Literatura i krzyk

O procesie pisania książki i o procesie korekty płci z Kingą Kosińską, autorką autobiograficznego „Brudnego rożu” rozmawia Marta Konarzewska przy udziale Damiana Graczyka

 

foto: Agata Kubis

 

Zawsze czułam, że chcę pisać. Pomysł napisania książki dojrzewał we mnie od czasów liceum. Dla osób transpłciowych to jest bardzo naturalny sposób ekspresji, dużo znam dziewczyn, które piszą, w ten sposób stawiają czoła swoim emocjom.

Jak powstawał „Brudny róż?

Zaczęło się od artykułu dla miesięcznika „Znak”. Zgłosił się do mnie Marcin Dzierżanowski z Wiary i Tęczy [organizacja chrześcijan LGBTQ, której członkinią jest również Kinga – przyp. „Replika”]. Mówił: jesteś osobą wierzącą, wyglądasz na kobietę, która sobie to wszystko w głowie poukładała, może byś opowiedziała, jak doszłaś do tego momentu. Miała powstać krótka opowieść o moim życiu. Wtedy pomyślałam sobie: ok, to będzie zamiast książki. Podczas autoryzacji zaczęłam dopisywać, rozwijałam, aż Marcin mówi: słuchaj, Kinga, wszystko pięknie, ale my tu mamy zamówienie na konkretną ilość znaków. Musiał to później wyrzucać, skracać i kiełkowało mi: kurcze, to za mało! Za powierzchownie. Nie wystarczy. To jednak nie rozwiąże tematu, tych pokładów, jakie we mnie siedzą. Ja jednak muszę… Już wiedziałam: jednak muszę napisać książkę. Nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczna. Kiedyś pisałam blog na Onecie, ale to był taki słomiany zapał, ciągle tylko: nie, źle, grafomania. Aż przeczytałam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie”. Bardzo mnie poruszyło, jak ona, pisząc o alkoholizmie, opisała też pewną alienację, podobał mi się patent, jakiemu poddała swoje doświadczenie.

Ona mówi: masz prawo nie umieć, być słaba, żałosna.

A ja się sobie wydawałam żałosna w wielu momentach. Ale dałam sobie do tego prawo. Pomyślałam, że mogłaby powstać podobna książka o transpłciowości, że byłaby ważna, a i ja mogłabym się zrealizować w taki sposób.

Chciałaś pisać terapeutycznie, czy literacko?

Literacko. Zawsze bronię „Brudnego rożu”, gdy ktoś mówi: o, jakaś dziewczyna postanowiła ideowo opisać swoje życie, dopasowując to do pewnych prądów społecznych, co to za literatura, to nie jest żadna literatura. A to właśnie jest literatura! Ja myślę o czytelniku, chcę się z nim komunikować, wykorzystuję realną potrzebę opowiedzenia czegoś komuś i wybieram do tego pewien język. Wszystko tam jest „zrobione” celowo. Możecie mnie odsądzać od czci i wiary [śmiech] ale ja będę bronić „Brudnego rożu” jako literatury.

Czasem nienawidzę tej książki, bo jest bardzo osobista, czasem łapię się za głowę: co ja najlepszego zrobiłam. Ale myślę: to jest eksperyment na ciele, jakim jest literatura, walczyłam, może według kogoś poległam, ale dla mnie to jest zwycięstwo i zwycięstwo to jest wartością samą w sobie.

Chcę się podzielić z wami zadowoleniem, że udało mi się osiągnąć pewną uniwersalność emocjonalną. Jak ja czytałam Halber, to nie myślałam sobie: co mnie to obchodzi, nie jestem alkoholiczką, nigdy nie nadużywałam narkotyków. Ja się utożsamiałam z jej (Krystyny, bohaterki „Najgorszego człowieka”) emocjami. W „Brudnym rożu” ja to taka dziewczyna zwykła, z facetami nie wychodzi, jest nieszczęśliwa, nie radzi sobie. Bardzo dla mnie ważne było, kiedy napisał do mnie pewien gej niepełnosprawny, że mocno się utożsamił z postacią z „Brudnego rożu”, z tą opowieścią. Pomimo, że nie utożsamia się transpłciowością. Chodziło mi właśnie o pewną uniwersalność – wywodzącą się z doświadczenia transpłciowości.

Damian Graczyk: Początek tej książki bolał. Mnie też, jako osobę niehetero. A to, co opisujesz, to jest to samo, co przeżywa bardzo wiele osób nieheteroseksualnych, w czasie dzieciństwa i nie tylko.

Dziecko obserwuje świat. Heteronormatywność przejawia się już w oczach małego człowieka. Ma wpływ na to, jak on patrzy na siebie. Czuje się inne, wyobcowane. Widzi pewne różnice i często rodzi się poczucie winy. To doświadczenie łączy gejów, transów i szereg innych grup.

Książka obejmuje niemal całe twoje życie od dzieciństwa, przez adolescencję, wczesną młodość, aż do dziś. Jak długo ją pisałaś?

Kilkanaście dni. Postawiłam sobie zadanie, że będę pisać codziennie wieczorem. Codziennie zasiadałam, pisałam, sprawdzałam, czy nie ma rażących błędów ortograficznych, szłam spać, a następnego wieczora pisałam dalej. Nie czytając tego z wczoraj. Aż pewnego dnia stwierdziłam: skończyłam i zaczęłam to od razu wysyłać. Nie pracowałam nad tekstem, bo obawiałam się, że jak zacznę, to nie odważę się na to, żeby to wydać. Tekst pierwotny był bardzo surowy, podejrzewam, że redaktorzy niektórych wydawnictw złapali się za głowę. Jestem wdzięczna mojej wydawczyni (Krystynie Bratkowskiej), że uwierzyła w to, co chciałam powiedzieć.

Pisałaś po kolei?

Tak. I wszyscy uważają, że początek jest najlepszy.

Najbardziej literacki. Im dalej w los, w samoświadomość, im dalej w zaawansowanie wiedzy o transpłciowości, tym dalej jednocześnie od kreacji, metafor, a bliżej – no właśnie: dosłowności? Konkretu? Działackiego pisania? Chciałam zapytać o tę twoją strategię.

Zawsze kiedy startujemy z czymś, co w nas dojrzewało ileś tam lat, to ten początek, gdy w końcu zaczniemy to realizować, to jest taki strzał, taka fascynacja: zaczęłam w końcu to pisać! Te myśli! Myśli, które się kłębiły gdzieś głęboko, teraz je rzucam, tak od razu… Klika dni zastanawiałam się, jak to zacząć, szukałam w pamięci, wyobrażeniach, szukałam kontaktu i może faktycznie udało się to zobrazować tak bardziej literacko. Końcówka jest najbardziej może działacka. Ale były też momenty w książce, z których się cieszyłam, że już je napisałam. Chciałam przez nie przebrnąć jak najszybciej. Wieczorem miałam pisać, a już w dzień, myślałam, kurczę, teraz dochodzę do tej próby samobójczej, jak to opisać. Musiałam wrócić. Wracałam. Chciałam sobie przypomnieć, co ja czułam w tym momencie? Zażyłam leki, położyłam się do łózka. Co ja czułam? Czy byłam spokojna, czy uśmiechnięta? Pożegnałam się z rodzicami… Tu nie było miejsca na żadne metafory. Chciałam, żeby czytelnik to po prostu poczuł. Taki powrót. To było bardzo ciężkie, w emocjonalnym sensie. Nie chcę, żebyście państwo zrozumieli, że chciałam iść na skróty, nie popuściłabym, gdybym nie czuła, że efekt został osiągnięty, ale też chciałam jak najszybciej przez to przejść. Nie byłam w stanie emocjonalnie udźwignąć…

Tego” jako tekstu?

Chciałam, żeby czytelnik poczuł, że to jest tak trudny moment, że ja tutaj nie będę walić żadnej ściemy, nie chciałam filtrować tego przez wizję literatury, jaką mam obecnie. To miał być Tamten Moment. Podtytuł książki jest bardzo ważny: Zapiski. Czyli opisanie jak najbardziej realne, taka świeżość tych emocji, stanów, w jakich się wtedy znajdowałam.

Może też to jest jakaś prawda o transpłciowości, że my mamy jakąś wizję na początku, a z czasem to się staje coraz bardziej brudne, z czasem staje się coraz bardziej konkretne. Gdy burzy się twój świat, jakichś nadziei, wyobrażeń, ścierasz się z rzeczywistością, to to ma trzeszczeć, to nie ma być plastyczne, wykreowane. Wyrazy mają być wręcz kanciaste. Ona (ja z wtedy) leży na łóżku. Jest w takim surowym stanie emocjonalnym, zastanawia się, czy będzie ją boleć, rodzice w drugim pokoju, ona się żegna z życiem… Kurczę! Nie bawmy się w ściemy, napiszmy, jak to rzeczywiście wyglądało. Ja to tak nazywam, że wyrywam pewną barierkę między mną a czytelnikiem. Chcę, żeby wszedł we mnie, nawet w tym sensie seksualnym, cielesnym.

DG: Kiedy czytałem, zastanawiałem się, które momenty twojego życia były tak bolesne, że chciałaś je szybko zapisać i nawet w nie patrzeć. Próby samobójcze na pewno, ale…

Tak, było ich więcej. Ten czas, kiedy byłam po operacji i chciałam normalnie żyć. Chciałam wejść w heteronormę, a ona mnie odrzuciła. Wtedy poczułam ścianę między mną a światem. Poczułam katastrofę. Chciałam być tą kobietą, po prostu, zrobiłam operację: oto jestem, a tutaj – mur, ludzie jakoś tak dziwnie na mnie reagują, patrzą, śmiechy, odtrącenia, to wtedy pojawiło się dużo tych właśnie żałosnych momentów.

Wrócę do Halber. Myślę, że jej wiadomością, która daje w swojej twórczości jest: mam prawo cierpieć, jeśli nie dam sobie tego prawa, nigdy nie osiągnę kolejnego etapu. Muszę przeżyć do końca swoje cierpienie, muszę przeżyć, muszę zawrócić. I ja wracam – stawiam temu czoła. Nie zaprzeczam, że coś takiego miało miejsce, wspominam, ale przetwarzam przez te słowa, które mają moc.

Wiecie, w życiu przyjmujemy pewne maski. I ja też. Na wyrost zaczęłam być taka radosna, taka uśmiechnięta. Ludzie mnie taką widzą i mówią: Kinga! Jakie ty masz problemy? Ty jesteś szczęśliwa, ta transpłciowość jakoś tak przeszła lekko w twoim życiu. Ja może daję taki sygnał, ale to jest zewnętrzność, powłoka, a mój świat wewnętrzny za tym nie nadąża – ten świat mój, osobny, którego inni nie widzą, z którym nie mogą się komunikować. Ten świat, którego nie ma. Stąd podtytuł: zapiski z życia, którego nie było. Chodzi o życie wewnętrzne. Ja kiedyś byłam bardzo zamknięta, nie potrafi łam, nie umiałam się komunikować. Teraz daję sobie prawo. Daję prawo temu chłopczykowi, którym byłam, żeby on mówił, żeby powiedział, bo on cierpiał bardzo. Ja mu komunikuję: powiedz, ja wiem, co ty czułeś, czy może tej dziewczynce, którą byłam – to już teraz nie ma znaczenia.

Dużo mówisz o Halber, a w twojej książce jest twoja własna wiadomość. Myślę, że ona brzmi: moje życie jest jedno. Na temat transpłciowości dominują dwie narracje. Jedna: że z was bardzo nieszczęśliwe osoby, druga, że nieszczęśliwe, ale do czasu. Bo od momentu tzw. przemiany, to już super szczęśliwe. Było wam źle w życiu, ale teraz (po tranzycji) wszystko się wyprostowało, wskoczyło na swoje miejsce i już jest różowo, bo po tranzycji jest drugie życie. Życie cis. To, co się udaje w twojej książce to integracja „teraz” z „wtedy”. Ty pokazujesz: nie ma twardego „przed” i „po”, nie ma jakiegoś drugiego życia po przemianie. To jest jedno życie, brudnoróżowe. Myślę, że to bardzo silny przekaz.

Długo układałam się z tym, że jestem transpłciowa. Kiedyś miałam w sobie duże pokłady transfobii. Chciałam być kobietą. Długo mi zajęło zanim zrozumiałam, że nigdy nie będę kobietą cis. I że moment tranzycji, operacje, to jest tylko część procesu, nikt ci nie zagwarantuje happy endu.

Osoby transpłciowe w statystykach znikają, są wsiąkane przez heteronormę, nie wiemy, jak one się czują pięć, dziesięć lat po tranzycji. Istnieje mit szczęścia: że zakładają rodziny, żyją jak reszta ludzi cis w heteronormie. A tu na przykład pisze do mnie dziewczyna po zaawansowanej korekcie, w tzw. passingu (czyli po wszelkich możliwych zabiegach i bez problemu uchodzi za osobę tej płci, w stronę której była tranzycja – przy. „Replika”) – nie dorastam jej do pięt – i zwierza się, że ona brzydzi się siebie dotknąć, że czuje się jak zwykły ohydny trans. Może książka uruchomi jakiś dialog wokół tego?

DG: To jest książka manifest. I to bardzo głośny manifest!

To jest krzyk. Może nawet rzyg. Nie będę bawić się w ładne słówka. Brudna, różowa, gorzka tabletka, którą czytelnik przełyka, czując więź z kimś, kogo normalnie nawet nie chciałby pewnie poznać. Ten manifest dalej pisze życie. Nie daję łatwych odpowiedzi. Sama nie wiem, co będzie dalej.   

 

Tekst z nr 60/1-2 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nie pytajcie nas o to

„Ty masz jeszcze penisa, tak? A co sobie już zrobiłaś?” – pytają mnie bez ogródek nawet niemal obcy ludzie. Wyjaśniam więc, na czym polegają zabiegi korekty płci, zdając sobie sprawę, że wiedza na ten temat jest bardzo niewielka, ale też apeluję o trochę wrażliwości – my, osoby trans, często czujemy się, jakby ludzie chcieli nam wejść z butami do majtek – pisze Edyta Baker, transseksualna kobieta w trakcie korekty płci, członek zarządu i rzecznik prasowy Fundacji Trans-Fuzja

 

foto: rClinic

 

Sobotni wieczór w jednym z warszawskich klubów LGBT. W palarni pod ścianą stoją dwie transdziewczyny. Dookoła sami geje. Nagle jeden z nich podchodzi do dziewczyn i prosto z mostu pyta: „Hej, to wy macie penisy?” Z podobnymi obcesowymi pytaniami – o to, „co mamy już zrobione, a czego jeszcze nie?”, albo wprost o to, „co nosimy w majtkach”, zadawanymi przez czasem niemal zupełnie obcych, osoby transseksualne spotykają się bardzo często, również w samym środowisku LGBT.

Przede wszystkim: transpłciowość i transseksualność to nie to samo. Transpłciowość to, najogólniej mówiąc, potrzeba wyrażania swojej płciowości lub jej braku w sposób odmienny od ogólnie przyjętych binarnych norm. Osobami transpłciowymi są więc transwestyci podwójnej roli, osoby transgenderowe, queergenderowe, fluidgenderowe, agenderowe, a także – uwaga – osoby transseksualne. Każda osoba transseksualna jest osobą transpłciową, ale nie każda osoba transpłciowa jest transseksualna. Bo transseksualność to utrwalone poczucie niezgodności płci psychicznej z ciałem. Osoba transseksualna dąży do trwałej zmiany wyglądu, statusu społecznego i prawnego, a także własnego ciała – po to, by moc żyć w zgodzie z tym, co czuje.

Żadne hop siup

Jeśli mówimy o korekcie płci, to trzeba sobie przede wszystkim zdać sprawę z tego, że jest to długotrwały i wielowymiarowy proces. Żadne hop siup – nie ma czarodziejskiej różdżki, która raz-dwa zmieniłaby potężnego chłopa w wiotką dziewicę, a delikatną dziewczynę w super macho. Pojmowanie tego procesu – tak, procesu – jako jednorazowej operacyjnej zmiany narządów płciowych to mit, schemat, niestety bardzo rozpowszechniony.

Proces korekty rozpoczyna się od badań lekarskich, które powinny prowadzić do wniosku, że osoba decydująca się na korektę jest, najogólniej rzecz ujmując, zdrowym przedstawicielem płci, która została jej przypisana przy urodzeniu. Dopiero po badaniach seksuolog może przepisać leki hormonalne (blokery testosteronu transkobietom i estrogenu – transmężczyznom), na które jesteśmy skazani już do końca życia.

Wraz ze zmianami postępującymi w miarę zażywania hormonów, większość osób transseksualnych dokonuje również zmian w swoim życiu, przystosowując się do funkcjonowania w nowej roli społecznej. U jednych następuje to szybko, niemal z dnia na dzień, u innych – powoli i stopniowo. Zazwyczaj wówczas rozpoczynają się starania o sprostowanie aktu urodzenia. W obecnych warunkach prawnych w Polsce sprowadza się to do pozwania własnych rodziców o błędne określenie płci przy urodzeniu.

Zabiegów adaptacyjnych, które przechodzimy na drodze korekty jest więcej i dla wielu z nas są one ważniejsze od samej operacji na narządach płciowych. Dużo zależy od tego, na jakim etapie życia dokonujemy korekty, od naszych cech indywidualnych, a także od indywidualnego stosunku do siebie i swojej cielesności. Zazwyczaj rozpoczęcie terapii hormonalnej w młodym wieku daje lepszy efekt, co jest szczególnie widoczne w przypadku transkobiet – te, które później wchodzą na drogę korekty, nie są w stanie przy pomocy hormonów uzyskać tak kobiecego wyglądu, co młode transdziewczyny.

Usunięcie jabłka Adama – 4 tysiące 

Głownie z tego powodu wiele transkobiet poddaje się zabiegom feminizacyjnym, wśród których do najczęstszych należą: operacyjne usunięcie jabłka Adama, operacje plastyczne twarzy i usuwanie owłosienia przy pomocy lasera lub elektrolizy. Zarówno transkobiety, jak i transmężczyźni dokonują także rekonstrukcji klatki piersiowej, co dla tych pierwszych oznacza wytworzenie piersi przy pomocy implantów silikonowych, a dla tych drugich – pozbawienie ich naturalnych piersi. Zabiegi sterylizacyjne (usunięcie jajników i macicy u transmężczyzn oraz jąder u transkobiet) oraz operacyjne wytworzenie narządów płciowych zgodnych z płcią odczuwaną (wytworzenie penisa w miejsce pochwy i waginy u transmężczyzn oraz wytworzenie pochwy i waginy w miejsce penisa i jąder u transkobiet) możliwe jest w Polsce dopiero po uzyskaniu wyroku sądu korygującego płeć zapisaną w akcie urodzenia. Co ciekawe, zabiegi te są dla wielu osób transseksualnych swego rodzaju wisienką na torcie. Ale nie każdy lubi wiśnie.

Powodów, dla których jedni poddają się tym zabiegom, a inni nie – jest wiele. Najważniejszy: pieniądze. Wielu osób po prostu na to nie stać. Cena wytworzenia waginy i pochwy w jedynej polskiej klinice (która zresztą zaprzestała już wykonywania tych zabiegów) wynosiła jeszcze niedawno 14 tys. zł. Gdyby chcieć dokonać zabiegu za granicą, to ceny zaczynają się od nominalnie podobnych kwot, tyle że w dolarach lub euro. I trzeba jeszcze doliczyć koszty przejazdów i pobytu na miejscu.

Pozostałe zabiegi są również dość kosztowne. Przykładowo: zabieg rekonstrukcji klatki piersiowej u transmężczyzn to minimum 6–7 tys. zł. W przypadku transkobiet ceny nie schodzą poniżej 10 tys. zł. Stosunkowo najtańszy zabieg – usunięcie jabłka Adama – to kolejne 4 tys. zł. Jeśli doliczymy do tego zabiegi feminizacji twarzy, czy to przy pomocy medycyny estetycznej, czy chirurgii plastycznej oraz stale ponoszone koszty hormonoterapii, to przestaje dziwić, że dla wielu osób ceny zabiegów są skuteczną zaporą przed ich wykonaniem. Zabiegi adaptacyjne związane z korektą płci nie są w Polsce refundowane. Ich koszt jednostkowo jest bardzo wysoki, natomiast ze względu na niewielką liczbę poddających się im osób, dla budżetu państwa nie byłby praktycznie żadnym obciążeniem. Fundacja Trans-Fuzja zabiega o wprowadzenie refundacji tych zabiegów (to jeden z postulatów całej społeczności LGBT – przyp. „Replika”), ale póki co sami musimy płacić. A ponieważ raczej każdy dysponuje tylko ograniczonymi środkami, to człowiek często stara się robić to, co da najbardziej widoczny efekt. Tego, co mamy w majtkach, nie widać – a nasze twarze czy biusty są oglądane są codziennie.

