Dlaczego postanowiłem wrócić do swej książki sprzed ponad sześciu lat i poszerzyć właśnie ukazujące się drugie wydanie „Homobiografii” o kolejne postacie? Przez ten czas wiele zmieniło się w społecznym odbiorze homoseksualizmu znanych postaci z przeszłości
Tekst: Krzysztof Tomasik
Wznowienia skłaniają do podsumowań. Z jednej strony wydaje się, że było to tak niedawno, a z drugiej, że upłynęły lata świetlne. Tym bardziej, że historia wydanych w 2008 roku „Homobiografii” sięga dwóch lat wstecz, kiedy wstępną koncepcję późniejszej książki podejmującej wątki nienormatywnej seksualności w życiorysach ważnych pisarzy i pisarek zaproponowałem dwom wydawnictwom, niestety bez powodzenia.
Słowo „homoseksualizm” wisiało w powietrzu
Dowiedziałem się wówczas, że piszę wartko i ciekawie, ale klamra spinająca całość może spowodować „wiele ataków”, zarówno na mnie jako autora, jak i na wydawnictwo, więc abym pomyślał raczej nad biografią pojedynczego bohatera, np. Marii Konopnickiej, której setna rocznica śmierci przypadała w roku 2010. Słowo „homoseksualizm” wisiało w powietrzu, ale nie padło w wirtualnej rozmowie z redaktorem prowadzącym dział literatury faktu. Nie było potrzebne, w końcu wiadomo, co może spowodować ataki. Wkrótce jednak powstało Wydawnictwo Krytyki Politycznej i okazało się, że publikacja książki jest możliwa. Sam nie do końca wiedziałem, co z tego wyniknie, ale nie miałem wątpliwości, że podobna praca jest potrzebna. Premiera miała miejsce 24 kwietnia 2008 roku w Krakowie w czasie Festiwalu Kultura dla Tolerancji.
Trudno powiedzieć, że książka okazała się bombą, ale spotkała się ze sporym odzewem, pozytywne recenzje pojawiły się zarówno w prasie tzw. głównego nurtu („Polityka”, „Newsweek”), niszowych pismach literackich (spora część tych tytułów już się dzisiaj nie ukazuje), jak i raczkujących dopiero blogach książkowych. Zwracano przede wszystkim uwagę na temat, wciąż kontrowersyjny, szczególnie gdy mowa pisarzach i pisarkach znanych ze szkoły. Krytyka okazała się dość przewidywalna, większym zaskoczeniem był fakt, że jednym głosem przemówili panowie wywodzący się z rożnych środowisk: Tomasz Terlikowski („Gazeta Polska”), Piotr Semka („Rzeczpospolita”), Jerzy Sosnowski („Więź”), Dariusz Nowacki („Gazeta Wyborcza”). Wszyscy oni uznali książkę za szkodliwą, naruszającą granice życia prywatnego (Nowacki zobaczył nawet podobieństwo do portalu plotkarskiego Pudelek). Wkrótce okazało się, że przebił Kazimierz Bolesław Malinowski, recenzent „Lampy”, która była pismem bardzo otwartym na alternatywę, ale jak się okazało w ściśle wyznaczonych ramach. To, co poprzednicy ubierali w okrągłe słowa, Malinowski nazwał wprost: „niesmak”. Na tym nie koniec, samą tematykę homoseksualną ocenił jako „obyczajową ropę”, a zajmowanie się nią to tej ropy „ssanie”.
Bez pomijania
Z czasem książka zaczęła żyć własnym życiem, czytana i przywoływana w rożnych kontekstach („Homobiografie” zaistniały też w literaturze pięknej, powieściach „Koniec gry” Anny Onichimowskiej i „ości” Ignacego Karpowicza). Docierały do mnie głosy, że w wielu przypadkach pomogła podjąć temat seksualności ważnych postaci, wskazując jednocześnie, w jaki sposób można o tym pisać bez anachronicznego przemilczania z jednej strony i traktowania w kategoriach niezdrowej sensacji z drugiej. Chciałbym myśleć o „Homobiografiach” jak o części większego procesu, publikacja tej książki wraz z innymi tytułami, m.in. dziennikami Anny Kowalskiej czy Jarosława Iwaszkiewicza, sprawiła, że homoseksualność licznych pisarzy i pisarek jest przyjmowana jako niepodlegająca już dyskusji. W książce po raz pierwszy wprost zostało postawione pytanie o relację Marii Konopnickiej z Marią Dulębianką, z sugestią o charakterze lesbijskim tego związku. Niestety, badaczki podejmujące później ten wątek raczej zatrzymywały się wcześniej niż prowadziły go dalej. Nie spełniły się także moje nadzieje, że większość moich bohaterów i bohaterek doczeka się wkrótce całościowych, nowoczesnych biografii uwzględniających kwestię nienormatywnej seksualności.
Przełom w polskiej biografistyce nastąpił wraz z bestsellerem Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”. Kampania medialna wokół książki, przemieniająca się momentami w nagonkę na autora, zaowocowała dość podstawową, ale jednak debatą o biografistyce, która pod pewnymi względami przypominała wcześniejsze o osiemdziesiąt lat spory wywołane przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Odważnie mierząca się z kontrowersyjnymi kwestiami w życiorysie Kapuścińskiego, książka Domosławskiego stała się wzorem tego, jak powinna wyglądać współczesna biografia wybitnej postaci. W efekcie nie ma już powrotu do naiwnej narracji i pomijania niewygodnych kwestii, w tym homoseksualizmu. Bodaj ostatnią, która próbuje reaktywować tego rodzaju podejście jest Magdalena Grochowska, bardzo konsekwentnie przemilczająca w „Giedroyciu” niemal wszystko, co mogłoby naprowadzić na temat homoseksualizmu nie tylko tytułowego bohatera, ale też osób z jego otoczenia (Kot Jeleński, Józef Czapski).
Nowe nazwiska
Inny element zmiany to coraz częstsze dostrzeganie wartości biografistyki, której sensem istnienia nie jest jedynie służebna rola w stosunku do literaturoznawstwa, a wielu polonistów tylko pod tym kątem oceniało „Homobiografie”. Mam nadzieję, że drugie wydanie tej książki powoli może być odbierane inaczej. To wciąż polemika z brązownictwem i fałszowaniem życiorysów ważnych dla Polski postaci, a także pokazanie na przykładach, w jaki sposób homoseksualność jest rugowana z naszej historii. Nie odcinam się od tego kontekstu, ale chciałbym, żeby czytano tę książkę także jako opowieść o ciekawych, wartych przypomnienia osobach, które, tak się akurat złożyło, nie były heteroseksualne. W ten sposób od początku byli dobierani bohaterzy i bohaterki, ale nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem. „Homobiografie” nie miały być leksykonem o najważniejszych pisarzach homoseksualistach, dlatego w zestawie nie było Juliana Stryjkowskiego czy Mirona Białoszewskiego, za to znalazło się miejsce dla dużo mniej „ważnych”: Antoniego Sobańskiego czy Zofii Sadowskiej.
Tym tropem poszedłem także dobierając nowe nazwiska, jeszcze mniej oczywiste: Aleksander Janta-Połczyński, Zbigniew Uniłowski, Halina Lenczewska i Antoni Borman, Wilhelm Mach oraz Anna Kowalska. Wszyscy oni są w dużej mierze zapomniani, ale warci przypomnienia, nie tylko ze względu na twórczość, ale także fascynujące życiorysy. Janta-Połczyński był pierwszym polskim reporterem, który z opisywania najbardziej egzotycznych zakątków świata uczynił swój zawód. Do tej pory nikt nie analizował wątków homoseksualnych w jego biografii, a jest co badać, bo profesjonalną karierę rozpoczął od wywiadu z lordem Douglasem, czyli kochankiem Oscara Wilde’a, który przeżył swego partnera o prawie poł wieku, a jedyne tematy interesujące odwiedzających go dziennikarzy to utracona uroda i romans z autorem „Portretu Doriana Graya”. Inny ciekawy wątek u Janty-Połczyńskiego to relacja ze znanym hinduskim tancerzem Ramem Gopalem, nazywanym „Niżyńskim z Indii”, którego Janta był także agentem pod koniec lat 30., potem rozdzieliła ich wojna. Z kolei Zbigniew Uniłowski najsilniej kojarzony jest z debiutancką powieścią „Wspólny pokój”, ale wciąż funkcjonują też plotki na temat jego romansów z wpływowymi mężczyznami, w tym Karolem Szymanowskim, który stał za awansem społecznym pisarza.
