Generalnie mam szczęście

Z ADĄ ROZEWICZ, lekarką z Rudy Śląskiej, o jej transpłciowości, o depresjach, o procesie tranzycji, o pacjentach, którzy pamiętają ją jako lekarza, a także o synu, z którym prowadzi poradnię i o tym, jak cudownie jest być kobietą, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Jagoda Owczarek

 

Pani Ado, kiedy zdecydowała się pani na tranzycję?

Trudno na to pytanie krótko odpowiedzieć, bo to nie jest jedno zdarzenie, lecz proces. Formalnie – czyli kiedy stałam się kobietą w oczach prawa? Czy kiedy operacyjnie? Czy może kiedy sama doszłam do tego, że jestem kobietą i – co jeszcze ważniejsze – kiedy to zaakceptowałam – a więc kiedy tranzycja dokonała się w mojej psychice? Czy jeszcze co innego: kiedy odważyłam się na funkcjonowanie jako kobieta na zewnątrz? Do każdej z tych decyzji dojrzewałam. Więc co pan chce wiedzieć?

Wszystko.

(śmiech)

Nie wiem… Zacznijmy od tej prawnej.

Trzy lata temu.

Wcześniej…

Przez długi czas nie rozumiałam, co się dzieje. Potem, powiedzmy sobie, to jest tak trudne, że człowiek wypiera. Było dużo samooszukiwania się. Lata całe. Ale nie cynicznie – szczerze wierzyłam, że dam radę, że wytrzymam, że jestem w stanie tę kobietę w sobie stłumić. Zwłaszcza, że miałam poukładane życie osobiste i zawodowe.

Jest pani od ponad 27 lat lekarką w Rudzie Śląskiej. Kiedyś była pani dla pacjentów lekarzem, teraz lekarką – ale o pacjentów zapytam później.

Ok. Pochodzę z Bytomia, ale tak, całe moje życie zawodowe jest związane z Rudą Śląską. Dziś, gdy patrzę na moją tranzycję z perspektywy, widzę, że bariery zaczęły puszczać, gdy mój syn skończył 18 lat. Znów: nie było to wykalkulowane. Musiałam mieć jakieś poczucie obowiązku, nie wiem, by być ojcem dla syna póki on nie jest pełnoletni? Jednak wtedy tak tego nie rozpatrywałam. Chciałabym też podkreślić: absolutnie nie myślę krytycznie o tych osobach transpłciowych, które decydują się na tranzycję, mając małe dzieci. Każdy ma swój czas, swoje tempo, swoją wytrzymałość. U mnie akurat było tak, że wejście syna w dorosłość miało znaczenie, choć wcześniej wcale nie myślałam: „Poświęcę się dla syna, a jak on wyfrunie z gniazda, to zacznę być sobą”. Nie. To musiało być gdzieś w podświadomości zakodowane. Wie pan, gdyby się okazało, że dla syna własną głowę pod gilotynę trzeba kłaść, to bym położyła bez wahania – może to właśnie ta siła wzbraniała mnie przed tranzycją.

Zapytam o początek, o jakiś pierwszy znak. Przez długi czas była pani mężczyzną w oczach innych – ale pewnie nie w swoich własnych, tak?

O, dobrze postawione pytanie: „w oczach innych”. Właśnie. Bo jak niektórzy mnie pytają: „A gdy była pani jeszcze mężczyzną…?”, to zaraz odpowiadam: „Nie, ja nigdy nie byłam mężczyzną”. Funkcjonowałam jako mężczyzna, ludzie widzieli we mnie mężczyznę, ale ja sama… Przypomina mi się taka chwila. Podstawówka, ferie zimowe, mogłam mieć ze 12 lat, siedzę sama w domu, spojrzałam w lustro i zobaczyłam pod nosem, już nie wiem, czy to był jeden włosek czy kilka – w każdym razie coś mi się tam sypnęło, „wąs mi się rzucił”, jak mówią. Nie tylko żadnej radości z tego nie odczułam, ale wie pan, co zrobiłam? Poleciałam do szafy i ubrałam się w ciuchy mamy. Silnie to zapamiętałam, podświadomość chyba znów działała.

Ja sobie przypominam, że czekałem, aż włosy mi się pojawią w różnych miejscach.

Ja wręcz przeciwnie. Tylko potem nastąpiło silne wyparcie tej mojej kobiecości, niezliczone próby niemyślenia o „tym”. Jednocześnie miałam jak najbardziej zwykłe, stereotypowe wręcz plany życiowe – chciałam mieć dom, rodzinę, dzieci. Bardzo proste spojrzenie na świat. Miałam 19 lat, gdy poznałam moją partnerkę, ona miała 17.

Mamę pani syna?

Tak. I zawsze już tylko ona była.

Nie było ślubu?

Oczywiście, że był. Mówię „partnerka”, a nie „była żona”, bo to by tak brzmiało, jakbyśmy były małżeństwem jednopłciowym. Proszę źle nie zrozumieć: jestem za tym, by małżeństwa jednopłciowe w Polsce były, ale na razie nie ma. Jesteśmy po rozwodzie. Obecnie ona jest dla mnie niczym siostra, najbliższa przyjaciółka, jest dla mnie bardzo ważna. Nasze relacje się zmieniły – są „siostrzane”.

Wrócę jeszcze do przeszłości. Na studiach medycznych otrzymała pani jakąś wiedzę o transpłciowości?

Żadnej. Nic. Chyba że coś było i wyparłam. Nie wiem, jak jest teraz. Uwiesiłam się na mojej partnerce – emocjonalnie, duchowo. Czerpałam z niej garściami. To była ta najbliższa forma kobiecości mi dostępna. Z jednej strony na zewnątrz całkiem dobrze funkcjonowałam, z drugiej strony wciąż miałam myśli samobójcze i napadowe depresje. Bo przecież jest bezradność. Co z „tym” zrobić? Przy czym nie uświadamiałam sobie, że przyczyną depresji jest walka, jaką toczę sama z sobą, transpłciowość. Wyszukiwałam inne przyczyny i święcie w nie wierzyłam. A gdy transpłciowość zaakceptowałam, to depresje minęły jak ręką odjął.

Kiedy pani zaakceptowała?

Kilkanaście lat temu. Tylko proszę nie mylić: zaakceptowanie transpłciowości a decyzja o tranzycji to dwie rożne kwestie.

Pewnie znów długi proces.

U mnie – długi. Ale akurat co do tej akceptacji, to pozostał mi w pamięci jeden moment: jadę samochodem po którejś tam z kolei depresji i nagle jakby mi się w głowie coś ustawiło, jakby rozrzucone puzzle w całość się zeszły – jasna myśl: „Jestem kobietą. Jak fajnie. Jak cudownie!”. To był koniec walki. Poczułam się bardzo szczęśliwa. Zrobiłam najważniejszy coming out w życiu – przed samą sobą. Natomiast wyjście z tym do ludzi to inna bajka. Powoli, stopniowo, bez żadnych radykalnych kroków. Byłam jak taki czajnik, w którym ta kobiecość buzuje, ciśnienie rośnie – i czasem nie można wytrzymać już – bucha, kipi. I wtedy zakładałam bransoletkę. Pragnęłam nie być „deformowana”, chciałam, by inni zobaczyli we mnie kobietę. Taka choćby najmniejsza namiastka kobiecości pozwalała na wytchnienie. Jak ja zazdrościłam innym kobietom babskich problemów! Potem znów ciśnienie rosło i gdy czajnik buchał, to dwie bransoletki. I pójść tak do pracy. Spodnie, ale nie takie do końca męskie. Znów trochę ulgi, a potem od nowa – i więcej. Bransoletki i lekki makijaż. Cóż, nie można udawać, że to się nie dzieje – najbliżsi też nie są w stanie udawać, że nie zauważają. Rozmowa z żoną. Ona zaczęła, wyczuła mnie. Powiedziałam. Zaakceptowała. Przyznałam, że nic z „tym” nie zrobię nie tylko dlatego, że się nie da z „tym” nic zrobić, ale też po prostu nie chcę – jestem kobietą. Tak funkcjonowałyśmy kilka lat, wewnętrznie, psychicznie kobieta, a na zewnątrz – jako mężczyzna. To był bardzo ważny okres dla mnie – budowałam swoją kobiecą osobowość. Myślałam, że damy radę i tak już będzie – ale w końcu nas obie to przerosło. Bo się bujałyśmy – tak źle i tak niedobrze. Więc nastąpił moment krytyczny – moja wyprowadzka. Jak się już rozwala stare życie, to nie można stać w miejscu, trzeba iść do przodu z nowym. Ona przecież koniec końców nie szukała kobiety na wspólne życie. Jesteśmy dziś, jak mówiłam, w dobrej relacji, przyjaźnimy się.

A syn jak zareagował?

Długa rozmowa. Pojechał też do naszego kuzyna, psychiatry do Londynu na drugą rozmowę. Zaakceptował. Na rozprawie robił za moich rodziców i powiedział…

Na rozprawie o uznanie, że jest pani kobietą, tak?

Tak. Bo moi rodzice już nie żyją.

Mamy taki absurdalny system, że trzeba pozwać własnych rodziców o to, że wpisali niewłaściwą płeć do aktu urodzenia. A jeśli rodzice nie żyją, to ktoś musi ich zastąpić, mogą to być nawet pracownicy sądu.

A u mnie to był syn, który powiedział: „Nieważne, czy rodzic jest kobietą czy mężczyzną, ważne, by był szczęśliwym człowiekiem”. Dziś syn prowadzi poradnię, w której przyjmuję.

Czyli współpracujecie.

Na co dzień. Synowa też mnie akceptuje bez problemu. Mam dwie wnuczki, pięć i dwa latka.

Jest pani babcią!

Słowa „babcia” nie używam. One mają dwie babcie i nie zajmuję ich miejsca. Sama tak wymyśliłam. Zresztą mamą przecież też nie byłam dla syna, tylko ojcem. Wnuczki mówią na mnie Ada.

Porozmawiajmy o pacjentach.

95% – bez problemu. A te 5% to były jakieś drobne uwagi, których nawet dokładnie nie pamiętam. To brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę tak jest. Opowiadałam o bransoletkach, makijażu… Któregoś dnia nie wytrzymałam i po prostu przyszłam na dyżur do szpitala w kiecce, dalej już chodziłam tak często, też do przychodni. Podobno paru pacjentów w recepcji pytało, jak się do mnie zwracać, czy na pan czy na pani. To był cały taki okres: pieczątka stara, a ja w kiecce siedzę. By nie było konfuzji, wreszcie syn umieścił oficjalnie na stronie internetowej „Ada Rozewicz”. I tyle. A mam też pacjentów starszych, którzy leczyli się u mnie jeszcze przed moją tranzycją. Niedawno otworzyliśmy też drugą poradnię w dzielnicy, w której kiedyś przyjmowałam – wróciłam na stare śmiecie, można powiedzieć. Przyszedł do mnie jeden pan koło 80-tki, którego pamiętałam – nawet się nie zająknął, żadnego problemu mu nie sprawiło mówienie „pani doktor”. Kilka osób mi powiedziało, że czuły we mnie tę kobietę. Mowa ciała. Pozawerbalna. Więc nie wiem, ja chyba żyję w jakimś pozytywnym matriksie – wygląda na to, że ci z mojego otoczenia, którzy nie zaakceptowali mej transpłciowości, skorzystali po prostu z okazji, by siedzieć cicho. Podobnie nie miałam problemów z przyjaciółmi i z dalszą rodziną – ciocia, siostra mojej mamy po 80-tce, wszystko zrozumiała też bez trudności. Coś jeszcze powiem: ja mam jako lekarka trochę inną perspektywę. Widziałam w życiu sporo cierpienia, sporo ludzkich tragedii. Ach, muszę tu ostrożnie dobierać słowa, bo nie chcę nikogo urazić, ale ja zawsze myślałam, że z tą moją transpłciowością to nie jestem jeszcze w takiej najgorszej sytuacji wcale. Mimo depresji i myśli samobójczych. Wie pan, zawsze mogłabym leżeć z paraplegią bez możliwości ruchu i wiele innych sytuacji. Ale też nie będę oszukiwać – jak wyszłam z tym do ludzi, to strasznie się bałam. Mogło to pójść w złą stronę też. Niemniej, byłam kontaktowa i to mnie uratowało chyba, choć bałam się jak cholera. Ja w ogóle w Rudzie Śląskiej funkcjonuję publicznie od bardzo dawna. Przyjmuję w poradni, w szpitalu, wykładam na prywatnej uczelni. Ludzie w mieście mnie znają i – ośmielę się powiedzieć – chyba lubią. Oddają mi sympatię, bo ja ich bardzo lubię. Dwa razy zostałam wybrana Lekarką Rodzinną Roku u nas w mieście, w plebiscycie „Dziennika Zachodniego”. W zeszłym roku i dwa lata temu.

Czyli już jako kobieta.

Tak.

Gratulacje.

A dziękuję. Jakąś rolę na pewno gra też passing, na który poniekąd nie ma się wpływu. Ja ten passing chyba mam, ale nie mnie oceniać.

Passing czyli kwestia, czy wygląd pozwala na to, by łatwo uchodzić za osobę tej płci, którą się czuje.

Dokładnie. Ginę w tłumie, że tak powiem. Gdy idę ulicą, nie napotykam dziwnych spojrzeń – nikt nie wyczyta mojej historii z wyglądu. Nie jestem na granicy płci. Jestem kobietą. Znów, by to nie zabrzmiało niestosownie: nie mam nic przeciwko niebinarności, przeciw osobom, które są na tej granicy i może nawet chcą być na granicy, bo tak właśnie się czują – i to jest w porządku, tylko ja zwyczajnie do nich nie należę. Jestem jednoznaczna w tej kwestii. A ludziom łatwiej zrozumieć jednoznaczną sytuację. Passing albo się ma albo nie ma, to nie podlega ocenie. Każdy przecież, czy bez passingu, czy osoba niebinarna, czy jeszcze inna – ma prawo żyć, jak chce pod warunkiem, że nie krzywdzi innych. To jest jedyna granica – wolności drugiego człowieka. Trochę zbyt patetycznie zabrzmiało, ale trudno.

Rozmawiamy przez Skype w czasie „lockdownu”, izolacji. Jak wygląda pandemia koronawirusa na Śląsku z pani perspektywy?

Chyba podobnie jak wszędzie, izolacja, zamknięcie dla wielu, dla innych praca. Ja dużo pracuję. Jak idę na dyżur, to biorę zapasową bieliznę, bo nie wiem, czy wrócę, czy nie zamkną mnie w izolacji. Nikt z nas nie wie, co przyniesie kolejny dzień, jak rozwinie się sytuacja. Jedyne co mogę, to „robić swoje”, tak jak potrafi ę najlepiej, jestem lekarką.

Pani Ado, zastanawia się pani, co by było, gdyby pani zaakceptowała swoją transpłciowość wcześniej i zaczęła funkcjonować jako kobieta dawno temu?

No, przecież, że takie pytanie sobie zadawałam! Ileż razy! To jest najgorsze do rozgryzienia – jakie by było moje życie, gdyby… Lepsze? Gorsze? Inne na pewno. Nieustannie człowiek boksuje się z takimi myślami. Miałabym takiego fantastycznego syna czy nie? Miałabym te wszystkie problemy, depresje, czy nie? W tej kwestii najlepszą psychoterapię zapewniła mi moja wnuczka Ania, która któregoś razu rozłożyła rączki i powiedziała: „Ada, kocham cię stąd aż dotąd”. Ona mnie ustawiła, by tym pytaniem się po prostu nie dręczyć. I tak jedno życie tylko mam, a nie siedem jak koty (śmiech).

Ludzie często mieszają tożsamość płciową z orientacją seksualną. O pani seksualności nie rozmawialiśmy.

Oj, nie wiem, czy chcę. To są intymne sprawy. Ale nie, przecież nie chcę przed tym uciekać. To też problematyczne, co tu kryć. Seksualność nie jest dla mnie ani na pierwszym, ani nawet na drugim planie. Ale kto wie, może to też jest proces? W czasach dojrzewania wykluczałam pewne rzeczy, wyrzucałam ze świadomości, przyjmowałam, że wszyscy są hetero, a jednak sama sobie zadawałam pytanie, czy może jestem – jak dziś mówimy – gejem, bo wtedy tego słowa nie było. Ale przecież jak mogłabym być gejem, skoro chcę mieć dom, dzieci, psa i kota? Przerażało mnie to, byłam przekonana, że homoseksualność i dom rodzinny z pieskiem i kotkiem to sprzeczność, to się wyklucza. A potem „zawisłam” emocjonalnie na mojej partnerce i miałam na mężczyzn 24-godzinny pas cnoty. Tak, czuję się osobą seksualną – i jestem kobietą hetero.