Penisy, waginy i poszukiwanie sensacji

Wśród innych powodów niewykonywania zabiegów sterylizacyjnych na narządach płciowych wymienić należy przede wszystkim akceptację własnego ciała w kształcie nadanym przez naturę. Po prostu nie każdy chce się sterylizować i pozbawiać tych narządów, które z racji swojej biologii ma od urodzenia. I już. Wiele osób transseksualnych myśli też o rodzicielstwie mimo przeprowadzanej korekty – dotyczy to szczególnie transmężczyzn, których rodzicielstwo w krajach wysokorozwiniętych zaczyna już być zjawiskiem normalnym, a w ostatnich latach zagościło także w Polsce (tak, tak).

Ważnym powodem, dla którego niektórzy rezygnują z operacji genitalnej jest strach przed nią samą i ewentualnymi skutkami nieudanego zabiegu. Operacje te są bowiem dość skomplikowane – w ich trakcie transkobietom wytwarza się pochwę i wargi sromowe z tkanki penisa zawiniętej do środka, a czubek penisa zostaje zachowany w postaci łechtaczki. Jeszcze bardziej skomplikowane są zabiegi wytworzenia penisa u transmężczyzn, które wiążą się z koniecznością przedłużenia cewki moczowej, co nie zawsze daje dobry efekt i bywa przyczyną późniejszych komplikacji i infekcji. Dlatego wielu transmężczyzn nie decyduje się na ten zabieg, zadowalając się odpowiednim uformowaniem łechtaczki powiększonej w wyniku przyjmowania hormonów do rozmiarów małego penisa. Do tego protezy jąder.

Nie brzmi to wszystko jak kaszka z mleczkiem, prawda? Tylko kompletnie niewyedukowani mogą twierdzić, że decyzja o korekcie płci może być… kaprysem.

Pozostałymi powodami są: względy zdrowotne (przeciwwskazania do sterylizacji i operacji na narządach) oraz względy seksualne (niektóre osoby transseksualne nadal chcą używać w tym celu tych narządów, w które wyposażyła je natura). Warto wspomnieć, że w przypadku transmężczyn operacja sterylizacyjna nie jest związana z operacją na narządach płciowych. Natomiast w przypadku transkobiet operacja polegająca na wytworzeniu waginy i pochwy wiąże się z usunięciem penisa i jąder jednocześnie. Jednak niektóre transkobiety wybierają tylko zabieg usunięcia jąder (w celu pozbycia się naturalnego źródła wytwarzania testosteronu), a zachowują penisa.

Z tego krótkiego przeglądu wynika, że nie ma jednego określonego schematu przeprowadzania korekty i zabiegów adaptacyjnych. Każda z osób transseksualnych sama decyduje o tym, co dzieje się w trakcie jej korekty i jak daleko ją posunąć. Dlatego sakramentalne pytania o to, czy mamy już „przerobione” to czy tamto zazwyczaj uznajemy za naruszenie zasad savoir-vivre’u. Są niegrzeczne, naruszają naszą prywatność i intymność, sprawiają, że czujemy się uprzedmiotowieni i sprowadzeni do wymiaru cielesnego z nieodłącznym kontekstem seksualnym. Tym bardziej, że padają zazwyczaj na samym początku znajomości. Niekiedy wynika to z niedostatku wiedzy o transseksualności i mylenia jej z innymi zjawiskami spod parasola transpłciowości. Czasem jest to niezdrowa ciekawość podszyta nutką szukania sensacji (czy interesuje cię człowiek, czy raczej tylko to, co ma w majtkach?). Krótko mówiąc, takie pytania nie powinny padać. A jeśli znacie (lub poznacie) jakąś transseksualną osobę i (za)przyjaźnicie się z nią, to z pewnością ona sama wam o wszystkim opowie. W stosownym momencie.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Hostel interwencyjny LGBT

Pawłem Kurczakiem z Lambdy Warszawa i Martyną Łysakiewicz z Transfuzji, kierownikiem i kierowniczką pierwszego w Polsce hostelu interwencyjnego dla osób LGBT w trudnej sytuacji życiowej, rozmawia Wojciech Kowalik

 

foto: Krystian Lipiec

Hostel ma być czynny od grudnia. Dla kogo będzie?

PK: Dla pełnoletnich osób, które z powodu homoseksualności czy transpłciowości znalazły się w kryzysowej sytuacji życiowej: padły ofiarą agresji, zostały wyrzucone z domu i nie mogą normalnie funkcjonować w swoim środowisku. Przykładów, niestety, nie brakuje.

Będziecie sprawdzać, czy ktoś rzeczywiście znalazł się w trudnej sytuacji, a nie chce tylko darmowego noclegu w Warszawie?

PK: Mamy opracowane kryteria przyjęcia. Np. jeśli zgłaszająca się osoba będzie mówiła, że jest dotknięta przemocą, to sprawdzimy, czy ten fakt został zgłoszony na policję.

Spodziewacie się przede wszystkim osób transpłciowych?

MŁ: Z naszych doświadczeń w Transfuzji wynika, że takie osoby częściej znajdują się w kryzysowej sytuacji. Nie mogą przechodzić tranzycji w domu rodzinnym, bo dochodzi do rożnych form przemocy, sabotowania tranzycji: niszczenia ubrań, wyrzucania leków. Sama znam kilka osób, które zostały bez dachu nad głową i pomieszkują u znajomych. Ośrodki interwencji kryzysowej nie zdają w takich wypadkach egzaminu – bo i tam zdarza się przemoc. Nawet jeśli osobom LGB udaje się ukrywać to, kim są, to w przypadku osób trans przechodzących tranzycję, jest to po prostu niemożliwe. Przemoc seksualna dotyczy szczególnie kobiet trans. Słyszałam, że bywają one umieszczane w ośrodkach pomocowych dla mężczyzn i tam ponownie padają ofiarami przemocy. Wiele ośrodków nie jest przygotowanych na ochronę osób transpłciowych.

Przypuśćmy, że jestem gejem, którego po coming oucie rodzice wyrzucają z domu. Co powinienem zrobić, żeby uzyskać u was pomoc?

PK: Trzeba albo do Lambdy czy Transfuzji przyjść, albo, jeśli ktoś mieszka daleko od Warszawy, zadzwonić. Umówimy się na spotkanie, trzeba będzie przyjechać, postaramy się to odpowiednio zorganizować.

Co dalej?

PK: Rozmowa. Z nami jako kierownictwem hostelu, z pracownikiem socjalnym, który m.in. sprawdzi sytuację materialną danej osoby, z psychologiem. Osoba bezdomna od lat albo bez motywacji do zmiany swej sytuacji nie zostanie przyjęta.

Jakie wymagania trzeba będzie spełniać, mieszkając w hostelu?

PK: Będzie restrykcyjnie. Nie będzie można pić alkoholu, palić, zero zbliżeń seksualnych, zero aktywnych uzależnień od używek. Cisza nocna.

MŁ: Jeśli ktoś przyjmuje leki: hormony dla osób transpłciowych, insulinę czy leki dla nosicieli HIV, musimy o tym wiedzieć.

Na jak długo będzie można trafić do hostelu? I jak będzie wyglądało w nim codzienne życie?

PK: Na trzy miesiące z możliwością przedłużenia do poł roku. Warunki nie będą luksusowe. Sprzątanie we własnym zakresie, skromne wyżywienie. Liczymy tu zresztą na wsparcie Ośrodków Pomocy Społecznej.

MŁ: Na pewno będzie wsparcie pracownika socjalnego, psychologa, trenera umiejętności życiowych, który może pomoc w szukaniu pracy.

PK: Zakładamy, że część osób może być bardzo młoda i nie mieć doświadczenia w poruszaniu się na rynku pracy. Będą dla nich instruktaże, szkolenia. Na pewno będzie to miejsce bezpieczne, stały monitoring itd. Adres hostelu nie będzie publicznie dostępny, a wszystkie osoby tam mieszkające będą uświadomione, dlaczego powinny zachować lokalizację w tajemnicy. Pokoje trzy- i czteroosobowe. Jednocześnie będzie mogło przebywać w hostelu 15 osób..

Jak hostel będzie finansowany?

PK: Będzie współfinansowany z funduszy norweskich. Nie ma tu ani złotówki od miasta czy z budżetu państwa, czyli od tych instytucji, które standardowo zajmują się w Polsce zabezpieczeniem osób w trudnej sytuacji. Co nie znaczy, że nie liczymy na taką pomoc.

Podglądaliście, jak podobne miejsca funkcjonują za granicą?

MŁ: Na początku maja w Budapeszcie na konferencji Transgender Europe spotkałam się z paniami, badającymi sytuację osób transpłciowych w szkockich ośrodkach pomocowych. Mamy od nich kilka pomysłów.

PK: W Berlinie mieliśmy okazję zobaczyć takie schronienia, tam to jest kilkupiętrowy budynek, w którym mieszkają również seniorzy, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. Tam to działa, ludzie pokonują kryzysy, wychodzą i stają na własnych nogach. Będziemy również sprawdzali, jak działa podobny hostel w Los Angeles.

 

Tekst z nr 52/11-12 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Pogromca lwów

Ryszardem oraz jego rodzicami, EwąGerardem Bisewskimi rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

foto: Adam Gut

 

Ryszard Bisewski urodził się jako dziewczynka. Gdy miał 10 lat, w wypadku zginął jego brat Przemek. Ryszard bardzo to przeżył. Kilka lat później powiedział rodzicom, że czuje się chłopakiem. Wizyty u specjalistów związane z transseksualnością pomogły zdiagnozować zespół Aspergera, czyli łagodną formę autyzmu. Dziś Ryszard ma 20 lat, jest w trakcie tranzycji. Chciałby pracować jako rysownik komiksów

Ryszard, sam wybrałeś imię? Ryszard:

Tak. Miało być na chwilę, ale już zostało. Trochę nawiązuje do mojego pierwszego imienia, ale nie będę mówił, dobrze? Jestem Ryszard i już. Ryśkiem posługuję się od dawna na różnych forach dyskusyjnych w Internecie i przylgnęło.

A państwo lubią to imię?

Ewa: Jest trochę oldskulowe, ale lubię je. Teraz już kojarzy mi się z moim dzieckiem, tym bardziej, że innych Rysiów nie znam – może poza Rysiem z „Klanu” (śmiech).

Wiedzieli państwo, jakiej płci będzie dziecko, zanim się urodziło?

Ewa i Gerard: Tak.

Chcieliście mieć chłopca czy dziewczynkę?

E: Zawsze chciałam mieć córki bardziej niż synów. Poza tym my już starszego syna mieliśmy, więc tym bardziej zależało nam, by była dziewczynka.

G: Ja odwrotnie, sam mam tylko brata, w mojej rodzinie głównie chłopcy się rodzili, w męskim środowisku się obracałem, wydawało mi się, że łatwiej mi się będzie dogadać się z chłopakami.

I co się okazało?

G: Fajnie było mieć też córkę. Taka sytuacja, że mam jednego syna i jedną córkę, była szczęśliwym doświadczeniem, no, ale potem wszystko się zmieniło.
E: Nasz pierwszy syn Przemek zginął w wypadku, gdy Ryszard miał 10 lat.

Czyli 10 lat temu. Ryszard, wspominasz brata?

R: Myślę o nim codziennie.

E: Miałam nawet w pewnym momencie taką niepopularną koncepcję, że jego transpłciowość wynika w dużej mierze ze straty brata. Miałam wrażenie, i nie tylko ja, że on wtedy postanowił jakby wejść w jego rolę.

To nadal ma znaczenie?

E: Już nie. Już nie zastanawiam się, skąd wzięła się transpłciowość Ryszarda, to bez znaczenia. Ważne, że to jest utrwalone, szanuję to, co on mi mówi i widzę, że to trwa na tyle długo, że nie mam żadnych myśli czy nadziei, że ktoś go będzie z tego leczyć albo że on się wycofa.

G: W tamtym czasie po wypadku Przemka, wydaje mi się, nasze młodsze dziecko dużo myślało o tym, kim jest, kim będzie, o życiu, o jego kruchości i o tym, czego może się spodziewać od rodziców. Że tak naprawdę rodzice nie są w stanie do końca ochronić jej czy jej brata od nieszczęść, jakie się po prostu zdarzają. Wtedy też zauważyłem pierwsze symptomy transpłciowości swojego dziecka.

Ryszard?

R: Nie wiem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby żył mój brat. Wiem natomiast, że jestem osobą transseksualną i to się nie zmienia.

Pamiętasz, kiedy zacząłeś to sobie uświadamiać?

R: Dokładnie nie pamiętam, ale mogłem mieć ze 12 lat. Rodzice mnie całe życie nazywali „Pyton” i to mi pasowało. Właśnie jakoś w tamtym czasie zdałem sobie sprawę, że to ma dla mnie znaczenie, jak ktoś się do mnie zwraca i że żeńskie końcówki mi nie odpowiadają.

Pyton – czemu?

G: W sumie nikt z nas już nie pamięta dokładnie. Może dlatego, że jako noworodek miał tak strasznie silny uścisk? (śmiech)

Nie podejrzewali państwo wcześniej, że Ryś może mieć coś w rodzaju dysforii płci, że chce być chłopcem?

E: Myśmy tego zupełnie nie widzieli. On absolutnie nie był dziewczynką z lalką Barbie w rączce, ale też nie przejawiał zainteresowania chłopięcymi zabawami. Ubierałam go w sukienki i on z tym nie walczył, nie mówił, że chce spodenki. Miał dwie ważne przyjaciółki.

Późno zorientowałam się, o co chodzi. To jest dziecko bardzo wycofane, bardzo zamknięte. Nie widzieliśmy nic szczególnego w jego zachowaniu, dopóki sam nie powiedział, że czuje się chłopakiem.

G: Być może były jakieś sygnały, które przegapiłem, a nawet gdybym nie przegapił, to inaczej bym zrozumiał. Niemniej teraz z perspektywy jego determinacji, którą widzę, to mi się układa w spójny schemat. Dla mnie pierwsze, co wychwyciłem jasno, to była kwestia toalety męskiej – on się upierał, że do niej chce chodzić, a nie do żeńskiej. To mi dało do myślenia, ale jeszcze nie przekonało. Na początku tłumaczyłem to sobie jakimś efektem traumy, a może nawet choroby psychicznej, może schizofrenii. To się nie potwierdziło.

Cała sytuacja była tak złożona! On był w głębokiej depresji po śmierci brata.

E: My w ogóle w tamtym czasie po prostu bardzo walczyliśmy o nasze dziecko. On się wycofał zupełnie, przestał rozmawiać, przestał nas dotykać. To był koszmar. Sami ledwo żyliśmy po śmierci Przemka, a tu drugie dziecko nie chce się nawet przytulić. Zamknął się w pokoju na dwa lata. Chodziliśmy z nim po psychologach, po terapiach, ale to wszystko okazało się mało skuteczne. Nie chciał współpracować z nikim. We mnie wówczas zaczęło się rodzić podejrzenie, że moje dziecko może mieć jeszcze inny problem. Próbowano z nim psychoanalizy, szukano winy w nas, rodzicach, a to zupełnie nie pomagało. Błąd na błędzie. Dużo później okazało się, że Ryszard ma zespół Aspergera i stąd większość jego problemów.

Zespół Aspergera czyli łagodniejsza forma autyzmu (Przejawia się m.in. trudnością w akceptowaniu zmian oraz mało elastycznym myśleniem oraz obsesyjnym koncentrowaniem się na zainteresowaniach – przyp. AR). Mogło to przeszkadzać w rozpoznaniu transseksualizmu?

E: Transpłciowość – paradoksalnie – pomogła w rozpoznaniu Aspergera.

W jaki sposób?

E: Rozmawiałam z koleżanką z pracy, że dziecko mi postanowiło zmienić płeć, że trochę mnie to wszystko przerasta. Ona: „Mam fajnego znajomego psychiatrę, który się takimi rzeczami zajmuje, weź dzieciaka do niego”. To było gdzieś pod koniec jego gimnazjum. Poszliśmy. Facet patrzy na to moje dziecko i mówi: „A co ci się nie podoba w byciu kobietą?” No, więc Ryszard odpowiada: „Nic mi się nie podoba, ja po prostu czuję się mężczyzną”. „Acha. A wiesz, że nie będziesz mogła mieć dzieci, jak zmienisz płeć?”. No, więc to była taka kompletna żenada, wstyd mi było. Przepraszałam potem, że w ogóle go tam zaprowadziłam. Ale pan dał proszki, antydepresanty, które po jakichś dwóch tygodniach sprawiły, że dzieciak zaczął się otwierać. To skierowało nas do poradni tu w Gdańsku, gdzie psycholog z psychiatrą współpracują na jednej karcie i tam Ryszard otrzymał diagnozę zespołu Aspergera.

Ryszard, teraz jesteś w trakcie tranzycji – w tej samej poradni masz lekarza prowadzącego?

R: Nie, Jeżdżę do Słupska. Lekarz jest w porządku.

Jaka była państwa pierwsza reakcja, gdy okazało się, że wasza 15-letnia córka jest chłopcem?

G: Moja postawa na początku była taka, powiedziałbym, tolerancyjna, ale bez deklaracji żadnej w stylu „Tak, jest OK” albo „Nie jest OK”. Jak bym wyczekiwał.

E: Dla mnie to było bardzo bolesne. Do tej pory nie jest tak, że ja to przyjmuję z radością. Poczułam się tak, jakbym, jako matka, dostała od życia drugiego kopniaka: raz mi jedno dziecko zmarło, a drugi raz moja córka, którą zawsze chciałam mieć, mówi mi, że jest chłopcem. Nie mam tej dziewczynki, którą gdzieś tam sobie wymarzyłam. Wie pani, to jest dziecinada, ale chodzi o takie głupie marzenia, że będziemy sobie razem chodzić po sklepach, będziemy sobie rozmawiać jak kobieta z kobietą i tak dalej. A tymczasem okazuje się, że z tego nic nie będzie. Więc na pewno miałam poczucie straty.

Rodzice osób LGBT często też szukają w sobie winy za homo/bi/transseksualność dziecka.

E: My nawet to zaakceptowaliśmy, że może to my coś robiliśmy nie tak. Jak powiedziałam wcześniej, to już bez znaczenia – liczy się to, co teraz mamy szansę zrobić. Mnie się wydaje, że to można pogodzić, to znaczy można być przekonanym, że się coś zrobiło źle i że gdyby było inaczej, to dziecko byłoby – w cudzysłowie – „normalne”, a jednocześnie przyjąć, że sytuacja akurat taka już teraz jest, więc trzeba zrobić jak najlepiej to, co jest w tej chwili do zrobienia, czyli je właśnie zaakceptować, wesprzeć i dać mu szansę na udany początek nowego etapu. Ja nie mam absolutnie przekonania, że myśmy byli świetnymi rodzicami. Jestem daleka od tego. A z drugiej strony uważam, że tam, gdzie wiem, że mogę coś zrobić, gdy mam przekonanie, że to będzie słuszne, po prostu to robię.

G: Ja się trochę bałem, czy rzeczywiście to przekonanie, że jestem chłopcem, to idzie u niego „z trzewi”, czy może jest jakąś ucieczką, jakąś taką wizją, że „może jak zmienię płeć, to będzie lepiej, bo zacznę nowe życie, pozbędę się bólu, który miałem w przeszłości. Odcinam się, będę nową osobą”. A decyzja o tranzycji jest nieodwracalna.