Halina Lenczewska i Antoni Borman to niezwykle barwna para małżeńska, która w latach 20. i 30. należała do śmietanki towarzyskiej Warszawy. On jako administrator i wydawca najważniejszego pisma w Polsce – „Wiadomości Literackich”, a ona jako publicystka i stylistka od trendów modowych. Już wówczas odkryli głośną dziś poliamorię, przy czym oboje gustowali w mężczyznach, najlepiej młodszych. Pod koniec lat 30. rozstali się, ale tylko oficjalnie, wciąż bowiem przyjaźnili się i wspierali, zarówno w sytuacjach dramatycznych (perypetie wojenne, choroby i śmierć), jak i radosnych (romanse Antoniego i kolejne małżeństwa Haliny, która w sumie cztery raz stawała na ślubnym kobiercu).
Wreszcie Wilhelm Mach – niegdyś znany, a dziś zapominany pisarz, zaliczany do nurtu plebejskiego, którego życiorys dość dobrze ilustruje sytuację homoseksualistów w PRL-u, których męczył przymus ukrywania się i udawania; wtedy na znaczeniu traciło niezłe osadzenie w elitach literackich, a jednym wyjściem z sytuacji okazywało się samobójstwo. Za kobiecy odpowiednik Macha można uznać Annę Kowalską, autorkę monumentalnych dzienników i wieloletnią partnerkę Marii Dąbrowskiej, z którą wychowywała swoją córkę z heteroseksualnego związku.
Nowe portrety zajmują jedną trzecią drugiego wydania, pozostałe szkice także zostały znacznie zmienione, bo w międzyczasie światło dzienne ujrzały nowe materiały (np. „Kronos” Witolda Gombrowicza), a jednocześnie o niektórych przetoczyła się wręcz debata publiczna na temat homoseksualizmu (przypadek Marii Konopnickiej), nie mogłem się do tego nie odnieść. Wszystkie te zmiany, a także liczne zdjęcia, o które wzbogacone jest drugie wydanie „Homobiografii”, sprawiają, że myślę o nich nie jako o wznowieniu, ale nowej książce. Na której okładce można podziwiać piękny akt Aleksandra Szymielewicza, jednego z kochanków Karola Szymanowskiego.
Tekst z nr 52/11-12 2014.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Nieznane w Polsce ikony literatury les w „Literaturze na świecie”
Najnowszy (5-6/2017) numer nieocenionej „Literatury na świecie” przynosi teksty trzech anglojęzycznych pisarek, które znacząco przyczyniły się do przełamania heteronormatywnego reżimu obowiązującego w sztuce.
Djuna Barnes
Szkoda tylko, że nawet najsłynniejsza z tej trójki, Djuna Barnes (1892-1982) jest u nas praktycznie nieznana, a jej najgłośniejsze dzieło, wydana w 1936 r. powieść „Nightwood” („Ostępy nocy”), było w Polsce tłumaczone jedynie we fragmentach. W 1973 r., także w „Literaturze na świecie”, ukazały się dwa ostatnie rozdziały tej książki (w przekładzie Renaty Hammer, który przyjęła polski tytuł „Drzewo nocy”). Tam też znajdziemy przedmowę T.S. Eliota do angielskiego wydania. To właśnie protekcji tego znamienitego poety, późniejszego laureata Nagrody Nobla, zawdzięcza Barnes publikację swej powieści, która nie budziła wśród wydawców zbytniego entuzjazmu. Eliot docenił jej poetycką siłę, dostrzegł „nadzwyczajny styl, piękno frazy, świetny dowcip i charakterystykę postaci, a także elementy horroru i fatalizmu”. Tym razem „Literatura na świecie” prezentuje rozdziały drugi i trzeci „Nightwood” (przetłumaczył je Marcin Szuster), a także inne teksty Barnes – opowiadania i jednoaktówkę „Jak zejść na psy”. Możemy również przeczytać dwa eseje poświęcone pisarce – pierwszy poddaje analizie jej styl, drugi opowiada o jej życiu. Wcześniej – tak o jednym, jak i o drugim – sporo się dowiedzieliśmy z książki Shari Benstock „Kobiety z lewego brzegu. Paryż 1900-1940” (przełożyli Ewa Krasińska, Piotr Mielcarek, Sic! 2004). Według biografów, inspiracją do napisania „Ostępów nocy” stał się paryski romans Barnes z dwudziestoletnią amerykańską rzeźbiarką, Thelmą Wood. Jaki charakter miała ich relacja? „Thelmę po prostu kochałam” – wyznała kiedyś Barnes, która podobno powiedziała też: „Nigdy nie byłam lesbijką, nie znosiłam tych „wilgotności”, jakie trzeba kochać, żeby kochać kobiety”. Centralną postacią w „Nightwood” jest Robin Vote, wzorowana na Wood tajemnicza femme fatale, wokół której krążą w onirycznej tułaczce po ulicach europejskich i amerykańskich miast inne postaci, w tym udręczona miłością do Robin Nora i podający się za lekarza Matthew O’Connor – mężczyzna przebierający się w damskie stroje i nazywający siebie „starą damą”. Wcześniej, bo w 1928 r., Barnes opublikowała w Paryżu, w wydawnictwie amerykańskich artystów osiadłych w stolicy Francji, powieść „Ladies Almanack”, uznawaną przez niektórych krytyków za satyrę na Academie des Femmes – gromadzący kobiety salon literacki amerykańskiej poetki i lesbijki, Natalie Barney. Bohaterką książki jest, stylizowana na Barney, Dame Evangeline Musset, która „za cel życia postawiła sobie ratowanie kobiet od niebezpieczeństw heteroseksualizmu”. Jak pisze Benstock w „Kobietach z lewego brzegu”, opowieść ta „zapoczątkowuje nową, kobiecą kontrkulturę (…), tworzy język dla wyrażania kobiecych pragnień – język dostępny zarówno kobietom o heteroseksualnych, jak i lesbijskich skłonnościach”. Sama Barney zresztą bardzo tę powieść lubiła. Barnes zmarła w 1982 r., w wieku 90 lat. Swoją ostatnią książkę, dramat wierszem „The Antiphon” opublikowała dużo wcześniej, bo w roku 1958. Odizolowała się od ludzi, rzuciła alkohol i związki miłosne. Zamknęła się w swoim świecie, choć czasami narzekała, że jest „najsłynniejszą nieznaną pisarką XX wieku”.
Brigid Brophy
Podobnego tytułu – „najbardziej niedocenionej pisarki brytyjskiej XX wieku” – dorobiła się inna z prezentowanych w „Literaturze na świecie” autorek, Brigid Brophy (1929-95). W piśmie przeczytać możemy, przetłumaczone przez Agnieszką Sobkowską, fragmenty jej debiutanckiej powieści z 1953 r., „Hackenfeller’s Ape” („Małpa Hackenfellera”), w której podejmuje temat praw zwierząt (Brophy aktywnie działała na ich rzecz, propagowała też wegetarianizm). Jerzy Jarniewicz przełożył z kolei na polski urywki „lesbijskiej fantazji” rozgrywającej się w szkole dla dziewcząt – „The Finishing Touch” (1963, „Ostatni szlif ”). Utrzymana ona została w kampowym stylu, wyraźnie inspirowanym przez twórczość Ronalda Firbanka (1886-1926), pisarza i ostentacyjnego homoseksualisty, którego „przegięte” książki, napisane przeestetyzowanym językiem i rozgrywające się w całkowicie urojonych światach pełnych ekstrawaganckich postaci i ekscentrycznych zachowań, miały co prawda swoje wąskie grono admiratorów, ale przez „poważnych” krytyków uważane były, co najwyżej, za literacki kaprys. Brophy – sama jawnie biseksualna – stworzyła biografię Firbanka, zatytułowaną „Prancing Novelist” (1973, „Rozbrykany powieściopisarz”), której rozdział – przedstawiający wpływ, jaki wywarł na życie i twórczość autora „Zdeptanego kwiatuszka” proces Oscara Wilde’a – „Literatura na świecie” publikuje razem z komentarzem tłumacza, Grzegorza Jankowicza. Brophy pisze m.in. tak: „Klimat dyskrecji sprzyjał zmianie postaw: ludzie tolerancyjni zmieniali się w skrytych antyhomoseksualistów przypominających skrytych antysemitów z tego samego okresu. (…) Skryci antyhomoseksualiści nie czepiali się homoseksualistów, jedynie wojujących homoseksualistów”. I dalej, już w odniesieniu do sfery sztuki: „Przedstawianie apatycznej niechęci wobec wojujących homoseksualistów jako krytyki literackiej przygotowało grunt pod kolejną wywrotkę literackich standardów, która polegała na zachęcaniu do pochwał pod adresem wojujących heteroseksualistów. Jeśli potraktujemy homoseksualizm jako defekt, wówczas z łatwością pomylimy heteroseksualizm z cnotą. Zastąpienie zaś sądów estetycznych fałszywymi sądami moralnymi tworzy odpowiedni klimat literacki, w którym Ernesta Hemingwaya można omyłkowo uznać za dobrego pisarza.” Ustępy te niewątpliwie należy zadedykować polskim elitom intelektualnym, a krytyce literackiej to już w szczególności.
