, by mieć punkt odniesienia. To jest znany mechanizm. Dlatego też ludzie z problemami emocjonalnymi chcą mieć diagnozę – tylko tu się pojawia pułapka, żeby siebie samemu nie poddać etykiecie, nie zaklasyfikować w sposób, który nas uwięzi. I jeśli ktoś w tak młodym wieku pyta, czy już może coś określić przez pryzmat tej koleżanki (Jestem czy nie jestem lesbijką? Jestem OK, czy jestem nie OK?), to ja się zastanawiam – co w tym takiego trudnego, czemu pojawia się aż taki niepokój? Co by się stało, gdyby się okazało, że jestem lesbijką? Ja sama jestem z natury odważna, bezkompromisowa i nie za bardzo przejmuję się ludźmi, od których dostaję komunikat, że miłość inna niż im znana nie jest OK. Po prostu mnie to nie dotyka, ale to pewnie dlatego, że się wychowałam w tolerancyjnej rodzinie. Nie musiałam słuchać takich komunikatów i cieszę się z tego.

Chodzisz na Marsze/Parady?

Chodzę. To dla mnie święto różnorodności i akceptacji. Cieszę się, że Marsze/Parady są inkluzywne, ostatnio szłam z osobami Głuchymi, jest też sekcja dla osób z autyzmem, gdzie jest ciszej. Na YouTube czasem komentujący – tacy, co przypadkowo trafi li na mój kanał – denerwują się: „Po co łazisz po tych ulicach z tęczową fl agą, jak można siedzieć sobie w domu? Proszę bardzo, bądźcie sobie razem, ale nie na ulicy”. Skoro nadal są takie komentarze, to oznacza, że wciąż jeszcze trzeba pokazywać, że jesteśmy i jest nas dużo, a do tego jesteśmy fajni, otwarci. To jest nasze święto, nasze miejsce w roku, żeby się zjednoczyć. Mnie nie chodzi o potrzebę celebracji orientacji – bo nie uważam, że potrzebuję celebrować coś, czego nie wybrałam – tak samo nie celebruję, że mam 170 cm wzrostu albo że jestem emocjonalna. Patrzę na Paradę jak na kolorowy, wspaniały dzień, pełen miłości i różnorodności, a to jest piękne!

Jak się czujesz z tym, że w tym roku Marszów/ Parad nie będzie? Masz receptę na frustrację, smutek i trud wychodzenia z kwarantanny? Życie stanęło, a teraz trzeba rzucić się w wir, gdy już nic nie jest takie samo?

To jest trudny czas, z pewnością pojawia się w nas wiele różnych emocji, w tym frustracji i żalu, że nie spotkamy się na Paradzie. Jest mi przykro z wielu różnych powodów, związanych z epidemią, pojawia się lęk o bezpieczeństwo, tęsknota, stres dotyczący przyszłości. Ważne, żebyśmy teraz szczególnie dbali o siebie. To nie jest normalna sytuacja, więc nie możemy wymagać od siebie, byśmy zachowywali się tak samo jak zawsze. Teraz bardziej niż zwykle potrzebujemy wyrozumiałości dla siebie, swoich emocji. Tego nam wszystkim życzę!

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Wygadany

Z PATRYKIEM CHILEWICZEM, twórcą Vogule Poland, o uzależnieniach i depresji, o szkolnym piekle i o dramatycznym coming oucie przed rodzicami, a także o Justynie Steczkowskiej, Jerzym Połomskim i córce prezydenta Dudy rozmawia Jakub Wojtaszczyk

 

Foto: arch. pryw.

 

Stworzył – i prowadzi wraz ze swoim partnerem Adamem Miączewskim („Madam”) – Vogule Poland, niezależne, często satyryczne medium o show-biznesie i popkulturze. O sobie mówi: „twórca internetowy, dziennikarz, pisarz, felietonista, youtuber, błazen” – ale w naszej rozmowie nie błaznuje ani trochę, wręcz przeciwnie.

Czy często w swoim życiu zakładałeś maski, zmieniałeś wizerunek?