E: Jednak otworzyliśmy się na nią. Z akceptacją samego zjawiska transpłciowości nie mieliśmy nigdy problemu – to pewnie nas odróżnia od wielu rodzin. Byliśmy otwarci na to, że nasze dziecko może być np. homoseksualne, więc tak samo zaakceptowaliśmy transseksualizm. Nie mieliśmy uprzedzeń, nie baliśmy się „co inni powiedzą”. Ja pracuję w szkole, jestem wicedyrektorką i znam dzieci z podobną diagnozą. Obserwowałam ich procesy tranzycji. Wiedziałam, o co chodzi, dla mnie ten temat nie był czymś obcym czy tajemniczym. Później co prawda miałam jeszcze taki etap, gdy człowiekowi się wydaje, że to się jakoś zatrzyma, odwróci, że to się nie dzieje naprawdę, że to może przejściowe i tak dalej.

Macie już ten etap za sobą?

E: No, pewnie. Nie mogłabym nie mieć za sobą. Kilka lat minęło, a Ryszard już jest w trakcie procesu, klamka zapadła. To oczywiście nie załatwi wszystkich problemów mojego dziecka, ale wiem na pewno, że jak tego nie zrobi, to będzie nieszczęśliwy. Mam przekonanie, że to po prostu jest hamulec. Tak było ze studiami, nie zaczął studiów jako mężczyzna, więc to mu przeszkodziło je kontynuować. Bo trudno jest zacząć coś jako oficjalnie jedna osoba a skończyć jako inna. Dlatego pewnie idąc do liceum, od razu chciał być traktowany jak chłopak.

Zrobił coming out w liceum?

E: Tak. Wcześniej zapytał mnie, czy mógłby w szkole poprosić, by mówili do niego Ryszard. Szczerze mówiąc, odradziłam mu to. Powiedziałam, że znając szkołę jako instytucję, znając młodzież, to ja czarno widzę. Raczej będzie z tego rozdmuchany problem, z którym on sobie nie poradzi. A on jednak to zrobił. Bez ostrzeżenia.

G: Ja wtedy zobaczyłem w Ryszardzie po raz kolejny tę determinację, to zdecydowanie. Dla mnie to był dowód, że rzeczywiście chce doprowadzić do korekty płci i być chłopakiem w pełni. Porównałbym go wtedy do takiego pogromcy lwów na arenie, który wchodzi z nimi do klatki i wszystkie obłaskawia. Co prawda lwy okazały się niegroźne i przyjazne, ale i tak to wymagało odwagi.

Mówi pan o tym z dumą.

G: Bo jestem z niego dumny. Tutaj mi zaimponował.

Pamiętasz ten moment, Ryszard?

R: Jasne! Powiedziałem to, a potem prawie zemdlałem.

Opowiesz?

R: To było zaraz w pierwszej klasie liceum na wyjeździe integracyjnym. Siedzieliśmy w kółku z nauczycielami i ja powiedziałem, że wolę, aby mówiono do mnie Ryszard i tak sobie życzę.

Przyjęli to?

R: Tak. I już tak do mnie mówili. Było kilku chłopaków, którzy nie za bardzo chcieli i kilku nauczycieli, ale generalnie większość zwracała się do mnie tak, jak chciałem.

To naprawdę daje nadzieję.

E: Dla mnie to było naprawdę coś fenomenalnego. Wie pani, ja jako wicedyrektorka szkoły nie byłabym w stanie zmusić moich nauczycieli, żeby do kogoś mówili innym imieniem niż tym z dokumentów, więc prawo byłoby tu bezsilne. Trzeba liczyć na ludzkie zrozumienie.

Rozmawiali państwo na ten temat z nauczycielami, z dyrekcją?

E: Z każdym rozmawiałam, przedstawiając się, że jestem matką – i tu podawałam jego żeńskie imię i zaraz dodawałam: „to znaczy Ryszarda”. I już potem szło. Przy czym nigdy nie był to główny temat. To był temat wtedy, kiedy był problem np. ktoś mu dokuczył i on zwiał z lekcji, trzasnął drzwiami i wyszedł. Wtedy był to główny temat całej konwersacji. Ale generalnie, to się przyjęło dosyć szybko za oczywistość i nie było specjalnie drążone. Nie było sensacji na szczęście.

A pan?

G: Ja w tym procesie byłem osobą stojącą jakby z boku. To Ewa głównie działała. Ewa pamięta o wszystkim – kiedy zrobić zastrzyk hormonalny, kiedy jest spotkanie z psychologiem. Ja mam tu wygodnie. Oczywiście Ryszard też tego pilnuje.

Czyli zaskoczyła panią otwartość ludzi?

E: Tak, nawet życzliwość. Również poczucie humoru, dystans do tego wszystkiego, bez jakiegoś nadęcia, że „Jezus Maria, mamy problem, niech pani coś z tym zrobi, bo nam dziecko demoralizuje resztę szkoły”.

Jak pani myśli, co pomogło?

E: To była niepubliczna szkoła. Nauczyciele byli chyba bardziej nastawieni na to, by wyjść naprzeciw uczniowi, rodzicowi, niż by forsować własne koncepcje. Poza tym myślę, że w ogóle taka otwartość w wielu sprawach wytrąca przynajmniej połowę broni różnym przeciwnikom już na wstępie. Nie pozwala na tworzenie szeptanego gadania, chodzenia i za plecami robienia złej roboty. Jak problem został nazwany i pokazany, to połowa jest za nami. Taka odwaga i otwartość budzi jakiś tam respekt i szacunek. Pokazuje, że na pewnych rzeczach nam zależy i nie odpuszczamy. W mojej szkole też się nie kryję, wszyscy wiedzą, że Rysiek przechodzi tranzycję.

Właśnie się zmienia. Jak te zmiany przyjmujecie?

R: Ja się cieszę.

E: Teraz jakoś tak mniej na to zwracam uwagę. Był taki moment, kiedy była mutacja i kiedy widziałam, że trochę się zmieniają jego rysy twarzy. Dziwnie się z tym czułam… Teraz już się przyzwyczaiłam. Pamiętam, jak na przykład Ryszard chodził w kółko po pokoju i coś tam mówił pod nosem do siebie w nocy (czasami tak ma). Budziłam się i myślałam: „Jezu, jakiś facet obcy mi tam za ścianą coś gada”, bo ten głos był dla mnie nowy. Tak samo przez telefon czasami jak dzwoniłam, to w pierwszym momencie musiałam chwilę się zastanowić, z kim ja rozmawiam.

G: Ja ten etap teraz traktuję jako fazę przejściową, takie przepoczwarzanie. Ciekawi mnie, co będzie potem. Czy zacznie łysieć jak ja na przykład? Już się dopytywał, czy mu to grozi (śmiech). I czy zacznie dbać o rzeźbę fizyczną, chodzić na siłownię? Póki co jeździ na rowerze. Natomiast nadal to jest po prostu nasze dziecko i tak go traktuję. W tle jeszcze czeka zmiana dokumentów, sprawa sądowa i pozew przeciwko nam (śmiech).

Ustawa o uzgodnieniu płci miała te prawne kwestie uregulować i ucywilizować, ale przepadła po wecie prezydenta Dudy. Zostaje więc stara ścieżka, delikatnie mówiąc dziwna, czyli właśnie pozew w sądzie przeciwko rodzicom.

G: Ja z wykształcenia jestem prawnikiem. Mam praktyczne doświadczenia ze stosowaniem prawa. Wiem, że czasem takie ekwilibrystyczne figury są potrzebne, by coś prostego i sensownego później się urodziło. Jest to z pewnością administracyjno-biurokratyczna przeszkoda.

E: Wie pani, nas to trochę śmieszy. My sobie w rodzinie robimy z tego żarty i naprawdę nas to nie boli. Uważam jednak, że to jest absurd, że trzeba pozwać rodziców o to, że nie poznali właściwej płci dziecka po urodzeniu i źle oznaczyli w akcie urodzenia. A jak niby mielibyśmy tę właściwą płeć Ryśka wtedy poznać? My sobie z tym radzimy, ale myślę, że to dla mnóstwa ludzi jednak musi być straszna trauma. Sama świadomość, że trzeba wytoczyć proces rodzicowi, który i tak jest z reguły – niestety – raczej niechętny niż chętny całej tej akcji. Myślę, że to jest barbarzyństwo, ale i tak dobrze, że w ogóle można tranzycję przeprowadzić.

Śledziliście losy ustawy? Liczyliście, że przejdzie?

R: Tak, miałem taką nadzieję. Cieszyłem się, gdy została zatwierdzona przez Sejm. To by mi pomogło. Wyszło inaczej.

G: Ja, powiem szczerze, też miałem nadzieję. Nawet niezależnie od tego, że prezydent jest osobą, która deklarowała przywiązanie do konserwatywnych wartości. Uważam bowiem, że to nie była specjalnie kontrowersyjna ustawa. Po prostu prawne uproszczenie procesu, który i tak się odbywa. Niestety temat transpłciowości, ten niby gender, znajduje się gdzieś w ogniu walki ideologicznej, więc my jako rodzina ponosimy tego koszty.

E: Ja się trochę boję naszej sytuacji politycznej, tego, w jaką stronę to może pójść i na ile to jeszcze może być niebezpieczne dla mojego dziecka i teraz, i w przyszłości. Cały czas trzymam kciuki, żeby zdążył z tą tranzycją w całości, żeby nie było tak, że zabronią tego robić. I że zostanie na przykład właśnie z obniżonym głosem i z męskimi rysami twarzy i z kobiecym paszportem.

Marzenia?

E: Wie pani, żeby Ryszard był zdrowy, bogaty i szczęśliwy (śmiech). Martwię się o jego przyszłość, bo rodzina niestety nie jest wieczna. To jest problem wszystkich rodziców, ale szczególnie rodziców dzieci z jakimś problemem. Póki jesteśmy, to będziemy go chronić i wspierać, natomiast chciałabym bardzo, żeby zyskał pewność siebie, żeby się dobrze czuł sam ze sobą i żeby mógł wziąć swoje życie w swoje ręce. On jest mocno odcięty od ludzi, w zasadzie funkcjonuje w Internecie, głównie w jakichś takich dla mnie tajemniczych światach, jakichś czatach, forach, gdzieś tam z Ameryką rozmawia. Chciałabym, żeby miał przyjaciół, życzliwych ludzi wokół siebie, na których może liczyć w realnym świecie.

G: Ja bym chciał w końcu spokojnego życia. Takiego życia, które już nie będzie stawiało przed nami większych wyzwań, które by blokowały możliwość korzystania z jego uroków. Chciałbym podróżować. No, i zdrowia.

R: Ja marzę o tym, by móc pracować full time jako rysownik komiksów. Chciałbym również być lepszym kolarzem, ale to raczej nie marzenie, tylko postanowienie.

 

Tekst z nr 64/11-12 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Nadal się wściekam

O trans coming oucie, o ustawie HB2 wymierzonej w osoby trans i o szukaniu siebie podczas i po tranzycji, z Laurą Jane Grace, wokalistką zespołu Against Me!, znaną wcześniej jako Tom Gabel, rozmawia Malwina Grochowska

 

fot. mat. pras.

 

Minęły cztery lata odkąd, znana wtedy jeszcze jako Tom Gabel z punkowego zespołu Against Me!, publicznie wyznałaś, że od zawsze czułaś się kobietą. Jak twoja droga przebiegała od tamtej pory?

Dorastając, miałam w głowie wyraźny obraz tego, jaką kobietą chciałabym zostać, gdy dorosnę. Ale to nie znaczy, że zrealizowanie tej wizji nagle stało się możliwe. Że od danego momentu będę wyglądać i czuć się tak, jak to sobie wyobraziłam. Na to się trzeba się przygotować – to pierwsza nauka z przemiany. Czułam się trochę tak, jakbym ponownie przechodziła proces dojrzewania. Musiałam poukładać sobie wszystko od nowa, bo zmiana płci nie jest sprawą zero-jedynkową, tylko kontinuum, na którym musisz się krok po kroku odnajdywać. Łatwo też wtedy o złe, radykalne decyzje. Szczególnie, jeśli jest się pod presją.

Byłaś pod presją?

O, tak. Szczególnie, że wszyscy wiedzieli o moim coming oucie. Zaczęłam odnosić wrażenie, że jestem nieustannie obserwowana. I poczułam: „Cholera, teraz muszę mieć kompletną wizję tego, kim jestem”. A jej nie miałam. Tylko dlatego, że jestem osobą transpłciową nie znaczy, że wiem wszystko o byciu osobą transpłciową. Jak u kogoś zostaje zdiagnozowany rak, nie staje się nagle specjalistą od raka.

To dlaczego zdecydowałaś się ujawnić swój plan przejścia tranzycji na łamach „Rolling Stone”? Nie byłoby ci łatwiej, gdybyś zrobiła to bez nagłośnienia?

I tak zaczęłabym wyrażać swoją kobiecość, bo już nie mogłam dłużej znieść ukrywania się. Wcześniej próbowałam parę razy. I nie, dziękuję. A gdybym zaczęła pojawiać się na scenie w makijażu, bez wyłożenia kawy na ławę, ludzie byliby dużo bardziej okrutni. „Patrz, teraz lider Against Me! maluje oko gaylinerem”. Mówiąc o tym wprost, ucięłam spekulacje, dałam sobie przestrzeń do odkrywania nowej siebie.

Wokalista krzyczący ze sceny o anarchizmie i rewolucji pokazuje nagle swoją kobiecą stronę – to kłóci się z powszechnie wyobrażonym podziałem na to, co męskie, a co żeńskie.

Musisz być tym, albo tym. Byłeś w jednej szufl adce, z plakietką „wściekły punk”, teraz musisz wpasować się do tej drugiej. Nie ma dla ciebie miejsca pomiędzy.

Czy jakieś konkretne sytuacje ci to uświadomiły?

Pierwszy raz zetknęłam się z transfobią przy toalecie publicznej, zaraz po tym, jak ukazał się tekst w „Rolling Stone”. Mieszkałam wtedy z rodziną w St. Augustine na Florydzie. To bardzo mało miasteczko. Wszyscy wokół wiedzieli, że byłam w „Rolling Stone”. Moja córka miała trzy lata. Jak zwykle w weekend zabrałam ją na trening piłki nożnej. Nagle ona: „Muszę iść siku!” i nie czekając na mnie biegnie w stronę toalety. Biegnę za nią, ale zanim mogę jakkolwiek zareagować, ona wbiega do męskiej. Więc ja za nią. A nagle jakiś duży koleś wyskakuje prosto przede mną i poważnym tonem mówi: „Nie ta toaleta”. I co ja niby mam zrobić w takiej sytuacji? Mój akt urodzenia potwierdza, że jestem mężczyzną. Ale ten koleś już tak nie uważa.

A w Karolinie Północnej od kilku miesięcy jest tzw. HB2, czyli ustawa m.in. zakazująca osobom transpłciowym korzystania z toalety publicznej zgodnej z płcią, z jaką się te osoby identyfikują.

Jako osoba trans i tak nie czujesz się bezpiecznie ani w męskiej, ani w żeńskiej toalecie! Zawsze działasz w sytuacji potencjalnego zagrożenia. Ta okropna ustawa jakby dodatkowo wprowadza przyzwolenie na to, aby nas atakować.

Z drugiej strony, rozgorzała wokół niej dyskusja, a bojkot Karoliny Północnej zatacza coraz szersze kręgi: duże koncerny wycofały inwestycje, muzycy tacy jak Bruce Springsteen czy Bryan Adams odwołali koncerty. Jak postrzegasz całą sprawę?

Gdy usłyszałam o HB2, nie byłam zaskoczona. Jako osoba trans przyzwyczajasz się do takich rzeczy i jedynie obserwujesz, czy takie głupie pomysły przejdą. „Wow, politycy w Karolinie Północnej mówią wprost, że dyskryminują całą grupę ludzi!” Ale to nie tak, że nagle czyjaś decyzja zmienia twój sposób myślenia czy działania. Dlatego razem z Against Me! postanowiliśmy nie odwoływać koncertu. Szczególnie że jest on okazją do wyrażenia naszego protestu i wsparcia lokalnej społeczności LGBTQ.

Czy dyskusja wokół korzystania z publicznych toalet może przynieść coś pozytywnego?

Sama kwestia, że się odbywa, jest pozytywna. Nawet administracja Obamy mówi o niej wprost! Pięć lat temu nie mogłabym nawet marzyć o tym, że prezydent wypowiada słowo „transgender”. To już samo w sobie jest postępem.

Parę dni temu byłam na lotnisku. Na olbrzymim telewizorze transmitowano przemówienie Loretty Lynch (prokuratorki generalnej USA – przyp. MG). Wprost potępiła tę stanową ustawę, mówiła, że HB2 łamie prawa obywatelskie, że pozbawia ludzi godności. Rozglądam się i widzę, że wokół mnie masa podróżnych to ogląda. To był cholernie piękny moment. Potem słyszę, że grupka ludzi obok mnie rozmawia o osobach trans. I wypowiadają opinie wynikające z…nazwijmy to – niewiedzy. Więc podchodzę do nich i mówię: „Tak się składa, że jestem transpłciowa i to, co mówicie, to nieprawda.” Ktoś z nich pyta: „Czy to prawda, że Caitlyn Jenner żałuje swojej decyzji i z powrotem zamieni się w Bruce’a Jennera?” O żesz k…a! Ręce mi opadły. Ale OK, przynajmniej prowadzimy rozmowę.

Wcześniej nie było nawet kogoś takiego jak Caitlyn Jenner, czyli osoby, o tranzycji której wiedziałby cały kraj z głównych mediów.

Zgadza się. Jak miałam 13 lat, po raz pierwszy przeczytałam o kimś, kto zmienia płeć. Była to Renée Richards, tenisistka. Znalazłam tekst o niej w roczniku sportowym. To był jeden krótki akapit. Ale jak go zobaczyłam, poczułam się, jakby wszechświat podsuwał mi rozwiązanie moich problemów. Minęło kolejnych kilka lat zanim usłyszałam o kolejnej osobie trans. Natomiast zanim sama się ujawniłam, jak miałam 31 lat, pojawiło się już więcej osób. I nawet wtedy, gdy o nich czytałam, brałam to za znak, który daje mi wszechświat. Choć nie byłam już nastolatkiem!

Wydaje mi się, że czym więcej osób się ujawnia, tym więcej będzie miało odwagę, aby zrobić to samo. Często ludzie mi mówią: „Przeczytałem/ am twoją historię i pomogło mi to poczuć się lepiej we własnym ciele czy ujawnić swą transpłciowość”.

HB2 jest tak niebezpieczne, bo promuje coś odwrotnego: zamiast szczerości – kamuflaż. Nie możesz ujawnić się jako trans i odnaleźć gdzieś pomiędzy na linii męskość-kobiecość. Musisz się zadeklarować po jednej stronie: przejść drastyczne operacje, zmienić płeć w akcie urodzenia. To porąbane, szczególnie jeśli pomyślimy o dzieciakach, którym teraz zakazuje się korzystania z dowolnych toalet w szkołach. Jak one się czują? Jedyna moja szansa na przetrwanie to totalna zmiana. A z tego mogą wyniknąć poważne konsekwencje. Nikt jeszcze nie stał się szczęśliwszy wyłącznie przez same operacje.

Czy udało ci się odnaleźć to miejsce „gdzieś pomiędzy”?

Powiem tak: nie mam złudzeń co do tego, jak wyglądam. Aby mój kamuflaż był skuteczny, musiałabym dać sobie pociąć twarz: spiłować kości żuchwy, czoła, wyciąć jabłko Adama. Zmienić głos. Nie mam tego w planach.

Natomiast poddałaś się terapii hormonalnej.

Tak, co też jest biegiem z przeszkodami. Uświadomiło mi, jakie potworne braki w edukacji na temat trans ma środowisko medyczne. Chodzę do lekarza, który zajmuje się terapią hormonalną, przyjmuje wiele innych osób trans – i nawet tam odnoszą się do mnie lekceważąco. Na przykład mówią do mnie per „sir”. Żesz do cholery, przychodzę do was, specjalistów od terapii hormonalnej zmieniającej płeć i powinniście przynajmniej wiedzieć, że w tym przypadku nie potrzebujecie ani męskiej, ani żeńskiej formy!

Ale przynajmniej teraz mieszkam w Chicago, gdzie panuje prawo, że aby otrzymywać hormony, muszę po prostu o nie wystąpić. Na Florydzie było inaczej. Nie dość, że musiałam dojeżdżać dwie godziny do najbliższej kliniki, to zanim wydano mi zgodę na hormony, musiałam przez siedem miesięcy chodzić na psychoterapię. Podobne zasady panują zresztą w Karolinie Północnej i kilku innych stanach.