Mary Butts
Trzecią z prezentowanych przez „Literaturę na świecie” pisarek jest Mary Butts (1890-1937) – Angielka, autorka pięciu powieści, która w latach 20. obracała się w artystycznych środowiskach Londynu i Paryża. Była uzależniona od opium i alkoholu. Dwukrotnie zamężna i dwakroć rozwiedziona miała ponoć spore grono kochanków i kochanek. Jej opowiadania – pisane w stylu określanym przez redakcję mianem „realizmu psychodelicznego” – przełożyli na polski Tadeusz Pióro i Szymon Żuchowski. Więcej na ich temat można przeczytać w tekście amerykańskiego poety, Johna Ashbery’ego (przetłumaczonym przez Andrzeja Sosnowskiego). Ekscentryczne, migotliwe, nasycone cierpkim poczuciem humoru, falujące między grozą a groteską przyciągają także atmosferą seksualnej ambiwalencji. Ashbery używa w odniesieniu do nich sformułowania „niestrudzony trzepot”, które najlepiej chyba oddaje charakter twórczości Butts. Dodajmy jeszcze, że na tym nie kończy się queerowy potencjał ostatniego numeru „Literatury na świecie”, gdyż Mikołaj Wiśniewski omawia na jego łamach kampową powieść, jaką wspomniany Ashbery napisał wspólnie z innym poetą i pisarzem, Jamesem Schuylerem – „Gniazdo dudków”. Wydana w Ameryce w 1968 r. na polski została przełożona we fragmentach przez Pióro i Sosnowskiego. Gdzie? Oczywiście w „Literaturze na świecie” (nr 5-6/2007). Utwory trzech pań „B”: Barnes, Brophy i Butts podejmowały tematy obwarowane tabu, ale także bezceremonialnie rozbijały struktury językowe i formalne klasycznej literatury. Prezentacja w Polsce tej twórczości to nie tylko okazja do poznania wciąż słabo tutaj obecnej herstory. To również wyzwanie rzucone kanonom podporządkowanym męskiej, heteroseksualnej optyce. Sankcjonującym ustanowione przez „antyhomoseksualistów” reguły i wartości. Kanony te nie dość, że spychają wszelką odmienność na daleki margines, to jeszcze poddają estetyczne dokonania „Innych” surowej ocenie moralnej. To ona wciąż warunkuje sposób, w jakim twórczość nieheteroseksualna jest przedstawiana w głównym nurcie kultury.
Tekst z nr 69 / 9-10 2017.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Z pisarką SYLWIĄ CHUTNIK o tym, jak trudny bywa coming out, gdy jesteś pomiędzy homo a hetero, o synu i o partnerce, o apostazji
i o hejcie, a także o Madonnie i o Nowym Jorku, rozmawia Mariusz Kurc
Możemy przejść na ty? Sylwia.
Mariusz. Bardzo mi miło. Weźmy od razu byka za rogi, czyli coming out, ok?
Dawaj.
Poglądy prorównościowe miałaś zawsze, tzn. odkąd zaistniałaś swym debiutem „Kieszonkowy atlas kobiet” w 2009 r.
Odkąd miałam jakiekolwiek poglądy polityczne, czyli gdzieś od 13. roku życia.
Ale ostatnio od bycia sojuszniczką przeszłaś do mówienia „my” o społeczności LGBTIA. A teraz godzisz się na wywiad, w którym powiesz o sobie. Czyli przeszłaś pewną drogę.
Bycie sojuszniczką jest takie fajne i szlachetne – ludzie LGBT mówią ci: „O, jak super, że nas wspierasz”, a ty kibicujesz, stojąc z boku. A gdy nagle odkrywają, że jesteś lesbą – o, to jest grubo: „Jedziesz na jednym wózku z nami, razem z nami siedzisz w tym grajdole”. Natomiast w oczach heteronormy natychmiast tracisz obiektywizm.
To homofobia w wersji light – orientacja osoby hetero jest „przezroczysta”, więc nie przeszkadza być „niezależną ekspertką”, podczas gdy osoba LGBT jest „bezpośrednio zainteresowana”, więc w „oczywisty” sposób subiektywna. Tak jakby np. o katolicyzmie mogli obiektywnie wypowiadać się tylko ludzie innych religii lub ateiści.
Być LGBT i niezależną ekspertką? O, nie, panie, bez przesady! (śmiech)
Ja hetero nigdy nie byłam. Zawsze byłam w tym spektrum między homo a hetero – ale w którym dokładnie miejscu, sama nie wiedziałam. Potrafi łam w poniedziałek myśleć o sobie jako o dziewczynie bi, a w czwartek, że chyba jednak jestem osobą niebinarną. Zdałam sobie sprawę wcześnie, że moja psychoseksualność jest płynna między tymi dwiema granicami i nie miałam potrzeby jej bliżej określać. Bo zresztą: jeśli bi, to na ile bi? A cholera wie. Gdy masz trudniejszą do zdefiniowania tożsamość, trudniej jest się wyoutować i jednoznacznie coś powiedzieć. Oglądałam coming outy innych osób i wzruszałam się na tych wszystkich filmikach na YouTubie, ale jakoś sama siebie nie widziałam mówiącej: „Proszę państwa, dziś skończył się ten domniemany heteroseksualizm Sylwii Chutnik”. Nie wiem, może też kojarzyło mi się to z „przyznawaniem się” do czegoś – błędu czy winy?
Od 20 lat co roku jeżdżę do mojego ukochanego Nowego Jorku i zawsze idę pod Stonewall i na znajdującą się niedaleko Gay Street, która teraz nazywa się nie tylko Gay, ale też Lesbian, Bisexual, Trans, Pansexual…
…Asexual, Intersex, Nonbinary, Two Spirit…
Stoję tam i uśmiecham się do siebie. Jak cudownie, że jest tak wiele tożsamości seksualnych, do skrótu LGBT dodajemy kolejne literki, kolejne warianty. Poszerzamy „pole walki”. Można się zastanawiać, która literka pasuje nam najlepiej. A swoją drogą, jak bym przejrzała moje własne teksty sprzed, powiedzmy, 10 lat, to pewnie niejedno bym tam poprawiła, bo ten proces wkluczania cały czas się toczy.
Dalej. Rok temu zrobiłam apostazję i to też jest swego rodzaju coming out. Tylko trzy dni mi zabrało wyjście z Kościoła Katolickiego, polecam. Miałam wtedy dyskusję ze znajomymi, że przecież ja w tym Kościele już i tak od dawna nie byłam, a skoro wyszłam, to tak, jakbym wcześniej była. A to, że Kościół zmusił mnie do wypełnienia papierka, jest graniem w ich grę. Katoliczką nie jestem od czasów nastoletnich. Potraktowałam apostazję jako kwestię formalną do uporządkowania – jeśli mnie nagle trzaśnie tramwaj, to żeby mnie nie pochowali przypadkiem z krzyżem. Bo według papierka byłam katoliczką – zostałam zapisana całkiem nieświadomie w wieku trzech miesięcy jako małe bobo w falbankach.