Zwłaszcza w przeszłości zakładałem maski, co czasami pomagało mi przetrwać, innym razem wyjść z twarzą z trudnej sytuacji, a czasami po prostu było wygodne. Wtedy traktowałem te zmiany jako coś naturalnego. Dopiero stosunkowo niedawno, po diagnozie autyzmu, zauważyłem, że strasznie się męczyłem, bo zakładanie masek wiąże się z kłamaniem. Wszyscy to robimy, jesteśmy tylko ludźmi. Jednak ja mam problem z kontynuowaniem kłamstwa. Jest to dla mnie wręcz spalające fizycznie. Po pewnym czasie maski spadały.

Okłamywałeś sam siebie, że nie jesteś gejem? 0

Bardziej to wypierałem. Wychowałem się w latach 90., kiedy nie mówiło się o LGBTQ+. W mediach nie było reprezentacji, internet dopiero raczkował. „Pedałów” znało się tylko z podwórka. Słyszało się odzywki: „nie jestem pedałem, bo z tobą nie spałem”. Bycie gejem łączyło się z czymś negatywnym. Co prawda nie wstydziłem się, że czuję pociąg do kolegów ze szkoły, ale wszystko rozgrywało się w mojej głowie. Wtedy, w wieku 13–15 lat, kiedy odkrywałem swoją seksualność, po prostu nie miałem nikogo, z kim mógłbym szczerze porozmawiać. Czułem się zagubiony. Dlatego podświadomie zacząłem wypierać, że jestem gejem. Dopiero w liceum sprawa orientacji wróciła jak bumerang, bo zakochałem się w rówieśniku. W klasie poznałem też Agatę, moją pierwszą przyjaciółkę, przed którą niczego nie musiałem ukrywać.

Mówisz w wywiadach, że szkoła to było piekło.

Odstawałem od innych. Nie szedłem drogą stereotypowego chłopaka, któremu w głowie piłka, papierosy i gwizdanie za dziewczynami. Nie byłem ponad to, po prostu takie aktywności mnie nie interesowały. Ciągnęło mnie w stronę koleżanek. Nie byłem napastliwy w stosunku do nich, jak większość chłopaków, więc otaczały mnie wianuszkiem. Nie podobało się to kolegom. Już w podstawówce wołali za mną: „dziwoląg”, „homo niewiadomo”. Od gimnazjum byłem zastraszany i bity. Zgłaszanie sprawy u dyrekcji czy nauczycieli kończyło się wzruszeniem ramion. Kazali nam się „przestać bić”. Mówili: „Nie interesuje mnie, kto zaczął. Pogódźcie się”. Nikogo nie interesowało też, że codziennie czeka na mnie dwóch lamusów, którzy chcą się nade mną poznęcać. Szkoła nie chciała pomóc. Tym bardziej z rozbawieniem kilka lat temu odkryłem, że na stronie tej placówki widnieję jako jej „superabsolwent”. (śmiech) Co więcej, jeden z moich ówczesnych oprawców wyoutował się jako gej!

Kiedy na vlogu wspominałeś swoje lata szkolne, zauważyłeś, że w Polsce zgłaszanie problemów łączone jest z tchórzostwem.

Dzieje się tak nie tylko w dzieciństwie, kiedy jesteś „kapusiem”, gdy naskarżysz na kolegów z klasy, ale też w dorosłym życiu. Jak miałem dwadzieścia parę lat, zostałem z koleżanką zaatakowany przez taksówkarza, który do pomocy wezwał swoich współpracowników – tylko dlatego, że nie podobało mu się, jak wyglądamy. Mimo że korporacja przeprosiła, na Facebooku, gdzie zamieściłem post, wylał się na mnie hejt. Pisano, że „znowu robię z siebie ofiarę”, że „mam przestać się nad sobą użalać”. Wiele z tych osób na pierwszy rzut oka było tolerancyjnych, wyzwolonych, niehetero. Ich zachowanie po części wynikało ze zinternalizowanej homofobii, czyli nienawiści jednych osób LGBTQ+ do innych osób LGBTQ+ za ich „obnoszenie się”. Nieraz spotykałem się z takim zachowaniem. Kiedy notorycznie słyszysz, że jesteś „zjebany”, bardzo łatwo w to uwierzyć. Walczyłem z tym myśleniem. Dopiero kilka lat temu, tuż przed wyprowadzką z Polski, zacząłem więcej czasu spędzać za granicą. Tam poznałem niehetero emigrantów z naszego kraju. Byli zupełnie inni. Bardziej wyluzowani, akceptujący. Mówili, że wyprowadzka ich zmieniła. Nie chcę bronić oprawców, ale czasami, będąc w systemie pełnym pogardy, zaczynasz bezwiednie w nim uczestniczyć i stajesz się katem.