Tylko poznanie mężczyzny życia nie jest pani głównym marzeniem?

Absolutnie nie (śmiech). Nie wydaje mi się.

Gdy pani dorastała w latach 80., nie było ruchu osób transpłciowych, nie było w ogóle ruchu LGBTIA. Jak pani potem przyjmowała rozwój naszej społeczności, mandat poselski Anny Grodzkiej?

Świetnie! Dzięki takim osobom ludzie zaczynają rozumieć – trzeba o tym mówić. Staram się śledzić fora osób transpłciowych, czytam o problemach wielu osób transpłciowych z nieakceptującymi rodzicami. Odwrócę to, co powiedział mój syn na rozprawie: Nieważne, jakiej płci jest twoje dziecko, ważne, by rosło zdrowe i było szczęśliwe. A co do ruchu – byłam na Marszu Równości w Katowicach i będę dalej chodzić. Zdjęcia z Marszu wrzucałam na FB, by wszyscy znajomi zobaczyli. Zresztą coming out na FB zrobiłam tak, że zaczęłam po prostu pisać o sobie w rodzaju żeńskim. Ale wcześniej miałam trening – piszę sporo na blogu, który jest zamknięty i udostępniałam, komu chcę. Za pomocą tego bloga ja się stopniowo ujawniałam przed znajomymi. Nie umyśliłam sobie tego celowo – naturalnie wychodziło, ja się przyzwyczajałam i moi znajomi razem ze mną, to była forma takiego delikatnego wychodzenia z szafy. W całym tym spektrum LGBTIA jesteśmy czasem bardzo różni i nieraz to aż dziwne, że nas wszystkich wrzucają do jednego worka. Ja jestem Ada i odpowiadam za siebie – ale jeśli robią na nas nagonkę jako na grupę – to czuję się częścią tej grupy, trzeba reagować i walczyć.

Zaczęliśmy od prawnej tranzycji i w sumie nie doszliśmy do operacji.

Przeszłam zaraz razem z prawną. Byłam całkowicie zdecydowana.

Czyli gładko poszło.

Nie tak gładko. To jest ogromny stres. Wdało się powikłanie infekcyjne, które mnie przestraszyło, ale dobrze się skończyło. W Polsce miałam operacje, byłam po zatorowości płucnej, więc lot wykluczyłam. Poszłam do znajomego ginekologa. Mówię: „Słuchaj, czuję się jak nastolatka, pierwszy raz u ginekologa!”. „Nie martw się, wszystko ci wyjaśnię” (śmiech).

Co by pani dziś powiedziała młodym osobom transpłciowym?

Oj, ciężko rady dawać… Do mnie do poradni przychodzą zresztą ludzie trans ze swoimi „zwykłymi” problemami zdrowotnymi, wiedząc, że ja jestem „nasza”, nieraz pytają o różne sprawy.

O co na przykład?

Szczerze – nie wszystko pamiętam, a i też nie o wszystkim mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska. O czym mogę wspomnieć? Pewno o ich ogromnym lęku, nieraz alienacji ze strony środowiska i rodziny. Większość ma pod górkę. Co mogę poradzić? Ja bym powiedziała – nie bójcie się, nic na siłę i róbcie wszystko zgodnie z tym, co czujecie. W swoim własnym tempie. Jeden będzie miał pewność, gdy jest nastolatkiem, inny później, a jeszcze inny, gdy ma lat 6, bo przecież dzieci transpłciowe też są. Mam nadzieję, że pan z tego złoży wywiad.

Bez obaw.

Dobrze, to już jak pan uważa. Generalnie mam szczęście w życiu.

Tekst z nr 85 / 5-6 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Polski 50 cent jest trans

C.J. (CHRISTOPHER JOAO) opowiada o tym, jak to jest, że całe życie mieszka w Polsce, ale czuje się u nas niechciany, o tym, jak bił się z chłopakami w szkole, jak dzięki dziewczynie przestał dilować marihuaną w Wołominie, a także o tym, jak szczęśliwy był, gdy zrozumiał, że może być tym, kim się czuje – czyli mężczyzną. Rozmowa Mariusza Kurca

 

Foto: Paweł Spychalski

 

Zobaczyłem cię na Instagramie: czarny chłopak trans, który mieszka w Warszawie. Obejrzałem twoje filmiki na YouTube – pokazujesz fotki sprzed tranzycji, z czasu tranzycji i po, a przy tym mówisz perfekcyjnie po polsku. Przyłapałem się na myśleniu, że pewnie jesteś cudzoziemcem, a przecież wcale nie musi tak być.

Urodziłem się w Łodzi w 1988 r. Całe życie mieszkam w Polsce. Moja mama pochodzi z Wysp Św. Tomasza. Dostała stypendium i przyjechała studiować architekturę na Politechnice Łódzkiej. Poznała pewnego studenta z Angoli.

Twojego tatę?

Tak. Gdy miałem dwa lata, rodzice się rozstali.

A więc w roku 1990 mama była w Łodzi czarną studentką z małym dzieckiem.

Z dwojgiem dzieci (śmiech).

?

Mama miała chłopaka, z którym zaszła w ciążę tuż przed wyjazdem do Polski. Mój starszy brat przyrodni urodził się już w Polsce.

O! OK. Mama z Wysp Św. Tomasza, tata z Angoli, ale sam po prosu jesteś Polakiem, tak?

Technicznie tak, ale raczej nie czuję się Polakiem. W Polsce zawsze czułem się niechciany. Przez wiele lat byliśmy z bratem bezpaństwowcami – bez obywatelstwa żadnego kraju. W końcu uzyskałem obywatelstwo angolańskie ze względu na tatę.

A obywatelstwo polskie?

Dostałem je dopiero teraz – na samym początku roku. Wcześniej miałem prawo pobytu ze względów humanitarnych, które ma na celu ochronę więzi rodzinnych na terytorium Polski. Co dwa lata musiałem je odnawiać. Zobaczymy, może teraz, już z obywatelstwem, poczuję się Polakiem.

A brat?

Brat niestety nie żyje. Utopił się w 2003 r., gdy był jeszcze nastolatkiem. Zmarł, będąc bezpaństwowcem.

Przykro mi. Z twojego kanału na YouTube wiem, że tranzycję zacząłeś w 2012 r. Miałeś 24 lata.

Gdy miałem 11 lat, w 1999 r., powiedziałem mamie i bratu, że jak dorosnę, zmienię płeć. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Niedziela, bo tylko w niedziele mama była normalnie w domu, popołudnie, gra telewizor i ja wystrzelam dosłownie tym zdaniem: „Gdy dorosnę, zmienię płeć”. Mama nie rozumiała, o co chodzi i zbagatelizowała sprawę, brat najpierw się uśmiał, ale potem to przyjął. Wcześniej ciągle z nim walczyłem o ciuchy, bo chciałem nosić jego. On mi ich nawet nie pozwalał dotykać. Nieraz czekałem aż wyjdzie do szkoły i sam nie szedłem na pierwszą lekcję, by pod jego nieobecność założyć ubrania z jego szafki. On się strasznie wkurzał, jak mnie potem widział w szkole, ale nic już nie mógł zrobić. Natomiast po tym moim coming oucie przestał się wkurzać, zaczął mi normalnie dawać ubrania, już nie musiałem podkradać.

Co wiedziałeś o transpłciowości, że powiedziałeś o „zmianie płci”?

Absolutnie nic. Nie miałem pojęcia, że są jakieś operacje, że to jest możliwe. Wiedziałem tylko, że chcę być chłopakiem, czuję się chłopakiem. Irytuje mnie, gdy słyszę czasem, że to całe LGBT to moda, albo „faza” u młodzieży. Po jakimś czasie mama wyszła za mąż za faceta, który był homofobem, transfobem i jeszcze alkoholikiem. On mnie zmuszał do noszenia damskich ubrań, czego nie cierpiałem. Otwarcie mu się sprzeciwiałem. Nawet specjalnie wyoutowałem się przed nim, miałem wtedy dziewczynę Kasię i powiedziałem mu o tym.

żłobku, przedszkolu, szkole podstawowej, gimnazjum – za wyjątkiem mamy i brata wszyscy wokół ciebie byli biali. Dopiero w liceum poznałeś drugą czarną osobę mówiącą po polsku – to też wiem z twoich filmów.

Tak jest.

Niech zgadnę: pewnie spotkałeś się z rasizmem wielokrotnie.

Z wczesnych lat dużo zdarzeń wyparłem, a wielu przytyków nawet pewnie nie rozumiałem. Wiedziałem jednak od małego, że muszę być twardy – brat wyrobił sobie taką reputację w szkole, że wszyscy się go bali. Zapisał się na taekwondo i ja zaraz też. Co gorsza, myśmy się kilka razy przeprowadzali ze względu na prace mamy, która harowała, by nas utrzymać, więc chodziłem do kilku szkół. W każdej trzeba było wszystko ustawiać od początku. W jednej, pamiętam, koleś zaraz w pierwszym tygodniu zepchnął mnie ze schodów, krzycząc: „Czarnuchu, wypierdalaj”. Rzuciłem się na niego. To zagrało jak rytuał przejścia – zacząłem budzić respekt, zostałem wciągnięty do społeczności klasowej. Ale potem była nowa szkoła i znowu się lałem. Bywało tak, że z ofiary stawałem się oprawcą, lepiej było ze mną nie zadzierać. Przy którychś przenosinach władze szkoły napisały list do tej drugiej, że należę do tzw. trudnej młodzieży, jestem agresywny.

Funkcjonowałeś cały czas jako dziewczyna?

Tak, tak. Chociaż w gimnazjum ludzie nie byli tego tacy pewni. Imię miałem dziewczyny, ale nosiłem męskie stroje, no i to bicie…

Dziewczyna lejąca chłopaków – a może gdybyś funkcjonował jako chłopak, byłoby to mniej szokujące? Bo, wiesz, wielu chłopaków „tak ma”, że się biją.

(śmiech) Pewnie, że tak. W gimnazjum zacząłem dilować marihuaną. (cisza)

Słucham, słucham, mów dalej.

Z Łodzi przeprowadziliśmy się do Nagmy, wioski między Markami a Radzyminem, następnie do Wołomina i potem mama poznała tego faceta, z którym przeprowadziła się do Warszawy – ja, będąc w gimnazjum, powiedziałem, że zostaję w Wołominie sam – i zostałem. Ten mafijny światek tylko czekał na takiego gówniarza jak ja. Cóż, nie byłem dzieckiem z dobrego domu, do głowy by mi nie przyszło, że można sobie dorobić, rozdając ulotki czy coś takiego. W sklepie kupowałem rzeczy na kreskę, mama przyjeżdżała raz na tydzień i regulowała rachunek – a żeby mieć jakiekolwiek swoje pieniądze, to dilowałem. Nie będę ukrywał, próbowałem też różnych narkotyków. Potem było technikum oraz liceum, gdzie trzy lata byłem w pierwszej klasie. W końcu rzuciłem szkołę. Przez kuratora, którego miałem przydzielonego już wcześniej, w wieku 17 lat trafiłem do pani psycholog. Chodziłem do niej prawie rok i to ona zasugerowała, że mogę być chłopakiem trans. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem termin „transpłciowość”. Olśnienie! Pani psycholog skierowała mnie do pani seksuolog, a ta z kolei – do profesora Dulki.

To już jest też czas, gdy budzi się seksualność.

Zdecydowanie się obudziła. Pierwszą moją miłością była Kasia, dzięki której zrezygnowałem z dilerki i ze szlajania się z kumplami po Wołominie. W 2011 r. poznałem Magdę, z którą przez cztery lata byłem w związku. To w jej ramię wypłakiwałem się, gdy nie mogłem doczekać się tranzycji. Magda była dla mnie ogromnym wsparciem i nadal jest – nie jesteśmy już razem, ale pozostaliśmy przyjaciółmi.

Początkowo widziano was jako parę dziewczyn, parę lesbijską, tak?

No tak. Miałem coś tam z chłopakami, ale moja orientacja była bardziej w stronę dziewczyn – w moich własnych oczach nie byłem lesbijką, tylko chłopakiem hetero. Potem stwierdziłem, że jednak jestem bi. Jeśli chodzi o związki, przeważają dziewczyny, ale Grindra też mam (śmiech). Niedawno, gdy zacząłem się bardziej otwierać, pomyślałem, że jeszcze nigdy nie miałem seksu z osobą trans – a chciałbym w sumie. Więc dziś wolę się nie określać jednoznacznie.

Fajnie, że o tym mówisz lekko i wprost. Z osobami trans temat samej tranzycji jest tak ważny i nierzadko trudny, że często nie ma miejsca na inne sprawy.

Tranzycja już za mną. Mama nie bardzo akceptowała, że jestem chłopakiem, nie rozmawialiśmy o tym od tamtego pamiętnego zdania, ale gdy przyszło co do czego – stanęła na wysokości zadania, będę jej wdzięczny do końca życia. Mam dreszcze, jak o tym mówię. Pokazałem mamie badania, diagnozę, powiedziałem, że za kilka dni wykupię w aptece testosteron. Pierwszy zastrzyk właśnie mama mi robiła, a potem wzięła kredyt na operacje.

Bo one nie są w Polsce refundowane.

A są drogie. Tak nie mogłem się ich doczekać, że wpadłem w depresję, potrafiłem godzinami gapić się w sufi t. W sieci znalazłem filmiki, na których transchłopaki dokumentują tranzycję i niemal uzależniłem się od nich. Rok 2012, tuż przed terapią hormonalną i potem już w jej trakcie, spędziłem z nosem w YouTube, oglądając filmiki o tranzycji transchłopaków. Gdy zaczynasz dostrzegać zmiany w twoim ciele, z każdym tygodniem czujesz się lepiej. Wyzwolenie!

Nosiłeś binder, by ukryć piersi?

Oczywiście. To znaczy nie binder, tylko bandaż elastyczny. Od 13. roku życia przez prawie 10 lat. Miałem po mamie duże piersi. Na początku nie wiedziałem, że coś takiego jak binder istnieje, a potem i tak nie było nas stać, przesyłka z Wielkiej Brytanii była okropnie droga. W efekcie noszenia bandaża mam trochę skrzywione żebra. Dziś widzę, jak w sieci transchłopaki oddają innym niepotrzebne już bindery – to jest piękne. Po zabiegu mastektomii wymiotowałem i w ogóle czułem się fizycznie źle, ale psychicznie – super. „Man chest” – męska klatka – te słowa przewijały się na tamtych filmikach amerykańskich transchłopaków i moje pierwsze słowa po, gdy dotknąłem bandaży: „Man chest”. Byłem nieprzytomnie szczęśliwy.

Potem histerektomia, czyli wycięcie macicy. Nie wiem, czy chcesz o tym mówić. Jeśli nie, nie musimy.

Lajcik. Mówimy. Miałem histerektomię, czyli tzw. dwójkę (mastektomia to „jedynka”) i po dwójce zakończyłem – operacji utworzenia penisa nie miałem. Na razie nie zamierzam mieć. Jest mniej więcej 50% szans, że ta operacja będzie udana, a drugie 50% – że stracę tam czucie w ogóle i nigdy nie będę miał przyjemności z seksu. Plus: ona kosztuje ponad 30 tys. zł. Większość transchłopaków sobie jej nie robi. Ja też nieraz się zastanawiam, czy na pewno tego penisa bym potrzebował? Najważniejsze i tak jest co innego: by wyglądać na mężczyznę i by być branym za mężczyznę.

Widoczność chłopaków trans bardzo wzrasta ostatnio. Również w… gejowskim porno. Pojawili się mężczyźni z waginami.

Bardzo dobrze. Kategoria „she-male” – kobiety z penisami była od dawna, a mężczyzn z waginami – niemal zero. Teraz to się zmienia.

Porno zareagowało na emancypację transchłopaków.

Tak! Popularność transchłopaków w porno wpływa zresztą na poczucie wartości. Widzisz, że ciało trans może być podniecające. Jak czasem odpalę Grindra, to tylko pik, pik, pik – zaczepki przychodzą. A nie kryję, że jestem trans. (uśmiech)

CJ, spotykasz się nadal z rasizmem?