I z coming outem też tak trochę jest, że to „granie w ich grę” w takim sensie, że system wszystkich „zapisał” do grupy hetero i jak siedzisz cicho, to domyślnie właśnie taka jesteś. Trzeba dopiero jasno powiedzieć „wypisuję się”, by zrozumieli, że hetero nie jesteś i nigdy nie byłaś. Ale nie ma rady – to jest dominująca większość – trzeba zagrać w ich grę i się wypisać, bo jak jesteś „ponad to” – to jesteś brana za heteryczkę niezgodnie ze stanem faktycznym.
A tak w ogóle, zwyczajnie nie wierzę, że ten jednoznaczny heteroseksualizm jest aż tak powszechny, jak się wydaje. Gdyby ludzie mieli więcej swobody i nie czuli presji, że bycie hetero jest takie „słuszne”, to mam wrażenie, że wielu postanowiłoby zbadać swą seksualność i na skali Kinseya wcale nie wylądowaliby jako stuprocentowi heterycy czy heteryczki. Ale pewnie boją się nawet o tym myśleć i wypierają emocje.
Ja z tą przytłaczającą większością, która rzekomo nie ma żadnych wątpliwości, nigdy się nie identyfikowałam, niemniej byłam prawie 18 lat w związku heteroseksualnym. Ludzie identyfikowali mnie jako hetero. A ja siedziałam i myślałam: „OK, skoro potrzebujecie etykietki, proszę bardzo”, bo przecież byłam z mężczyzną. Nie z przymusu, nie dla przykrywki, był to absolutnie „pełnoprawny” związek. W dodatku w środowisku feministycznym, w którym funkcjonuję, byłam brana za przykład feministki – partnerki i matki – czyli tej laski, która reprezentuje problemy „zwykłych” kobiet.
I jakkolwiek z hasłem drugiej fali feminizmu „prywatne jest polityczne” zgadzam się w 100%, to miałam wątpliwości, czy jeszcze i o mojej psychoseksualności powinnam mówić publicznie. I tak sporo już ujawniam a nie chciałam wpisywać się w obecną stylistykę znanych osób pt. „Wszystko na pokaz”. Przyjęłam więc strategię, że nie będę wychodziła z szafy, bo w niej nie siedzę – co najwyżej w jakimś, nie wiem, przedpokoju – ale też nie będę mówiła, że jestem hetero.
Rozumiem, że coming out jest trudniejszy, jeśli de facto jesteś w heteroseksualnym związku.
Zresztą wraz z biseksualnym coming outem idzie cały bagaż stereotypów innych niż przy homoseksualności. Mamy dwie wyoutowane biseksualne posłanki, które były na okładce „Repliki” – i słyszałam parę komentarzy typu: „Eeee… wielkie mi co”.
Biseksualność dziewczyn to „nic takiego”, za to jakby facet się wyoutował jako bi, to i tak by powiedziano, że gej.
To się przekłada na konkretne zachowania i obyczajowość. Facet spróbuje drugiego wziąć za rękę na ulicy – nie zaśpiewają mu subtelnego „Rzadko cię widuję z dziewczętami”, tylko może spokojnie liczyć na wpierdol. A jak ja się obściskiwałam z psiapsiółkami, to nikt nie mrugnął okiem, bo było to według nich niewinne.
Koleżanka niedawno przypomniała mi też takie stare powiedzonko: „Żeby życie miało smaczek, raz dziewczyna, raz chłopaczek” – i pomyślałam: „Cholera, podoba mi się takie przyjemnościowe podejście”. Musimy ciągle walczyć o naszą tożsamość, stać na barykadach przeciwko stereotypom i przemocy. A mnie się marzy pisanie o seksualności z radością, afirmacją i luzem.
Teraz jesteś w związku z dziewczyną i to ten związek popchnął cię w stronę coming outu?
Absolutnie tak. Jestem z dziewczyną od ponad roku. I zaczęłam, jak wspomniałeś, od mówienia „my” o naszej społeczności.
Nasza Czytelniczka przysłała nam screen shot twojego postu z okazji Międzynarodowego Dnia Przeciwko Homofobii, Bifobii i Transfobii, zakreślając na czerwono to „my” i sugerując, by cię o to „dopytać”– w ten sposób doszło do naszego wywiadu.
Gdy przysłałeś mi ten screen, pomyślałam: „No, wreszcie ktoś zauważył!”. (śmiech) Bo ja już mówiłam „my” choćby na pikiecie po zeszłorocznym Marszu w Białymstoku. I nic. Halo? Nikt nie wytropił? Przyszło mi do głowy: „A może wszyscy i tak już myśleli, że jestem lesbą, tylko głośno nie mówili, bo ja nie mówiłam?”. Zaczęłam myśleć o tym, że muszę zrobić „porządny” coming out, ale nie dlatego, że sama potrzebuję to wykrzyczeć – absolutnie nie. Raczej miałby to być akt polityczny i akt solidarności. Stwierdziłam więc: „OK, poczekam, aż coś jebnie politycznie i wtedy powiem coś w stylu: «Ja jako osoba LGBT…» itd. Żeby było mocno!”.
Umówiliśmy się na wywiad jeszcze w maju – przed tymi wszystkimi wypowiedziami płynącymi z partii rządzącej: „LGBT to nie są ludzie”.
I wtedy powiedziałam sama do siebie: „Ej, ale na co ty jeszcze czekasz? Aż obozy zaczną nam urządzać?”. Jesteśmy najbardziej homofobicznym krajem Unii Europejskiej, co jeszcze musi się wydarzyć? Jakie jeszcze granice mają być przekroczone, bym się odezwała?
Zajmuję się naukowo między innymi analizą ofi cjalnego języka lat 50., o którym pisał też m.in. prof. Michał Głowiński. To, co mamy teraz, to wzmożenie dyskursu homofobicznego w warstwie komunikacyjnej. Jest to kalka propagandy z tamtego okresu, a nawet i międzywojnia. Pierwszy krok do otwartej nienawiści i do obozów, został już poczyniony. To już nie jest przemoc wyłącznie symboliczna. Jesteśmy właściwie na etapie, że „pedałowi” można wpierdolić, bo nie jest człowiekiem.
To już zdecydowanie jest ten czas. Dlatego outuję się, mimo że moja seksualność jest płynna i niejednoznaczna. Całkowicie przy tym zdaję sobie sprawę, że jestem w uprzywilejowanej pozycji – mieszkam w Warszawie, jestem niezależna fi nansowo, mam bańkę przyjaciół, którzy mnie akceptują. Więc co ryzykuję? Że mogę oberwać? I tak już mogę, bo: ateistka, weganka i feministka. Na dodatek wydziarana. Jestem od dawna narażona na „zdrowy” hejt z głębi trzewi polskiego narodu. Obrywałam już i mentalnie, i bezpośrednio, bo były też szarpaniny. Mogę więc być i lesbą. Dojdzie mi jeszcze hejt od homofobów, trudno.
Bierzesz hejt na klatę, tak?
Biorę na klatę też to, że jako dorosła osoba chcę powiedzieć dzieciakom LGBT: „Przepraszam was, że tak jest. Spierdoliliśmy ten świat. Jesteśmy winni tego, że homofobia i transfobia się rozprzestrzeniają. Outuję się po to – jakkolwiek to górnolotnie zabrzmi – by was wspierać”.
Masz syna, który nie jest już małym dzieckiem.
Ma 17 lat.
Napisaliśmy sporo w „Replice” o tym, jak się wyoutować przed rodzicami, rodzice opowiadali o reakcjach na coming out swych dzieci, pisaliśmy, jak powiedzieć o tym w pracy. Ale coming out przed własnym, niemal dorosłym dzieckiem – to jest terra incognita.
Otóż to. Gdzie jest podręcznik do tego, pytam?! (śmiech) Chciałabym, by ten temat wybrzmiał w wywiadzie, a jednocześnie to jest intymna sprawa, Bruno będzie musiał autoryzować ten fragment tekstu.
Jasne. Powiedz tyle, ile możesz i ile chcesz.