Generalnie, musiałam udowodnić lekarzowi, że nie jestem wariatką. Zaczęłam od tego, że uprzedziłam go: ‹Tekst o moim coming oucie ukaże się w „Rolling Stone”› (śmiech). Potaknął tylko głową i powiedział tonem, jakim mówi się do osoby chorej psychicznie: „Tak, tak, oczywiście, że się ukaże”. Potem było jeszcze sporo absurdalnych sytuacji. Na przykład: siedzę przed nim, widzę, że niewiele wie o transseksualizmie, ale odpowiadam grzecznie na pytania. On nagle wyciąga zza siebie lustro i każe mi mówić do mojego odbicia. Szybko zorientowałam się, że wydałby mi papierek, gdybym po prostu przyszła do niego w peruce i na obcasach.

W końcu dostałam papierek, wydawało mi się, że sprawa będzie od tego momentu czysta. Ale okazuje się, że nie, nadal nie mogę zmienić aktu urodzenia. Więc pozostaję „podejrzana”, chociażby w sytuacjach łazienkowych.

We wrześniu Against Me! wyda nowy album. Czy zmieniasz się jako artystka?

Staję się lepsza, przynajmniej mam taką nadzieję (śmiech). Zawsze starałam się przekraczać granice i zmieniać podejście do muzyki.

Na „Transgender Dysphoria Blues”, twojej poprzedniej płycie i pierwszej po coming oucie, śpiewasz o osobie, która zmienia płeć, głównie jako „ona”.

Dużo tekstów na tym albumie było autobiograficznych. Ale nie chciałam mówić o nich wprost. Teraz trochę się to zmieniło. Jest mi już łatwiej nie projektować mojego doświadczenia na kogoś innego.

W utworach naszej grupy zawsze dużo tekstów dotyczyło wojny, polityki. Nigdy nie miałam problemu, aby wykrzyczeć prawdę na te tematy. Natomiast nie czułam się komfortowo w tekstach o miłości i w ogóle o osobistych uczuciach. Na pewno w dużym stopniu dlatego, że dusiłam w sobie tak wiele emocji, nie czułam łączności z tą stroną siebie. Teraz mam to z głowy i wiele nowych tematów się przede mną otworzyło.

W przeszłości ukrywałam fakt bycia trans w każdym związku. Z tym też już koniec. Jestem jak otwarta książka, więc mogę szczerzej mówić o własnych emocjach i o tym, w jakie związki wchodzę, co w nich przeżywam. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.

Jednocześnie wciąż wykonujesz przebój „I Was a Teenage Anarchist”. Czy nadal czujesz się wściekłym punkiem?

Jakaś część mnie zawsze pozostanie 15-letnim punkowcem. Wściekłym, w taki sam sposób, w jaki byłam wściekła wtedy. W pewnym wieku nie możesz już z tego zrezygnować.

A Against Me! będzie takim zespołem, jakim zawsze było. Dającym po prostu mocne, rockowe, koncerty, na których ludzie mogą czuć się swobodnie, akceptowani za to, kim są. I wyzwalającym energię, jaką punk rock powinien wyzwalać.

Na co się teraz wściekasz?

Na wiele rzeczy! Na nowej płycie będzie piosenka „ProVision L3”. To od nazwy skanerów, których używa się na lotniskach. Przeraża mnie, że żyjemy teraz w kulturze wiecznej inwigilacji i na własne życzenie pozbywamy się prywatności. Dodatkowo, taki skaner zawsze pokaże, jeśli „coś jest nie tak” w częściach intymnych u osoby trans. Strasznie mnie to wkurza.

Wracając na moment do ustawy „toaletowej”. Kwestia toalet zawładnęła teraz dyskusją o problemach, jakich doświadczają osoby trans. A przecież to dość specyficzna sprawa.

Szczerze powiedziawszy, cała sprawa toalet w pewnym sensie jest idiotyczna. Żebyśmy musieli walczyć o prawo do korzystania z toalety publicznej? Które najczęściej i tak są obrzydliwe i chcesz z nich jak najszybciej uciec (śmiech).

Są inne, ważniejsze sprawy. Powinniśmy być chronieni przed dyskryminacją w pracy, powinien być zakaz zwalniania ze względu na orientację czy tożsamość płciową – a nie ma tego. Nie powinno być możliwości odmowy opieki zdrowotnej. Dalej – więzienia: w razie aresztowania znajdujemy się w niebezpiecznej sytuacji, możemy trafi ć do celi z ludźmi tej płci, którą mamy w dokumentach, a nie tej, z którą się identyfikujemy. I statystyki są przerażające: osoby trans są częściej niż inne oarami przemocy, częściej popełniają samobójstwa, więcej jest wśród nas bezdomnych. Nie mamy zbyt dużej ochrony. Wciąż jesteśmy na początku drogi.  

 

Tekst z nr 62/7-8 2016.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sukienki to była tragedia

Z Elżbietą Dynarską i z Jackiem Dynarskim, rodzicami transseksualnego Wiktora, rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

Fot: Agata Kubis

 

Wiedzieli państwo jakiej płci urodzi się wasze dziecko?

Mama: Nie, to była niespodzianka.

A mieli państwo preferencje? Woleliście chłopca czy dziewczynkę?

M: Ja na początku chciałam syna, bo u mnie w rodzinie od sześciu pokoleń najstarsza rodziła się córka. Mój ojciec powiedział: „Dziecko, przy takiej linii przodków to nie ma szans na syna”. Potem było mi już wszystko jedno, ale we wczesnej ciąży śnił mi się chłopiec. No i mam syna.

Tata: Ja chciałem córkę. Mam brata i jako chłopaki w domu nie żyliśmy zbyt zgodnie. ciągle rywalizowaliśmy. Myślałem, że jak będzie dziewczyna, to będzie to spokojniejsze dziecko.

A jakim Wiktor był dzieckiem? Spokojnym?

M: Spokojnym i bardzo pogodnym. Jadł, spał i uśmiechał się do świata. Bardzo wcześnie udało nam się wdrożyć stały rytm dnia. Kolki pamiętam miał zaledwie trzy – i każda mu się kończyła o 12-tej w nocy.

Gdy było już widać, jakimi zabawkami Wiktor lubi się bawić, to dostrzegaliście jakieś sygnały o jego dysforii płciowej, ewentualnym transseksualizmie?

T: Pamiętajmy, że mówimy o połowie lat 80. – wiedza o transseksualizmie, o korektach płci była bardzo mała. To było tabu. Dzisiaj, jak o tym myślę, to pierwsze symptomy były bardzo wcześnie – jak on miał kilka lat. Nie przywiązywałem do tego wielkiej uwagi. W naszej rodzinie są opowieści o tym, jak to jedna babcia z chłopakami za młodu latała po drzewach, a druga ponoć była dobrym piłkarzem. Myśleliśmy, że to jest w genach. Ale gdybym miał dzisiejszą wiedzę, to szybko trafiłbym do psychologa i poprosił o zbadanie – wtedy można byłoby inaczej, lepiej dzieckiem pokierować.

M: To jest wybiórcze. My, rodzice, pamiętamy co innego, a dziecko co innego. Wiktor mówi, że od początku miał „męskie” preferencje ubraniowe. Mnie z kolei nie zależało, by go jakoś specjalnie stroić, by był tą śliczną dziewczynką w sukieneczkach z falbankami. Z przyczyn praktycznych wolałam nawet zakładać mu spodenki. Bo wygodniej.

T: Damskich strojów zdecydowanie nie lubił. Sukienki to była tragedia. Spodnie, typowe chłopięce ubiory plus otoczenie chłopców – zawsze bardziej związany był z kolegami, choć koleżanki też się pojawiały i to są nawet trwałe przyjaźnie do tej pory. Ale w pewnym wieku, gdy kształtują się relacje społeczne u młodych ludzi, Wiktor absolutnie wolał towarzystwo chłopców.

M: A mnie to nie dziwiło, bo ja też całe życie pracowałam z kolegami, a przyjaciółki miałam tylko dwie. Co do zabawek – lubił misie i klocki oraz gry. I jeszcze co do fryzur – nosił kitki i warkocze.

T: Pamiętam taką żartobliwą sytuację. Otóż, Wiktor nie znosił lalek. Moja teściowa miała ich sporą kolekcję, a Wiktor kompletnie nie był zainteresowany. Gdy jednak miał jakieś 7 lat, to zgodnie z ówczesną modą wśród dziewczynek, zapragnął lalki Barbie. Chyba się naoglądał nachalnych reklam w telewizji tuż po zmianie ustroju. Więc pojawiła się Barbie, ale nie zadomowiła się specjalnie u nas – znalazła nietypowe zastosowanie. Mianowicie, na wakacyjnych wyjazdach służyła do tego, by ćwiczyć rzuty na odległość. To była Barbie-rzutka (śmiech).

M: Tak chciał Barbie, a ja długo mu jej nie chciałam kupić, bo to głupia zabawka. Ale jak ją w końcu dostał, to ją maltretował strasznie.

Jak to było, gdy Wiktor powiedział, że nie chce być dziewczynką?

T: Trzeba na wstępie dodać, że my się rozstaliśmy i Wiktor został ze swoją mamą. Coming out miał miejsce już po naszym rozstaniu. M: Wiktor miał 12 lat. Pamiętam ten dzień. Akurat wieszałam pranie, a on podszedł i powiedział, że nie chce być dziewczynką. Szoku nie było żadnego. Odpowiedziałam, że chłopcem byłby kobiecym, bo ma długie rzęsy – i na tym się skończyło. Nie przywiązywałam do tego wagi, bo to nie było powiedziane dramatycznie i nie zabrzmiało dramatycznie.

Wchodził w wiek dojrzewania. Zawsze dużo ze sobą rozmawialiśmy, więc to było naturalne, że mi mówi różne rzeczy. Zawsze dostawał odpowiedzi na wszystkie pytania. Jego tranzycja to był proces długotrwały. Nic nie działo się z dnia na dzień. Np. gdy szedł na bal gimnazjalny, to powiedział, że ostatni raz zakłada sukienkę. Pantofelki też były jego zmorą, trudno było dostać numer 41. Kilka lat trwało, zanim zaczął obcinać włosy na krótko. Mnie to nie dziwiło i kiedy zobaczyłam, że obwiązuje swój biust – a po naszej linii żeńskiej miał ten biust spory – to mu kupiłam gorset, żeby miał wygodniej. W końcu powiedział stanowczo, że jest pewien – chce być mężczyzną. Ustaliliśmy, że nic nie zrobi, póki nie będzie pełnoletni, a właściwie, póki nie skończy liceum.

I co wtedy zrobiliście?

M: Poszliśmy do psychologa, który okazał się idiotą. Powiedział do Wiktora, że jest gruba, koledzy się z niej pewnie śmieją i to pewnie dlatego źle się czuje we własnej skórze.

A pani Wiktorowi wierzyła?

M: Tak. Nie było niedowierzania, bo obserwowałam swoje dziecko. Widziałam, jaka tematyka pojawia się na jego rysunkach, widziałam, czym się interesuje, o czym czyta w Internecie, co pisze. Znałam go.

T: Mnie Wiktor o sobie wprost powiedział dużo później. Odbyło się spotkanie we trójkę. Podejrzewałem, że Wiktor zmierza w jakimś kierunku, ale powiem pani szczerze, stawiałem na homoseksualność. Tymczasem chodziło o zmianę płci. Później się dowiedziałem, że się bardzo denerwował, nie wiedział, jak zareaguję. Byłem zaskoczony.

Ale nie zszokowany, tak?

T: Gdybym powiedział, że nie było problemu, to bym skłamał. Ale też nie mogę powiedzieć, że był szok, że krew mi odpłynęła mi z twarzy i tym podobne. Owszem, to jest informacja, która może przygwoździć. Człowiek buduje sobie pewien obraz dotyczący siebie, najbliższych, teraźniejszości, przyszłości. I nagle ten obraz się rozwiewa, bo trzeba go budować od nowa. Można sobie z tym nie umieć poradzić na początku. Ale to jest problem rodzica, nie dziecka.

Wiktor był już wtedy dorosły. Miałem w głowie inny obraz niż ten z dzieciństwa, czyli nietypowej dziewczynki. Informacja, że jest osobą transseksualną nie zawaliła mojego świata. Jedyne, czego od Wiktora oczekiwałem, to, by zbadał się psychologicznie, żeby ta zmiana była potwierdzona medycznie – i wtedy ma on moje pełne poparcie. A on już wtedy bardzo dużo wiedział na ten temat. Był świetnie zorientowany, miał kontakt ze środowiskiem LGBT, znał kroki, jakie osoba transseksualna musi przejść. Z tego co pamiętam, to wygłosiłem nawet taki ojcowski komunikat w stylu: „Nie dlatego cię kocham, że jesteś dziewczynką czy chłopcem, tylko dlatego, że jesteś moim dzieckiem”.

Czego najbardziej się obawialiście?

M: Bałam się, że ktoś go skrzywdzi. Gdy dowiedziałam się, że ma wsparcie na swojej uczelni, to zrozumiałam, że świat się jednak zmienia. Jego koledzy z klasy i z liceum przyjęli go rów również normalnie i to też bardzo dużo znaczyło.

T: Zwyczajnie bałem się o moje dziecko, bo nie znałem tematu. Wiedziałem, że zmiany są trudne, że kuracja jest radykalna. Ale daliśmy radę. Do dziś pamiętam, że jak wracaliśmy z zabiegu z Łodzi, to z nerwów dociskałem i dostałem mandat za przekroczenie prędkości.

M: Dziecko ma być zdrowe i szczęśliwe, a nie spełniać nasze wizje. Chowamy je dla świata, a nie dla siebie, dlatego akceptacja Wiktora była dla mnie rzeczą oczywistą. W jego zmianach fizycznych czynnie uczestniczyłam. Pamiętam, jak pojechaliśmy na zabieg do Łodzi, do kliniki uniwersyteckiej. Podczas tej operacji, która miała trwać godzinę, a trwała trzy, wydeptałam dokładnie cały korytarz milion razy, ale uspokajałam się, że skoro nikt nie wypadł z krzykiem i nie ma żadnego larum, to wszystko jest w porządku. Czytałam, że ta klinika wykonała od lat 80. ponad 300 zabiegów korekty płci, więc uspokajałam się, że wiedzą, co robią. Po zabiegu, jak zobaczyłam Wiktora, który podniósł kciuk do góry, to od razu wiedziałam, że jest OK. Zresztą ładnie go tam przyjęli. Mówili do niego na „pan” od początku.

T: To jest związane z moim światopoglądem, moją filozofią. Ja nie uważam, żeby była jakakolwiek różnica miedzy ludźmi tylko dlatego, że jest różnica płci. Człowiek jest człowiekiem, człowiek to przede wszystkim umysł, a cała reszta jest dodatkiem. Można żyć bez ręki, nogi, genitaliów, natomiast bez głowy nie można żyć. Najważniejsze jest to, co mamy w głowie, a do reszty można się przyzwyczaić.

Czyli nie żałował pan tego biustu?

T: (śmiech) No nie, bo to nie mój biust, nie miałem czego żałować. Martwiłem się tylko o jego zdrowie. To była decyzja świadomego człowieka. Jeśli ja chciałbym coś zrobić ze swoim ciałem, to też nie zasięgałbym rady u znajomych, tylko bym to zrobił i tyle.

W Polsce w obecnym systemie prawnym, aby wystąpić o zmianę płci w dokumentach, należy pozwać do sądu własnych rodziców o omyłkowo sporządzony akt urodzenia. Absurd, ale tak jest. Ustawa o uzgodnieniu płci, która miała cały ten proces ucywilizować, po czterech latach pracy w Sejmie przepadła. Prezydent postawił veto, Sejm go nie odrzucił. Pamiętacie dzień, w którym otrzymaliście pismo z sądu, że jesteście pozwani przez własne dziecko?

T: Uprzedził nas. Muszę podkreślić, że sąd doskonale tę sprawę poprowadził. Natomiast nie jest to zbyt fajne tym bardziej, że czegokolwiek byśmy nie powiedzieli, to jednak zostaliśmy obciążeni kosztami postępowania, bo przegraliśmy (śmiech).

M: Pamiętam, że kilka dni przed rozprawą pojechaliśmy kupić mu garnitur, żeby elegancko wyglądał. Sąd zadał nam po trzy pytania typu „skąd wiedziałam, że urodziła się dziewczynka?”, „jak się Wiktor bawił jako dziecko?”. Później zlecił dodatkowe testy i po nich była kolejna, już króciutka rozprawa, która zakończyła proces.

Wiktor określa się jako osoba niebinarna płciowo i biseksualna. Jak to przyjmujecie?

M: Powiem pani tak… Był jeden moment, gdy po zmianie dokumentów i zmianach fizycznych – wszystko to trwało w sumie 5 lat – odetchnęłam z ulgą, że teraz już koniec, że moje dziecko w końcu może być sobą, że już jest wszystko poukładane, że on wie, czego chce i już. Ale to nie był koniec. Po dwóch latach od prawnej zmiany papierów Wiktor rozstał się ze swoją dziewczyną, a związał z Romanem ze Słowacji i wtedy przestraszyłam się, że może on ma jakieś wątpliwości, że może chce się wycofać. Ale jak on mi wytłumaczył, że jest biseksualny i że teraz po prostu jest Roman, a wątpliwości co do płci żadnych nie ma, przyjęłam to. Gdy przyjeżdżali razem z Bratysławy, to wszyscy, całą rodziną, przyjmowaliśmy ich u siebie.

Zdarza się, że wciąż myślicie o nim jako o dziewczynce?

T: Już nie. Nawet trudno byłoby mi go sobie wyobrazić w ten sposób. Myślę o nim: moje dziecko, mój syn.

Wiktor jest znanym działaczem społecznym, prezesem Fundacji Trans-Fuzja. Jesteście z niego dumni?

T: Pewnie! Bardzo mi imponuje. Trochę mu nawet zazdroszczę, robi dużo dobrego. To jest właściwy człowiek na właściwym miejscu.

To chyba sami z siebie też możecie być dumni?

M: A oczywiście, że tak (śmiech). Dumna jestem z tego, że jest samodzielnym, wykształconym człowiekiem, twardo stąpającym po ziemi, zorientowanym. Mam nadzieję, że jako matce udało mi się go wychować. Jak każdy rodzic pewnie cały czas myślałam, jak tu dać skrzydła a nie obciąć korzeni.

Mielibyście rady dla osób transpłciowych i ich rodziców na podstawie własnych doświadczeń?

T: Każdy jest inną osobowością, generalnych rad chyba nie mam… Dobrze, by osoby transpłciowe dawały jakieś sygnały swoim rodzicom. Dzięki temu, że Wiktor takie sygnały mi dawał, to przynajmniej podświadomie gdzieś tam wiedziałem, że coś jest na rzeczy. Myślałem, że moje dziecko będzie lesbijką, ale to już zawsze jest coś – jakiś przyczółek do myślenia. Człowiek jakoś się przygotowuje, że taka informacja może paść.

Oczywiście mówimy o sytuacji, gdy osoba transseksualna jest już pogodzona sama ze sobą, wie kim jest i nie wypiera tego. Z tym też bywają problemy.

M: Chyba dobrze jest zacząć ostrożnie, a nie manifestacyjnie. Z wyczuciem. Można też opowiadać o ludziach, którzy przeszli tranzycję i są szczęśliwi.

A rady dla samych rodziców?

M: Stara prawda, że nie można się obrażać na własne dzieci, a tylko spokojnie, cały czas być obok. Jesteśmy po to, by je wspierać.

T: Wiem od Wiktora, że te reakcje na transseksualność dziecka są wśród rodziców bardzo różne, czasem negatywne. A jak oni jeszcze potem są pozywani do sądu… Trzeba tworzyć im warunki do zdobywania wiedzy. Bo u nas o transseksualności wciąż jest mało informacji. Jeśli jest konflikt między rodzicami a dzieckiem, to powinien być mediator, by wszystko wyjaśnić. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której dochodzi do agresji fizycznej, choć od Wiktora wiem, że się zdarzają. Trzeba pamiętać, że rodzice mają często bardzo silną wizję przyszłości swoich dzieci. Są osoby mocno wierzące – i takie wyznanie dziecka burzy ich światopogląd. Często wstydzą się powiedzieć innym, że np. ich jedyny syn oświadczył, że jest dziewczyną. Ale jeśli więzy rodzinne są dobrze ukształtowane, to jest nadzieja na pokój.