Wciąż zdarza mi się słyszeć, że Polska jest dla Polaków, więc ja powinienem wracać „do siebie”. Jeden hiphopowiec tak mi niedawno powiedział. Na to ja: „A wiesz, skąd się hip hop wziął? To jest muzyka moich przodków, nie twoich, więc jeśli tak chcesz segregować, to może nie powinieneś słuchać hip hopu”.

CJ to twoje inicjały, tak?

To skomplikowane. W dokumentach mam wciąż imię żeńskie. Gdzieś tak w gimnazjum po raz pierwszy poprosiłem kilka osób, by mówili do mnie „Adam”. Potem jeszcze było „Aaron”, „Adi” i „Alex”, ale Alex odpadło, bo transchłopaków o imieniu Alex jest od groma, sam znam trzech. Ksywka „Gandzia” jeszcze po drodze mi się trafiła z wiadomych powodów. Ale to już naprawdę skończone, nie jestem kryminalistą… Byłem fanem 50 Centa, a on naprawdę nazywa się Curtis Jackson, więc kumple mówili na mnie w skrócie CJ – i potem pod ten skrót wymyśliłem do mojego nazwiska Joao imię Christopher – by wyszło CJ.

Jak było z coming outami w pracy?

Pierwszą pracę, nie licząc dilerki, miałem jako salowy w gejowskiej saunie Eternal w Warszawie, już nieistniejącej. Potem pracowałem w wypożyczalni DVD Beverly Hills Video, tam wywalczyłem, by mieć na plakietce nie imię żeńskie, tylko „Adi”. Na początku zmuszałem się do noszenia biustonosza, to było niedługo przed tranzycją, w 2011 r., a po jakimś czasie znów maskowałem biologiczną płeć. A jak poszedłem ze znajomymi z pracy na piwo, to już nikt nie miał wątpliwości, że jestem chłopakiem, zrobiłem coming out. Teraz pracuję w H&M, ale nie na sklepie, tylko w biurze, w centrali.

H&M to chyba przyjazna firma?

Tak. I pracuje tu mnóstwo osób LGBT. Poznałem nawet jednego transchłopaka u mnie w pracy. A gejów w H&M to nie zliczę, łatwiej byłoby chyba heteryków policzyć (śmiech).

Mieszkasz nadal w Wołominie?

Mieszkam teraz w Warszawie z mamą, która jest po rozwodzie. Właśnie wczoraj malowaliśmy razem mój pokój i mieliśmy rozmowę o tym, jak się różnimy, a mimo to dogadujemy się. Mama całe życie była katoliczką i mnie wychowała w katolicyzmie, choć broniłem się rękami i nogami. Ewa powstała z żebra Adama? WTF? Nie, to nie dla mnie. Nie potrzebuję żadnej religii. Tymczasem mama kilka lat temu została świadkinią Jehowy. Moje dzieciństwo praktycznie ją ominęło, bo musiała cały czas pracować na nas, nie było jej w domu. Teraz się lepiej poznajemy.

Dlaczego postanowiłeś wrzucić do sieci filmiki o sobie?

Bo wiem, jak mi takie filmiki pomogły, tylko one wszystkie były po angielsku. Chciałem, by moje były po polsku dla polskich trans chłopaków.

YouTube/Instagram: CJ FTM Lifestyle

Tekst z nr 83 / 1-2 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Z nim wszystko jest „tak”

Z EWELINĄ SŁAWIŃSKĄ, mamą 14-letniego transpłciowego Alka, rozmawia Agnieszka Rynowiecka

 

Foto: Emilia Oksentowicz/.kolektyw

 

Wiedziałaś przed narodzinami, jakiej płci będzie twoje dziecko?

Obstawiałam chłopaka. USG to zweryfikowało, ale póki nie wiedziałam, to miał być chłopak – Wojtek. Tak samo zresztą obstawiał tata. Jak zobaczyliśmy, że jest córka, przestało to oczywiście mieć znaczenie.

Jaki Alek był we wczesnym dzieciństwie?

Jak był mały… No cóż… Był trochę dziwny… To było takie dziecko ciche, siedzące w kąciku, układające klocki. Totalnie w swoim świecie. Sugerowano nam badanie sensorycznych zaburzeń. Lubił ciszę. Nie tolerował hałasu. Był myślicielem. Siedział i myślał. Był też strasznym przylepą, ciągle chciał być u nas na rękach, a z drugiej strony w ogóle nie potrzebował ludzi. Jak był starszy, to na podwórku też bawił się głównie sam.

Coś cię niepokoiło?

Ta potrzeba samotnictwa mnie nie niepokoiła, bo on po prostu w tym dobrze funkcjonował. Byłam bardziej zaskoczona np. tym, jak interesował się cyferkami, ale myślałam, że to rodzinne, bo my jesteśmy rodziną matematyków.

Było coś, co sugerowało wcześniej albo zastanawiało cię, a co teraz, jak się wydaje, pasowało do obrazu osoby trans?

Miał tak na przykład, że nie lubił bardzo swojego imienia i mówił o sobie „Kubuś”. Wówczas wiązałam to z ulubioną postacią – Kubusia Puchatka. Nie lubił bawić się lalkami. Nie lubił różowego, wolał inne kolory – żółty, niebieski itp. Miał zwykle takie stereotypowe zainteresowania chłopięcymi zabawami, piłką. Nie znosił sukienek nosić. Mi się to podobało, bo nie chciałam, by był jakąś typową dziewczynką. Mnie wychowywał tato i byłam wychowywana „po męsku” i wydawało mi się to OK, że jeśli to będzie taka dziewczyna z „męskimi” zainteresowaniami, to tylko na dobre jej to wyjdzie. Teraz z perspektywy czasu pamiętam, jak byliśmy na pewnym ślubie i wszystkie jego kuzynki miały na sobie sukienki, a on nie chciał. Dla mnie było to niesamowite, że tak małe dziecko, trzylatek, tak bardzo manifestuje, co chce, a czego nie chce założyć.

I jak poszedł ubrany?

W spodnie. Kupiłam mu najładniejsze spodnie świata. I super wygodne buciki i tak poszedł. Ogólnie nie podoba mi się to całe narzucanie ludziom, dzieciom, jak mają wyglądać i w co się ubierać. W starszych klasach szkoły podstawowej zdarzało mu się już założyć sukienkę, spódnicę, ale nigdy tak żeby się stroić. Raczej wygodne ogrodniczki. Na pewno eksperymentował z dziewczęcymi ubraniami, fryzurami, perfumami. Był taki moment. W podstawówce on był w klasie szermierczej, chodził zazwyczaj w dresie. Bardzo dobrze się czuł w ochroniaczach i masce. Teraz wiem dlaczego. On się mógł w tym stroju cały schować, zakryć.

Asperger został zdiagnozowany przed transseksualizmem czy po?

Diagnoza Aspergera się przeciągała. Nie widziałam konieczności, by dawać mu taką etykietkę. Owszem, był trochę inny, trochę dziwny, ale ja nie miałam z tym problemu. Ale w pierwszej klasie gimnazjum zaczęły się problemy z nauką i dlatego zaczęliśmy diagnozę.

Chciałaś, by miał łatwiej?

Tak, by miał łatwiej na egzaminach. W końcu nie zdążyliśmy na egzaminy, ale dostaliśmy, a tydzień po niej Alek zrobił coming out, że jest transpłciowy.

Dokładnie pamiętasz ten dzień?

Tak. To była sobota. Listopad zeszłego roku. Przed coming outem było strasznie. Miał ogromną depresję. Nie mogliśmy ze sobą wytrzymać. Był wkurzony na cały świat. Większość czasu mieszkał z tatą. I pewnej soboty rano zaproponował, że mnie odprowadzi do metra. Zdziwiłam się, bo to był naprawdę taki czas, że nie mogliśmy już na siebie patrzeć. Tym razem chciał ze mną iść. Po drodze padło zdanie: „Mamo, bo chcę ci coś powiedzieć. Mamo, ja jestem chłopakiem.” Ja powiedziałam „No OK”. Poszłam do swoich zajęć, on do swoich. Przyszłam do domu o osiemnastej i myślę sobie: ale jak to chłopakiem? Ja dopiero o tej osiemnastej usłyszałam to, co on mi powiedział rano. Kompletnie przez cały dzień nie zastanawiałam się nad tym, co on miał na myśli. Zadzwoniłam wtedy do jego ojca i okazało się, że on już wie. Spotkaliśmy się z Alkiem następnego dnia. I jak usiedliśmy w niedzielę, to przez 8 godzin rozmawialiśmy. Alek wszystko z siebie wyrzucił. Jak się czuł przez te wszystkie lata. Co to znaczy transpłciowość itp.

Jak się wtedy poczułaś?

W sobotę wieczorem chodziłam po ścianach. Chciałam działać. Natomiast w niedzielę to był najpiękniejszy dzień mojego życia. Taki naprawdę. Nie pamiętam, kiedy poczułam taką ulgę. Do dziś pamiętam, jak ten kamień spadł mi z serca. Nagle wszystko jest OK. Wszystko jest dobrze, wszystko mi się ułożyło… Począwszy od tych sukienek przez to, że nie lubił być dotykany… przez tą szermierkę, że lubił chodzić w kubraku, że nie lubił swojego imienia aż po depresję… W końcu… Wiem.

Ten Asperger… Pal sześć… Kogo obchodzi Asperger? Najważniejsze, że dziecko mi wyzdrowiało psychicznie.

Dla mnie to oznaczało, że z nim wszystko jest „tak”. Jak pomyślałam, ile on musiał przejść i przeżyć w ostatnim czasie, by się sam zdiagnozować… Bo to właśnie tak wygląda, że on czuł się źle i sam szukał przyczyny i gdy w końcu odkrył, że jest coś takiego jak transseksualizm i że to do niego pasuje, to wyzdrowiał, de facto to tak wygląda. Dla mnie to niesamowite, że 13-latek potrafi samodzielnie się zdiagnozować. Ja od pierwszego dnia, jak mi powiedział, widziałam, jak odżywa. Ten cały strach, napięcie związane z coming outem zaczęło z niego schodzić.

Wcześniej leczył się na depresję?

Tak. Był na lekach antydepresyjnych, które nic mu nie dawały i nagle razem z coming outem wszystko się zmieniło. Wcześniej było tak, jakby on był zamknięty w jakimś pudełku i tylko oczy było widać… Takie oczy, które nic nie mogą powiedzieć, ale widać, że cierpią. Teraz już wiedziałam, jak go z tego pudełka wydobyć.

Czemu Alek?

Myśleliśmy o imieniu i on powiedział, że mogę wybrać. A on dużo rysuje i miał stronę, na której podpisywał się jako Aleksy, Aleksiej, więc po prostu samo się to narzucało.

Twoja reakcja nie jest typową reakcją rodziców osób LGBT.

Wiem, że często ludzie nie reagują tak jak ja…

Prowadzisz grupę na FB dla bliskich osób trans. Zgłaszają się rodzice dzieci, a także dorosłych. Często piszą w pierwszej reakcji po coming oucie, szukając pomocy. Jakie są zazwyczaj te reakcje i jak myślisz, z czego wynikają?

Często rodzice myślą, że to wymysł dziecka, jakaś kolejna moda i mam wrażenie, że są w niezgodzie na to, że dziecko znowu coś wymyśliło. Nie dochodzą, co się za tym kryje, tylko chcą jak najszybciej storpedować temat – tak jakby to mogło zniknąć. Są też rodzice, i tych myślę jest najwięcej, którzy wiązali mnóstwo planów związanych z dzieckiem. Mieli w głowie taki plan na dziecko, że w ogóle dziecka w tym projekcie nie widzieli. Chcieli, by była ta szkoła, to liceum, te studia, potem taka rodzina, wnuki… I nagle cały dramat rozbija się o to, że im się ta wizja rozwaliła. Po coming oucie dziecko nadal nie jest istotne. Najważniejsze, by wróciła wizja, by znowu wszystko było na swoim miejscu, by nic się nie zmieniło.

To jest smutne, co mówisz.

To jest tragiczne. Bo mówimy o dzieciach, które mają 13, 14, 15 lat. A u nas jest tak, że dzieci outują się najczęściej dopiero jak są przekonane co do własnej transpłciowości. Dopóki ją kwestionują, nie mówią o tym. Na Zachodzie dziecko ma prawo mieć wątpliwości. Dlatego mogą przyjmować blokery. U nas nie… U nas nie może mieć tych wątpliwości, bo by go zżarli i zadziobali, gdyby powiedziało: „Ja nie wiem, kim ja jestem”.

Musi kategorycznie wiedzieć, określić się w binarnym świecie po którejś stronie.

Może powiedzieć dopiero, jak jest pewne. Jestem chłopcem albo dziewczynką. Wcześniej są te okresy depresji, przygnębienia. Z perspektywy dziecka to też smutne, że rodzice tak naprawdę nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Że muszą się przed nimi ukrywać, chować to, co czują dopóki sami sobie nie pomogą chociażby przez autodiagnozę.

Co mówisz takim rodzicom?

Staram się nie oceniać ich postawy i zachowania. Wiem, jak ważne jest, by być wtedy z nimi, wysłuchać i zrozumieć, że mogli też różnie zareagować na coming out w pierwszej chwili. Mówię im, że mieli prawo do swojej reakcji. Ludzie różnie reagują. Nawet jak robią coś głupiego teoretycznie. Mają do tego prawo. Mają prawo być wkurzeni, mają prawo nie wiedzieć. Więc najpierw po prostu ich wysłuchuję.

Łatwiej im mówić to tobie, bo masz za sobą już takie doświadczenie.

Zdecydowanie. Najgorsze jest, gdy czujesz się sam. Na początku najważniejsze jest dać im prawo do reakcji, do rozczarowania niespełnioną wizją. Takie reakcje „miałam mieć wnuki”… No, ale umówmy się: przy osobach cis też nie wiadomo, czy wnuki będą na 100%, nikt tego nie gwarantuje. Nawet rozczarowany rodzic nie chce raczej mówić o tym swojemu dziecku. Potrzebuje się jednak z kimś tym podzielić. Lubię wtedy być przy nich. Wiem, jak to pomaga. Ja byłam w innej sytuacji. Dla mnie to było wyjaśnienie wszystkiego złego, co działo się z dzieckiem. Ale wyobrażam sobie, że jeśli jest inaczej, czyli dziecko super się rozwija, nie widać za bardzo po nim transpłciowości, bo chodzi w sukienkach jako dziewczynka czy bawi się w chłopięce zabawy, będąc dziewczynką trans, to jest szok. Mówi się, że wtedy trzeba przejść żałobę. I rzeczywiście dla nich jest to jak żałoba. Po starym wizerunku, po wizjach. W przypadku rodziców takich jak ja czy rodziców dzieci, które się cięły, które miały depresje wcześniej, dla nas to nie żałoba… Dla nas to bardziej jest jak okres ciąży (śmiech). Najpierw, jak w ciąży, trzeba przejść cały okres diagnozy, zrobić wszystkie badania, przejść okres niedogodności fizycznych, a potem już tylko czekać aż dziecko się urodzi.

Pomogło więc tobie to wcześniejsze trudne doświadczenie z synem. Pragnienie, by mu ulżyć w cierpieniu. Chociaż myślę, że część rodziców dzieci z zespołem Aspergera na wieść o transpłciowości pomyśli: „jeszcze jeden problem”, a nie ucieszy się, jak ty. Myślisz, że jest jeszcze w tobie coś, co szczególnie wyczuliło cię na ten temat, co wzmogło twoją empatię? Coś więcej, co pomaga nie tylko tobie być wspierającą mamą, ale jeszcze dodatkowo wspierać innych?