Wyoutowałam się przed synem rok temu, gdy od dwóch miesięcy byłam w związku z kobietą. On miał 16 lat, a nie jakieś tam trzy, więc żadnej ściemy typu: „A to jest nowa ciocia” być nie mogło. Wcześniej musiał przejść przez moje rozstanie z jego tatą. Wiem, że to nie było łatwe – moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam 11 lat. Sprawa więc była poważna, a udawanie, że nic się nie dzieje, nie przeszłoby. Na dodatek tę bombę pod tytułem „Matka lesba” dałam mu w roku moich 40. urodzin, czyli jasna sytuacja – starej odbija, klasyczny kryzys wieku średniego, fiu-bździu w głowie. Na to nakłada się jego czas dojrzewania, odkrywania własnej tożsamości. Jesteśmy na hormonalnym wysokim C. Trudne to cholernie – usiąść i powiedzieć temu 16-latkowi nagle: „Słuchaj no, mama jest lesbijką”. Tymczasem syn zachował się tak, że normalnie myślałam: „Jeszcze chwila i poprowadzi warsztat pt. «Jak się zachować, gdy twoja mama outuje się przed tobą»”. Zapytałam, czy wie, co to w ogóle jest coming out. „Tak, wiem” – odpowiedział z taką pewnością, jakby przeżył ich tysiące. Gadaliśmy trzy godziny, ja płakałam: „Wiesz, Bruno, nie wiem, jak to będzie, strasznie mi przykro, że musisz to znosić i na dodatek jeszcze w tym kraju”. Dałam mu całkowitą wolność, powiedziałam, że może mnie uznać za idiotkę, albo stwierdzić, że nie jest w stanie tego znieść. A on był po prostu jak mały Budda.
Dla mnie to było wyjątkowo ciężkie – która matka chciałaby dać dziecku „w prezencie” niepewność, wystawić na ewentualne ataki? Pod tym względem wszystkie matki lesbijki w Polsce mają przechlapane. A z drugiej strony miałam o tyle łatwiej, że zawsze byłam matką-freakiem i nieraz to on pełnił funkcję ostoi spokoju w naszej relacji. I wtedy też usłyszałam od niego: „Przestań, nie przejmuj się. Zawsze byłaś dziwna, jesteś dziwna – i to jest OK”. Jest dumny z tego, jaka jestem. Czy może być coś lepszego?
Po tej rozmowie poczułam się spokojnie. „Ach, takiego pięknego syna wychowałam”, parafrazując Marcina Koszałkę. Okazało się, że całe to chodzenie z nim na demonstracje, na Manify przyniosło rezultat. Nawet żartował: „Mama, spoko, przegryziemy aorty wszystkim, którzy się dopieprzą do naszego stada”. Zadawał rozsądne pytania: czy może komuś o tym powiedzieć? A jeśli tak, to w jaki sposób? Taki z niego niby typowy nastolatek, słuchający hip-hopu, postać wrażliwa, ale raczej milcząca – a dał mi mega wsparcie. Widzisz, mam łzy w oczach.
Do tej pory go zagaduję: „Chcesz jeszcze pogadać o tym, o coś zapytać?” – a on zdziwiony: „Nie, daj spokój, nie ma o czym”. Więc pocieszam się, że może jednak tak bardzo go nie obciążyłam. Cóż, matki się nie wybiera i co by nie zrobiła, to nigdy nie będzie na sto procent idealne. Wychowanie dziecka to zbyt skomplikowany proces – zawsze coś tam sknocisz, nie ma rady. Jedyny żal, jaki miał do mnie syn to: „Dlaczego tak późno mi powiedziałaś?”.
Jego relacja z moją partnerką dobrze się układa – a oni też mają nie lada robotę do wykonania. Nie dość, że patchworkowa rodzina, to jeszcze tęczowa.
Jak tak cię słucham, to myślę, że gdyby Bruno inaczej zareagował, to chyba byśmy teraz nie rozmawiali.
Masz rację. Pewnie nie.
Natomiast moi rodzice nie unieśli sprawy. Z domu mnie nie wyrzucili, bo już nie mieli jak, ale jednak to była przykrość. A wydawało mi się, że pójdzie raczej OK, bo ogólnie są super. Okazało się jednak, że Parada Równości – ekstra, LGBT – żaden problem, lecz może not in my house. Moja mama zareagowała praktycznym wyparciem, co jest ogólnie znaną strategią. Ja na szczęście jestem po terapii, więc poradziłam z tym sobie. Teraz sytuacja powoli się zmienia – jest lepiej. Ale jak na zeszłorocznej Paradzie zobaczyłam osoby z grupy „My, Rodzice”, które po prostu przytulały tych wszystkich młodych ludzi LGBT, to pomyślałam: „Kurde, też bym się przytuliła, choć mam 40 lat”. Teraz, przy okazji tego całego szamba, że „nie jesteśmy ludźmi”, „My, Rodzice” mieli cudowną akcję na Facebooku. Oglądałam ich kolejne fotki i wyobrażam sobie, że moi rodzice też na nich są.
Mama poszła w narrację: „Ale jak ty to możesz robić dziecku?”. I to jest w ogóle szerszy problem. Idziemy chrzcić dziecko, bo jak nie chrzcić? Dalej: „Jesteś weganką i sama żywisz się energią słoneczną? Dobrze, twoja sprawa – ale dziecku trzeba dać mięsko, bo jak nie dać? Jesteś w związku, który nie działa – masz w nim być «dla dziecka»”. Politycy wycierają sobie twarze dobrem dziecka, a tak naprawdę w kraju Janusza Korczaka ma się dzieci w dupie. Chyba, że „nienarodzone”– o, to wtedy mówi się o nich wiele.
Bruno jest nieochrzczony, jest wege, a jego matka jest w związku z kobietą, więc ma w Polsce ciężko. Ale znów – nie mamy prawa narzekać, bo i tak jesteśmy na uprzywilejowanej pozycji.
A co możesz powiedzieć o swojej partnerce?
Bardzo mnie wspiera. Jesteśmy ze sobą od ponad roku, ale znamy się od wielu lat – byłyśmy w tej samej bańce znajomych. Ona też ma za sobą związek hetero, ale dawno temu. Potem przez lata była w związkach z dziewczynami – i teraz jest ze mną. Pracuje naukowo, gra na gitarze w punkowym zespole, w którym ja z kolei śpiewam. Ujmuje mnie jej opiekuńczość, podczas gdy ja jestem wciąż dość niefrasobliwa wobec homofobii. Pyta mnie nieraz: „Ale wiesz, w co się pakujesz?”. Wiem. Pracuję nad sobą, wiem, jakie błędy popełniłam w poprzednim związku – a i tak przyłapuję się na tym, że wchodzę na stare tory przyzwyczajeń. Miłość to miłość – niezależnie od płci trzeba o nią dbać. Inaczej zaczyna być toksyczna i bolesna. Co do homofobii, to mówiłam, że jasne, przecież wiem, jak jest. Chodzę na Marsze Równości, znam temat. Ale jednak nie – sranie w banię – w rzeczywistości jest tak, że gdy idziesz ulicą i chcesz dać głupiego buziaka swojej dziewczynie, to włącza ci się „wewnętrzny alarm” i filujesz, czy w polu widzenia jest bezpiecznie.
I to trzeba poczuć, by naprawdę się dowiedzieć, jak to jest. Wiesz, do czego bym to porównała? Kiedy zostałam matką, to zaczęłam na serio widzieć bariery architektoniczne, choć wiedziałam wcześniej, że one są i solidaryzowałam się z osobami z niepełnosprawnościami. Ale to trzeba poczuć – te kilka schodków, które sprawiają, że gdzieś już nie wejdziesz. A wydawało mi się, że wystarczy być empatyczną. Gówno, nie wiesz, dopóki nie poczujesz. Dlatego jak mnie różne osoby hetero namawiały, bym się wyoutowała przed rodzicami, to nie wiedziały, do czego tak naprawdę namawiają. Albo doświadczasz sytuacji, że cię ktoś zwyczajnie zwyzywa nagle na ulicy od lesb. Albo doświadczasz sytuacji słownego oplucia cię przez prezydenta – i stwierdzenia, że nie jesteś człowiekiem.
Tak więc pierwsza zasada bycia sojusznikiem czy sojuszniczką brzmi: nie udawaj, że wiesz, jak to jest, bo nie wiesz. I to jest OK – nie trzeba doświadczyć wszystkiego, by wspierać. Sama pisałam listy w ramach działania w Amnesty International w sprawie poety z Tybetu uwięzionego przez chińskie władze. Wiedziałam, co on przeżywa? No nie. Miałam 15 lat, ledwo orientowałam się, gdzie jest Tybet.