Ale czy wychowanie w Polsce jest wystarczającym wytłumaczeniem gróźb śmierci, które otrzymywałeś w liceum i przez które się ciąłeś?

Po części tak, bo żyjąc w świecie, który cię nienawidzi, zaczynasz też nienawidzić innych, aby choć trochę poczuć się lepiej. Natomiast osoby gnębione zaczynają myśleć, że może faktycznie na to wszystko zasłużyły. Z perspektywy widzę, że moje samookaleczanie się nie było spowodowane chęcią zakończenia życia, tylko krzykiem o pomoc. Chciałem zwrócić uwagę na to, że jestem samotny, że mam niską samoocenę, że w domu nie mam poczucia bezpieczeństwa. Z drugiej strony jednak, jak to nastolatek, miałem potrzebę popisywania się. Pamiętam, jak na jednej przerwie w liceum koleżanka poprosiła mnie, abym założył bluzę i zasłonił szramy na rękach, bo zwracam uwagę innych. Nie zrobiłem tego. Poczułem dumę. Pomyślałem: „Patrzcie, co sobie robię!”.

Wspomniałeś o domu. Kiedy powiedziałeś: „Mamo, tato, jestem gejem”?

W pierwszej klasie liceum. Wtedy po raz pierwszy zauroczyłem się w chłopaku. Zaczęliśmy się spotykać. Moi rodzice jeszcze byli wtedy małżeństwem. Mój ojciec był przemocowcem. Nie chciałem z nim wchodzić w żadne dyskusje. Natomiast z mamą od zawsze miałem bardzo dobry kontakt. Postanowiłem, że wszystko wyznam jej w liście. Był pełen miłości i prośby o akceptację. Zostawiłem zaadresowaną do matki kopertę w jej rzeczach. Po czasie przyszedł do mnie ojciec. Było w jego zachowaniu coś dziwnego. Patrzył na mnie z pogardą, jak na gówno. Zaczął mnie wyzywać od „pedałków”. Wtedy zrozumiałem, że wrócił wcześniej z pracy i dorwał się do listu. Co dziwne, nie wszczął awantury, nie pobił mnie, tylko drwił. Było to chyba bardziej bolesne, niż gdyby dał mi po mordzie. Tymczasem sytuacja zaczęła eskalować. Ojciec zaczął grozić mi szlabanami, wyzywać moich znajomych, że to przez nich zostałem „homosiem”. Czułem, że jeszcze chwila i skończy się to dla mnie źle. Użyje siły. Nie pamiętam dlaczego, ale ojciec na chwilę gdzieś wyszedł. Może do sklepu? Wtedy w pośpiechu spakowałem się w dwie torby i uciekłem do babci, mamy mojej mamy. Powiedziałem jej, że nie jestem już w stanie mieszkać z ojcem. Nie musiałem nic więcej dodawać. Przyjęła mnie.

Ucieczka wymagała odwagi?

Tak, ale wtedy nie myślałem o tym w ten sposób. Kierowała mną adrenalina. Czułem zagrożenie. Wcześniej ojciec wielokrotnie mnie bił. Wiedziałem, że i tym razem jego śmieszkowanie i pogarda przerodzą się w przemoc. Nie czułem się superbohaterem, tylko uciekinierem z walącego się budynku.

Ojciec cię nie szukał?

Moja babcia zadzwoniła do swojej córki i powiedziała, że z nią zostaję. Mama musiała powiedzieć ojcu. To sprzeniewierzenie spowodowało, że przestałem dla niego istnieć. Przekreślił mnie jako swoje dziecko. Od tego czasu już nigdy się do mnie nie odezwał. Zerwaliśmy kontakt.

A mama?