Myślę, że dwa doświadczenia mi pomogły: moja własna choroba – porfiria oraz to, że jestem adoptowana. Gdy miałam 1,5 roku, odeszła moja mama. Zostawiła mnie i moją siostrę, założyła nową rodzinę. Nie miałam z nią kontaktu. Byłam wychowywana przez tatę, a gdy miałam 7 lat, mój tata zginął w wypadku samochodowym. Stąd przez wiele lat żyłam w poczuciu, że jestem zostawiona, porzucona. Mam w sobie to poczucie nadal… Bliskie mi jest to uczucie smutku i straty, gdy ktoś cię nie akceptuje takim, jakim jesteś, gdy ktoś cię odrzuca. Stąd bliskie, myślę, jest mi to, co czują dzieci transpłciowe. Czułam się porzucona przez swoich rodziców. Szczególnie, bliskie są mi transpłciowe nastolatki. Te dzieci są w koszmarnej sytuacji, bo one muszą kilka lat przewegetować w tym świecie, w swojej niechcianej płci, zanim zmienią dokumenty, zanim czasami w ogóle coś zacznie się dziać w kierunku tranzycji. Stąd mam wrażliwość i wściekłość, że one są zostawione same sobie. Wynika to z naszego braku wiedzy i akceptacji. Dorośli mają często takie podejście, że dzieciństwo to przedpokój życia a nie życie. Ja uważam, że traktowanie dzieci, jakby one nie wiedziały, co mówią, jest nie fair.

Mam przed sobą waszą publikację wydaną przez Fundację Trans-Fuzja pt.: „Ale po co ty to sobie robisz”. Czyj to był pomysł? Jak powstała ta książeczka?

W lutym spotkaliśmy się w Trans-Fuzji, bo bardzo chcieliśmy zacząć działać jako rodzice. Byliśmy zgodni, że najgorsze jest to, że my, rodzice często czujemy się z tym wszystkim sami. Wtedy powstał pomysł, by spisać nasze historie dla innych rodziców. W tej broszurze nie ma nic odkrywczego, medycznego, naukowego, ale w tym właśnie jest jej siła, że rodzice, którzy ją dostają, czują się mniej samotni.

Dzielicie się swoim doświadczeniem.

I w tej broszurze, i na naszej fejsbukowej grupie, do której dołącza coraz więcej rodziców. Ostatnio zaczęli pojawiać się ojcowie, po fali mam zgłasza się coraz więcej mężczyzn. Często na początku przeciwnych tranzycji, a potem, jak jeden z niedawno przybyłych, są pierwszymi walecznymi.

Ty też czułaś się sama?

Ja dużo zawdzięczam wsparciu rodziny i szkoły, i oczywiście ojcu Alka, który zrobiłby dla niego wszystko. Ale to, co zrobiła dla nas szkoła, było jak z amerykańskiego filmu. My z jednej strony poszliśmy drogą medyczną czyli wykonaliśmy diagnostykę u seksuologa, psychologa, endokrynologa, a z drugiej – od razu zaczęłam działać w szkole, by mu ułatwić życie. To była 3. klasa gimnazjum. Nie wiedziałam, czy to w ogóle ruszać, ale Alek powiedział, ze on nie będzie się ukrywał, bo on wie, kim jest. Ja się wahałam. Pamiętam, miałam też jako dziecko tak, że nie wiedziałam, czy się przyznawać do tego, że jestem adoptowana, czy nie. Miotałam się. Miałam inne nazwisko niż moi rodzice, więc trudno było nie zauważyć. Wtedy nie wiedziałam i teraz też. I czy mówić wszystkim, czy tylko niektórym. Takie miałam wątpliwości. Ale Alek był tak zdecydowany, że zaufałam mu. Skoro on jest tego tak pewien, to ja jestem z nim i zaczynam działać. Przyszłam do szkoły, która jest wielką fabryką – 2000 uczniów, 200 nauczycieli, szkoła, w której nie urządza się Tęczowych Piątków, nie ma żadnego programu dla osób LGBTI, ani nic takiego, bo nie ma na to czasu, jest przemiał edukacyjny. Nawet wycieczek szkolnych się nie organizuje. Jak w sobotę był coming out, to ja we wtorek poszłam do szkoły walczyć o łazienkę dla Alka. Na tamten moment wiedziała wychowawczyni i do dyrektorki doszły już słuchy o Alku. Pani wychowawczyni i pani od wuefu już wcześniej działały w sprawie łazienki. Gdy więc zjawiłam się w progu gabinetu dyrektorki, ta powiedziała, że domyśla się, w jakiej sprawie przyszłam i, co mnie zaskoczyło, poinformowała mnie, że poprzedniego dnia już rozmawiała z poradnią pedagogiczną, by od nich przyszedł do szkoły seksuolog i wyjaśnił temat transpłciowości gronu pedagogicznemu.

Super!

W ferie zrobili szkolenie dla grona pedagogicznego, a po feriach – warsztat w klasie Alka dla uczniów. To było niesamowite, że oni w tym całym kołchozie znaleźli czas na skupienie się na moim dziecku, że wykazali takie zrozumienie i empatię. Oczywiście, byli nauczyciele, którzy mieli problem, ale to była garstka np. pani od matematyki, która miała wątpliwości, czy może do niego mówić „Alek”, czy mu się to nie zmieni. Ja do niej poszłam i porozmawiałam osobiście o tej sytuacji, wyjaśniłam, bo przecież mogła tego nie rozumieć i przekonało ją, co powiedziałam. A to, że było jeszcze kilka osób, których nie udało się przekonać, przestało przeszkadzać Alkowi. Czuł, że ma wsparcie w klasie, że nawet osoby określane wcześniej jako „homofoby”, wstawiały się za nim. Zaniosłam dyrektorce cały pakiet broszur, książek na temat transpłciowości. Bardzo się ucieszyła. Szkoła zachowała się wzorowo. Dzięki tej szkole, postawie dyrektorki, wychowawcy moje dziecko mogło wyjść z depresji, ma bardzo dobre wspomnienia. Jestem za to ogromnie wdzięczna. Tym bardziej, że dyrekcja po prostu kierowała się dobrem mojego dziecka, wykazała empatię z własnej woli, nikt im tego nie kazał. To nie jest standard, chociaż powinien być. Myślę, że to kluczowe, by nie narzucać na siłę innym naszych oczekiwań, ale po partnersku z szacunkiem im tłumaczyć różne rzeczy, zrozumieć. Rozumieć, że mogą nie wiedzieć, edukować spokojnie.

A kolejne etapy?

To był czas, że widać było, że Alek odżywa, że to jest inne dziecko. Depresja minęła, w ciągu 2 tygodni odstawił antydepresanty. Ta nadzieja, że coś się zmieni, że będzie sobą, dała mu ogromny power. Na bal gimnazjalny został zaproszony już jako Aleksy. To było super, bo przecież formalnie nadal miał żeńskie imię. Chcieliśmy zmienić imię w urzędzie stanu cywilnego, ale niestety się nie udało mimo po parcia RPO. Złożyliśmy więc podanie o imię unisex bez podawania przyczyny i właśnie dostaliśmy zgodę. Alek nie ma swego imienia, ale ma imię, które nie kojarzy się z płcią żeńską. Od stycznia do marca trwała diagnostyka. Wcześniej mieliśmy już papiery od psychiatry, że wszystko jest OK, że jest zdrowy psychicznie. W marcu zaczął brać testosteron.

Nie było z tym problemów?

Były, bo 14-latkowi nie każdy ten testosteron chce przepisać, ale dzięki temu, że mieliśmy wszystkie badania, był zdrowy psychicznie i hormonalnie (na szczęście nie odziedziczył po mnie porfirii), mogliśmy tą receptę zdobyć. Następnie zaczęliśmy myśleć o liceum i o mastektomii. Dysforia płciowa jest kłopotem, nie sama transpłciowość, ale właśnie dysforia. Jest też kwestia tego niedopasowania. Gdy idzie chłopak, który wygląda jak chłopak i ma duży biust, to rzuca się w oczy, naraża się na niebezpieczeństwo na ulicy i w szkole. To stygmat. Chcieliśmy, by mógł zacząć liceum jako zwykły chłopak bez żadnego piętna. Pomogła nam też poradnia pedagogiczna, która wydała instrukcję dla liceum, jak należy z Aleksym postępować, czyli, że należy do niego zwracać się preferowanym imieniem, pozwolić na korzystanie z łazienki męskiej, traktować jak chłopca i w trosce o jego dobrostan psychiczny i fizyczny nie ujawniać jego biologicznej płci.

Teraz Alek jest już po mastektomii?

Tak. To jest niesamowite. Przed operacją nie było żadnego „wow”, nie było wielkiego napięcia, dopiero w dniu operacji zaczął się denerwować. We wtorek miał operację, w środę wziął środki przeciwbólowe ostatni raz, a od czwartku całkowicie wrócił do swoich zajęć. Ta operacja nieporównywalnie wpłynęła na jego pewność siebie, na swobodę zachowania. Np. przed operacją nie zdecydowałby się na przekłucie ucha, bo bałby się, że wezmą go za dziewczynę, a teraz o tym myśli. Ciekawe jest to, że on teraz często zapomina, że jest transpłciowy. W jego głowie jest on po prostu chłopcem z dysforią płciową.

Jak tu siedzimy, ty się cały czas uśmiechasz. Zastanawiam się, czy ty się kiedykolwiek o niego bałaś.

Po operacji. To był taki zwykły strach związany z sytuacją hospitalizacji. A tak, to chyba nie…

Marzenia?

Chciałabym nadal pomagać transpłciowym dzieciom. Teraz, jak Alek jest już na prostej, mogę się tym zająć. Nawiązałam kontakt z Biurem Inicjatyw Urzędu Miasta Warszawy, które wdraża różne projekty do szkół warszawskich. Chciałabym wdrożyć z nimi projekt, który pomagałby dzieciom trans. Jak również nauczycielom. Chodzi o to, by uczulić pedagogów na tę kwestie tak, by mogli się zorientować, że mają transpłciowe dziecko w szkole i pokazać im, jak mogą mu pomóc. Jednocześnie mam już zgodę szwajcarskiej organizacji, która ma świetne publikacje nt. transpłciowości, na przetłumaczenie ich publikacji. Mamy też pomysł z Alkiem, by wydać książkę o transpłciowości, napisaną właśnie przez osoby transpłciowe. Chciałabym, by udało się sądownie, przed osiemnastką Alka, zmienić mu oznaczenie płci. A z pozostałych marzeń – by rodzice, którzy dowiadują się o transpłciowości swych dzieci trafiali do nas na grupę, żeby mogli znaleźć mnie w internecie i bez oporu napisać do mnie i zapytać, co mogą dalej zrobić.

Tekst z nr 81 / 9-10 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Lalkami też się bawiłem

O plusach bycia trans, o binderach, o coming oucie w pracy i o randkach z chłopakami z MAKSYMEM CZAJKOWSKIM, socjologiem i chłopakiem trans, rozmawia MARIUSZ KURC

 

Jesteś dowodem na to, że emancypacja i wychodzenie z szaf osób trans nabiera tempa. Na razie nie działasz publicznie, a i tak bez wahania zgodziłeś się na wywiad.

Pamiętam, jak ważne dla mnie było poznanie innych osób trans, możliwość porozmawiania z nimi, więc nawet cieszę się, że teraz mam szansę pomóc komuś poprzez opowiedzenie o sobie. Dawniej musiało być trudniej bez mediów społecznościowych, ja z wieloma osobami trans nawiązałem kontakt dzięki tagowaniu na Instagramie. W ten sposób zapewniłem sobie edukację, której za moich czasów w szkole nie było. To chciałbym podkreślić – o transpłciowości nie usłyszałem w szkole nic.

Mówisz „za moich czasów” tak, jakby to było dawno temu, a wyglądasz bardzo młodo.

(uśmiech) To jeszcze jeden plus bycia trans – młodo się wygląda, terapia hormonalna jest jak drugi okres dojrzewania. Mam 25 lat. Gdy byłem nastolatkiem w gimnazjum, wiedziałem tylko, że istnieje takie zjawisko, jak transpłciowość. Kojarzyło mi się z dragiem, z przebieraniem się mężczyzny za kobietę. Nic więcej, nie odnosiłem tego do siebie. Nie wiem, jak jest teraz w szkołach, chyba niewiele lepiej, choć 10 lat temu nawet Tęczowy Piątek był nie do pomyślenia, a w zeszłym roku jednak w iluś szkołach się odbył. Wprawdzie pochodzę z Warszawy, a więc z wielkiego miasta, ale z konserwatywnej, religijnej rodziny – „takie” tematy, podobnie jak w szkole, nie były w domu poruszane. Jako dziecko byłem nawet negatywnie nastawiony do homoseksualizmu, bo takie poglądy panowały w mojej rodzinie.

Czyli problemem było samo dojście do tego, że jesteś trans, nazwanie tego.

W społeczności trans trwa dyskusja o tak zwanych „true trans” – prawdziwych osobach trans. „Prawdziwe” to te, które od „zawsze” miały silne poczucie płci innej niż ich biologiczna, i te, które spełniają w stu procentach kulturowe kanony odczuwanej płci. W przypadku facetów bycie „true trans” oznacza totalne wyparcie się wszelkich „kobiecych” cech i całkowite przyjęcie wzorców męskości. I najlepiej, bym w wieku 6 lat miał już absolutną pewność, że jestem chłopakiem. W myśl takich definicji ja nie jestem „true trans”. Choć był czas – tuż po tym, jak zdałem sobie sprawę, że jestem trans – że wpadłem w takie myślenie: muszę chodzić na siłkę, interesować się samochodami itd. Jakbym chciał coś nadrobić i udowodnić. Z niechęcią myślałem o facetach trans, którzy pokazują jakieś „kobiece” cechy, np. malują paznokcie.

To chyba podobna sprawa, jak z „męskimi” i „przegiętymi” gejami. Chodzi o to samo: sprostanie ideałowi męskości.

Niedługo później zrozumiałem, że ten ideał nie tylko nie istnieje, ale w ogóle jest bez sensu. Nie ma stuprocentowo męskiego faceta, ani stuprocentowo kobiecej kobiety. Będąc mężczyzną, nie można wstydzić się kobiecości, którą też się ma w sobie. I odwrotnie. We wczesnym dzieciństwie miałem więcej kolegów niż koleżanek, lubiłem „chłopięce zabawy”, ale bawiłem się też lalkami. Potem zaczynają się tworzyć podziały – chłopcy nie chcą już bawić się z dziewczynkami i vice versa. Był taki moment, kiedy próbowałem się dostosować do koleżanek, jak wiele innych znanych mi chłopaków trans, ale czułem się w tym świecie zagubiony. Stałem się zamknięty, wycofany. Proces odkrywania, o co chodzi, był długi i powolny, żadnego jednego momentu objawienia nie doświadczyłem. Miałem wskazówki, na podstawie których zacząłem dostrzegać, że pierwiastek męski we mnie przeważa, ale niełatwo było mi je zinterpretować. Zastanawiałem się, dlaczego tak nieswojo czuję się sam ze sobą, czemu chciałbym zmienić swoje ciało tak, by ono było męskie. W czasach liceum wstydziłem się pójść na dział męski, by kupić męskie ciuchy, ale bardzo pasowały mi ubrania unisex.

Czasy liceum to też odkrywanie seksualności.

Nie podobało mi się moje ciało, nie akceptowałem go. Trudno było mi wyobrazić siebie podczas seksu, to wydawało się nieprzyjemne. Stąd wpadłem na teorię, że jestem aseksualny. A co do płci, to stwierdziłem, że być może jestem gender-queer, ktoś jakby pomiędzy płciami. Na Instagramie wiele osób trans dokumentuje proces tranzycji, zmian, jakie zachodzą w ciele pod wpływem terapii hormonalnej i kolejnych zabiegów. Zacząłem to śledzić i byłem wręcz zszokowany, jak dobre efekty można osiągnąć. Zagadywałem do ludzi, oni do mnie, dzielili się doświadczeniami.

Mówi się, że masz „passing”, gdy jesteś łatwo brany za osobę tej odczuwanej płci, tak?

Tak. Dlatego ciało, wygląd jest ważny. Wracając do mojej historii, dopiero na studiach odważyłem się pójść do lekarza, by otrzymać diagnozę, czy jestem trans czy nie.

Co studiowałeś?

Socjologię. Studia zresztą znacznie pogłębiły moją wiedzę o płci. Na zajęciach z antropologii kultury dowiedziałem się o istnieniu plemion, w których płeć kulturowa jest wprawdzie ściśle zdefiniowana, ale za to możesz ją sobie wybrać. Biologicznie jesteś mężczyzną, ale nie lubisz walczyć ani polować, za to lubisz siedzieć z kobietami i gotować – OK, możesz być „kulturową” kobietą i tak funkcjonować w społeczności. Zafascynowali mnie też hidźrowie, ludzie „trzeciej płci”, charakterystyczni dla kultury Indii.