A druga zasada sojusznictwa: nie pouczaj, co mamy czuć oraz jak i kiedy protestować, jak i kiedy walczyć o nasze prawa. Nic mnie tak nie wkurza jak: „Ja jestem z wami, ale teraz musicie siedzieć cicho, bo są ważniejsze sprawy”. Nosz kurwa…
I tak od 30 lat.
Właśnie. To nie jest żadne sojusznictwo. Napisałam z Grażyną Plebanek felieton do „Polityki”, w którym wezwałyśmy kandydatkę Małgorzatę Kidawę-Błońską – wiem, to już dziś politycznie prehistoria – by przestała być „grzeczną dziewczyną” i zawalczyła o ważne dla kobiet kwestie jak in vitro czy aborcja. MKB zaprosiła nas na rozmowę. Było bardzo miło, ale usłyszałam, że „teraz nie jest na to pora”. A kiedy będzie? Sorry, ja mam jedno życie, nie mam czasu na czekanie.
Dla wielu osób LGBT najbardziej traumatyczny okres w życiu to dojrzewanie – wtedy odczuwa się samotność, wtedy najbardziej bolą prześladowania. Jak było z tym u ciebie?
To nie jest moje doświadczenie, nie miałam traum. Bardzo wcześnie wybrałam sobie krąg przyjaciół anarchizujących, wolnościowych, niezależnych – a jednocześnie kochałam (i nadal kocham!) popkulturę. To był jakoś początek lat 90., gdy zdobywałam niemieckie wydania „Bravo” i nic nie rozumiałam, bo nie znałam niemieckiego, ale tam było dużo obrazków. Wsiąkłam w MTV, a w ogóle od 8. roku życia na potęgę słuchałam Madonny, bardzo się nią fascynowałam – ta subwersywność, to jej igranie z popkulturą, przesuwanie granic w mainstreamie.
Przybij piątkę.
Kochany, ja pracę magisterską pisałam o emancypacyjnych wątkach u Madonny! Jak obejrzałem dokument „Paris is burning”, który zresztą zbiegł się w czasie z „Vogue” Madonny, to był dla mnie total. Kocham wpływy undergroundu w popie. Wiem, że to dwuznaczny wątek: zarabianie na ideach.
Poza tym pochodzę z dość biednej rodziny i wątki klasowe w „Paris…”, całe to odgrywanie bogactwa, były mi bardzo bliskie. Jestem punkówą, a jednocześnie uwielbiałam stylówy na gold i brokat. Słucham nadal nieistniejących grup, jak Piekło Kobiet czy Homomilitia, eksplorujących tematykę nieheteronormatywności i feministyczną. Naprawdę underground is my love, na nim się wychowałam.
Potem poszłam na gender studies równolegle do studiów dziennych (rok później, bo w liceum raz nie zdałam przez zielone włosy). Internet już był, ale słabo dostępny. Pamiętam czytanie Judith Butler z jakichś kserówek. Miałam ze 20 lat, gdy trafiłam w Nowym Jorku do księgarni „Bluestocking” i tam wygrzebałam różne ziny, w których czytałam o – nie wiem – sposobach szycia wielorazowych podpasek czy związkach zawodowych striptizerek. Odkrywałam świat. Całe to queerowanie było tak wyzwalające.
Porozmawiajmy o twojej twórczości. Bohaterkami są niemal zawsze kobiety – będą teraz lesbijki?
Czekałam na to pytanie. (śmiech) „Pamiętników lesbijki” pisać nie będę, ale siedzę teraz nad powieścią, w której będzie wszelka nienormatywność. Karolina Sulej, moja przyjaciółka, z którą dzielę różne fascynacje, między innymi Nowym Jorkiem, napisała świetną reporterską książkę o Coney Island i „ukradła” mi najfajniejszy tytuł świata: „Wszyscy jesteśmy dziwni”. Otóż to, szanowni państwo, normalność nie istnieje. Każdy jest inny, a spora część z nas zmienia się też w czasie swojego życia. Uwaga, nigdy nie wiesz, kiedy staniesz się „dziwaczką”.
Chciałabym napisać powieść o ludziach LGBT, ale afirmacyjnie. Nie, że dramat, dyskryminacja i tragedia, tylko karnawał, satysfakcja, zabawa, radość. No, ktoś tam pewnie umrze, jak to u mnie – ale może homofob? (śmiech) Niedawno, na 30-lecie Amnesty International, napisałam opowiadanie, którego bohaterką jest młoda lesbijka.
Nastolatka. Tytuł opowiadania to „Dopóki mieszkasz w naszym domu”.
Tekst jest formą mojego wsparcia dla młodych osób LGBT uzależnionych ekonomicznie, prawnie i psychicznie od rodziców, którzy – niestety – nierzadko są homofobami. Dostałam sporo wiadomości od młodych dziewczyn bi i les.
Uderzyło mnie, że w zbiorze twoich wywiadów z kobietami uprawiającymi sporty walki, niemal wszystkie bohaterki mówią o swych chłopakach, partnerach, mężach.
Tak! One o chłopakach mówiły same, nie pytałam ich specjalnie. Myślę, że jako kobiety w sportach walki przekraczają już normę na polu „kobiecość” tak, że czują, że na innych polach, w tym psychoseksualności, powinny już pozostać „normalne”, rozumiesz? Wiesz, to jak ze mną jako matką – jestem freakiem, więc np. zawsze muszę mieć posprzątane w domu. Gdyby jakaś „matczyna policja” do mnie wpadła, zrobiła nalot – to jest wszystko cacy.
Ciebie twardzielki fascynują, prawda? Takie ostre dziewczyny jak w „Cwaniarach”, które czekają na premierę w teatrze Krystyny Jandy. Lubisz walkę, nie?
Walkę kocham, ale zaznaczam, że mam też doktorat. (śmiech) Wiesz, ja jestem ciapciuś z książkami, więc fascynuję się dziewuchami. Ty nie chciałbyś być ostrym drechem przez chwilę?
(śmiech) Sylwia, spodziewasz się, że coming out wpłynie jakoś na twoje funkcjonowanie publiczne?
Na pewno. Na dobre i na złe. Być może będzie trochę hejtu, być może przez jakiś czas zostanę tą Naczelną Lesbą RP i będę musiała ciągle gadać na ten temat i komentować. Jestem przyzwyczajona. Kiedy powiedziałam, że jestem feministką, też musiałam w wielu wywiadach to wyjaśniać. Być może będę miała mniej zaproszeń na spotkania autorskie do bibliotek, bo gdzieś tam jakiś decyzyjny homofob stwierdzi, że „Chutnik? Nie”. Ale też chciałabym mieć zwyczajną frajdę z tego, że się ujawniam; będę się cieszyła z każdej pozytywnej wiadomości, jaką dostanę.
I jeszcze raz podkreślę: robię coming out jako gest polityczny w naszej obecnej sytuacji oraz jako gest emocjonalnego wsparcia dla młodych ludzi LGBT. A może też i trochę dlatego, że po 40-tce powiedziałam sobie: „A jebać tych wszystkich dziadów!”. Ja już naprawdę jestem zmęczona pewnymi rzeczami.
Jesteś nie tylko pisarką, ale też felietonistką kilku czasopism i aktywistką – w tym roku wzięłaś udział w kampanii społecznej „Koniec AIDS”, promującej badanie się w kierunku HIV. A wiele osób – nawet takich, które nie czytają literatury, więc pewnie nie znają i twoich książek – kojarzy cię choćby jako komentatorkę życia publicznego w „Drugim śniadaniu mistrzów” Marcina Mellera na TVN24.
I będzie lesbijski głos w twoim domu?
Tak! Ja się na to bardzo cieszę. Bardzo potrzeba nam wyoutowanych kobiet nieheteroseksualnych.
(śmiech) Dobrze, dobrze. Spokojnie. Wyoutowałam się i już się nie odoutuję. To już jest na zawsze.
Jeszcze chcielibyśmy zrobić ci zdjęcia.
Nie w stylu butch, bo ja zwyczajnie taka nie jestem. Chcę być jak ze „Słowa na L”, rozumiesz?
Lipstick lesbian.
Absolutnie. Choć teraz byłyśmy w górach i kupiłam sobie takie buciory, nazywamy je „lesbobuty”. Nawet syn tak o nich mówi.