Chwilę mi zajęło, aby zrozumieć, że trwała w przemocowym związku, z którego wydostanie się było wielkim wyczynem. Na szczęście jej się udało. Rozwiodła się z mężem. W pełni mnie zaakceptowała. Wiesz, ona też musiała wielu rzeczy się nauczyć. Nie stało się to z dnia na dzień, przecież była z innego pokolenia, jej też nikt specjalnie nie uczył akceptacji czy tego, jak ma się zachowywać, zwracać. W Polsce nikt systemowo nie przekazuje wiedzy, jak rodzice mają się zachować po coming oucie dziecka. Na szczęście wykonała sporo pracy. Niedługo wraz z babcią przylatują do mnie i do mojego narzeczonego Adama do Barcelony. Mamy bardzo dobrą relację.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że w Polsce oddycha się strachem. Szukałeś osób, z którymi byłoby ci raźniej, swojej wybranej rodziny?

Znalazłem taką grupę ludzi. Ale z jednej dysfunkcji świadomie wszedłem w drugą. Było to towarzystwo pełne narkotyków i alkoholu. Mówiliśmy, że jesteśmy rodziną i zawsze będziemy się trzymać razem, tyle tylko, że byliśmy na trzydniowej imprezie bez chwili snu. Wtedy dawało mi to poczucie bezpieczeństwa i stabilności. A tego mi najbardziej brakowało. Nie mam żalu do moich ówczesnych znajomych, bo piliśmy i ćpaliśmy świadomie; byliśmy młodzi, nieukształtowani, poturbowani przez życie. Napędzaliśmy w sobie smutek. Miejsce, w którym byliśmy, nazywam pogodną rezygnacją. Poddaliśmy się, akceptując, że jesteśmy skazani na porażkę.

Do czego te używki były ci potrzebne?

Przede wszystkim spełniały funkcję towarzyską. Choć dziś preferuję siedzenie w domu i oglądanie seriali, przez długi czas czułem wewnętrzny przymus otaczania się wieloma znajomymi. Dzięki alkoholowi stawałem się rozmowny i wszędobylski. Używki niszczyły samotność. Nawet wtedy, kiedy zostawałem w domu, potrafiłem wypić trzy butelki wina albo pół litra wódki i gadać z ludźmi na fejsie. Czas przelatywał mi przez palce, a ja mogłem zapomnieć o przeszłości, o hejcie, o Polsce. Zdarzały się okresy, w których wielokrotnie urywał mi się fi lm. Nie przeszkadzało mi to, bo nie szanowałem ani siebie, ani swojego życia. Równocześnie chodziłem do pracy, randkowałem, chodziłem na wystawy czy do teatru. Nie leżałem zapijaczony przed komputerem. Byłem wysoko funkcjonującym alkoholikiem.

Kiedy powiedziałeś „basta!”?

To zasługa Adama, który postawił mi ultimatum: „Albo alkohol, albo ja”. Wybrałem związek, który trwa już 8 lat. Poszedłem na terapię grupową w warszawskim ośrodku uzależnień. Spotykaliśmy się dwa–trzy razy w tygodniu na 2 godziny. Gadaliśmy z terapeutką i między sobą. Byłem wtedy bardzo kolorowy i wyrazisty. Dlatego bałem się pierwszych spotkań. Co będzie, gdy trafi ę na homofobów?! Szybko zrobiłem coming out. Chciałem mieć go za sobą. Nikt nie był specjalnie poruszony. Spotkania dały mi dużą lekcję pokory. Poznałem wiele osób, które były spoza mojej bańki, m.in. dresika z szemranej dzielnicy, policjanta na emeryturze, młodą matkę z dwójką dzieci. Połączył nas ten sam problem.

Chodziłeś też na spotkania indywidualne, prawda?

Tak, a to przez zdiagnozowaną depresję. Złożyło się na nią wiele rzeczy, nie tylko alkoholizm, którym tłumiłem emocje, ale też pogarda społeczeństwa i pojebana relacja w domu. Wiesz, wychowałem się przepełniony romantycznymi ideałami, więc przez wiele lat jedynym znanym mi motywem życia było umartwianie się na wzór Wertera. Nie pomagało też bycie w spektrum autyzmu, przez co jeszcze bardziej zamknąłem się w sobie. Wewnątrz również przeżywałem emocje innych. Współodczuwałem. Jak słuchałem smutnej piosenki, zaczynałem myśleć o uczuciach podmiotu lirycznego w utworze. (śmiech) To może zabawne, ale przed diagnozą byłem pewien, że zwariowałem! Gdy w testach wyszedł autyzm, odetchnąłem.

Nie tylko diagnozy zmieniły twoje życie. W 2012 r. założyłeś fanpage „Vogule Poland”.