Niedawno parlament w Niemczech przegłosował, że w tamtejszych dokumentach będzie się uznawać trzecią płeć. Rozumiem, że będąc na studiach, otrzymałeś diagnozę i rozpocząłeś tranzycję.

Z tranzycją postanowiłem poczekać, na studiach to by było zbyt stresujące. Chciałem zacząć tuż po studiach, by w pracy od początku funkcjonować jako mężczyzna. To się jednak przeciągnęło i w rezultacie, gdy zacząłem terapię hormonalną, to już od jakiegoś czasu pracowałem. Zrobiłem w pracy coming out jako facet trans.

Jak to się odbyło?

To agencja badawcza, głównie badań rynku, panuje atmosfera korporacyjna. Najpierw porozmawiałem z liderką mojego teamu, potem ona zaprosiła team na spotkanie. Muszę powiedzieć, że byłem bardzo mile zaskoczony reakcją. Nikt nie robił z tego wielkiej sprawy; raczej było to na zasadzie: „Acha, OK. To jak będziesz od teraz miał na imię?” I za moment miałem już służbowego emaila zmienionego, z męskim imieniem. Nie spotkałem się z żadnym krzywym spojrzeniem, o hejcie nie wspominając. Zdaję sobie sprawę, że pewnie nie wszędzie tak jest, pracuję w specyficznym, przyjaznym środowisku socjologów w wielkim mieście.

A rodzina?

Gorzej. Rodzinny coming out chyba trochę wyparłem z pamięci, bo szczegółów nie pamiętam. Poczekałem na diagnozę, by mieć dowód, ale i tak było podważanie wiarygodności moich słów i samej diagnozy. Może lekarz się pomylił, może zrobił to dla pieniędzy. Moja rodzina nie akceptuje, że jestem trans, zwracają się do mnie wciąż żeńskim imieniem. Jednak nie czuję dramatu. Daję im jeszcze czas na oswojenie się. Poza tym, nie jest tak, że zostałem wydziedziczony czy coś podobnego. Jestem całkowicie akceptowany w pracy, moi przyjaciele wzorowo zdali też „egzamin”, przez przypadkowych ludzi na ulicy czy w sklepie jestem brany za mężczyznę. Nie mogę narzekać. Natomiast przede mną procedura sądowa, nie mam jeszcze zmienionego imienia w dokumentach. Będę musiał pozwać rodziców. Wiedzą, że to nas czeka.

Trzeba pozwać własnych rodziców za to, że wpisali błędną płeć w twoim akcie urodzenia. (Anna Grodzka jako posłanka chciała tę dziwną procedurę zmienić i uprościć, PO przeciągała prace nad projektem ustawy, w końcu trafiła ona na biurko prezydenta już nie Komorowskiego, tylko Dudy – i prezydent Duda ją skutecznie zawetował – przyp. „Replika”)

I tu też pomagają znajomości z innymi osobami trans. Ludzie dzielą się wzorami pozwów, jeśli nie chcesz wykosztowywać się dodatkowo na prawnika. Podobnie z binderami. Wiesz, co to jest binder?

Takie coś, co zakłada chłopak trans przed mastektomią, by piersi były mniej widoczne?

Dokładnie. No, więc dość popularne jest, że chłopaki po mastektomii sprzedają bindery po niższych cenach lub oddają za darmo. „Mam binder na zbyciu” – piszą w sieci jakby też trochę z satysfakcją, bo to oznacza, że jest się już po. Przez Instagram poznałem chłopaka trans z Wrocławia, który nie tylko polecił mi świetnego lekarza prowadzącego, ale po ludzku zaopiekował się mną, gdy przyjechałem do Wrocławia na mastektomię. Wytłumaczył mi, na czym to polega, był ze mną, dzięki niemu mniej się bałem. W ogóle jest dużo solidarności w społeczności trans, ja przynajmniej jej zaznałem.

Znów zapytam o seksualność. Już po tranzycji. Czy jest jakaś zmiana?

Dzięki tranzycji zacząłem akceptować swoje ciało i w ogóle nabrałem pewności siebie. Wcześniej na innych mężczyzn patrzyłem z zazdrością, bo też chciałem tak wyglądać i mieć takie ciało jak oni. Nie mógłbym też zaakceptować funkcjonowania jako kobieta w związku. Dopiero gdy mój wygląd się zmienił, byłem w stanie otworzyć się na relacje i zaakceptowałem to, że jestem gejem.

Bycie gejem też pewnie nie mieści się w definicji „true trans”.

Zgadza się. „Prawdziwy” facet obowiązkowo powinien być hetero (śmiech). I powiem ci, że przez krótki czas, tuż po tranzycji, gdy jeszcze miałem fazę na „true trans”, próbowałem wmówić sobie, że kręcą mnie kobiety. Na szczęście mi przeszło.

Jak umawiasz się na randkę z chłopakiem, to mówisz od razu, że jesteś trans? Jest potrzeba takiego coming outu?

Tylko w przypadku, gdy się sobie spodobamy – inaczej po co? Jeśli chłopak mi nie odpowiada, albo ja jemu, to informacja, że jestem trans, nic nie zmieni. Natomiast jeśli jest fajnie i umawiamy się ponownie, to mówię. Nigdy nie spotkałem się z negatywną reakcją. Co najwyżej z brakiem dostatecznej wiedzy, wtedy wyjaśniam. Zdarzają się reakcje typu: „O, z transem jeszcze nie próbowałem”. Zdaję sobie sprawę, że dla kogoś mogę być „egzotyczną” osobą, albo wręcz erotycznym fetyszem, a ktoś inny może mi po prostu dać kosza. Nie postrzegam tego jako transfobii, nie obrażam się.

Maks, w sferze publicznej, jeśli jakieś osoby trans są widoczne, są to częściej kobiety trans, niż mężczyźni trans. Gdy przygotowywaliśmy w „Replice” artykuł o osobach trans zasiadających w parlamentach, to były to same kobiety. Z mężczyzn przychodzi mi do głowy Chaz Bono, transpłciowy syn piosenkarki Cher.

Tak… Ale jeśli poszukasz głębiej, to znajdziesz gwiazdy w społeczności mężczyzn trans. Np. Benjamin Melzer, który był na okładce niemieckiego wydania „Men’s Health”, Aydian Dowling, aktywista na rzecz osób trans, który zdobył tytuł „Ultimate Guy” w amerykańskim „Men’s Health”, wystąpił również w popularnym programie „The Ellen DeGeneres Show”. Warto też wspomnieć o innych: reżyser i aktor Jake Graf, Shane Ortega, amerykański żołnierz, będący otwarcie trans, aktywista Buck Angel, były niemiecki lekkoatleta Balian Buschbaum.

Co byś powiedział młodym osobom trans, tylko kilka lat młodszym od ciebie, ale jeszcze przed tranzycją?

Po pierwsze, nie wstydźcie się siebie. Po drugie, ufajcie sobie. Po trzecie, bądźcie uparci i wytrwali. A po czwarte – będzie lepiej niż sobie wyobrażacie. Ja miałem sporo czarnych myśli, tranzycja wydawała się koszmarem nie do przejścia. Wiele osób trans, szczególnie ci, którzy zaczynają tranzycję, postrzega bycie trans jako wielkie życiowe nieszczęście, które tranzycja, ta męka, dopiero „naprawi”. Ja już od jakiegoś czasu patrzę inaczej. Przejście przez tranzycję, a wcześniej funkcjonowanie jako dziewczyna, kobieta uczyniło moje doświadczenie życiowe specyficznym. Dało mi unikalną perspektywę. Nie tylko się tego nie wstydzę – jestem z tego dumny i nawet postrzegam to jako coś dobrego. Coś, co mnie wzmocniło i rozwinęło. Są osoby trans, które jakby chcą zapomnieć o przeszłości, o czasie sprzed tranzycji. Dla mnie to trochę niezrozumiałe.

Bo przed tranzycją to też byłeś ty?

Tak jest. Gdybym urodził się mężczyzną, byłbym zupełnie inną osobą, niż teraz jestem. Nie tylko przez moją przeszłość. Np. jestem dziś facetem bardzo wyczulonym na seksizm. Wiem, jak to jest, doświadczyłem tego.

Podasz przykład?

Większości mężczyzn trudno wyjaśnić, że np. komplementy dotyczące ubioru czy wyglądu kobiety nie zawsze są pożądane, a często są wręcz niestosowne. Im się wydaje, że sprawiają przyjemność tymi komplementami. Albo takie niby flirtowanie w pracy, na żarty.

Nie byli nigdy po drugiej stronie. Wyobrażenie sobie prostej analogii mogłoby wystarczyć. Np. taka scena: starsza, niezbyt atrakcyjna kobieta na wysokim stanowisku co rusz prawi komplementy młodemu przystojnemu facetowi, którego niedawno zatrudniła. Sprawia mu to przyjemność?

Właśnie. Tyle że takie sytuacje praktycznie nie mają miejsca, kobiety tak się nie zachowują. Dlatego mężczyznom, którzy nie byli w podobnej sytuacji, trudniej jest zrozumieć. Ja rozumiem dobrze – i solidaryzuję się z koleżankami.

Tekst z nr 77 / 1-2 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Dziś umierasz jako chłopak

Tekst: Olivia Puchniarska 

Terapię hormonalną zaczęłam w wieku 14 lat. Może byłam najmłodsza w Polsce?

 

arch. pryw.

 

Przeczytałam w „Replice” historie kilkorga nastolatków LGBT, którzy w szkole spotkali się z ostrą dyskryminacją, wręcz prześladowaniami, ze względu na swą orientację. Mam 19 lat, jestem transseksualną dziewczyną i nie mam aż tak hardkorowych doświadczeń. Pomyślałam, że mogę opowiedzieć o sobie. Może komuś to pomoże, doda siły, by być sobą. Nigdy wcześniej nie udzielałam się społecznie, żyję właściwie poza tzw. środowiskiem. To jest pierwszy raz, gdy, można powiedzieć, angażuję się.

Olśnienia nie było

Mogę się mylić, nie sprawdziłam tego, ale jest spora szansa, że jestem osobą trans, która rozpoczęła tranzycję, a dokładnie terapię hormonalną, w najmłodszym wieku w Polsce – miałam 14 lat. O tym, że gdzieś głęboko wewnątrz czuję się dziewczyną, mimo że miałam ciało chłopca i byłam wychowywana tak, jak wychowuje się chłopca, wiedziałam… po prostu od zawsze. Nie przypominam sobie żadnego szczególnego momentu olśnienia. Gdy jest się małym dzieckiem, płeć nie jest taka ważna – dzieci są w pewien sposób bezpłciowe. Potem zauważyłam, że gdy ludzie mylą się i zwracają się do mnie, jak do dziewczyny, zupełnie mi to nie przeszkadza – a inni chłopcy by się oburzyli. Tragedia nastąpiła, gdy zaczęłam dojrzewać. Z coraz większą niechęcią obserwowałam przemianę, jaką przechodzi moje ciało. Nie cierpiałam tego, że rośnie mi zarost! Wszelkie oznaki, że staję się mężczyzną, były bardzo nieprzyjemne. Gdy miałam 13 lat, nie mogłam już dłużej się ukrywać i powiedziałam mamie. Jej pierwsza reakcja była sceptyczna, odłożyłyśmy sprawę, jednak wkrótce mama zobaczyła, że to nie jest fanaberia. Za to będę jej dozgonnie wdzięczna. Wiele nastoletnich osób trans musi pokonać wątpliwości czy wręcz sprzeciw najbliższych: że jesteś za młody/a, by już wiedzieć na pewno, że jesteś w trudnym okresie dojrzewania i wtedy wszystko wydaje się inne, niż jest w rzeczywistości, że to pewnie tylko taka faza, która niebawem przejdzie, że teraz „taka moda”. Z drugiej strony znam jedną osobę trans, która zaczęła terapię hormonalną w wieku 20 lat i po pół roku przerwała. Stwierdziła, że nie chce przechodzić całej tranzycji – z mężczyzny na kobietę – bo operacje oznaczają przymusową sterylizację, a ona chce mieć własne dzieci. Nadal czuła się dziewczyną, ale nie chciała tracić swej płodności. U mnie po paru tygodniach od mojego transowego coming outu mama stwierdziła: „OK, w takim razie szukamy specjalistów – psychiatry, psychologa, seksuologa”. Tak to właśnie się zaczyna – trzeba uzyskać diagnozę i dokumenty na to, że rzeczywiście jesteś trans, by zacząć przyjmować hormony. Z psychiatrą i psychologiem poszło gładko. Gorzej z seksuologiem, który chyba potrzebował trochę edukacji: porozmawiał ze mną, a potem powiedział mojej mamie, że nie jestem żadną osobą trans, tylko „po prostu wyrosnę na pedała”. Tak dokładnie się wyraził. Nie odbiegał więc zbytnio od moich rówieśników w gimnazjum. Od nich regularnie słyszałam właśnie to wyzwisko. To było przykre, ale nie załamywało mnie. Nie jesteście w stanie mnie skrzywdzić – wyzwiecie mnie od pedałów? I co z tego? Co dalej? Szłam swoją drogą, przyjaźniłam się z kilkoma dziewczynami, a tamtych hejterów miałam w nosie.

Nie muszę być kobieca w każdym calu

Ten dzień pamiętam dobrze: 12 stycznia 2014 r. Mama poszła do apteki zrealizować recepty na terapię hormonalną. Wróciła z dwoma siatkami leków, postawiła je na stole, spojrzała na mnie i powiedziała: „No, to dziś umierasz jako chłopak”. Czarny humor, wiem, niektórzy mogą tak pomyśleć, ale ja czułam się przeszczęśliwa. PO prostu przeszczęśliwa. Dwa tygodnie później pojechałam na kolonie i tam po raz pierwszy poczułam ból w piersiach – to znaczyło, że zaczynają rosnąć. Bolało, ale cieszyłam się. W szkole i tak uchodziłam za freaka – dłuższe włosy, przebite uszy – więc specjalnie nawet nie zauważyli zmian. Dopiero na sam koniec gimnazjum powiedziałam jednej osobie: mojej wychowawczyni. Do liceum za to od razu weszłam z podniesioną głową. Najpierw pedagog, zaraz potem dyrekcja – powiedziałam, że mam dokumenty, jestem trans, jestem w trakcie terapii hormonalnej. Proszę, by zwracać się do mnie żeńskim imieniem: Olivia. Dyrekcja przekazała to nauczycielom. Wszyscy zachowali się w porządku. Bywały pomyłki, bo na liście figurowałam pod męskim imieniem, ale bez przesady – pomyłki to nie zbrodnia, zwłaszcza, że nie wynikały ze złośliwości czy uprzedzeń. Ludziom w klasie sama zakomunikowałam i… zero problemu. Chyba zobaczyli we mnie pewność siebie. W gimnazjum nie odważyłam się na noszenie sukienek, a w liceum już tak. Nie było głupich komentarzy. Zresztą, spodnie, a nawet garnitur też nosiłam. Teoretycznie powinnam w tym roku robić maturę, ale niestety inaczej się wszystko potoczyło. Wpadłam w głęboką depresję. „Zawód miłosny” – to brzmi banalnie, nie znajduję dobrego określenia, a jednocześnie to tak osobiste, że nie chcę się rozwodzić. W każdym razie musiałam przerwać naukę. Od kilku miesięcy czuję, że staję na nogi. Mama daje mi czas. Staram się realizować artystycznie: robię różne kolaże, śpiewam, próbowałam nawet tu u siebie, w Katowicach, występować z dwoma zespołami, ale nie wyszło. Nie wiem, może jestem konfliktowa, nie dogadaliśmy się. A reakcje na występy były w porządku. Ludzie trochę dziwili się, że dziewczyna ma taki niski „męski” głos. Wiem, że wiele dziewczyn trans moduluje głos, by brzmiał na wyższy. Ja tego nie robię. Jest, jaki jest i już. Zresztą, jak rozmawiałam z kilkoma dziewczynami trans, to zauważyłam, że one mają dużo większe ode mnie parcie na wszelkie atrybuty kobiecości. Szpilki czy różowe sukienki po prostu nie są w moim stylu, nie będę ich nosić. Nie chcę się cały czas pilnować, czy to, co robię i jak się zachowuję, jest „kobiece” czy nie jest. Raczej nie chcę iść dalej z moją tranzycją i poddawać się operacjom. Zobaczymy, w każdym razie najważniejsze jest dla mnie, że funkcjonuję jako dziewczyna i tak jestem odbierana – nawet jak wyskoczę do kiosku w T-shircie i bez makijażu. Co dalej? W czarnym scenariuszu – zagłębię się w mój własny świat i stanę się dziwakiem. W optymistycznym – wrócę do szkoły, a potem odniosę artystyczny sukces i będę miała grupę fanów. Imponuje mi np. Genesis P-Orridge, śledzę jej karierę. To osoba, która nie chce być ani kobietą, ani mężczyzną – jest trzeciej płci, albo pomiędzy płciami. Chciałabym też poznać kogoś, mieć u boku kochającą osobę. Mężczyznę lub kobietę – jestem biseksualna. Chcę podkreślić, że otrzymuję ogromne wsparcie od mamy, a także od brata. Z tatą mam słaby kontakt, nie mieszka z nami od lat. Mam jeszcze ojczyma – trzymamy się trochę na dystans, ale przynajmniej nie walczymy. Młodym osobom LGBT chciałabym powiedzieć, że wiem, iż może być im ciężko, ale też, by wiedzieli, że ludzie zauważają przede wszystkim strach. Wyczuwają, że się boisz, jesteś niepewna – i atakują słabszych, bo to łatwiejsze. Pewność siebie, otwartość to jest twoja zbroja, która może uchronić przed hejtem. Chciałabym na koniec pozdrowić mamę i brata, a także Toto, moją przyjaciółkę z Częstochowy, oraz Szymona. Szymon, wierzę w ciebie!