Pozdrowienia dla niego.
Jak wychodziłam z domu na nasze spotkanie, rzuciłam: „Idę się outować do «Repliki », jak wrócę, będzie obiad”. Usłyszałam z jego pokoju: „Spoko, powodzenia”. Takie to życie matki niehetero.
Z transpłciową pisarką TORREY PETERS, autorką bestsellera „Trans i pół, bejbi”, rozmawia Maja Heban
W maju odbyła się polska premiera książki „Trans i pół, bejbi” autorstwa Torrey Peters. Ten światowy bestseller opowiada o trzech osobach: transpłciowej Reese, która marzy o macierzyństwie, jej byłej osobie partnerskiej, po detranzycji żyjącej jako Ames, oraz Katrinie, szefowej i obecnej partnerce Amesa. Kiedy Katrina zachodzi w ciążę, Ames wpada na szalony pomysł: powinni we trójkę zająć się wychowaniem dziecka.
Muszę przyznać, że „Trans i pół, bejbi” wzięło mnie pod włos. Podeszłam do książki z perspektywą aktywistki, ale ty niespecjalnie przejmujesz się optyką.
Kiedy pisałam „Trans i pół, bejbi”, nie miałam pojęcia, że osiągnie taką popularność. Zakładałam dwa cele. Po pierwsze, chciałam napisać powieść, która przemawiałaby do osób trans w sposób, w jaki my rozmawiamy ze sobą. Po drugie, chciałam pokazać, że ten nasz język jest piękny i zabawny, że stworzyliśmy fantastyczną kulturę, która zaczyna interesować resztę świata. To, co jest świetne w pisaniu, na co nie zawsze mogą sobie pozwolić aktywiści – w fikcji możesz się mylić. Twoje postacie mogą mieć wady, popełniać błędy, mogą się wygłupiać i być po prostu ludźmi. Twoje przesłanie nie musi być głęboko intelektualne. Jasne, pisanie powieści to intelektualna praca, ale używanie literatury, by pokazać to, co łączy różnych od siebie ludzi, to już coś innego. To oddziałuje na emocje. Mogłabym w debacie o transpłciowości napisać długi esej z argumentami i powoływać się na badania, ale mogę też stworzyć książkę z ludzkimi postaciami, które rezonują z cispłciowymi kobietami. Philip Roth mówił, że domeną polityki jest generalizacja, a literatury specyfikacja, i całkowicie się z tym zgadzam. To jest książka o bardzo konkretnych osobach. O Reese, o Ames, nie o wszystkich trans kobietach. To jest ich życie, ich problemy, ich zjebane zachowania i przejścia. Jeśli ktoś myśli, że moje postacie są reprezentacją całej społeczności trans, to nie rozumie, na czym polega literatura. Nauczyłam się tego od innych ludzi, zwłaszcza od czarnych kobiet, np. Toni Morrison. Jej proza była do bólu szczera, Morrison niczego nie tuszowała. W swojej pierwszej książce pisała o zinternalizowanym rasizmie, jedną z postaci był czarny mężczyzna, który gwałcił swoją córkę. Niektórzy czytelnicy uważali, że ta książka pokazuje społeczność w złym świetle. Dziś należy ona do klasyki amerykańskiej literatury. Skoro to sprawdziło się w społeczności Afroamerykanów, czemu nie w społeczności osób transpłciowych?
Zawarłaś w książce dużo nieoczywistego, absurdalnego humoru, który pojawia się czasem w dramatycznych momentach.
Jest takie powiedzenie, że komedia to tragedia plus czas. Pewnie sama dobrze wiesz, że kiedy jesteś trans, na początku to strasznie boli. Rozmawiasz o tym, płaczesz, zastanawiasz się „dlaczego ja”, ale z czasem to akceptujesz i nawet zaczynasz z siebie żartować. Płeć jest śmieszna, bezsensowna. Wszyscy robimy naprawdę mnóstwo dziwacznych rzeczy, żeby zostać uznanymi za osoby danej płci. To, że ubrania albo zachowania są przypisane do jakiejś płci, jest komiczne, jak się nad tym zastanowić. Tak samo jak to, że niby musisz przejść operacje, żeby stać się osobą, którą zawsze byłaś. Tranzycja i jej absurdy to ogromny potencjał komediowy.
Utożsamiasz się ze swoimi postaciami?
Kiedy zaczynałam pisać „Trans i pół, bejbi”, byłam w takim miejscu jak Reese. Pisałam o rzeczach bardzo podobnych do tego, co sama przeżywałam. Były też w moim życiu momenty, kiedy już naprawdę nie dawałam rady i rozważałam detranzycję. Wiem, że tytuł mojej powieści brzmi trochę inaczej po polsku, ale w oryginalnym zamyśle ten przecinek w „Detransition, baby” to przestrzeń, w której żyjesz jako trans kobieta. „Ach, gdybym tylko mogła urodzić dziecko i spełnić się w niezaprzeczalnym, kobiecym macierzyństwie”. „Ach, gdybym tylko mogła żyć jako mężczyzna, bezpieczna w komforcie i przywileju”. Tylko że tak się nie da. Twoje życie jest pomiędzy. To działa też jako metafora postaci. Detranzycja/Ames, przecinek, Baby/Reese.
O Amy/Amesie trudno mówić ze względu na to, że historia nie jest opowiedziana chronologicznie, konieczne jest używanie dwóch imion i rodzajów gramatycznych. Czy ciężko było pisać tę postać? Miałaś reakcje ze strony społeczności detrans?
Niektóre części życia Amesa były bolesne do pisania, ale nie ze względu na sam fakt detranzycji. Jako trans kobieta rozumiem, dlaczego ktoś może świadomie i racjonalnie podjąć taką decyzję, bo bycie trans kobietą w społeczeństwie jest cholernie trudne. Chciałam tą książką „odzyskać” detranzycję jako element transpłciowego doświadczenia. Nie można wycofać się z tranzycji, jeśli się jej nie zaczęło. Musimy umieć o tym otwarcie rozmawiać. Robienie z tego tabu oddaje temat innym ludziom. Mówią „nie zaczynaj tranzycji, bo możesz później żałować”. A ja odpowiem – no i co z tego? Ludzie cały czas podejmują życiowe decyzje. Jeśli polecisz do Londynu na trzy lata do pracy, która w końcu się posypie, nikt nie mówi: „Nie powinno się pozwalać na przeprowadzki z powodu kariery, trzeba tego zakazać”. Mówi się: „Nie udało się, trudno, trzeba próbować dalej”. Uważam, że płeć działa podobnie. Potrzebny jest czas i wysiłek, żeby zrozumieć, kim naprawdę jesteś. I czasami po prostu nie wychodzi za pierwszym razem. Nie mówię tylko o osobach trans. Spójrz na cis kobiety – one cały czas zmieniają swoją ekspresję płci. Mogą najpierw odnajdywać się w stereotypach kobiecości, a potem po czterdziestce stwierdzić, że kompletnie zmieniają wizerunek, buntują się przeciwko oczekiwaniom społeczeństwa. Niby dlaczego osoby transpłciowe nie mogą robić tego samego? Większość osób detrans, które znam, nadal uważa się za osoby na spektrum transpłciowości. Nie żałują tranzycji i mają świadomość, że nie wrócą do punktu wyjścia. To dlatego Amy po detranzycji nazywa się Ames, a nie James. To żart językowy, ale też metafora. Coś się zmieniło, ale przesz do przodu, nie cofasz się. Historia Amesa nie jest szczególnie wyjątkowa. Zdecydowana większość osób, które przechodzą detranzycję, robi to ze względu na zewnętrzne czynniki, a nie błędną diagnozę, choć wciska się ludziom zupełnie inną narrację. Wykorzystywanie osób detrans do propagandy jest okrutne, ale skuteczne. Straszy się nimi, że się „okaleczyli”, że zrujnowali sobie życie. To klasyczna taktyka stosowana też przez homofobów i rasistów.
W USA straszenie osobami trans podziałało. Kilka stanów wprowadziło prawa zakazujące np. tranzycji nastolatków. Nawet jeśli sądy wyższej instancji to odkręcą, rok 2022 jest przerażający.