Mówicie o Wiktorze innym? Dalszej rodzinie, znajomym?

T: Są jeszcze osoby, które pytają mnie, co u mojej córki, bo nie wiedzą. Są osoby, którym mówię o korekcie płci Wiktora a są takie, którym nie mówię, bo wiem, że to wywołuje „mieszane uczucia” i temat jest gaszony natychmiast. Niektórzy mówią OK, w porządku. Niektórzy są ciekawi i dopytują.

Ja w swoim otoczeniu nie mam z tym problemów, ale nie mam problemów dlaczego? Bo wiem, że są osoby, którym nie ma co mówić, ponieważ i tak nie spotkam się z aprobatą. Są osoby, które wiedzą, ale nie chcą o tym mówić, więc się nie narzucam. Ale 90% znajomych wie – i wie ode mnie. Bywa, że szybko zmieniają temat, bo nie wiedzą, jak się zachować a nie chcą mnie urazić. Ale jednoznacznie negatywnej reakcji nie miałem.

A uczestniczyliście w wyborze nowego imienia?

T: Nie, on sam wybrał. M: Wybrał Wiktora od „victorii” – zwycięstwa. A drugie imię, Andrzej, przyjął po moim tacie, swoim dziadku.

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Spoko, Maks, nie ma problemu

Maksymilian Zaleski sam się do nas zgłosił. Powiedział, że jest transseksualnym chłopakiem, wyoutował się w szkole i reakcja była wzorowa. Chciałby tą drogą – przez „Replikę” – podziękować szkole. Zdaje sobie sprawę, że nie wszystkie osoby trans w naszym kraju mają tak komfortową sytuację

 

foto: Krystian Lipiec

 

Tekst: Mariusz Kurc

6 lutego Maks skończył 21 lat. Uczy się w ostatniej klasie Powiatowego Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Wieliczce, specjalizacja – hotelarstwo. Gdy dzwonię do niego, słyszę w słuchawce ładny męski głos. Spotykamy się, widzę uśmiechniętego chłopaka, który nie wygląda na swoje 21 lat, raczej na 17.

Mojej wychowawczyni powiedziałem w czerwcu, przed samym końcem zeszłego roku szkolnego. Powiedziałem, że mam diagnozę, jestem transseksualny, rodzice wiedzą, podczas wakacji zaczynam terapię hormonalną, potem czekają mnie operacje. Czuję się mężczyzną. Zapytałem, czy byłaby możliwość, by zwracała się do mnie męskim imieniem, które sobie wybrałem – Maks. Wychowawczyni nie tylko wszystko zrozumiała i zaakceptowała, ale też bardzo mi pomogła. Myślałem, że będę musiał rozmawiać też z innymi nauczycielami, dyrektorem, tymczasem ona za mnie to załatwiła. Na początku września sama powiedziała nauczycielom, którzy mnie uczą, a dyrektor – Radzie Pedagogicznej i, o ile mi wiadomo, przyjęto to ze zrozumieniem.

 Czekolada

Kiedy dowiedziała się jego klasa? Na pierwszej lekcji wychowawczej po wakacjach nasza pani przedstawiła jedną nową dziewczynę w klasie, a potem powiedziała: „Jest jeszcze ktoś, kogo już znacie, ale chciałby się wam przedstawić na nowo”. Wtedy wstałem i powiedziałem, że właśnie zacząłem terapię, czuję się chłopakiem i będę się przemieniał fizycznie w chłopaka. Bardzo bym prosił, byście zwracali się do mnie „Maks”, bo takie imię sobie wybrałem. Dodałem, że jeśli macie pytania, nawet takie, które mogą się wydać głupie czy niestosowne albo ze sfery intymnej, to pytajcie.

Zapanowała kompletna cisza. Trwała dłuższą chwilę, jakby czas stanął. Patrzyliśmy na siebie z wychowawczynią, co to dalej będzie. Nikt nawet nie szeptał. I w końcu jedna z koleżanek powiedziała: „Spoko, Maks, nie ma problemu”. I już. Wszyscy mnie zaakceptowali. Jedna koleżanka zadała pytanie, co mnie skłoniło do tej decyzji. Odpowiedziałem, że już nie mogłem wytrzymać dłużej jako dziewczyna, że był to dla mnie wielki problem, a chłopakiem czuję się od dawna. Powiedziałem, że jeśli ktoś wstydzi się zadać pytanie przy całej klasie, to może do mnie napisać na Facebooku. Ale nie było pytań.

Na Dzień Chłopaka, 30 września, dostałem, jak inni chłopcy w naszej klasie, czekoladę od dziewczyn. Nigdy jeszcze nie cieszyłem się tak z żadnej czekolady.

Wiadomość o mnie oczywiście szybko rozniosła się po całej szkole. Myślałem, że na przerwach na korytarzu mogą być jakieś śmiechy, docinki. Nic nie było. Stałem się znany, ale wytykania palcami nie ma. Raz przed szkołą podszedłem do grupki chłopaków poprosić o zapalniczkę. Jeden z nich rzucił: „Koleżanka prosi o zapalniczkę, ma ktoś?”, a drugi na to: „To już jest kolega”. „A, kolega, sorry, no tak”. Jest u nas nawet jeden chłopak, który chyba sympatyzuje z Młodzieżą Wszechpolską. Żadna przykrość mnie z jego strony nie spotkała. W ławce siedzę z tym samym kumplem, co przed coming outem. Gdy mówię: „to masz kumpla w porządku”, Maks od razu mnie poprawia: „Cała moja szkoła jest w porządku!” Nauczyciele i uczniowie mówią do mnie „Maks”. Czasem się mylą, bo np. na liście w szkolnym dzienniku nadal widnieję pod żeńskim imieniem – tego na razie nie mogę zmienić, dokumenty mam jeszcze na dziewczynę – ale zaraz się poprawiają. Są naprawdę super. Zresztą ja sam też czasem się mylę i mówię coś z żeńską końcówką. I co wtedy? Poprawiają mnie i razem się śmiejemy. Pierwszy raz z listą obecności był świetny. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, czy Rada Pedagogiczna już się dowiedziała i jaka była reakcja. Nauczycielka czyta listę na lekcji i nagle słyszę: „Maksymilian Zaleski?”. Pomyślałem „Łooooł!!!” i szybko powiedziałem „Obecny!”

Czy spodziewał się tak dobrego przyjęcia? Wychodziłem z założenia, że jeśli mnie nie zaakceptują, to trudno. Wolę, by mnie nie akceptowali takiego, jakim jestem niż gdyby mnie akceptowali takiego, jakim nie jestem. Ale ja mam tak wspaniałą wychowawczynię, że po prostu innej opcji nie było.

Aż nie chce mi się wierzyć, że ze strony rówieśników nie spotkał go żaden hejt. Naciskany, Maks mówi o jednym zdarzeniu. Na imprezie sylwestrowej jeden gość dopytywał mnie, jak to jest zmieniać płeć. Powiedziałem, że nie wiem, jeszcze nie zmieniłem, a on się zaczął rzucać. Wytworzyła się niemiła atmosfera, ale moja dziewczyna Julia i inni zaraz się za mną wstawili. Podaliśmy sobie ręce na zgodę, a on próbował mi jeszcze wykręcić palec. Ale to był jedyny incydent. Mam chyba po prostu mnóstwo szczęścia. Pytam o głośną, niedawną sprawę Leelah Alcorn, transseksualnej nastolatki z USA. Leelah nie mogła znieść braku akceptacji rodziców, zostawiła w sieci pożegnalny list i rzuciła się pod ciężarówkę. Podpisałem się pod petycją, by na jej grobie było żeńskie imię. Wiem, przez jakie dramaty przechodzą osoby trans. Ja na szczęście mam akceptującą rodzinę, świetną dziewczynę i przyjaciół.

To jest cud

Kiedy postanowił, że robi tranzycję? W maju 2013 r. na Krecie. Miałem tam trzymiesięczną praktykę zawodową. Zacząłem prowadzić dziennik jako Maks. Jak wróciłem, to wyprowadziłem się z domu. Chciałem uciec, nie byłem jeszcze gotowy, by powiedzieć rodzicom. Z czego się utrzymywał? Z pieniędzy zarobionych na Krecie, z roznoszenia ulotek i starsza siostra mi pomagała. W październiku przyszło załamanie, przyjaciółka doradziła mi, bym wrócił do domu. Wróciłem. Ale z mamą porozmawiałem o tranzycji dopiero kilka miesięcy później, w marcu zeszłego roku. Przyjęła to spokojnie, może na początku nie zdawała sobie sprawy, jak ważne to jest, ale potem zrozumiała, tata też.

Starsza siostra? Mam dwie siostry – starszą i młodszą. Obie są wspierające. Młodsza chodzi ze mną nawet na zajęcia grupy wsparcia do Trans-Fuzji. I jeszcze mam brata, który teraz ma 11 lat. Bratu też musiałeś powiedzieć, to musiało być chyba trudne – zauważam. Pojechaliśmy na wycieczkę rowerową i spokojnie mu wszystko wyjaśniłem. Jego reakcja była po prostu rewelacyjna. Mam bardzo mądrego brata – zapisz to. Wiesz, on żył w przekonaniu, że jest tym rodzynkiem z trzema starszymi siostrami. Powiedział: „Przecież ja zawsze marzyłem, by mieć starszego brata. To jest cud!”.

Lalki i sukienki

Czy pamięta, kiedy dowiedział się, że istnieje coś takiego, jak transseksualizm? No właśnie nie pamiętam. Na pewno przed Kretą. Zawsze wiedziałem, że jestem inny, ale kiedy dowiedziałem się o nazwie „transseksualizm” – nie wiem. Odkąd sięgam pamięcią, nienawidziłem nosić sukienek. Mama kazała mi je zakładać, a ja płakałem. W przedszkolu, jak były bitwy pomiędzy chłopakami a dziewczynami, to zawsze walczyłem z chłopakami przeciwko dziewczynom, Musieli na mnie czekać, bo dłużej wiązałem sznurówki, ale czekali. Gdy któregoś roku pod choinkę dostałem od babci lalkę, to się rozpłakałem, bo nie wiedziałem, jak bawić się lalkami – bałem się, że babcia to odkryje i sprawię jej przykrość. W podstawówce myślałem o sobie jako o „dziewczynie innej niż wszystkie”. Miałem plan, że jak dorosnę, to kupię sobie ciuchy chłopaka, będę się przebierał i będzie dobrze. Potem zrozumiałem, że tak się nie da, sama cielesność też jest ważna.

Od zawsze podobały mi się dziewczyny. Próbowałem być z chłopakiem – pomyłka. Pierwszy raz zakochałem się w dziewczynie, jak miałem 7 lat. Pojechałem z rodziną na komunię kuzyna i tam była taka jego koleżanka… W pierwszej klasie gimnazjum miałem dziewczynę bardzo długo, kilka miesięcy – to długo, jak na 13 lat, nie? Wtedy znajomi powiedzieli mi, że jestem lesbijką. Lesbijką? OK, no to jestem lesbijką. To było katolickie gimnazjum, trzeba było nosić jednakowe stroje – chłopcy mundurki, dziewczynki – spódnice. Koszmar. Unikałem tych spódnic, jak mogłem. Dostawałem uwagi do dzienniczka. Stopniowo czułem się coraz gorzej. Musiałem się zachowywać tak, jak ode mnie oczekiwano, a nie tak, jakbym chciał. Ciągła kontrola. W końcu wylądowałem u psychologa, który od razu stwierdził, że mam fobię społeczną.

Na czym ona polegała? Byłem więcej niż odludkiem. Zawsze cichy, byle tylko nie wejść nikomu w drogę, bardzo trudno nawiązywałem kontakty z ludźmi. Słucham zaskoczony. Znamy się ledwo co, ale Maks wydaje mi się sympatycznym, komunikatywnym gościem. Ani śladu stresu czy nieśmiałości. Czasem czułem się tak źle, że po prostu nagle wybiegałem z klasy, bo myślałem, że zwariuję. Albo już w drodze do szkoły się zaczynało, w autobusie. Trząsłem się, pociłem, przyspieszona akcja serca. Wysiadałem na najbliższym przystanku i nie byłem w stanie dotrzeć do szkoły. Łapałem nieobecności.

To dlatego kończy szkolę rok później? Tak, drugą klasę powtarzałem. Rodzice postanowili mnie przenieść do innej szkoły, żebym zmienił otoczenie. Tak trafiłem do technikum w Wieliczce, wcześniej chodziłem do szkoły w Krakowie, gdzie mieszkam.

Nie bać się

Jak ma przebiegać cały proces tranzycji? Diagnozę transseksualności dostałem niemal od ręki. Od 17-ego roku życia chodzę do psychologa, on wszystko wie. Potem jeszcze miałem mnóstwo testów, jak ja je nazywam, „na płeć”. Ponoć z nich można wyczytać, czy rozwiązywał mężczyzna czy kobieta. U mnie wyszło, że mężczyzna. Od 23 sierpnia biorę zastrzyki hormonalne. Raz na 10 dni i tak już będzie do końca życia. Pierwszą operację, mastektomię, mam mieć po wakacjach. Jak tylko uzbieram kasę, bo to jest nierefundowane, niestety. Boisz się? – pytam. Bólu się boję tylko. Po tej pierwszej operacji, gdy zmiana jest już uważana za nieodwracalną, będę mógł się starać o dokumenty na mężczyznę. Te prawne sprawy to jest hardkor. Muszę złożyć pozew do sądu przeciwko moim własnym rodzicom o zmianę wpisu w akcie urodzenia – na mężczyznę. To jest takie okropne, przecież oni nie są niczemu winni! A nie ma innej drogi, jak tylko ich pozywając.

Prawnej zmiany płci nie reguluje w Polsce żadna ustawa. Absurdalna procedura pozywania własnych rodziców wynika z wyroku Sądu Najwyższego z 1995 r. Posłanka Anna Grodzka przygotowała projekt ustawy o uzgodnieniu płci. Utknął w komisji sejmowej. Pytam Maksa o Annę Grodzką. Rzuca krótko: Anna Grodzka jest kobietą, nie wgłębiam się (śmiech). Na Facebooku znalazł krakowski oddział Trans-Fuzji, fundacji, której Grodzka jest współzałożycielką. Poszedł na konsultację indywidualną, a potem zapisał się na zajęcia grupy wsparcia Trans-Fuzji. Jest spoko. Jest kilku chłopaków takich, jak ja, młodych i przed tranzycją. Co by powiedział innym osobom trans? Najtrudniej jest o tym powiedzieć – a to już za mną. Trzeba być pewnym siebie i nie bać się. Z jednym kumplem było tak, że próbowałem mu powiedzieć tak trochę naokoło. „Wiesz, miałem testy i mi wyszło, że jestem facetem”. Co? Jakie testy? Nie zrozumiał, o co mi chodzi. Nie można się zasłaniać testami. Więc krótko: zaczynam terapię hormonalną, czuję się facetem, jestem facetem. Koniec. I od razu inna rozmowa.

 

Tekst z nr 54/2-4 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Buntownik z powodem

Z aktorem JACKIEM BRACIAKIEM i jego transpłciowym synem KONRADEM BRACIAKIEM rozmawia Tomasz Piotrowski

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Przyznam się, a jednocześnie się pochwalę – to ja jestem autorem tej burzy medialnej, która wybuchła w grudniu. Przeczytałem wywiad z panem w „Zwierciadle”, w którym dziennikarka pyta o pana trzy córki, a pan odpowiada: „Jestem ojcem dwóch córek i syna. Dlatego że moja córka okazała się mężczyzną w swojej istocie…”. Zaraz poinformowaliśmy o tym rodzicielskim coming oucie Czytelnikow_czki „Repliki”, a potem poniosło się to po wszystkich mediach. Byliście na to gotowi?

(Jacek wskazuje na Konrada)

Konrad Braciak: Nie spodziewałem się, że ta informacja jakkolwiek się poniesie, chociaż znajomi mówili mi co innego i okazało się, że mieli rację. Po waszej publikacji sporo dalszych znajomych nagle przypomniało sobie o moim istnieniu. (śmiech) Ale to było miłe, dostałem wiele wyrazów wsparcia.

Wiele osób komentujących wskazywało, że być może tata outuje cię bez twojej zgody, że może tego nie chciałeś.

KB: Nie, skąd! Tata mnie uprzedził. Gdy spotkaliśmy się jeszcze przed publikacją wywiadu, powiedział mi, że poprawił dziennikarkę, że nie ma trzech córek, tylko dwie i syna. Nie wiedziałem tylko, że pojawi się mój nekronim (żeńskie imię nadane Konradowi po urodzeniu – przyp. red.), ale w pełni rozumiem, dlaczego tak się stało. Sądzę też, że było to nie do uniknięcia. Wcześniej pojawiałem się w mediach, grałem jakąś małą rolę w serialu „Na Wspólnej”, byłem asystentem reżysera, media więc znały mnie i moje imię sprzed tranzycji, zatem ono i tak by się gdzieś pojawiło.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wolałbyś, żeby tata nie sprostował dziennikarki? Żeby ta burza medialna się nie rozpętała?

KB: Absolutnie nie – dobrze się stało. Miałem łzy w oczach, gdy tata powiedział mi o wywiadzie. Nie potrzebowałem tego, bo wiedziałem, że tata się mnie nie wstydzi, jednak był to ogromny wyraz akceptacji. Tym bardziej, że dany publicznie.

Jak się tego słucha, panie Jacku?

Jacek Braciak: Z przyjemnością, i to nie dlatego, że słowa te są przepełnione aprobatą dla mnie, ale… to jest dorosły, mądry człowiek, który wypowiada swoje opinie i ma do tego odwagę. Cieszy mnie też, że nie trzyma się sztywno jakichś założeń i jest bardzo wyrozumiały. W tym wywiadzie napomknąłem tylko o nim, sprostowałem pytanie dziennikarki i miałem poczucie, że powinienem wcześniej o to Konrada zapytać. Potem pytałem też o terminologię i wyjaśnił mi w ogóle pojęcie nekronimu. Dostałem SMS-y i telefony od osób dalszych i bliższych z wyrazami wsparcia. Przesyłałem nawet Konradowi nieporadnie narysowaną kartkę od dzieci znajomych z napisem „Pozdrowienia dla Konrada”. Mnie przede wszystkim ucieszyła reakcja pańska, a co za tym idzie, pańskiej gazety i chęć przeprowadzenia z nami wywiadu. Jeżeli środowisko LGBT+ i pismo z tym związane chce o tym porozmawiać, to jest super.

Najnowsze badania KPH i Lambdy Warszawa wskazują, że tylko 28% osób trans mówi ojcom o swojej tożsamości płciowej. Piotr Jacoń, który w zeszłym roku na naszych łamach wyznał, że jest ojcem transpłciowej córki, przygotowując swój reportaż „Wszystko o moim dziecku”, szukał rodziców osób trans – znalazł mamy i… ani jednego ojca, który pokazałby twarz i wystąpiłby przed kamerą. Minęło kilka miesięcy i jest pan. Kiedy pierwszy raz rozmawialiście o transpłciowości Konrada?

(Jacek wskazuje na Konrada)

KB: W końcu 2018 r. powiedziałem tacie, że jestem niecisnormatywny – to było raczej coś takiego, nie bardzo wprost. Bo na początku się wahałem, miałem wątpliwości. Kilka miesięcy później powiedziałem, że jestem trans, poprosiłem o używanie innych zaimków i innego imienia. Jeszcze innego niż teraz, bo wtedy takie wybrałem.

JB: A ja nawet nie pamiętam.

Nie pamięta pan tej rozmowy?

JB: Nie no, rozmowę pamiętam, ale nie kiedy to było ani że to było takie ważne. Dla mnie to nie była jakaś wielka sprawa. Żaden dramat, broń boże. To nie było wielkie wydarzenie choćby dlatego, że już wcześniej Konrad mówił mi, że nie ma ustalonej tożsamości seksualnej czy płciowej. To był etap poszukiwania i teraz mogę powiedzieć – etap poszukiwań mojego syna. I tyle. Wie pan, nie chcę, żeby to było źle zrozumiane – pan zadaje pytania, a ja wskazuję na Konrada, ale to wynika z tego, że w moim pojęciu, i chcę, żeby tak było, to przecież on jest tu najważniejszy. Ja jestem tylko dodatkiem. Ja przy nim jestem, ale to jego historia, nie moja. Dlatego też pewnie się różnimy i będziemy różnić w tej rozmowie. Mamy zupełnie inne przeżycia, ale jego są ważniejsze.