Początkowo była to odskocznia od pracy w agencji social media. Nie było to zajęcie angażujące ani zajmujące czasowo. Bawił mnie show-biznes, więc uznałem, że będę wrzucał śmieszne obrazki. Vogule Poland nie było nastawione komercyjnie, bo w tamtym czasie nikt nie myślał, że na fejsie można zarabiać. Nie nastawiałem się też na widoczność, bo początkowo fanpage był anonimowy.

Po 10 latach stałeś się jednym z głównych komentatorów celebryctwa znad Wisły.

Jeszcze przed Vogule Poland sam bardzo chciałem być ważny i rozpoznawalny. Musiałem siedzieć w pierwszym rzędzie na pokazie mody, być zapraszany na imprezy, obdarowywany giftami. Było mi to potrzebne do przekonywania samego siebie, że jestem coś wart. Na szczęście przestałem odczuwać tę potrzebę. Parcie na szkło zaczęło mnie śmieszyć. Wtedy Vogule Poland stworzyło się ideowo jako pewnego rodzaju szpilka mająca z humorem przebijać nadęte balony celebryctwa.

Obserwujesz, jak wygląda sytuacja LGBTQ+ w naszym kraju. Myślisz, że gwiazdy mogłyby głośniej popierać tęczową społeczność? Chociażby Beata Kozidrak, wielka gejowska diwa…

Wiem, że gwiazdy często kierują się po prostu możliwością zarobku. Długo mi to przeszkadzało, ale coraz częściej z dystansem patrzę na takie sytuacje jak ta z Justyną Steczkowską, która robiąc sobie zdjęcie z Black Eyed Peas, miała rzekomo zasłonić ręką jedną z tęczowych opasek. Podobnie brak zaangażowania Kozidrak, choć go nie usprawiedliwiam, gdzieś tam cynicznie rozumiem. Pamiętajmy, że mamy bardzo mały rynek showbiznesowy. W Polsce pod względem komercyjnym liczą się trzy stacje telewizyjne, rynek prasy umiera, a internet rządzi się swoimi prawami. Celebryci nie mogą wybrzydzać! Przecież brak angażu równa się brak wynagrodzenia. Nie chcę ich już oceniać.

Mimo to zachowanie gwiazd może mieć duże znaczenie. Publiczne coming outy, jak Andrzeja Piasecznego, niosą przecież reprezentację.

Jeszcze kilka lat temu powiedziałbym, że późny coming out Piaska to żenada, bo powinien to zrobić wcześniej. Dzisiaj jednak wiem, że to nie jest moja decyzja, kiedy (i czy) ktoś zdecyduje się wyjść z szafy.  To sprawa tej osoby; to ona musi poczuć się komfortowo i bezpiecznie, by powiedzieć o sobie światu. Z drugiej strony, gdy ktoś jest skrycie niehetero i robi krzywdę innym osobom ze społeczności LGBTQ+, publiczny outing jest uprawomocniony! Być może jest to odpowiedź przemocą na przemoc, ale wcześniejsza walka i tak była nierówna.

Bardzo często jednak outowanie, a dokładnie bycie osobą LGBTQ+, traktowane jest jako coś negatywnego, tak jak ostatnio było z Jerzym Połomskim, którego po śmierci wyoutował „Super Express”.

Jest mi wszystko jedno, co ludzie będą mówić po mojej śmierci. Niektórzy jednak myślą o spuściźnie, dobrym imieniu. Ale czy bycie gejem to coś złego? Dlaczego traktujemy pośmiertne outowanie jako kryminalny sekrecik? Gdybyśmy głośno nie mówili, kto był niehetero, okazałoby się, że osoby ze społeczności dopiero niedawno pojawiły się w życiu publicznym. Przecież mamy listy, pamiętniki, wspomnienia… Powinniśmy udawać, że opisane w nich rzeczy się nie wydarzyły, tylko dlatego, że ktoś publicznie nie mógł kiedyś o sobie powiedzieć? Absurd!

Sam jesteś osobą rozpoznawalną. Czym dla ciebie jest popularność?