Tekst z nr 71 / 1-2 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Sygnalistka

Tekst: Piotr Klimek 

Chelsea Manning była najbardziej znaną transpłciową więźniarką na świecie. Dzięki prezydentowi Obamie od 4 miesięcy jest na wolności

 

Chelsea Manning 18 maja br.
– dzień po wyjściu z więzienia

 

Przechodzę do następnego etapu w moim życiu. Chcę, by wszyscy poznali moje prawdziwe ja. Nazywam się Chelsea Manning. Jestem kobietą. Odczuwam moją płeć jako żeńską od dzieciństwa. Chcę jak najszybciej rozpocząć terapię hormonalną. Mam nadzieję, że będziecie mnie wspierać podczas tranzycji. Proszę, by od dziś zwracano się do mnie, używając żeńskiego imienia, a także żeńskich końcówek i zaimków (oprócz pism oficjalnych do więzienia). Mam nadzieję, że będę dostawać listy od tych, którzy mnie wspierają i że będę mogła na nie odpowiadać. Tak brzmiało oświadczenie Chelsea Manning z 22 sierpnia 2013 r., analityczki amerykańskiej armii znanej jako Bradley Manning. Dzień wcześniej zapadł wyrok – skazano ją na 35 lat więzienia. W 2010 r. Manning, starszy szeregowiec, ujawniła poprzez portal WikiLeaks tysiące tajnych dokumentów dotyczących przede wszystkim wojen w Iraku i Afganistanie, ale nie tylko. Według komentatorów materiały przyczyniły się do tzw. Arabskiej Wiosny (czyli m.in. obalenia władz w Tunezji i Egipcie). Pokazywały też wojenne barbarzyństwa. Najsłynniejsze okazało się nagranie „collateral murder” („zabójstwo uboczne”) z Bagdadu. Widać na nim, jak żołnierze amerykańscy ostrzeliwują cywilów z helikoptera. Śmierć poniosło co najmniej 12 osób (w tym dwóch reporterów agencji Reuters), rannych zostało dwoje dzieci. Szok opinii publicznej wywołały też wyluzowane komentarze strzelających żołnierzy. W oświadczeniu po aresztowaniu w maju 2010 r. Chelsea (wtedy jeszcze jako Bradley) pisała: Miałam nadzieję, że zachowanie załogi śmigłowca zwróci uwagę opinii publicznej. Zależało mi, by Amerykanie zrozumieli, że nie wszyscy w Iraku i Afganistanie są celami, które trzeba unieszkodliwić. Że ludzie ci z trudem usiłują przeżyć w środowisku, które nazywamy „asymetrycznymi działaniami wojennymi”. Reakcja mediów i opinii publicznej na to nagranie dodała mi otuchy. Okazało się, że inni byli wzburzeni tak samo jak ja, a może nawet bardziej. Chelsea Manning stała się najbardziej znaną na świecie sygnalistką (whistleblower – osoba nagłaśniająca działalność wg niej nielegalną/nieuczciwą), obok Juliana Assange’a, szefa WikiLeaks i Edwarda Snowdena, który niedługo przed skazaniem Manning ujawnił skalę inwigilacji CIA. Snowden uciekając przed wymiarem sprawiedliwości USA 4 lata temu utknął w Moskwie, Assange od 5 lat nie wychodzi z ambasady Ekwadoru w Londynie. Manning jest od 17 maja br. wolnym człowiekiem. Na trzy dni przed odejściem z urzędu, 17 stycznia br. prezydent Obama skrócił jej wyrok (nie ułaskawił) z 35 lat do 7, które właśnie wtedy kończyła odsiadywać.

Tranzycja w armii, tranzycja w więzieniu

W amerykańskiej armii zakaz służby dla osób transpłciowych został zniesiony 30 czerwca 2016 r. (dla osób homo i biseksualnych – wcześniej: 20 września 2011 r.). Przed tą datą żołnierze byli standardowo zwalniani, gdy tylko ujawnili transpłciowość i rozpoczynali kurację hormonalną. Przypadek Manning był więc w 2013 r. nie lada problemem dla armii: wszak trudno zwolnić kogoś, kto odsiaduje 35-letni wyrok w wojskowym więzieniu. Dwaj lekarze wojskowi potwierdzili diagnozę dysforii płciowej Chelsea (niezgodności między płcią fizyczną a odczuwaną), otwierając drogę do procesu korekty płci. W kwietniu 2014 r. sąd zgodził się na zmianę imienia. Bradley stał się Chelsea we wszystkich oficjalnych dokumentach. Armia przyjęła fakt zmiany imienia, ale zastrzegła, że… nadal uważa Chelsea za mężczyznę. Miesiące mijały i Chelsea nie uzyskiwała dostępu do terapii hormonalnej. We wrześniu 2014 r., 13 miesięcy po wyroku i ujawnieniu transpłciowości, wniosła sprawę do sądu. Pozew zawierał również wniosek o pozwolenie na zapuszczenie włosów i używanie damskich kosmetyków. W lutym 2015 r. władze wojskowe zgodziły się na terapię hormonalną, tworząc precedens – Chelsea Manning była pierwszym żołnierzem amerykańskiej armii, który będąc na służbie rozpoczął proces korekty płci. Pozwolono jej również na zapuszczenie włosów. We wrześniu 2016 r. po kilkudniowym strajku głodowym Manning, władze wojskowe ogłosiły, że zezwolą również na operacje korekty płci. Na początku stycznia 2017 r. Manning napisała w liście do „New York Times”, że wciąż czeka na operacje. Po skróceniu wyroku przez prezydenta sprawa stała się bezprzedmiotowa – Chelsea zamierza dokończyć proces korekty płci już na wolności i w cywilu.

157 cm, 48 kg

Urodziła się i dorastała na głębokiej prowincji w stanie Oklahoma. Oboje rodzice byli alkoholikami. Matka ponoć piła mocno również będąc w ciąży. Dzieckiem zajmowała się głównie 11 lat starsza siostra. O właściwym odżywianiu się nie było mowy. Jako dorosły facet, Chelsea była filigranowa: 157 cm wzrostu, 48 kg wagi. Ojciec miał 5 lat służby w wojsku na koncie, potem pracował w firmie wypożyczającej samochody, często nie było go w domu. Gdy Chelsea miała 11 lat, matka targnęła się na życie – dzieci wiozły ją nieprzytomną do szpitala. Gdy Chelsea miała 13 lat, powiedziała szkolnemu koledze, że jest gejem. Czuła popęd seksualny do mężczyzn, a otoczenie widziało w niej delikatnego, przegiętego chłopca. Jeszcze nie zdawała sobie wówczas do końca sprawy ze swej transpłciowości. Po rozwodzie rodziców nastąpiły lata tułaczki, przeprowadzek itp. Do tego szkolne prześladowania – jako drobny wrażliwy chłopak Chelsea była „oczywistym” celem homo- i transfobów. Jednocześnie była piekielnie zdolna, interesowała się polityką, religią i komputerami. Swą pierwszą stronę internetową założyła w 1997 r., gdy miała 10 lat. Internet dopiero raczkował. W 2007 r., nie wiedząc, co ze sobą zrobić, namówiona przez ojca wstąpiła do armii. Miała 20 lat. Później powie przełożonemu w wojsku, że zaciągnięcie się było sposobem na „wyleczenie” homoseksualności i nieustannych myśli o kobiecości. Środowisko „prawdziwych mężczyzn” miało pomóc stać się jednym z nich. Regularnie wyszydzana jako „chuchro, dziwak, ciota”, szeregowy Manning załamała się już po 6 tygodniach służby. Jednocześnie koledzy wspominali, że jednak potrafiła zawalczyć o swoje. Ba! Dyskutowała nawet z przełożonymi tak, że zyskała ksywkę „Generał Manning”.  W końcu 2008 r. Chelsea zakochała się w niejakim Tylerze Watkinsie, studencie psychologii i neurologii spod Bostonu. Zostali parą. To właśnie Tyler wprowadził ją w światek hakerów – przez jednego z nich potem wpadnie. Chelsea postrzegała się wtedy nadal jako homoseksualnego mężczyznę. W listopadzie 2008 r. wzięła udział w demonstracji pro-LGBT w Syracuse, na której powiedziała reporterowi: Żyję podwójnym życiem. Nie mogę się ujawnić, nie mogę dać się złapać „na gorącym uczynku”. Mam nadzieję, że nastawienie opinii publicznej do tych spraw (osób homoseksualnych w armii, równości małżeńskiej – przyp. red.) zmieni się zanim wyjdę z wojska.

„Mój problem”

W październiku 2009 r. Chelsea Manning została wysłana do Iraku pomimo zastrzeżeń dwóch przełożonych – zadecydował niedobór wykwalifikowanych analityków. Miesiąc później skontaktowała się z psychologiem, któremu wyznała, że czuje się kobietą. Dwa lata później psycholog ten powie w wywiadzie dla „New York Times”, że Chelsea przechodziła kryzys związany nie tylko z dysforią płciową, ale również z tym, że sprzeciwiała się inwazji USA na Irak, w której de facto uczestniczyła. Dodatkowo, w armii nie mogła żyć otwarcie jako gej, za którego wtedy się uważała. W styczniu 2010 r. rozpoczęła kopiowanie danych, które później przekazała WikiLeaks. Wyniosła je z bazy na płytkach CD, na których napisała „Lady Gaga”. 10 lutego WikiLeaks wypuściło pierwsze materiały (kolejne ujrzą światło dzienne w ciągu następnych miesięcy). 24 kwietnia 2010 r. napisała do swego wojskowego przełożonego e-mail zatytułowany „Mój problem”. Dołączyła do niego swe zdjęcie w kobiecym stroju. Pisała: To jest mój problem. Jego oznaki mam od dawna. Z tego powodu mam też kłopoty w rodzinie. Myślałam, że armia pomoże mi się pozbyć mojego problemu. Nie próbuję celowo przyciągnąć uwagi. Naprawdę bardzo mocno starałam się stłumić to w sobie. Dlatego wchodziłam w środowiska, gdzie coś takiego byłoby niemożliwe. Ale wszystko na nic. To mnie dopada – im jestem starsza, tym bardziej. Konsekwencje są poważne, a na dodatek to przysparza mi wiele bólu. Przełożony nie przekazał informacji dalej. 20 maja Chelsea powiedziała znajomemu hakerowi, że to ona jest źródłem informacji z WikiLeaks. 27 maja została aresztowana. Trzy lata później usłyszała wyrok – najsurowszy w historii za ujawnienie tajnych informacji. W 2016 – szóstym roku za kratkami – dwukrotnie próbowała popełnić samobójstwo. W pierwszym wywiadzie udzielonym po wyjściu na wolność Manning podziękowała prezydentowi Obamie „za danie mi szansy”. Powiedziała też, że bierze odpowiedzialność za to, co zrobiła. Latem wzięła udział w nowojorskiej Paradzie Równości, wzbudzając aplauz uczestników. We wrześniowym wywiadzie dla „Vogue” mówiła: Daję sobie pół roku na obmyślenie, co dalej robić w życiu.

***

Tymczasem 26 lipca br. prezydent Trump ogłosił ponowne wprowadzenie zakazu służby dla transpłciowych żołnierzy/rek. Pomysł spotkał się z falą protestów – również ze strony wysoko postawionych przedstawicieli armii.

Tekst z nr 69 / 9-10 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Historia z życia wzięta

Tekst: Ewa Piechna

W nowo wydanej autobiografii Caitlyn Jenner opowiada o kobiecie, którą próbowała stłumić w sobie przez ponad 60 lat.

 

mat. pras.

 

Ta historia jest zbyt nieprawdopodobna na telenowelę. Wydarzyła się naprawdę.

Bohater narodowy

Rok 1976, olimpiada w Montrealu. 27-letni chłopak zostaje mi­strzem świata w dziesięcioboju. Jest piękny i sympatyczny, mi­liony Amerykanów patrzą z dumą, jak upojony zwycięstwem bie­gnie przez stadion, powiewając narodową flagą. Drugie miejsce zajął zawodnik ze Związku Radzieckiego – wygrana Amerykanina smakuje więc rodakom tym bardziej. Bruce Jenner jest na ustach wszystkich i umie natychmiastową sławę wykorzystać. Ze śliczną żoną Christie u boku staje się ucieleśnieniem „American Hero”. Płyną kontrakty reklamowe i propozycje z telewizji. Para kupuje piękny dom w Malibu (Kalifornia). Dwa lata później rodzi im się syn Burt.

Czy można chcieć od życia więcej?

Jednak związek się rozpada. W 1980 r. Christie rodzi jeszcze cór­kę Cassandrę, ale po kilku miesiącach następuje rozwód. Bruce błyskawicznie żeni się powtórnie. Nową wybranką jest Linda Thompson, ostatnia dziewczyna Elvisa Presleya. Już w czerwcu 1981 r. przychodzi na świat pierwszy syn Bruce’a i Lindy – Brandon. Drugiego, Brody’ego, powitają w 1983 r. Jednak i to małżeństwo nie przechodzi próby czasu, rozstają się w 1986 r.

Bruce dobiega 40-tki jako dwukrotny rozwodnik z czwórką dzie­ci i jako były sportowiec–celebryta ze zwalniającą tempa karierą telewizyjną. W takiej sytuacji w 1990 r. poznaje Kris Kardashian, żonę Roberta, znanego prawnika z Beverly Hills. Kris ma też czwórkę dzieci i… też się rozwodzi. Biorą ślub już niecały rok póź­niej, zaś kolejne trzy lata później dość nietypowe nazwisko „Kar­dashian” poznają całe Stany, gdy Robert broni w sądzie przyjaciela O.J. Simpsona w tzw. procesie stulecia.

Kardashianki

Tymczasem Kris rodzi Bruce’owi dwie córki: Kendall w 1995 r. i Ky­lie w 1997 r. Bruce jest więc ojcem szóstki dzieci i ojczymem czwór­ki dzieci Kris z jej małżeństwa z Kardashianem – dziewczynek Ko­urtney, Kim i Khloe oraz chłopca Roba.

Gdy przedsiębiorcza Kris ogląda reality show „The Osbournes” (2002-2005) o szalonej rodzince znanego rockmana, postana­wia zainteresować studia TV czymś podobnym o swej własnej rodzinie. Ma kontakty, ma wciąż rozpoznawalnego męża, ma tem­peramentne dzieci, wtedy w wieku nastu lub dwudziestu paru lat, i jak się okaże, ma genialny talent do autopromocji.

Show „Keeping up with the Kardashians” rusza w 2007 r. i staje się fenomenem mediów, i tych tradycyjnych, i społecznościowych. Bije rekordy popularności, jest co roku odnawiany na kolejny se­zon. Razem rodzina ma dziś na Faceboku, Twitterze i Instagramie kilkaset milionów fanów. Kardashianki są najbardziej spektaku­larnym uosobieniem celebryctwa. Z czego są znane? Z tego, że są znane! Całym cyrkiem zarządza z żelazną konsekwencją Kris, dziś multimilionerka. Tata i ojczym Bruce jest jakby z boku, ale jak naj­bardziej w cyrku uczestniczy.