Czy takiej akceptującej reakcji taty się spodziewałeś, gdy zdecydowałeś się powiedzieć o swojej tożsamości płciowej?

KB: Właściwie tata ma rację. To nie było tak, że to była jedna rozmowa. Dawałem wcześniej pewne sygnały i nigdy nie spotkałem się z brakiem akceptacji czy odrzuceniem. To nie było wychodzenie z szafy typu: mamo, tato, jestem gejem, jestem trans, ale długi proces pełen rozmów. Myślę też, że od jakiegoś już czasu dla spostrzegawczego człowieka, takiego jak tata, musiało być raczej oczywiste, że czegoś szukam.

Rozumiem więc, że wcześniej też miałeś swoje coming outy?

KB: Przeszedłem przez cały akronim LGBT, tylko w innej kolejności. Najpierw wyoutowałem się jako literka B, potem L, następnie T, a na końcu G. Zajęło mi to ładnych parę lat, które nie były dla mnie łatwe. Swoją transpłciowość zrozumiałem dzięki pewnemu trans mężczyźnie z internetu – zacząłem oglądać jego filmiki na YouTubie, mówił o rzeczach, które doskonale rozumiałem. Ta podróż była więc dość długa i trudna. Gdybym wszystko zrozumiał wcześniej… pewnie byłoby tak samo trudno. To chyba nie może być łatwe. I nie chodzi o godzenie się ze swoją tożsamością, tylko o to, jak komukolwiek o tym powiedzieć. Jak się jest nieheteronormatywnym, to pewne rzeczy można ukrywać, ale kiedy się okazuje, że jest się niecisnormatywnym, to już przestaje to być możliwe. Bałem się reakcji. Okazuje się, że w większości przypadków zupełnie niepotrzebnie.

Komu pierwszemu powiedziałeś?

KB: Coming out jako osoba biseksualna miałem w wieku 14 lat. Powiedziałem mamie i… reakcji mogłem się spodziewać – nie była tak pozytywna, jak bym chciał. Coming out jako osoba transpłciowa był najtrudniejszy, ale za to najlepiej go wspominam. Pierwszej powiedziałem o tym przyjaciółce ze studiów. Siedzieliśmy w ogródku w centrum handlowym. Zacząłem opowiadać jakoś dookoła, że właściwie nie wiem, kim jestem. Jeszcze nic nie powiedziałem, a ona wyjmuje telefon i pyta mnie: „Masz już imię?”. Zaskoczony odpowiadam, że jeszcze nie. A ona: „To co? Na razie zmienię twoje imię na Ziomek, OK?”. Ten coming out pamiętam najlepiej. Lepiej być nie mogło.

Powiedziałeś, że mama nie zareagowała najlepiej. Co to znaczy?

KB: Usłyszałem to, co słyszy wiele osób, czyli długi komentarz na temat tego, że zobaczymy, co będzie później, że może coś się zmieni. Z tym że akurat u mnie rzeczywiście się zmieniło. (śmiech)

JB: Ja też tak wtedy pomyślałem, ale nie dlatego, że zmieni się na „lepsze”. (śmiech) Nie myślałem o tym, że się zmieni, z nadzieją, że zostanie przy swojej – źle odczytanej! – płci, tylko że jeszcze szuka. Kiedy dowiedziałem się, że Konrad jest transpłciowy, przedmiotem mojej troski było tylko to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z właściwym procesem. Mam na myśli terapię i tak dalej, by do momentu, kiedy stanie się to ostateczne, mówię o zabiegach, operacjach, nie mieć wątpliwości. I on to wszystko zrobił – nie dlatego, że ja tak chciałem, ale dlatego, że jest mądrym i odpowiedzialnym człowiekiem. Nie mam wobec swoich dzieci żadnych nadziei czy pragnień, żeby one spełniały jakieś moje oczekiwania. Moi rodzice często byli zaskoczeni moimi decyzjami i ja też jestem zaskoczony tym, co się dzieje z moimi dziećmi, jak one żyją, jakich dokonują wyborów – ale w tej chwili mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym ojcem. Jeszcze niedawno byłem jakimś takim dziwakiem, który patrzył na te swoje dzieci z dystansem. Po okresie, gdy trzeba było a to przewinąć, a to gdzieś zawieźć, a to iść do piaskownicy – gdy nie byłem specjalnie zapalonym ojcem i bez smutku uznałem, że tak już widać być musi… od jakiegoś czasu widzę zmianę.

Instynkt ojcowski się włączył.

JB: O, o! Właśnie! Późno, ale jednak.

Powiedział pan, że widział, że syn poszukuje czegoś. Po czym to było widać?

JB: Konrad zawsze był osobą dosyć buntowniczą. (chwila ciszy) Właściwie nie wiem, skąd ten eufemizm. Był cholernie buntowniczy! Gdy zdecydował, że chce studiować we Wrocławiu, to nie myślałem nawet, by mówić mu o Warszawie. Od razu wiedziałem, że nie chodzi o to, że tam jest lepszy wydział czy cokolwiek innego, tylko że chce się tam sam odnaleźć. Więc OK. I Konrad też mi opowiadał wcześniej o fascynacji jakąś dziewczyną, więc… dla mnie jego kolejne coming outy nie były zaskoczeniem. Wiedziałem, że ma potrzebę odnaleźć się na swój rachunek i może w tych poszukiwaniach się potknąć, ale pomyślałem: „A niech się potyka! Jak się wypierdoli raz, drugi czy trzeci, to tym lepiej, bo go to wzmocni. Byleby przeżył”. No i żyje.

Czyli to nie była przerażająca myśl, że „będę miał dziecko LGBT”?

JB: Ale gdzie, panie! W życiu. Na początku gdzieś mi się te zaimki myliły i drętwiałem, jak się pomyliłem. Ale mówię sobie: „Chłopie, uspokój się. On musi doskonale wiedzieć, że nie robię tego po to, by mu coś przypomnieć, tylko po prostu ponad 20 lat mówiłem inaczej”. Nie umiałem od razu się przestawić i Konrad to chyba rozumiał.

Rozumiałeś to, Konrad? Wiem, że to dla osób trans zazwyczaj jest bolesne.

KB: Na początku nie wiedziałem, jak na to reagować. Gdy poinformowałem rodzinę o męskich zaimkach, byłem na początku terapii i wtedy to bolało. Zawsze widzę jednak, kiedy ktoś się myli z przyzwyczajenia, ale widzi we mnie mężczyznę, a kiedy ktoś nawet używa odpowiedniego zaimka, ale wciąż go we mnie nie widzi. Pomyłki bolą, ale jak bardzo – to zależy jakie i przez kogo popełnione. Po jakimś czasie nabrałem pewności siebie. Dziś przed tym wywiadem poszedłem po papierosy i w sklepie kasjerka powiedziała do mnie per pani. Byłem w maseczce, czapce, szaliku. Pomyślałem: „No dobra, skąd ona może wiedzieć, kogo obsługuje?”.

JB: Ale do mnie w piekarni ostatnio kasjerka też powiedziała per pani. Zaczęła przepraszać, lamentować. Mówię: „Ale spokojnie, ja mogę być i pani! Wszystko mi jedno!”.

KB: (śmiech) No tak, ale jeszcze rok temu wróciłbym do domu z drżącymi rękami.

JB: Ale pamiętasz naszą rozmowę o kelnerowaniu? Wtedy nawet się starliśmy. Naciskałem wtedy, by Konrad poszedł do roboty, bo nie będę go utrzymywał całe życie. Jednym z jego pomysłów było kelnerowanie. Mówię: „A co będzie w sytuacji, gdy podejdziesz do klienta i on się do ciebie zwróci złym zaimkiem?”. Konrad szedł wtedy w zaparte i mówił, że zwróci tej osobie uwagę. Mnie to zaskoczyło, bo przecież tak mogło być co chwilę. Zapytałem go, czy z punktu widzenia gościa, który w pompie ma twoją tożsamość i twoje kłopoty, bo zresztą nie masz ich wypisanych na czole, to będzie OK. Tu się różniliśmy zdaniami. To był początek i odniosłem wrażenie, że jest taki „walczący”, ale mówię – dobra. Niech robi, jak chce, niech się bije z tymi klientami.

KB: I tak było! Całymi miesiącami w gastronomii w sklepie IKEA. Pracowałem tam 1,5 roku i dopóki głos mi się nie obniżył po hormonach, to walczyłem. Miałem wtedy imię nie do końca określone płciowo, bo sądziłem, że może jestem niebinarny, a wręcz błagałem cały świat, żeby tak było, bo będzie mi łatwiej. Oczywiście nieprawdą jest, że byłoby łatwiej, i nieprawdą jest, że jestem niebinarny. Ale wtedy, gdy klienci mówili do mnie per pani, to się kłóciłem. Nawet kierownik zwrócił mi uwagę, że przecież obiecywałem, że nie będę przynosił do pracy sztandaru. Odpowiedziałem mu: „Ja żadnego sztandaru nie przyniosłem, tylko poprawiam ludzi, którzy się mylą”. Raz poprawiłem klienta. Zacząłem robić dla niego hot dogi, a on, stojąc przede mną, mówi: „Pani mi nie wygląda na pana”. Strasznie mnie to wkurwiło. Ale z drugiej strony była też miła sytuacja. Podeszły do kasy dwie osoby, coś zamówiły, pomyliły się – poprawiłem je, a jedna z nich zaczęła mnie przepraszać, że ona chodzi na te wszystkie protesty, wspiera. Trzy minuty później wróciła do mnie z paczką żelek w ramach przeprosin.

Wtedy, gdy tata powiedział, że nie powinieneś pracować w restauracji, poczułeś, że to transfobia?

KB: (cisza) Trochę tak. Żeby było jednak jasne – ja to rozumiem. Wiem, że istnienie osób trans przed widoczną tranzycją może być „niewygodne” dla społeczeństwa. Ale wiem też, że istnieje wiele osób trans, które nie mogą lub nie chcą przejść tranzycji i nie mogą spełnić oczekiwań społeczeństwa, jeśli chodzi o wygląd. Z jednej strony rozumiem, że ludzi mało obchodzi, jakiej płci jest osoba, która ich obsługuje, ale… w takim razie może zacznijmy używać form bezosobowych w stosunku do pracowników usług? OK, może popsuję im przez to kolację, ale co ja mam powiedzieć? A gdybym miał dysforię? Wracając więc do twojego pytania – tak, poczułem wtedy transfobię. I rozumiem obie strony, ale są rzeczy ważne i ważniejsze.

Cała rodzina cię akceptuje?

JB: Gdy byłem w Rzekcinie u siostry, czyli na wsi, w której się urodziłem, to rzeczywiście pytali, co tam u… i tu padał nekronim. Gdy tylko miałem okazję, prostowałem. I to jest zadziwiające – tam jest 12 domów i nikt nie był nawet zaskoczony czy oburzony, tylko zaraz mi powiedziano na przykład: „A nasza kuzynka ze Strzelec przyszła na imieniny do X ze swoją dziewczyną!”. Pytam, co się działo. A oni: „A nic”. Więc akurat Rzekcin stanął murem za Konradem. (śmiech)

Według najnowszych badań KPH i Lambdy Warszawa 44% osób LGBTA walczy z depresją, 55% ma myśli samobójcze, a 68% doświadczyło przemocy. Wpisujesz się w te statystyki, Konrad?

KB: Niestety, trochę tak. Czułem, że coś jest ze mną „nie tak”, ale nie wiedziałem co. Miałem ogromny żal do mojej szkoły, że nie pozwalała mi uczęszczać na informatykę z chłopcami, bo byłem świetny z informatyki, a dziewczynki traktowało się na tym przedmiocie po macoszemu. Z kolei w gimnazjum, gdy znieśli mundurki, zacząłem ubierać się jak chłopak. Za każdym razem, gdy ganialiśmy się z kolegami po boisku i nauczyciel krzyczał: „Chłopaki! Chodźcie na lekcje!”, to przybiegaliśmy i wtedy on nagle mówił: „Aaa, chłopaki… i mój nekronim”. I wtedy czułem ogromne rozczarowanie, ale nie miałem zielonego pojęcia, skąd to się bierze. Depresja zaczęła się u mnie prawdopodobnie bardzo wcześnie, ale nie było to w żaden sposób diagnozowane, a dodatkowo były inne okoliczności. Moja siostra cierpiała na śmiertelną chorobę, więc tym tłumaczyłem sobie obniżenie samopoczucia. Więc depresja – tak. Samookaleczania – tak. Myśli samobójcze – też. Przez długi czas. Ciągle jednak było to poczucie, że siostra jest bardzo chora, więc to ją trzeba się zająć, a nie mną. Potem, jak tata wspomniał, byłem buntowniczym młodym człowiekiem. Wcześnie zacząłem pić, palić, nie wracałem do domu. Potem pojechałem na studia, stwierdziłem, że mam złe wspomnienia w Warszawie, że ucieknę i tam będzie lepiej. Nie wziąłem tylko pod uwagę, że przed sobą nie ucieknę. Kolejne parę lat też nie było łatwych, więc znowu nie poszedłem po pomoc, tłumacząc sobie, że wszystkim jest źle i inni sobie radzą – a ja nie? Lekarstwem miała być emigracja do Szwecji. W końcu tam takim osobom jak ja żyje się lepiej. Niestety, tam moja depresja znacznie się pogłębiła, wróciłem i chciałem iść do szpitala psychiatrycznego. Myślałem, że jak mnie zamkną, to już na pewno wyleczą. Nie chcieli mnie jednak nigdzie przyjąć. Dostałem tylko diagnozę od psychiatry, że jest to zaburzenie osobowości. Trafiłem do terapeutki, która, gdy jej opowiedziałem całą swoją historię, powiedziała: „Dobrze, Konrad. Podejmę się, ale nigdy jeszcze nie miałam klienta z taką liczbą problemów jednocześnie”. Dwa lata temu rozpocząłem z nią terapię, najpierw indywidualną, potem grupową, która trwa do dziś. To była najlepsza decyzja mojego życia.

Jak wyglądało twoje dno – kiedy poczułeś, że nie dasz sobie rady sam, że musisz szukać pomocy specjalisty?

KB: Moje dno… (dłuższa cisza) Byłem już po studiach, po pobycie w Szwecji. Wróciłem do Warszawy i mieszkałem z mamą. Ona miała wyjechać na kilka dni, miałem już zaplanowane, że mnie nie będzie, gdy wróci. Byłem na spacerze z psem i zadzwoniła siostra. Nie pamiętam, jakie to było pytanie, ale powiedziałem jej, że mam dosyć. Że się wylogowuję. (cisza) To ona namówiła mnie, żebym jednak poszukał pomocy.

Panie Jacku, wiedział pan o tym?

JB: Nie o wszystkim. Wiedziałem chociażby, że miał problemy z piciem. Poprosiłem go raz o przysługę, by zajął się kotami podczas mojej nieobecności. Konrad przyszedł pijany. Powiedziałem: „Wybacz, ale ja nie mam do ciebie zaufania. Nie mogę na ciebie liczyć”. Po tym wydarzeniu zasugerowałem mu kilka rozwiązań, jak poradzić sobie z uzależnieniem. Zaznaczę tylko, że rozwiązań wynikających z doświadczenia, i na tym poprzestanę. Ja przez ten cały czas go wspierałem, starałem się być przy nim. Chcesz jechać do Szwecji? Jedź, ja ci pomogę. Wróciłeś i szukasz mieszkania? Dobrze, znajdź mieszkanie, pomogę ci. Nie jest ci najlepiej w tej pracy? Dobrze, szukaj innej, daj znać, jak ci idzie. Nie starałem się być w tym stanie nieszczęścia, ale trochę animować to życie. Wiedziałem, że rozpoczął terapię. Byłem wszystkiego świadom. Nie chciałem i nie chcę go nadal w niczym wyręczać. Ja mogę tylko pomóc, jeśli on będzie tego chciał. Z mojego punktu widzenia cała ta podróż szczęśliwie się skończyła. Ma dach nad głową, ma stałą pracę w Teatrze Współczesnym, jest suflerem i świetnie się w tym sprawdza. I z tego, co mi mówi – odnalazł się w tym miejscu.

Konrad, to wszystko prawda?

KB: Prawda!

JB: Od dłuższego już czasu, gdy pytam, jak się czuje, to zaraz dopowiadam: „Tylko nie kłam!”.

KB: Bo długo kłamałem.

JB: Tak – a mnie jest szkoda czasu, gdy ktoś mi zasuwa jakieś small talki. Nie, nie, nie. To nie dla mnie. Parę lat temu mieliśmy o tym trudną rozmowę. Dzwoniłem do niego i on albo zaśmiewał moje pytania, albo unikał odpowiedzi. I rozumiem to dziś, oczywiście, ale wtedy mu powiedziałem: „Wiesz, jak my mamy tak gadać, tak o dupie Maryni, o problemach świata, to mnie to nie interesuje. Ja chcę wiedzieć, jaki ty jesteś, bo nie wiem. Więc jak się masz źle, to mów, że jest źle, chyba że nie chcesz. A o pogodzie – to sobie mogę włączyć telewizor i się dowiem, jaka jest pogoda”. Chyba mamy więc to za sobą.

Konrad, na jakim etapie tranzycji dziś jesteś? Mogę o to zapytać?

KB: Na szokująco zaawansowanym etapie.

JB: Wielki dzień nas czeka.

KB: Tak. Zacząłem terapię hormonalną niecały rok temu, w lutym będę miał operację rekonstrukcji klatki piersiowej. A jaka piękna data!

Czyżby 14 lutego?

KB: Dokładnie! (śmiech) Walentynki! Pamiętam o walentynkach tylko dlatego, że 15 lutego czekolada jest zawsze na wyprzedaży w Biedronce! (gromki śmiech syna z ojcem) Stety niestety, przede mną jeszcze sprawa sądowa, ale traktuję to już tylko jako formalność.

JB: Chciałeś chyba powiedzieć, że przed nami sprawa sądowa.

KB: Tak, no przed nami jeszcze ten cholerny pozew, ale tak naprawdę wszystko to zadziało się bardzo szybko i bardzo dobrze.

JB: Stało, dziecko, stało! Nie „zadziało”.

KB: Tak, masz rację! Stało się to bardzo szybko i bardzo dobrze, że tak jest.

Chcesz poprzestać na etapie jedynki (operacji rekonstrukcji klatki piersiowej – przyp. red.), czy myślisz też o dwójce i trójce? Znów – jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać.

KB: Nie wiem. Mówimy już o bardzo poważnych zabiegach i muszę to jeszcze przemyśleć. Na razie cieszę się z jedynki. Nie planowałem pójść na plażę przed 30. rokiem życia, a tu proszę, jednak może się udać.

Odczuwasz dużą dysforię?

KB: Tak. Dysforię miałem od bardzo dawna, ale nie wiedziałem, że ją czuję, bo nie znałem tego słowa.

JB: Ale co to jest dysforia? Nie wiem, o czym mówicie.

KB: To jest uczucie głębokiego dyskomfortu z tym, jak wygląda twoje ciało.

JB: A, OK! To też to miewam! (śmiech) No dobra, to już będę wiedział.

KB: Więc tak, miałem dysforię, ale jest już dużo mniej silna, odkąd hormony zaczęły działać.

Już sam głos pewnie wiele ci dał?

KB: Był dla mnie ogromnie ważny! Dziś jestem w stanie spojrzeć w lustro i zobaczyć siebie, co jest… (chwila ciszy) fantastycznym uczuciem. Dziś się goliłem, więc dlatego jest tak gładko, ale już trochę zarostu też mam! (śmiech) Jestem na etapie, że muszę się golić codziennie, żeby nie wyglądać jak trzynastolatek. Bardzo chcę iść nad jezioro, popływać. Z tego, co mówił doktor, w te wakacje to się jeszcze nie uda, bo czeka mnie długa rekonwalescencja po operacji, ale w kolejne? Mam nadzieję, że tak.

Czy to doświadczanie życia jako kobieta nie sprawia teraz, że w świecie męskim jeszcze bardziej dostrzegasz patriarchat?