Nigdy nie była dla mnie celem samym w sobie. Najważniejsze było przekazywanie wartości i idei, które za sobą niosłem. Walczyłem o tolerancję, akceptację, zachęcałem do głosowania, szanowania innych, niezależnie od tego, kim byli. Od 16. roku życia regularnie chodziłem na uliczne demonstracje, więc ten aktywizm mam we krwi. Vogule Poland dało mi rozpoznawalność, ludzie zaczepiali mnie na ulicy, ale przeprowadzając się do Barcelony, uciekłem przed tą popularnością. Co prawda cały czas coś komentuję, piszę dziennik, no i współprowadzę Vogule Poland, ale wynika to z wewnętrznej potrzeby tworzenia. Nie ma nic wspólnego z chęcią rozgłosu. W Warszawie miałem większą możliwość pokazywania się. W Barcelonie jestem po prostu kolejną osobą, nawet nie najbardziej kolorową. Mogę wyjść do sklepu w piżamie i wiem, że moje foto nie wyląduje na czyimś stories. Jeżeli ktoś chce zrobić sobie ze mną zdjęcie, jest to turysta z Polski. Popularność jest miła, łechce ego, daje poczucie ważności. Dlaczego jednak ktoś miałby traktować mnie jak bożka? To męczące. Do Hiszpanii wyprowadziliśmy się na fali homofobicznej nagonki rozkręconej przez Andrzeja Dudę i PiS, co nie zmieniło moich poglądów czy marzeń o nowym społeczno-politycznym ładzie w Polsce. Natomiast przestałem czuć przymus mówienia innym, co powinni robić, a czego nie. Nie chcę za wszelką cenę edukować innych.

A propos prezydenta: mówiłeś jakiś czas temu, że kontaktowała się z wami jego córka Kinga Duda.

Z rodziną prezydenta mieliśmy przejścia! W książce Vogule Poland „Kuriozum” opisujemy sytuację, w której odezwała się do nas córka Dudy Kinga. Była wtedy oficjalną doradczynią tatusia i chciała się z nami spotkać, porozmawiać o sytuacji osób niehetero w Polsce. Sytuacji, do której poniekąd doprowadził jej ojciec i jego zaplecze polityczne. Odpisałem jej wtedy stanowczo i jestem dumny z tej odpowiedzi, więc pozwól, że zacytuję: „W politycznej bańce twojego ojca modne są wszystkie piątki, więc mamy piątkę dla Kingi Dudy. Jeden. Twój ojciec jest jednym z powodów, dlaczego niebawem uciekamy ze swojej ojczyzny. Dwa. Przez twojego ojca i jego politycznych zwierzchników ludzie codziennie są bici, zastraszani i popełniają samobójstwa. Trzy. Twój ojciec nie uznaje nas za ludzi i za w pełni wartościowe osoby. Cztery. Twoja matka wielokrotnie, gdy miała możliwość zabrania głosu, znacząco milczała. Pięć. Twój ojciec, mając wykształcenie prawnicze, łamie i nagina prawo, robiąc z siebie niezbyt poważną osobę i ośmieszając pełniony urząd. Takich piątek moglibyśmy stworzyć dużo, ale naprawdę nam się nie chce. Miałaś wielokrotnie szansę przeciwstawienia się temu zbydlęceniu, jakie dzieje się w polityce. Nie zrobiłaś tego i musisz codziennie z tym żyć. Żyć z myślą, że przez działania twojego ojca Polska stacza się, ludzie uciekają z ojczyzny, wstydzą się za nią, umierają. I to chyba największa kara, jaka mogłaby cię spotkać. Tak że nie licz na spotkanie, no, chyba że będziemy akurat pod pałacem prezydenckim krzyczeli do twojego ojca, walcząc o swoją godność”. Jak pewnie się domyślasz – nie dostaliśmy odpowiedzi.

Patryk, czujesz, choćby przez swoją własną obecność w mediach, wagę reprezentacji LGBTQ+?

Dostawałem setki wiadomości, że moje „ekscentryczne” zachowanie szkodzi innym osobom LGBTQ+ w Polsce. Ale ja nie jestem ambasadorem wszystkich gejów w kraju! Mój wygląd i to, co robię, nie odzwierciedla całej społeczności. Takie uogólnienie odbiera osobom niehetero prawo do bycia ludźmi. Przecież mogą być złodziejami, prezydentami, krawcowymi, pilotkami, a nie tylko „wygadanym influencerem”. Orientacja seksualna nie jest naszą główną cechą charakterystyczną!

 

Tekst z nr 102/3-4 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.