Dochodzimy do 2015 r. W ekskluzywnym, dwugodzinnym wywia­dzie TV 66-letni Bruce Jenner oświadcza, że jest kobietą i prze­chodzi tranzycję. Dwa miesiące później, już jako Caitlyn, pojawia się na okładce magazynu „Vanity Fair”; zdjęcie robi sama Annie Leibowitz. Caitlyn dostaje własny show „I am Cait”, do którego zaprasza inne osoby trans. Staje się najsłynniejszą trans kobietą w USA, a może i na świecie.

Prawda, że w historii Bruce’a/Caitlyn jest zbyt dużo „twistów” na­wet jak na kiepską telenowelę?

Podkradanie ciuchów

A jak to wygląda z perspektywy samej Caitlyn? W końcu kwietnia w USA i Wielkiej Brytanii wyszła jej autobiografia „Secrets of my life” („Tajemnice mojego życia”).

Historia Caitlyn, podobnie jak i innych osób trans, powinna być opowiadana jak najgło­śniej, bo naszym największym wrogiem jest niewiedza.

Dysforia płciowa to niezgod­ność między płcią biologiczną a płcią odczuwaną. Caitlyn wie­działa o niej od dzieciństwa, ale przez długi czas nie potrafiła jej nazwać. A potem, nawet gdy już nazwać umiała, nie miała odwagi, by pozwolić tej kobie­cie, którą wewnątrz była, dojść do głosu. Tłumiła ją w sobie.

Podkradanie ciuchów starszej siostry, później mamy, dawało chwile wyzwolenia, cudownej ekscytacji, ale było też ponurym sygnałem: coś jest ze mną nie tak. Przysięganie sobie, że „już ni­gdy więcej” spełzało na niczym.

Nastoletni Bruce nie miał szczególnych pasji. Wiedział, że kiep­sko czuje się w towarzystwie mężczyzn, szczególnie tych maczo, mimo że lubił „męskie” sprawy – samochody, sport. No właśnie – przy wzroście 189 cm i wspaniałej sylwetce okazało się, że może być sportowcem. I to był początek drogi do Montrealu.

Co z tym seksem?

Caitlyn wyjaśnia w książce kwestię tożsamości płciowej i orienta­cji seksualnej: Denerwuje mnie obsesja mediów na punkcie moje­go życia seksualnego. Czy je teraz będę miała czy nie – a jeśli tak, to z kim i jak. Wielu ludziom wydaje się, że osoby trans przechodzą proces korekty płci ze względu na preferencje seksualne. W kółko zastanawianie się: jeśli facet staje się kobietą a nadal kręci go seks z kobietami, to kim będzie seksualnie? Och, dajcie spokój. Moje preferencje nie zmieniły się po tranzycji. Dlaczego miałyby? Za­wsze kręciły mnie kobiety. Nie, żebym teraz jakoś specjalnie my­ślała o seksie. (…) Jakaś towarzyszka życia w przyszłości? Tak, my­ślę o tym. Towarzyszka na seks w przyszłości? Nie sądzę, na razie nie i raczej już nigdy. Towarzysz na seks w przyszłości? Faceci mnie nie kręcili – ale może zacznę inaczej o nich myśleć po „Ostatecznej Operacji”. Może pozbycie się najważniejszego atrybutu męskości, a raczej atrybutu uznawanego za najważniejszy, sprawi, że poczuję się inaczej. Niektórzy mówią, że nie ma co poddawać się „Ostatecz­nej Operacji”, jeśli nie ma się zamiaru uprawiać seksu z mężczy­znami. Ze mną jest inaczej: chcę się poczuć tak autentycznie jako kobieta, jak tylko to jest możliwe.

Bruce mówi zarówno swej pierwszej, jak i drugiej żonie, że ma to „coś” – tę potrzebę, by od czasu do czasu nosić damskie ubrania, czuć się kobietą. Żony nie rozumieją, ale kryją go. On zresztą też nie rozumie. W życiu nie rozmawiał z osobą trans. Wiedza na te­mat transpłciowości na przełomie lat 70. i 80? Zapomnij. Niusem była historia transpłciowej tenisistki Renee Richards i to tyle.

W drugiej połowie lat 80. Bruce zaczyna chodzić na psychote­rapię, poznaje inne osoby trans. Coraz częściej zdobywa się na odwagę i wychodzi z domu w stroju kobiecym. Poddaje się też bolesnemu zabiegowi usunięcia zarostu z twarzy i owłosienia z klatki piersiowej. Zaczyna brać hormony. Rośnie mu biust.

Wtedy poznaje Kris Kardashian. O dysforii płciowej, o damskich strojach mówi jej jeszcze przed ślubem. Caitlyn pisze, że Kris to akceptowała. Słowa „transpłciowość” i „tranzycja” nie padają – dlatego, że w ogóle rzadko są w użyciu 27 lat temu i dlatego, że Bruce postanawia raz jeszcze zdusić kobietę w sobie. Pomęczy się jeszcze 25 lat.

Teraz stoję mocno po stronie kobiecości, ale nie jestem kobietą i nigdy nie będę. Jestem trans kobietą. To jest różnica. Nigdy nie miałam menstruacji. Nie przechodziłam menopauzy. Oczywiście, nie mogę urodzić dziecka. I nigdy nie wykiwano mnie w pracy z seksistowskich powodów. Caitlyn wielokrotnie podkreśla, że zdaje sobie sprawę ze swej uprzywilejowanej pozycji. Większość życia przeżyła jako mężczyzna. Jest biała. Jest bogata. Jest sławna. Od zwykłych osób trans dzieli ją przepaść. Caitlyn cytuje dane: w 2016 r. odnotowano w USA 23 zabójstwa trans kobiet; aż 20 z nich miało czarny lub brązowy kolor skóry. Bezrobocie (kto za­trudni „dziwoląga”?) a w konsekwencji nierzadko prostytucja są częstym zjawiskiem wśród trans kobiet.§

Na sam koniec książki Caitlyn wyjawia: „Ostateczną Operację” miałam w styczniu 2017 r. Jestem zadowolona. A więc, owszem, można przestać gapić mi się na krok – penisa już tam nie ma. Wielu ludzi strasznie chce to wiedzieć, choć naprawdę nie to jest najważ­niejsze w tranzycji. No, ale już wiecie. Napisałam to – i zamykam temat raz na zawsze.

Polityczne rysy

W zeszłym roku na pozytywnym wizerunku Caitlyn Jenner po­jawiły się rysy. Poszło o politykę, temat, który w autobiografii skrzętnie pominęła. Otóż, podczas kampanii prezydenckiej Jen­ner nie tylko nie poparła Hillary Clinton, ale ostro ją skrytykowała. Co więcej, dla Donalda Trumpa znalazła ciepłe słowa. Na dodatek oznajmiła, że nie ma jednoznacznej opinii, co do małżeństw jed­nopłciowych.

Kilka tygodni temu zmieniła zdanie: już małżeństwa jednopłcio­we popiera. Odnośnie Trumpa chyba też zaczyna trzeźwieć, bo właśnie zagroziła, że jeśli prezydent nadal będzie ignorował spo­łeczność LGBT, to będzie mnie miał na karku.

Tekst z nr 67 / 5-6 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Ucieczka z matrixu

Bartosz Żurawiecki o tropach trans w kinie sióstr Lany i Lilly Wachowskich, które przeszły tranzycje i zrobiły trans coming outy

 

Lana Wachowski zrobiła trans coming out w październiku 2012 r., Lilly – w marcu 2016 r., mat. pras.

 

W marcu tego roku druga osoba z reżyserskiego rodzeństwa Wachowskich dokonała transseksualnego coming outu. Nie ma już Andy’ego, jest Lilly Wachowski. W 2012 roku objawiła się światu Lana Wachowski, znana wcześniej jako Larry. „The Wachowski Brothers” – tak były podpisywane pierwsze filmy tego duetu, w tym i słynny „Matrix”. Potem zostało to zmienione na „The Wachowskis”. Czy teraz w napisach zobaczymy „The Wachowski Sisters”?

Z punktu widzenia stereotypów związanych tak z płcią, jak i z twórczością, stereotypów, którym wszyscy, niekiedy bezwiednie, ulegamy, ta transseksualność – i to transseksualność podwójna – jest niewątpliwie zaskoczeniem. Filmy Wachowskich należą bowiem do tego, co zwykło się określać mianem „kina męskiego”. Obracają się w kręgu gatunków takich jak: science-fiction, komiks, thriller, są pełne efektów specjalnych i brutalnych scen. Pościgów, strzelanin i sztuk walki. W żadnym też z tych filmów nie pojawia się wątek transseksualny.

Tak to przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka. Bardziej wnikliwe spojrzenie na twórczość Wachowskich ujawnia, że wszystkie ich filmy opowiadają o przełamywaniu własnych ograniczeń i uwarunkowań, o walce z opresyjnym systemem, o dążeniu do prawdy. Także o wychodzeniu z roli, jaką narzuciło nam społeczeństwo.

Femme niekoniecznie fatale

Znamienny jest pod tym względem już debiutancki thriller Wachowskich, nawiązujący do tradycji kina noir, a zatytułowany „Bound” (1996). W Polsce można go obejrzeć na DVD pod niefortunnym tytułem „Brudne pieniądze”. W filmie tym „kobieta mafii”, Violet (Jennifer Tilly) pragnie wyrwać się z okrutnego i wulgarnego męskiego świata. Nawiązuje więc romans z Corky (Gina Gershon), złodziejką, która niedawno wyszła z więzienia. Razem planują kradzież dwóch milionów dolarów należących do gangsterów. Forsa ta pozwoli bohaterkom zacząć nowe życie.

Oczywiście, na drodze do realizacji planu pojawi się mnóstwo przeszkód, jednak podstawowe pytanie, jakie zadaje sobie Corky, a wraz z nią widzowie, brzmi: czy uczucie Violet jest szczere? Czy nie udaje ona lesbijki, by wykorzystać złodziejskie umiejętności swej partnerki, a następnie ją wykiwać? Tak nakazywałaby konwencja czarnego kryminału, której istotnym elementem była zawsze figura „femme fatale”. Jednak siostry Wachowski przekraczają ten stereotyp i pokazują kobiecą więź jako coś prawdziwego i szczerego. Przeciwstawiają tę relację męskim układom opartym na przemocy, rywalizacji i skrajnej nieufności. Kibicujemy bohaterkom, mimo iż dopuszczają się czynów zdecydowanie nieetycznych.

W kobiecej relacji z filmu „Bound” można widzieć obraz więzi spajającej reżyserski duet, nierozłączny zarówno w pracy, jak i w poszukiwaniach prawdy o sobie. Można też dostrzec tutaj motyw odkrywania własnej kobiecości w obrazie innej kobiety. „Noszę w sobie twój wizerunek jako część mnie” – słyszymy na samym początku filmu. Widoczna jest także na ekranie fascynacja fetyszami kobiecości: nienagannym wyglądem Violet, jej sukienkami, fryzurami i biżuterią. Kamera czule portretuje kobiece ciała w scenie seksu, a wrażliwe oko zauważy, że zarówno sposób pokazania nagości, jak i opis tej relacji są odmienne od typowo voyeurystycznego lub też nierzadko mizoginistycznego spojrzenia męskiego, heteroseksualnego reżysera.

Znać drogę i podążać nią

W kontekście zmagań Lany i Lilly z tożsamością płciową dodatkowego wymiaru nabiera historia pokazana w „Matriksie”. Film ten opowiada przecież o ucieczce ze świata złudzeń i symulacji, z tytułowego matriksu, który stworzyły dla ludzi roboty. Tak naprawdę trzymają nas one w niewoli i karmią się naszymi ciałami. Ale mało kto ma odwagę, by stawić czoła trudnej, szokującej prawdzie, wymagającej wyrzeczeń i walki. Życie w matriksie może być całkiem przyjemne, a przynajmniej znośne, niewiedza zaś to błogosławieństwo – jak w pewnym momencie mówi jedna z postaci. Jest tu też kilka innych „bon motów”, które dają się odnieść do, też przecież ciężkiego, żmudnego procesu tranzycji, jaki przeszły siostry Wachowski. Choćby taki: „Znać drogę to jedno, a podążać nią to całkiem co innego”.

„Matrix” w naturalistyczny sposób pokazuje także zmagania ciała podłączonego do systemu i próbującego się z niego wyrwać. To ciało jest ranione, rozrywane, torturowane, doznaje spazmów, coś w nie wnika, wwierca się, coś się z niego wydostaje. Na przykład, w początkowej sekwencji filmu agenci wpuszczają Neo przez pępek pluskwę, która ma pełnić rolę szpiega. Partyzanci walczący z systemem muszą więc ją bez znieczulenia wyciągnąć. Widzimy zakrwawione resztki tego, ni to robota, ni to owada, ale także drgawki ciała mężczyzny, ból, jaki maluje się na jego twarzy.

Ważna jest też sama postać Neo, który ma zbawić świat od matriksu. Najpierw pokazany zostaje jako ktoś, kto nie zna prawdy. Potem, gdy uświadamia sobie, jak wygląda rzeczywistość, waha się, czy przystąpić do grupy partyzantów, czy jednak pokornie wrócić w objęcia systemu. Nie wiedzieć, zapomnieć. Gdy wreszcie podejmuje heroiczną decyzję, musi oczyścić swój umysł ze strachu i wątpliwości, uwierzyć w siebie i w swoją misję. Lilly i Lana są trochę jak Neo. Odważnie zdecydowały się objawić światu swoją prawdziwą naturę, by dać przykład, by dowieść, że można uciec z matriksu. Mimo iż na co dzień bardzo chronią swą prywatność, są introwertyczkami, praktycznie nie udzielają wywiadów i nie spotykają się z prasą.

Tożsamość i reputacja

Kwestia fałszywej tożsamości powraca również w „Speed Racerze” (2008), ekranizacji japońskiej anime, rozgrywającej się w świecie wyścigów samochodowych. Wśród postaci pojawia się tu bowiem brat tytułowego bohatera. Rex sfingował własną śmierć, przeszedł operację plastyczną i odrodził się w innym wcieleniu. Sprawuje dyskretną pieczę nad swoją rodziną, ale nie chce się ujawnić. W 2008 r. także nikt się jeszcze nie spodziewał, że Andy okaże się Laną, a Larry Lilly.

W najambitniejszym z dotychczasowym przedsięwzięć Wachowskich, nakręconej razem z Tomem Tykwerem ekranizacji wielowątkowej powieści Davida Mitchella „Atlas chmur”, poruszone zostały kwestie homofobii, rasizmu, antysemityzmu, seksizmu i innymi ciemnych stron naszej cywilizacji. Rozpisany na kilka płaszczyzn czasowych – przeszłych, teraźniejszych i przyszłych – film pokazuje dzieje ludzkości jako nieustanną drogę, pełną upadków i regresów, ku wolności i równości. O te dwie wartości trzeba ciągle walczyć, nigdy nie są dane raz na zawsze. Co pewien czas pojawia się kolejna grupa dyskryminowana, pozbawiana praw, spychana do rzędu podludzi. Dodajmy też, że w wątku gejowskim, umiejscowionym głównie w latach trzydziestych XX wieku, młody kompozytor, Robert Frobisher (Ben Whishaw) pada ofiarą szantażu ze strony swego starszego kolegi po fachu i mistrza, Timothy’ego Cavendisha (Jim Broad bent).

Natomiast w ostatnim, jak na razie, pełnometrażowym widowisku Wachowskich – filmie „Jupiter: Intronizacja” (2015) mamy poniekąd wątek transgenderowy. Główna bohaterka (zagrana przez Milę Kunis), pochodząca z rodziny rosyjskich imigrantów, dowiaduje się, że nosi w sobie królewski genotyp rodu panującego na jednej z odległych planet. Będzie musiała stoczyć walkę z wrogimi jej przedstawicielami swej drugiej familii, w czym pomoże genetycznie zmodyfikowany Caine Wise (Channing Tatum). Siostry Wachowski starają się w swoich filmach zachować parytet płciowy. Choć herosami w ich wysokobudżetowych produkcjach są, zgodnie z przyzwyczajeniami masowych odbiorców, głównie mężczyźni, to jednak kobiety nie ustępują im kroku. Kto wie, może w którymś z kolejnych filmów pierwsze skrzypce grać będzie kobieta trans?