KB: Potwornie mnie on wkurwia, oczywiście. Ale nie wydaje mi się, że to ze względu na moje doświadczenie życia jako kobieta. Kiedyś byłem np. przeciwny feminatywom. Uważałem, że język dąży do uproszczeń, więc nie należy dorzucać jeszcze kolejnych odmian. Chciałem, żeby mówiono o mnie „student”, i dziś, biorąc pod uwagę moją płeć, już chyba wiadomo, dlaczego do tego dążyłem. Potem porozmawiałem z koleżanką, która wytłumaczyła mi, dlaczego to jest potrzebne. Nie wiedziałem, jak istotne są pewne rzeczy dla osób z innymi doświadczeniami, i dziś jestem na to wrażliwy.

JB: Myślę, że tu jesteśmy podobni. Bo jak jestem w gronie tych mężczyzn cisów… Cisów, tak? Dobrze mówię? To pada oczywiście, że „Ja z tą to, to, a z tą to, tamto…”, i ja wtedy zaznaczam, że o takich rzeczach nie rozmawiam. Więc to chyba nie wynika z płciowości, a wrażliwości, taktu. Tu jesteśmy podobni z Konradem.

Jesteś jeszcze przed rozprawą sądową, która pozwoli ci na zmianę oznaczenia płci w dokumentach, ale na stronie internetowej teatru jesteś już tytułowany jako Konrad Braciak. Nie było z tym problemu?

KB: Absolutnie nie. Przyszedłem na rozmowę o pracę w sierpniu zeszłego roku i osoba, z którą rozmawiałem, wiedziała, że jestem Konradem. Zapomniałem nawet powiedzieć, że mam inne imię w dokumentach. Zrobiłem to dopiero, gdy zadzwoniła z informacją, że chce porozmawiać ze mną jeszcze dyrektor teatru. Padło tylko pytanie: „Tak? Ale jakie?”. Podałem swój deadname i usłyszałem w słuchawce: „Aha… Aaa… Nie no, nie ma problemu! Ale na stronie i w programie Konrad, tak? No to w porządku, pewnie, wszystko będzie dobrze”.

Jest pan dumny, jak pan to teraz wszystko słyszy?

JB: Tak, jestem dumny. Przede wszystkim jestem dumny, bo to odważny człowiek. Bardzo dzielny i samodzielny człowiek, który idzie swoją drogą, borykał się z tym wszystkim i nadal się boryka. Widzę, ile Konrad zyskał pewności siebie dzięki temu, że ma mieszkanie, ma pracę. Widzę, że nie chce się w żaden sposób ukrywać.

Kiedy dowiedział się pan o tym, że jest mężczyzną, wiedział pan, z czym to się będzie wiązać?

JB: Nie miałem pojęcia. Mnie to nie interesowało. Dowiaduję się o pewnych rzeczach na podstawie własnych doświadczeń. Nie zgłębiałem nigdy wiedzy na temat osób LGBT+, na temat transpłciowości. Wiedziałem o tym tyle, co każdy przeciętny człowiek, rodzic, ojciec. Nie wiedziałem, co go czeka.

Jak słyszy pan dziś „Parada Równości”, to co pan myśli?

JB: Byłem na Paradzie Równości z moją młodszą córką 3 lata temu. Chciała iść, więc mówię: „W porządku! Idziemy”. Do dziś mamy jakieś zabawne filmiki w internecie.

KB: Też byłem, ale ze znajomymi. Nawet nie wiedziałem, że tata tam był.

A gdy słyszy pan słowa prezydenta Dudy z 2020 r., że LGBT+ to nie są ludzie?

JB: No panie. Kurwa mać. Chce pan, żebym tutaj pół pokoju rozwalił? Przecież to jest idiotyzm. Żydzi to nie ludzie. Uchodźcy to nie ludzie. No nie. Nawet nie rozmawiajmy o tym.

Dla ciebie, Konrad, tata jest jakimś wzorem męskości?

KB: (długa cisza) To zależy, pod jakim względem. Chociaż nie zawsze to widziałem, to tata jest człowiekiem wrażliwym, jest otwarty, gotowy przyznać się do błędu.

JB: A o urodzie nic nie wspomnisz?

KB: (śmiech) Ale to już od ciebie mam! To już pozamiatane! Wracając do tematu: pod wieloma względami tak, jest dla mnie wzorem. Kiedyś były moment, że nie chciałem być taki jak on, a dziś myślę, że jesteśmy do siebie podobni. I jestem z tego dumny.

A jak się czujesz w środowisku gejowskim, Konradzie, gdzie, jak wiemy, też występuje transfobia?

KB: Transfobia jest wszędzie. Osobiście jednak nigdy jeszcze wśród gejów jej nie doświadczyłem. Zanim zacząłem spotykać się z moim chłopakiem, nie zdążyłem nawet zainstalować Grindra, więc nie zdążyłem nasłuchać się tych dziwnych komentarzy. Oczywiście miałem lęk, że jako mężczyzna jestem „wybrakowany” i do końca życia będę sam. Ale okazało się, że wcale nie. Wszystko jest ze mną w porządku. Niczego mi nie brakuje.

Dużo mówiliśmy o tacie, a co z mamą? Tego coming outu jako osoba biseksualna nie wspominasz dobrze. A teraz?

KB: Mamie jest trudniej. Ale widziałem się z nią w tym tygodniu i ma mnie zapisanego w telefonie już jako Konrad. Zrobiła to przy mnie. A moja siostra Marysia…

JB: Marysia jest całym sercem za tobą!

KB: O! Dawno z nią nie rozmawiałem, więc nawet nie wiem.

JB: Marysia się ogromnie cieszy. Ciągle mnie dopytuje, jest na bieżąco.

KB: A Zosia… nie wiem. Na początku było jej trudno, ale w tej chwili już się nie myli. Nie rozmawiałem z nią jednak o tym, co czuje.

JB: Bardzo proszę Konrada i nie tylko, żeby na te osoby, które były bardzo silnie z nim związane, jak matka czy siostra… patrzyć łaskawiej. Ja byłem oddalony od Konrada. Było mi łatwiej niż pozostałym. To nie wynika z żadnych złych intencji, tylko z pewnego trudu.

KB: Był etap, kiedy byłem na nie o to zły. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to tyle trwa, i bardzo wytrącało mnie to z równowagi. Bo co to znaczy, że ty mi mówisz, że jest to dla ciebie trudne? A co ja mam powiedzieć? Moje podejście się zmieniło. Mój chłopak użył ostatnio ciekawego określenia, że daje rodzinie dar czasoprzestrzeni. Daje im więc czas i przestrzeń, żeby zrobiły to, co potrzebują. Najwyraźniej jest coś, co potrzebują jeszcze przemyśleć i przetrawić. Jeśli będą potrzebowały w tym mojej pomocy, to jestem i czekam. Uspokoiłem się na tyle, by poczekać.

Twój chłopak też jest świeżo po coming oucie?

KB: Nie, zrobił to już chyba 7 lat temu. A jest młodszy ode mnie o 5 lat. Ja mam 27 lat.

JB: Mmm… też tak lubię! (śmiech)

KB: Myślisz, że mi to do głowy nie przyszło? (śmiech)

No dobra, to jakie masz marzenia? Wiemy o operacji, która już za chwilę. Wiemy, że potem kąpiel w jeziorze, co już w przyszłym roku. Co jeszcze?

KB: (dłuższa cisza) Nawet nie wiem. Właściwie to wszystkie marzenia, które miałem do tej pory, tak szybko się spełniły, że nie zdążyłem wymyślić nowych. Chciałem być w szczęśliwym związku. Jestem. Chciałem mieć pracę, w której będzie mi tak dobrze, że zapomnę, że mi za to płacą. Mam. Chciałem mieszkać na Saskiej Kępie. Mieszkam. Jedyne co, to marzę o szafie, w której większość rzeczy będzie na mnie leżała chociaż w miarę OK. W tej chwili to jest totalna loteria.

JB: Zaraz po wywiadzie z panem idziemy do mojej szafy na kolejne przymierzanie. Oddaję Konradowi pewne rzeczy, nareszcie mam komu! Niestety, cholera, stopę ma mniejszą niż moja.

KB: Już nawet to sprawdzałem, ale niestety nie ma na to operacji.

JB: Do tego są gazety i wata, synek. Spokojnie, damy radę.

Tekst z nr 95 / 1-2 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Być bardziej sobą. ABC medycznej tranzycji m/k

MAJA HEBAN, aktywistka i publicystka LGBT, specjalnie dla „Repliki” pisze o tym, jak wygląda medyczna tranzycja m/k, czyli u transpłciowych kobiet. Zna ten proces z własnego doświadczenia

 

Foto: Łukasz Langda

Jak wygląda tranzycja medyczna transpłciowych kobiet? Najbardziej prawdziwa odpowiedź brzmi: to zależy. Nie istnieje jedna właściwa ścieżka, bo każda osoba transpłciowa podąża swoją własną, którą pomagają wyznaczyć specjaliści. A ci, działając w systemie, który niespecjalnie odnotowuje egzystencję osób trans, mogą pozwolić sobie na swego rodzaju improwizację. Kiedy mówię o doświadczeniu transpłciowości w kontekście systemu opieki zdrowotnej, staram się pilnować, by używać słów takich jak „zazwyczaj”. Nie chciałabym wprowadzić kogoś w błąd przez swoją niewiedzę, że gdzieś w jakimś mieście jest specjalista, który akurat działa inaczej. Nie mówię tego, by straszyć. Przeciwnie – ranga specjalisty to dla lekarzy wyróżnienie, nieobca jest też osobom pracującym w tym zawodzie wymagającym stałego doskonalenia się i poszerzania kompetencji. Jest spora szansa, że trafiając do osoby poleconej, znalezionej na krążących po sieci mapkach i listach, trafi my dobrze. Chcę jednak, by wśród decydentów była pewność – osoby transpłciowe są w gabinecie lekarskim zdane na dobrą wolę i profesjonalizm osób lekarskich. Nie dowiemy się, jak wygląda tranzycja, prosząc o materiały edukacyjne u lekarza rodzinnego. Często piszą do mnie osoby, których dzieci czy znajomi wyoutowali się jako osoby transpłciowe i nie mają pojęcia, jak i gdzie zacząć. Nasze życia, czy nam się to podoba, czy nie, kręcą się wokół aptek i wizyt kontrolnych. Potrzebna jest systemowa zmiana, by osoby transpłciowe otrzymywały opiekę jako równoprawni obywatele, nie osoby z marginesu systemu.

Najpierw udowodnij, kim jesteś

Tranzycja medyczna zazwyczaj zaczyna się od diagnostyki. Piszę „zazwyczaj”, bo sama zaczęłam terapię hormonalną równocześnie z diagnostyką, a właściwie z otrzymaniem skierowania do psychologa, który diagnostykę miał u mnie przeprowadzić. Było to ponad 11 lat temu, więc naturalnie mogło się to zmienić – już wtedy zresztą była to raczej specyfika konkretnego lekarza. Przyjmijmy zatem, że otrzymanie „papierka” to warunek konieczny, by zdobyć pierwszą receptę. Zajmie się tym psycholog, do którego lekarz prowadzący – seksuolog – wyśle. Można próbować diagnozę ogarnąć na własną rękę, by do seksuologa udać się już z opinią psychologiczną, jednak warto założyć, że dany specjalista ma „swojego” psychologa, którego ocenie ufa najbardziej i z którym blisko współpracuje. Należy też przygotować się na rozgrzebywanie całej historii życia oraz wiele wizyt. Nie ma co też się łudzić, że tak otrzymana opinia będzie potem wykorzystana w sądzie – raczej pojawi się dodatkowy, spory koszt powołania biegłego, który ponownie przejdzie z nami przez całą biografię. Piszę o tym wszystkim, by uczulić na prosty fakt: rozpoczęcie tranzycji to inwestycja czasu, kosztów i energii. Ci, którzy korektę płci uważają za fanaberię czy lekką decyzję, jaką można omyłkowo i szybko podjąć, mylą się niezwykle głęboko. Proces diagnostyki, jego wymagania i absurdy (np. kosztowne, a jednocześnie zupełnie nieprzydatne badania na oznaczenie kariotypu) doskonale opisane są na stronie tranzycja.pl, którą serdecznie polecam jako źródło informacji. Po otrzymaniu diagnozy i pierwszej recepty zaczyna się terapia hormonalna i wszystkie z tym związane skutki uboczne, takie jak występowanie dziur w portfelu. Jako że transpłciowe kobiety dopiero zaczynające terapię mają PESEL przypisany do płci męskiej, nie przysługuje im refundacja. Estradiol, czyli główny hormon, który przyjmują transpłciowe kobiety, nie jest wyjątkowo drogi, jednak antyandrogeny, czyli leki hamujące produkcję testosteronu, już owszem – a przynajmniej w jednym konkretnym wydaniu. Przeglądając fora, z ulgą natrafi łam na informacje, że osoby przyjmujące antyandrogenowy lek Androcur – czyli octan cyproteronu, który według badań w większych dawkach może zwiększać ryzyko występowania oponiaków – obecnie dzielą tabletki na kilka części. Kiedy sama zaczynałam terapię, przyjmowałam tabletki w całości, za ich miesięczny zapas płacąc ponad 100 złotych. To pokazuje, jak zmienia się wiedza na temat transpłciowości i jak wiele zależy od danego specjalisty.

Niebieskie tabletki na kobiecość

Jak wspomniałam, najważniejszym hormonem przyjmowanym przez transpłciowe kobiety jest estradiol. To on, w połączeniu ze spadkiem poziomu testosteronu we krwi, sprawia, że rosną piersi, a skóra staje się bardziej miękka i mniej tłusta. Zmienia się rozłożenie tkanki tłuszczowej, maleje objętość tkanki mięśniowej i gęstość tkanki kostnej. W obrębie bioder, ud czy twarzy to subtelne zmiany, ale zdecydowanie do wyłapania, jeśli porówna się zdjęcia przed i po. Bardziej rzucają się w oczy piersi, które rosną pod wpływem hormonów – aczkolwiek tylko do pewnego stopnia. Szczupłe kobiety raczej nie powinny nastawiać się na naturalny rozmiar większy niż C. Zmianie ulega także owłosienie. Jeśli tranzycję udało się rozpocząć przed pojawieniem się łysienia, linia włosów zostanie już na swoim miejscu i typowe dla cispłciowych mężczyzn zakola raczej się nie pojawią. Nie liczyłabym jednak na to, że jeśli linia włosów już zdążyła się cofnąć, na jej miejscu wyrosną nowe włoski. Owłosienie na ciele również ulega redukcji w zadziwiający niemalże sposób. Nigdy nie byłam szczególnie owłosiona, ale miałam nieco ciemnych włosów na brzuchu i klatce piersiowej. Co się z nimi stało? Nie wiem, czy zniknęły, czy tylko stały się miękkie i jasne, ale po jakimś czasie przyjmowania hormonów i okazjonalnej depilacji domowymi metodami po prostu przestały być widoczne. W przypadku silnego owłosienia konieczne mogą być jednak bardziej drastyczne ingerencje. Nieco inaczej sprawa wygląda z zarostem. Coś, co oprócz diagnostyki osoby transkobiece powinny wziąć pod uwagę, to ewentualne przeprowadzenie laserowego usunięcia zarostu jeszcze przed rozpoczęciem przyjmowania hormonów lub jednocześnie z pierwszymi lekami. To ważne, bo przyjmowanie estrogenu sprawia, że zarost jaśnieje. Laser jest skuteczny jedynie na ciemnych włosach, więc zbyt długie zwlekanie z przeprowadzeniem depilacji może doprowadzić do tego, że skuteczna będzie już wyłącznie droższa i bardziej czasochłonna elektroliza. Nieusunięty na trwałe ciemny zarost zmieni się w jaśniejsze, ale nadal twarde i kłujące włoski. Pod wpływem zmian hormonalnych zmniejsza się libido, kurczą się jądra, a spontaniczne erekcje stają się znacznie rzadsze. Część z tych zmian jest nieodwracalna – terapia estradiolem rzeczywiście może prowadzić u osób transżeńskch do bezpłodności, a jeśli pojawią się piersi, nie znikną one po przerwaniu terapii. Niektóre z tych zmian, zwłaszcza tych najbardziej oczywistych wizualnie, to kwestia miesięcy. W pewnym stopniu ciało zmienia się natomiast przez lata w znacznie wolniejszym tempie. Choć razem z estradiolem przyjmuje się najczęściej leki antyandrogenowe, by jak najmocniej zablokować wpływ testosteronu na ciało, estradiol sam w sobie działa jako bloker testosteronu. Połączenie z antyandrogenem pozwala uniknąć zbyt wysokich dawek, które mogłyby dawać niepożądane efekty uboczne. Ponownie – jest to niejako pole do eksperymentów i zapewne z czasem pojawiać się będą nowe propozycje optymalnych konfiguracji. Tym bardziej ważne jest, by konsultować dawki z lekarzami. Niektóre transpłciowe kobiety przyjmują również progesteron, który według niektórych źródeł ma mieć wspomagające działanie w procesie feminizacji wyglądu. Przypisuje mu się te właściwości zwłaszcza w kwestii rozmiaru i kształtu piersi, jednak wielu specjalistów po prostu go nie stosuje. Estradiol występuje w formie tabletek, żelu, plastrów i zastrzyków.

Drogie Media: „Operacja zmiany płci” nie istnieje

Aspektem tranzycji, który nieprzerwanie fascynuje i interesuje ludzi, są operacje. To trudny temat, bo jeszcze bardziej niż w przypadku terapii hormonalnej łączy się z ograniczonymi możliwościami – zarówno w przypadku finansowych możliwości poszczególnych osób transpłciowych, jak i medycyny jako takiej. Zacznijmy przede wszystkim od tego, że nie tylko waginoplastyką kobiety trans żyją. Niewiele warte są opowieści o mitycznych „operacjach zmiany płci”, które pojawiają się w popkulturze jako czarodziejskie zabiegi zamykające na zawsze rozdział „transpłciowość” w życiu osób trans. Nie są też operacje czymś, czego wszystkie osoby transpłciowe po prostu chcą. Niektóre z nich zwyczajnie akceptują swoje genitalia czy rysy twarzy i nie postrzegają ich jako czegoś, co decyduje o ich płci. Inne boją się operacji i możliwego rozczarowania efektami, które mogą być trudne do przewidzenia. Nie sposób nie wspomnieć też o kosztach operacji, które trzeba liczyć w dziesiątkach tysięcy złotych, jeśli nie dolarów, w przypadku zabiegów zagranicznych. Oczywiście nie ma tutaj mowy o żadnym wsparciu ze strony państwa.

Co operują kobiety transpłciowe?