Ludzie muszą zobaczyć, że to nie dzieje się w próżni. Teraz widzimy kryzys spowodowany odrzuceniem wyroku Roe vs Wade, który gwarantował w kraju dostęp do aborcji. Zresztą w Polsce też jest ten problem. Dla mnie jest oczywiste, że te tematy są powiązane. Chodzi o kontrolowanie innych ludzi i zabieranie im cielesnej autonomii. Kiedy odbiera się jakiejś grupie możliwość decydowania o własnych ciałach, powstaje precedens, by podobnie potraktować inną grupę. Jeśli zaakceptujemy, że to aparat państwowy decyduje, kto i kiedy może przejść tranzycję, to musimy też zaakceptować, że będzie decydować o aborcjach i porodach. Mam nadzieję, że to skłoni ludzi do solidarności. Transpłciowe kobiety historycznie walczyły o prawa cispłciowych kobiet, bo wiedziałyśmy, że jeśli idą po cis kobiety, to przyjdą też po nas. Żeby móc żyć jako trans kobiety, potrzebujemy feminizmu, potrzebujemy praw kobiet. Te różne walki są wspólne. Wspólne są też często mechanizmy, którymi próbuje się nas niszczyć, np. używanie dzieci jako fi gur retorycznych. Zabijanie dzieci, robienie aborcji nastolatkom, robienie tranzycji nastolatkom.
Albo tranzycja pozbawiająca płodności trans nastolatki, które na pewno w przyszłości uznają, że jednak chciałyby mieć dzieci.
Właśnie o tym jest moja książka. Te dzieci uznają kiedyś, że same chcą mieć dzieci? Czemu nie, jest wiele sposobów na założenie rodziny. I te stare sposoby nie zawsze się sprawdzają, nie tylko w przypadku osób trans. Wystarczy rzucić okiem na liczbę rozwodów wśród heteroseksualnych, cispłciowych par. Mnóstwo ludzi nie jest szczęśliwych w tzw. nuklearnym modelu rodziny. Te trans nastolatki mogą równie dobrze wymyślić nowy model, który będzie też mógł posłużyć cispłciowym ludziom. Myślę, że to po części z tego powodu moja książka osiągnęła taki sukces. Nie każdy ma doświadczenie transpłciowości, ale większość ma emocje związane z rodziną i jej formami. Poruszam to w wątku Katriny. Niektórzy nie rozumieją, dlaczego ciężarna kobieta miałaby w ogóle rozważać pomysł dzielenia się macierzyństwem z inną, w dodatku trudną kobietą. Mentalność Katriny jest taka, że wybierasz gotowy model rodziny. Model pt. „mama, tata, dziecko” jest domyślny, więc taki wybrała. Nie wyszło, odłożyła go na półkę, wzięła model queerowy. Kolejna próba. Wątek Katriny ma pokazywać, że nie można po prostu przejrzeć katalogu rodzin i wziąć czegoś dla siebie. Trzeba przeanalizować swoją sytuację, potrzeby i pragnienia, określić, z jakim rodzajem osoby chcemy tworzyć rodzinę. Trzeba zbudować strukturę, która działa konkretnie dla nas. To, że Katrina szybko decyduje, że chce spróbować tego queerowego modelu rodziny, to nie jest jej pochwała, tylko krytyka.
Czy bycie trans utrudniło ci zostanie pisarką?
Zaczęłam przed tranzycją, kiedy jeszcze nie byłam w pełni świadoma swoich potrzeb. Czułam się odcięta od swojego ciała, nie mogłam się emocjonalnie włączyć. Kiedy tłumisz to, kim jesteś, tłumisz też swoje pożądanie, a ono jest ważne w pisaniu. Dopiero kiedy zaczęłam tranzycję, mogłam pisać szczerze, ale nikogo to nie interesowało. Przestałam tworzyć na jakieś trzy lata. Nie wiedziałam wtedy nawet, że to była przerwa – myślałam, że się poddaję. Potem przeczytałam „Nevadę” Imogen Binnie i zaczęłam szukać innych trans pisarek. One pisały nie dla świata zewnętrznego, ale dla siebie nawzajem. To naprawdę niesamowite uczucie, kiedy ktoś pisze do ciebie i o tobie; o rzeczach, które wcześniej wypierałaś zbyt mocno, by powiedzieć je na głos. To jak terapia. Możesz ujawnić wszystkie części siebie – nie tylko te dobre, ale też te złe, niewłaściwe, nieprzyjemne. Byłam zafascynowana. Przeprowadziłam się do Brooklynu, żeby kontynuować to dzieło, tworzyć razem z tymi osobami. Napisałam wtedy dwie nowele. Uznałam, że nikt ich nie wyda, więc mogę pisać, co mi się tylko podoba. Udostępniłam je za darmo w internecie, stały się względnie kultowe w swojej niszy. A potem kultura zaczęła się zmieniać. Pojawiły się seriale „Transparent” i „Pose”, motyw transpłciowości umocnił się w popkulturze. Zauważyli to wydawcy literaccy i zaczęli szukać autorów, którzy są trans i piszą. Tak trafi li na mnie. Ten nasz model wspólnego przeżywania i pisania dla siebie nawzajem podziałał.
Piętnaście lat temu to byłoby nie do pomyślenia.
To prawda. Potrzebne były dekady aktywizmu nie tylko po to, żeby nawet wydać tę książkę, ale żeby w ogóle sformułować myśli, które w niej zawarłam; żebym mogła bez narażania się na bezpieczeństwo pisać takie rzeczy i nie słyszeć, że mam zniknąć i ukrywać się w cis społeczeństwie. Myślę, że kluczowym wydarzeniem na drodze do tego miejsca był Camp Trans. W 2006 r. miał miejsce Kobiecy Festiwal Muzyki w Michigan, na który trans kobiety nie miały wstępu, więc stworzyły własną alternatywę. Kobiety z całego kraju, które ciągłe słyszały od lekarzy i od społeczeństwa, że mają być niewidoczne, spotkały się, tworzyły sztukę, muzykę, przedstawienia. Zrozumiały, że bycie razem, dzielenie się swoimi doświadczeniami jest wspaniałe; że to świetne uczucie być w miejscu, w którym jesteś większością. W ramach Camp Trans powstała twórczość, ale oryginalny zamysł był aktywistyczny. Aktywizm i sztuka uzupełniają się nawzajem. Nie jestem aktywistką, ale jako pisarka mogę przemycać w swojej twórczości emocje, które potem być może zainspirują kogoś do działania i walki o zmianę społeczną, a to z kolei pozwoli na tworzenie więcej sztuki. To naturalna symbioza. Mam nadzieję, że po przeczytaniu „Trans i pół, bejbi” ludzie nie będą myśleć: „Ja też mogę napisać książkę”, tylko „Ja też mogę być częścią kultury”. Moim zdaniem to jest najlepszy sposób pisania. Robić to z innymi ludźmi, rywalizować w tym z nimi, dzielić się pomysłami, chodzić do barów, mieć związki, rozstania, kłótnie. To jest dla mnie właśnie tworzenie kultury.
Co planujesz dalej?
Te dwie nowele z początku mojej kariery i dwie, które napisałam teraz, zostaną wydane w jednym tomie. To historie trans opowiedziane w czterech różnych gatunkach: horror, dystopia, nastoletni romans i Künstlerroman, czyli historia o dojrzewaniu artysty. Chciałam pokazać, że nie musimy wymyślać literatury na nowo, żeby pisać o transpłciowości. Jedną z tych nowel planujemy zekranizować razem z Lilly Wachowski, ale robimy to poza mainstreamową branżą filmową, więc to nasz taki tajemniczy projekt. Oprócz tego pracuję nad dwoma serialami, czyli ekranizacją „Trans i pół, bejbi” dla Amazona oraz komedią romantyczną dla HBO, którą dopiero piszę. Jeśli dostanie zielone światło, to zajmie się nią wytwórnia Brada Pitta Plan B. Nie miałam okazji poznać Brada, ale na pewno wie, że istnieję. Jego wytwórnia jest bardzo podekscytowana wizją trans komedii romantycznej. To serio uświadamia, jak bardzo zmieniła się kultura przez ostatnie lata.
Tekst z nr 98/7-8 2022.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.
Aby zapewnić sprawne funkcjonowanie tego portalu oraz marketing, umieszczamy na komputerze użytkownika (bądź innym urządzeniu) małe pliki – tzw. cookies („ciasteczka”).