Twarz, jeżeli potrzebują, by ich rysy były bardziej delikatne. Tak zwana „feminizacja twarzy” (popularny anglojęzyczny skrót to FFS od „facial feminization surgery”) obejmuje np. operację nosa, wygładzenie i podniesienie łuku brwiowego, redukcję podbródka, obniżenie linii włosów. Tego typu zabiegi są drogie niezależnie od płci, więc pełny zestaw ingerujący w różne punkty twarzy to koszt przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych. Genitalia, jeśli mają taką potrzebę (trzeci raz nie będę tego pisać – ustalmy, że to potrzeby osób trans powinny wyznaczać, czego się podejmują w kontekście tranzycji). Wytworzenie pochwy nazywamy waginoplastyką i jedna z metod polega na tym, że dokonuje się inwersji prącia, ze skóry tworzy kanał pochwy i wargi sromowe, a z części żołędzia formuje się łechtaczkę. Głębokość takiej waginy uzależniona jest w pewnym stopniu od wielkości penisa. Alternatywną metodą jest waginoplastyka sigmoidalna, czyli pobranie części jelita, by z niego utworzyć pochwę. Pochwa transpłciowej kobiety, nazywana czasem „neowaginą”, częściowo się nawilża, jednak stosunek pochwowy wymaga używania lubrykantu. Cewka moczowa jest umiejscowiona nad otworem pochwowym, nad nią zaś znajduje się wytworzona chirurgicznie łechtaczka. Jak można się domyślić, od umiejętności chirurga zależy tutaj naprawdę wiele. Efekty wizualne mogą się różnić, podobnie jak poziom czucia. Trzeba jednak nadmienić, że pozostawienie zakończeń nerwowych i użycie ich do wytworzenia łechtaczki sprawia, że orgazmy powinny być łatwe do osiągnięcia i przyjemne (daję swój atest i pozdrawiam). Okres przynajmniej kilku miesięcy po operacji to czas obowiązkowego używania dilatorów, czyli prostych, dostępnych w kilku rozmiarach narzędzi do rozciągania pochwy. Ponieważ neowagina wytworzona jest operacyjnie, w procesie leczniczym może się obkurczać, czemu przeciwdziała się właśnie użyciem dilatorów. Chciałabym tutaj zrobić lekką dygresję, by zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, transpłciowe kobiety mogą bez problemu czerpać przyjemność z seksu analnego, jeśli chcą penetracji. Nie warto nadmiernie dużo uwagi poświęcać rozmyślaniom o penisach transpłciowych kobiet ani o tym, co z tymi penisami robią, jeśli mają partnerki lub partnerów. Waginoplastyka jest dostępna dla kobiet po ustaleniu płci metrykalnej, co wyklucza te kobiety, które są żonate i w świetle polskiego prawa nie mogą skorygować płci, dopóki pozostają w związku małżeńskim. Koszt operacji to z kolei kilkadziesiąt tysięcy złotych, co jest dodatkowym blokerem i może oznaczać lata mozolnego odkładania każdego grosza. Wiele osób też najzwyczajniej w świecie boi się niezadowolenia z efektów, a ma co się oszukiwać, że każda operacja kończy się fantastycznym sukcesem i nikt jej nigdy nie żałuje. Powody, dla których osoby mogą nie chcieć ingerować chirurgicznie w swoje genitalia, można mnożyć, dlatego po prostu nie interesujmy się tym, co inni mają w majtkach, jeśli nie jesteśmy z nimi w relacji seksualnej lub lekarskiej. Wypytywanie ludzi o plany tego typu jest nie tylko niegrzeczne, ale też wzmacnia dysforię i dyskomfort u kobiet, które waginoplastyki bardzo chcą, ale z rozmaitych przyczyn nie mogą sobie na nią pozwolić. Po drugie, waginoplastyka nie jest bynajmniej operacją, której podejmują się wyłącznie kobiety transpłciowe. Cispłciowe kobiety (np. z zespołem MRKH) również mogą potrzebować chirurgicznego wytworzenia pochwy. Osoby, które wyszydzają neowaginy, mówiąc, że są zrobione z jelita (jakbyśmy wszyscy nie mieli jelit) i sklepiają się jak otwarte rany, szydzą nie tylko z transpłciowych kobiet. To zabawne, że niektórzy robią to w imię „walki o prawa kobiet”. Tak, to jest o TERF-ach. Zabiegami, które również są popularne wśród transpłciowych kobiet, są też powiększenie piersi i usunięcie (spiłowanie) jabłka Adama. To drugie możliwe jest kosztem kilku tysięcy złotych i może istotnie pomóc w walce z dysforią. Powiększanie piersi jest z kolei szalenie popularne niezależnie od tożsamości płciowej kobiet i jest tematem tak społecznie skomplikowanym, że nie chcę go za bardzo rozwijać. Warto jedynie wspomnieć, że podobnie jak w przypadku np. operacji nosa jest to zabieg, który niekonieczne wymaga specjalizacji w zajmowaniu się osobami trans. Możliwa jest też orchiektomia, czyli usunięcie jąder. Nie jest to jednak zalecany zabieg dla kobiet, które chcą ostatecznie poddać się waginoplastyce, ponieważ doprowadzi on do zmniejszenia ilości materiału do pracy dla przyszłego chirurga. Rzadkim rodzajem operacji jest ingerencja w struny głosowe, co może złagodzić głos i podnieść jego ton. Nie potrafię powiedzieć, czy tego typu operacje są przeprowadzane w kraju, co na pewno mówi nieco o ich niszowości.

Polski znak jakości

Kiedy przechodziłam operację „cipkoplastyki”, jak ją nazywam, zapłaciłam za nią 14,5 tysiąca złotych, w dużej mierze z pomocą dziadków. Operacja odbyła się w Gdańsku. Mój zabieg miał miejsce 8 lat temu i wszystkie informacje o nim znalazłam na specjalnym forum, bez którego nie miałabym pojęcia, że jest w Polsce możliwość przeprowadzenia waginoplastyki. Pielęgniarki w szpitalu plotkowały o transpłciowych pacjentkach, a kobieta, która leżała ze mną w pokoju, narzekała w rozmowie telefonicznej na moje towarzystwo. Podczas jednej z kontroli na fotelu ginekologicznym lekarz zaprosił do sali kolegę, żeby pokazać mu efekty swojej pracy. Dziś transpłciowe Polki mogą operować się w Warszawie i Krakowie, chociaż za znacznie większe pieniądze niż ja w 2013 r. O korekcie płci w jednej z warszawskich klinik można normalnie, po ludzku przeczytać na ich stronie – jakby operowanie transpłciowych osób nie było mrocznym, wstydliwym sekretem. Chętnie za kolejne 8 lat napiszę aktualizację. Oby pozytywną.

Tekst z nr 93 / 9-10 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Tranzycja dała mi skrzydła

WIKTORIA BRATKOWSKA jest transpłciową kobietą, cierpi na dziecięce porażenie mózgowe. Była przez długi czas bezdomna, dwa lata temu uzyskała mieszkanie w Gdańsku dzięki osobistej interwencji prezydenta Pawła Adamowicza. Wiktorię można zobaczyć niemal na każdej prodemokratycznej demonstracji w Trójmieście. W 2018 roku była inicjatorką gdańskich protestów osób z niepełnosprawnościami. Rozmowa Danuty Sowińskiej

 

Foto: Danuta Sowińska

 

Od kiedy wiedziałaś, że jesteś dziewczyną?

Od szóstego roku życia.

Jak sobie to uświadomiłaś?

Że męskie ciało nie wchodzi w grę. Męskie ciało to jest jakaś pomyłka. Choć jako facet długo do siebie nie dopuszczałam tej myśli, odganiałam. Potem to ukrywałam, ale w wieku 16 lat powiedziałam głośno i wyraźnie: „Mama, ja nie jestem mężczyzną, ja jestem kobietą”.

Jak mama zareagowała?

Histerycznie. „Po moim trupie będziesz kobietą”. Poczułam się jak zbity pies. To była trauma. Przeszłam swoje. Pomyślałam, że jak dostanę rentę socjalną, to będę mogła w 1997 r., w wieku 21 lat, podjąć terapię.

Rentę socjalną, ponieważ jesteś osobą z niepełnosprawnością. Masz dziecięce porażenie mózgowe.

Poród kleszczowy, przez który mój mózg został uszkodzony. Mam przykurcze mięśni rąk i nóg. Mam spastyczność mięśni. Cierpię na bóle mięśni przyszkieletowych, więc potrzebuję ciągłej rehabilitacji. Nie wykształciła mi się dobrze mowa. Mówię bardzo niewyraźnie, słyszysz. Nie mogę przez to pracować, dlatego otrzymuję rentę.

W 1994 r., gdy skończyłaś 18 lat, dostałaś rentę socjalną z opieki społecznej, a w 2004 r. – rentę z ZUS-u.

A w 2007 r. z KRUS, bo pomagałam prowadzić gospodarstwo rolne rodzicom. Mam ukończoną tylko szkołę podstawową. Rodzice nie chcieli wyłożyć na dalszą edukację niepełnosprawnego dziecka. Ja się nie przeciwstawiłam. W latach 1992-94 pracowałam przy wywózce drzewa. W schronisku Promyk byłam też asystentką osoby z bezdomnością.

Opowiesz o swej tranzycji?

Jak miałam 21 lat, to pojechałam do seksuologa, dr. Stanisława Dulko, do Warszawy. To trochę trwało, ale doktor zdiagnozował u mnie transseksualność. Ale ja i tak to, całą tę terapię, odwlekłam, bo ja nie chciałam sobie tego uświadomić, przyjąć, że muszę to zrobić. Miałam nadzieję, że to mi przejdzie. Bałam się.

I w pewnym momencie zdałaś sobie sprawę, że nie przejdzie.

W 2000 r. Zwlekałam 3 lata. 4 stycznia 2000 r. dostałam hormony, miałam wtedy 24 lata. W ogóle głos nie wyrobił mi się na żeński. Mam taki nijaki, chciałabym go podszkolić, to bym mówiła bardziej kobieco i wyraźnie. Ja się bardzo męczyłam tym głosem, ten głos jest piękny, taki jest cienki i delikatny. Uważam, że gdybym przyjmowała hormony nie od 24 roku życia a od 16 roku życia, byłoby inaczej.

Rozmawiałyśmy o tym już wcześniej. Uważasz, że osoby transpłciowe powinny móc przyjmować hormony od 16 roku życia.

Tak. Anka Grodzka mówiła o tym i Lalka Podobińska też. Ja po sobie to widzę. W tej chwili w Polsce trzeba być pełnoletnim lub mieć zgodę rodzica na podjęcie decyzji o ubieganiu się o korektę płci. Wojna między byciem taką a taką osobą to było u mnie 13 lat. Wojna między testosteronem a estrogenem.

Czyli 4 stycznia 2000 r. zaczęłaś kurację hormonalną i jak dalej twoje życie się potoczyło?

Była awantura niezła. Krzyki. Wyzwiska. W grudniu 1999 r. była awantura straszna, bo matka mówiła „nie”. A ja powiedziałam, że tych leków potrzebuję. Już naprawdę nie chciałam tego męskiego ciała. Gdybym w 1994 r., w wieku 18 lat, jak już zaczęłam dostawać pieniążki, zaczęła przyjmować hormony, byłoby inaczej. Niestety, były awantury, niesnaski.

Nie wiem, jak to było, ale kierowniczka GOPS przekazywała pieniądze tylko matce. W 2000 r. zrobiłam kierowniczce awanturę i udało mi się załatwić, że zaczęłam przyjmować rentę na swoje ręce. Potem od razu zaczęłam łykać hormony i byłam wniebowzięta, jak biust zaczął mi rosnąć, ale i tak nie tak pięknie, jak gdyby człowiek się urodził już z tą odpowiednią płcią. Na trzy lata uspokoiły się awantury.

Co się stało w 2003 r.?

Była zmiana dokumentów. Urzędniczka stanu cywilnego powiedziała: „Ja tu panią widzę. Pana nie widzę. Pani musi być panią”. Zmieniłam dokumenty. Może gdyby nie ta urzędniczka, to bym nie miała siły do końca, ale mnie pogoniła i zrobiłam.

Musiałaś pozwać do sądu rodziców, prawda? Kto ci pomógł z dokumentami?

Sama jakoś. Znowu wielka awantura była. Powiedziałam, że idę do sądu zmieniać płeć. A matka: „Po moim trupie!”. Babcia powiedziała: „Ten, kto dał ci hormony, jasnej światłości nie widział”. A ja złapałam za sznurek, wzięłam drabinę i poszłam się wieszać. Matka to zobaczyła, wzięła laskę, ojciec za bata i zaczęli mnie bić. Wtedy zeszłam z drabiny.

Zaczęli cię bić, żebyś nie popełniła samobójstwa?

No tak. Matka w końcu powiedziała: „A, bądź już tą kobietą”. Pani Krystyna Stawecka, sędzia w wydziale cywilnym, nie robiła problemu. Byłam sama na sali sądowej. Zapoznała się ze sprawą i potem zleciła wykonanie badania przez biegłego seksuologa Andrzeja Balona. Na drugiej rozprawie 26 października 2003 r. zostałam kobietą!

Wtedy jeszcze mieszkałaś z rodziną?

Tak, jeszcze mieszkałam i pracowałam u rodziców na gospodarstwie rolnym u nas w Secyminie. W 2007 r. umarł ojciec. Zostałam z matką, siostrą i jej mężem. Siostra urodziła córkę. Szwagier lubił nagrywać awantury. Siostra mi powiedziała, że jak będę chciała mieć operację, to będę musiała się wyprowadzić. Ja się postawiłam jurnie w 2013 r. i powiedziałam: „Nie! Jadę!”. Wzięłam kredyt na operację. 5 sierpnia minęła siódma rocznica mojej waginoplastyki, to była ostania operacja, jaką w Gdańsku wykonał przed przejściem na emeryturę prof. Kazimierz Krajka.

A w 2014 r. rodzina oskarżyła mnie o przemoc. Bo naciskałam na porządek w domu, a moja rodzina o dom nie dbała.

Zostałaś oskarżona o przemoc, bo chciałaś, aby w domu był porządek?

Tak. Ciągle były awantury, w których bili mnie. A ja powiedziałam w końcu do matki, że jak będzie mnie bić, to jej w końcu oddam. Powiedziałam fifty-fifty. Matka mnie od różnych wyzywała. Ja nie chciałam tego już słyszeć. Nie chcę na ten temat mówić, bo wspomnienia są bolesne. Ja wiem, że za daleko się posunęłam, bo nie pozostawałam dłużna. Nie miałam innego wyjścia, chodziło mi też o dzieciaka. Córka siostry ma obecnie 13 lat, niestety nie będzie miała wzoru ani babki, ani matki. To jest zwykła patologia. Zobacz – ja nie miałam wzoru ani matki, ani babki, ale jednak coś niecoś zrobiłam w tym mieszkaniu.

Zawsze jak do ciebie przychodzę, masz pięknie wysprzątane.

Staram się, aby mieć ładne mieszkanie, a tam nie wyszło. Pamiętasz, kilka miesięcy temu pokazałam ci zdjęcia mojego rodzinnego domu, był zapuszczony, śmierdzący, brudny. Ja chciałam tylko, żeby oni sprzątali, a oni chcieli tylko moje pieniądze. 27 marca 2014 r. puka do nas dziesięciu policjantów z nakazem przesłuchania na 3 kwietnia na Komisariacie Policji w Czosnkowie. Matka mnie pyta: „Co mi teraz robisz?”. A ja na to: „Teraz to już odchodzę, mam was w nosie!”. Poszłam do Domu Pomocy Społecznej. Tam siedziałam do sprawy. Gmina ręce umyła i chciała się mnie pozbyć. To była masakra, co oni zrobili, a później po sprawie karnej dostałam zakaz zbliżania się, mimo że moja matka nie miała obdukcji. Dostała w twarz parę razy za darcie się na mnie, za krzyki, za obelgi, za wyszydzanie, takie słowa do mnie mówiła: „Świniopasie, plotuchu, flaku”. Po ostatniej operacji to się jeszcze pogorszyło. Danka, nie miałam wyjścia. Ani opieka społeczna, ani inne instytucje nie chciały mi pomóc. Prosiłam: „Dajcie psychologa mojej rodzinie”. Ja dostałam niebieską kartę Ale ja się tylko broniłam. Przemoc domowa u mnie to jest fifty-fifty. U nas w Polsce nie było pomocy ludziom dotkniętych przemocą domową. A jak ja oddałam, to od razu zostałam ukarana.

13 listopada 2013 r. powiedziałam do szwagra: „Jak mnie znowu nagrasz, to ty dostaniesz!”. Nagrywał mnie 6 lat. Jak było gorąco, to od razu nagrywał. A ja miałam dość. Miałam kłótnię ze szwagrem i z matką. Policja przyjechała z ambulansem. Złamali mnie wtedy. Zamknęli mnie na 9 dni w zakładzie psychiatrycznym w Tworkach. Przypięta pasami byłam całą noc. Przyszła pani ordynator, zaczęłam normalnie rozmawiać, na drugi dzień już o 13:00 mogłam wyjść na miasto zakupy zrobić. Moim zdaniem, skoro jest przemoc w rodzinie, to powinna być przebadana cała rodzina. Nie może być tylko tak, że jest jedna strona medalu. Powinna być przebadana cała rodzina. Dzisiaj jestem silniejsza, wiem czego chcę. I wiem, że osoba niepełnosprawna na wsi nie istnieje. Nawet nie ma o czym myśleć, bo jest uważana jako osoba niespełna rozumu. Tak mnie rodzina traktowała przez całe życie. Nie może wypłynąć na głębokie wody.

A ty wypłynęłaś.

Wypłynęłam, bo chciałam mieć normalną rodzinę. Do operacji byłam bardzo zakompleksiona. A po operacji dostałam wiatr w żagle. Dbałam o gospodarstwo, o ogród przy domu, kosiłam trawę, kwiatki były zadbane. A oni po prostu nic. Kiedy ja naciskałam, żeby sprzątali, to się mnie pozbyli. Ja chciałam, żeby w domu człowiek mógł coś osiągnąć. Zostałam oskarżona o to, że zaczęłam chcieć rządzić, a ja po prostu chciałam mieć normalną rodzinę. Żeby można było w czystym miejscu jeść, aby było elegancko, żeby było zadbane. 20 kwietnia 2014 r. odeszłam z domu ostatecznie. Kierownik Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Zielonkach po mnie przyjechał. Mieszkałam tam pół roku, bo potem wybuchł tam świerzb i odeszłam. Nie wiedziałam jeszcze, że są schroniska. W międzyczasie miałam drugą próbę samobójczą. Weszłam do wody, ale była za niska. Gdyby był większy nurt, to byś ze mną dzisiaj nie rozmawiała. Potem poszłam do noclegowni, potem do MONAR-u. Stamtąd zostałam skierowana koło Przasnysza. Tam siedziałam tylko tydzień. 1 października 2014 r. przyjechałam do Gdańska i od tego czasu jestem mieszkanką Gdańska. Zaczęłam mieszkać w schronisku „Prometeusz” dla kobiet. Potem pani dyrektor ze schroniska i pan prezydent Paweł Adamowicz pomogli mi to mieszkanie załatwić. Dostałam mieszkanie cztery lata później – 17 grudniu 2018 r. Niecały miesiąc przed morderstwem prezydenta. Paweł Adamowicz jest patronem tego mieszkanka.

Widzę uśmiech na twarzy. Pierwszy raz w życiu na swoim.

Tak! Jak dostałam klucze, byłam bardzo szczęśliwa, przestałam być osobą z bezdomnością.

26 marca 2015 r. w Szkole Elektronicznej na Podwalu Starowiejskim odbywało się otwarte spotkanie Prezydenta Pawła Adamowicza z mieszkańcami i mieszkankami Gdańska. Przyszłaś tam i zabrałaś głos.

Powiedziałam, że jestem osobą bezdomną z porażeniem mózgowym i jestem po operacji korekty płci. On się przespał z tą informacją, na drugi dzień dyrektorka „Prometeusza” mówi do mnie: „Wiktoria, masz wezwanie, dr Anna Strzałkowska ma wezwanie, wicedyrektorka Marta Buglińska i dyrektor Grzegorz Szczuka”. Prezydent na spotkaniu u siebie zapytał: „Panie Grzegorzu, jaka jest sytuacja bezdomnych ludzi LGBT w Gdańsku? Proszę mi raport przygotować”. Wtedy Tolerado po raz drugi w maju 2015 r. zorganizowało Marsz Równości w Trójmieście. Prezydent powiedział, że trzeba politykę równościową wprowadzić. Zrobił koalicję, która zaczęła pracować nad projektem Modelu Równościowego.

Ty się właściwie przyczyniłaś się do zapoczątkowania prac w Gdańsku nad Modelem na Rzecz Równego Traktowania.

No tak. Gdyby nie ja, to by tego nie było. Dzięki mnie Anna Strzałkowska, ówczesna prezeska Tolerado, spotkała się z prezydentem Adamowiczem. Coś pięknego z tego wyszło. Model się dzieje.

Co byś jeszcze chciała, aby w Gdańsku było?

Ułatwienia dla osób niepełnosprawnych. Logopeda. Zajęcia terapeutyczne. Basen za przysłowiową złotówkę. A teraz przez pandemię byłam uziemiona w tych pokojach. Trochę się boję. Ostatnio popsuł mi się suwak i zadzwoniłam do Khedi Alieva, Czeczenki z Fundacji Kobiety Wędrowne, ja ją naprawdę lubię, ona mi pomaga.

Wiktoria, dzięki wielkie za rozmowę.

Na koniec mam taki przekaz dla osób odkrywających swoją tożsamość – nie zwlekać z korektą płci, im wcześniej rozpocznie się kuracja hormonalna, tym efekty są lepsze. Im później się zaczyna, tym są efekty mniej fajne, ręce i nogi u mnie są duże.

Tekst z nr 87 / 9-10 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.