„Reputacja jest wszystkim” – brutalnie przypomina w „Atlasie chmur” Cavendish. Nie da się ukryć, że najpierw Lana, potem Lilly Wachowski zaryzykowały swoją reputację, dokonując transseksualnego coming outu. Nie uczynił tego przed nimi żaden reżyser głównego nurtu, żaden twórca, żadna twórczyni hollywoodzkich superprodukcji. Na szczęście, czasy się zmieniły i nie wydaje się, by czekały Lilly i Lanę ostracyzm czy też degradacja zawodowa. Chociaż, oczywiście, otwarte jest pytanie, jak dalej potoczy się ich kariera. Na razie, żaden z następnych filmów Wachowskich nie powtórzył ogromnego sukcesu „Matriksu”. Ale najważniejsze, że im samym udało się z matriksu wyrwać.

 

Tekst z nr 61 / 5-6 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Normalnie żyć

Z Karoliną Bielawską, autorką filmu dokumentalnego „Mów mi Marianna” rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Marianna Klapczyńska – kadry z filmu „Mów mi Marianna”, mat. pras.

 

Czy widziałaś film „Mandarynka”? Bohaterkami są dwie czarnoskóre transseksualne prostytutki z Los Angeles. Dziewczyny młode, ostre, mocne, pyskate. Obejrzałem „Mów mi Marianna” i „Mandarynkę” dzień po dniu i to zestawienie tworzy bardzo ciekawy kontrast ludzki, ale też kulturowy. Twoja Marianna ma czterdzieści kilka lat, jest cicha, spokojna, wycofana, próbuje się raczej wtopić w tłum niż w jakikolwiek sposób się z niego wyróżnić. Dlaczego akurat ją wybrałaś na bohaterkę filmu, a nie kogoś bardziej bojowego ze środowiska trans?

Nigdy nie chciałam zrobić filmu o korekcie płci, dla mnie ten temat był jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o człowieku. Marianna urzekła mnie tym, że nie pasuje do ogólnie panujących stereotypów na temat osób transpłciowych, jest wierząca, religijna, o konserwatywnych poglądach, a jedyne, czego pragnie to być zwyczajną kobietą. I ta walka o zwyczajność, to pragnienie akceptacji, przynależności wydały mi się bardziej przejmujące niż podążanie za ideologią, czy publicystyką.

Ale przecież poznałaś Mariannę przez Annę Grodzką. Czyli Marianna działa w organizacji Trans-Fuzja? Tego w filmie nie ma.

Tak, Marianna na początku swojej transformacji chodziła do Trans-Fuzji na grupy wsparcia razem z byłą żoną, Kasią i szukała pomocy w środowiskach osób transpłciowych. Potem sama pomagała, wspierała, byłam świadkiem jak – gdy jeszcze była zdrowa i miała takie możliwości – pożyczała koleżance pieniądze na terapię hormonalną. Zresztą do tej pory się wspierają. Ale wiem, że zarazem Marianna nigdy nie brała udziału w Paradach Równości. Gdy zapytałam ją, dlaczego, odpowiedziała, że nigdy nie miała potrzeby eksponowania tego, kim jest. A w filmie nie było miejsca na ten wątek, bo z założenia miał być o czymś innym.

Odniosłem wrażenie, że Marianna jest, przy całej swojej odmienności, bardzo typowa. Jako mężczyzna, jako Wojtek, wypełniła główne męskie role społeczne – syna, męża, ojca. Teraz, jako Marianna, też stara się nie odbiegać od kobiecych wzorców, w wyglądzie czy zachowaniu. Będąc mniejszością, chce być jednocześnie większością.

Ale jednocześnie, będąc mężczyzną, Marianna nigdy była mężczyzną stuprocentowym. Rozmawiałam z jej kolegami z pracy, mówili, że Marianna zawsze była inna, dziwna jako Wojtek, jako mężczyzna. Często się naśmiewali z niej jako z tego kobiecego mężczyzny. Twierdzą, że dopiero, kiedy dokonała transformacji i zaczęła być sobą, stała się normalna.

Gdy pokazujesz zdjęcia czy fragmenty wideo z dawnych czasów, to mamy przed sobą delikatnego, zagubionego mężczyznę. Kogoś, kogo pewnie w szkole wyzywali od pedałów i poniewierali na wiele innych sposobów.

Marianna jako Wojtek w latach osiemdziesiątych nie miała wyboru. Mogła albo „leczyć się” psychiatrycznie elektrowstrząsami, bo tak traktowano osoby transpłciowe, albo udawać kogoś, kim nigdy się nie czuła i spróbować żyć normalnie. Zawsze chciała mieć rodzinę, bo ważna była dla niej przynależność i bliskość drugiej osoby. Postanowiła więc, że zwalczy to, kim naprawdę jest i może dzięki temu zapomni o tym. Ale okazało się, że to nie jest do zapomnienia, do wyparcia. Doktor Dulko, z którym rozmawiałam podczas realizacji filmu, mówił mi, że zna przypadki pacjentów – transmężczyzn, czyli biologicznych kobiet, które idąc do ginekologa ze swoim problemem, słyszały: „Niech pani sobie urodzi dziecko, hormony zaczną działać i pani to przejdzie”. Robią to, a potem okazuje się, że nie pomaga. Powoduje za to tragedię, jedno kłamstwo ciągnie za sobą kolejne kłamstwo, krzywdzi ludzi dookoła.

To takie typowo polskie, że poświęcamy siebie na ołtarzu rodziny, narodu, normy…

Ale dlaczego poświęcamy, oto jest pytanie.

No właśnie. Czy jednak nie wchodzi tutaj w grę element konformizmu? Łatwego ulegania presji społecznej?

Ja w tym widzę czyste, ludzkie pragnienie. Każdy z nas chce miłości, akceptacji. To szalenie trudne stanąć przeciwko swojej rodzinie, jeśli ona nie akceptuje twojej tożsamości i powiedzieć „idę swoją drogą”, odwrócić się. Jest się wtedy totalnie samotnym. Marianna dokonując wyboru, decydując się na korektę płci, spowodowała, że odwrócili się od niej jej najbliżsi: rodzice, żona, dzieci…

Gdy Marianna była młoda, nie mówiło się o problemie transpłciowości. Nawet homoseksualność była tematem tabu. Znamienne, że znane osoby transseksualne, takie jak Anna Grodzka, Ewa Hołuszko, czy właśnie Marianna zdecydowały się na korektę płci po czterdziestce, pięćdziesiątce.

Grodzka, Hołuszko są społecznicami, idą za ideologią, natomiast Marianna nie chciała wystąpić przed kamerą, miała obawy, wolałaby pozostać anonimowa. Bała się, że przez udział w filmie może zatracić tę anonimowość. Ale z drugiej strony, była w niej olbrzymia chęć podzielenia się własną historią. I dlatego zgodziła się na udział w filmie.

Mówisz w wywiadach, że ten film jest owocem waszej przyjaźni. Długo się docierałyście?

Tak, bardzo długo. Walka Marianny zbliżyła mnie do niej. Zobaczyłam, jak trudno jest być osobą transpłciową w Polsce, na każdym kroku trzeba udowadniać, że jest się godnym szacunku, wartościowym człowiekiem. Niestety żyjemy w nietolerancyjnym kraju, gdzie zdarzają się rzeczy, które za granicą byłyby absolutnie niedopuszczalne, choćby ostatnio palenie kukły Żyda. Ale zarazem mamy Roberta Biedronia, czy mieliśmy Annę Grodzką w parlamencie, a mój film dostaje nagrody publiczności na festiwalach w Krakowie, Warszawie, Ińsku… Z jednej strony, spotyka mnie taka sytuacja, że chcę sfilmować Mariannę podczas pracy w metrze, gdzie ona kieruje pociągami, a jej szef mówi mi, że się nie zgadza, bo „cielę z dwoma głowami” nie jest dobre dla wizerunku metra. A z drugiej strony, to właśnie koledzy z metra pomagali Mariannie w najtrudniejszym okresie, kiedy przechodziła cały prawny i medyczny proces korekty płci.

Skąd wynika, twoim zdaniem, ta schizofrenia społeczna?

Wciąż lękamy się nieznanego. Boimy się gender, transseksualistów, homoseksualistów czy uchodźców, choć nigdy ich nie widzieliśmy na własne oczy. I nie wszyscy chcą to nieznane poznać, bo tak histerycznie lękają się każdej inności. Jest bardzo wiele osób, które nie chcą oglądać mojego filmu. Mnie zresztą najbardziej cieszą tacy widzowie, którzy przychodzą na „Mariannę” ze złym nastawieniem. Na początku nie lubią bohaterki, dlatego, że nie akceptują transseksualizmu, jednak w trakcie seansu ta niechęć znika i pojawia się zrozumienie oraz sympatia. Także podczas realizacji filmu ciągle napotykaliśmy bezinteresowną wrogość i to nawet w banalnych kwestiach. Na przykład, dzwonię do radia z pytaniem, czy mogę w filmie wykorzystać fragment audycji, której Marianna słucha w samochodzie. Oni mówią, że owszem, ale jaki jest temat filmu. Gdy odpowiedziałam, usłyszałam, że nie chcą mieć nic z tym wspólnego. I tak na każdym kroku. Jednak te przeszkody dało się w końcu pokonać rozmową, pokazaniem nakręconych materiałów i tłumaczeniem, jaki film chcemy zrobić. Jedyną instytucją, która pozostała niewzruszona był Kościół katolicki. Nie udało mi się namówić żadnego duchownego do udziału w filmu. W szpitalu, gdzie leżała Marianna, chodził kapelan, rozmawiał z pacjentami. Zapytałam, czy możemy go pokazać w filmie, jak rozmawia z Marianną. Powiedział, że nie ma problemu. Nie mogłam w to uwierzyć. I rzeczywiście. Zwołałam ekipę, dzwonię, że zaraz będziemy, a ksiądz mówi, że niestety, jego zwierzchnicy mu zabronili. Nie dotykać, nie ruszać tego tematu.

Ile czasu zajęło w sumie zrobienie filmu?

Cały proces trwał 4 lata, bo rok zbieraliśmy fundusze. Zaczęliśmy kręcić 11 stycznia 2012, Marianna miała 9 sierpnia operację korekty płci, a 18 października dostała udaru. Wtedy cały proces kręcenia zastopowaliśmy, lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Był to traumatyczny okres w moim życiu, wynikający nie tylko z tego co się działo z Marianną, ale również z mojej niezgody na niesprawiedliwy los, który ją spotkał. Całe życie marzyła, by być sobą, a gdy w końcu to osiągnęła, dostała udaru. Z Andrzejem, partnerem Marianny i jej kolegą z pracy myliśmy, kąpaliśmy, karmiliśmy, opiekowaliśmy się nią. Nie byłam wtedy reżyserem, tylko jej przyjaciółką. Dopiero, gdy okazało się, że jest coraz lepiej, przypomniałam sobie, że trzeba coś z filmem zrobić. Zapytałam Mariannę, czy się zgadza na kontynuację. Wtedy jeszcze nie mówiła, ale potaknęła głową. Zaczęliśmy więc kręcić dalej. Okres zdjęciowy skończyliśmy w czerwcu 2013 r. A później… ja zachorowałam i musiałam walczyć o swoje życie. Miałam raka piersi z przerzutami do węzłów chłonnych, przeszłam dwie operacje i nie wiedziałam, jak to się skończy. Wiedziałam jednak, że chcę za wszelką cenę skończyć ten film. Pamiętam taki dzień, że leżałam w szpitalu po operacji mastektomii i wtedy dzwoni do mnie Marianna i mówi: „Słuchaj, bo jestem z Andrzejkiem nad morzem, może przyjedziesz?”. A ja na to: „Daj spokój, jestem po operacji, nie wiem co będzie ze mną, a ty mi proponujesz wyjazd nad morze”. Odłożyłam słuchawkę. Ale po odłożeniu myślę sobie: „Zaraz, zaraz, Marianna z Andrzejem nad morzem, no nie, to będzie dobre dla filmu”. Na drugi czy trzeci dzień idę więc do swojego lekarza i pytam, czy mogę pojechać nad morze. „Jak pani się czuje na siłach!” – odpowiada. Więc ja cała w tych bandażach, po operacji jadę nad morze i kręcę ostatnią scenę filmu. Skończyłam chemię i zaczęłam montować. Zmontowałam w miesiąc, bo dokładnie wiedziałam, o co mi chodzi.

Okoliczności realizacji są więc nie mniej dramatyczne niż sam film. Ale mamy happy end. Film zdobywa nagrody, budzi uznanie. Ty się czujesz dobrze, a jak się miewa Marianna?

Cały czas walczy. Porusza się wciąż na wózku, zaczynamy zbierać pieniądze na jej rehabilitację. Są problemy, ale trzeba je pokonywać. Jesteśmy razem i staramy się jej pomoc. Marianna bierze też udział, jeśli może, w projekcjach filmu i dyskusjach po nich. Zawsze bowiem było dla niej ważne, aby zdobyć akceptację nie tylko ze strony rodziny, ale też społeczeństwa i dzięki temu filmowi właśnie się to dzieje.

Na początku realizacji nakręciliśmy scenę, która w końcu nie weszła do filmu: Marianna z żoną oglądają telewizję, w której pokazywana jest kobieta na wózku. I żona, Kasia, mówi: „Widzisz, to jest prawdziwy problem, a ty sobie coś wymyślasz”. Na co Marianna odpowiada: „No wiesz, wolałabym być na wózku, ale być kobietą”. Niesamowite jest to, że tak się właśnie stało. Marianna po udarze jeździ na wózku, ale jest przynajmniej sobą. I gdy ktoś pyta ją, czy nie żałuje decyzji o korekcie płci i czy jeszcze raz zdecydowałaby się na to, bez wahania odpowiada, że nie żałuje i poddałaby się korekcie płci, bo dzięki temu może normalnie żyć.

A co ty planujesz w swoim życiu zawodowym po „Mariannie”?

Wiem, że nie chcę robić następnego filmu dokumentalnego, może dlatego, że tak bardzo zaangażowałam się w Mariannę, że nie mam miejsca w sercu na kolejną osobę. Teraz chcę spróbować swoich sił w fabule. Może zrobię film o Ance Grodzkiej?

Film „Mów mi Marianna” na ekranach polskich kin od 29 stycznia.

Pomoc Mariannie można dokonując wpłaty na konto: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba” Bank BZ WBK 31 1090 2835 0000 0001 2173 1374 Tytułem: “422 pomoc w leczeniu Marianny Klapczyńskiej” wpłaty zagraniczne: PL31109028350000000121731374 swift code: WBKPPLPP

Aby przekazać 1% podatku dla Marianny: należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243 oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “422 pomoc dla Marianny Klapczyńskiej”

 

Tekst z nr 59 / 1-2 2016.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Egzamin z płci

Co łączy europejskie kraje: Norwegię, Finlandię, Belgię, Francję, Czechy, Szwajcarię, Grecję, Turcję, Czarnogórę, Włochy, Słowację, Ukrainę, Łotwę i Cypr? Wymuszona sterylizacja osób transpłciowych starających się o prawną zmianę płci

 

Kraj przyjazny osobom LGB to zarazem kraj przyjazny osobom T? Niekoniecznie – pisze Wiktor Dynarski*  

– Wyjadę do Czech, naprawdę, tam na pewno będzie lepiej, mają związki partnerskie i w ogóle!

– Związki, związki… – powtarzam ironicznie – Na co ci te związki, jak ty chcesz tam tranzycję zrobić? Wiesz chociaż, jak to wygląda?

– No… nie, ale nie może być gorzej niż tutaj.

– Słyszałeś kiedyś o przymusowej kastracji? – pytam, przeglądając zbiory naszej organizacji w poszukiwaniu niezawodnej angielskojęzycznej mapki.

 – Że niby co? Że nas?

Kiwam głową i nie przestaję szukać.

– Wymyślasz – rozmówca zbywa mnie niecierpliwym spojrzeniem i szykuje się do wyjścia.

– Usiądź – zachęcam, a po chwili rzucam na stół znaleziony materiał edukacyjny – Teraz zobaczysz, że w Polsce wprawdzie nie jest dobrze, ale nie tak tragicznie.

* * *

Wyjaśniam więc, że, aby prawnie zmienić dokumenty w naszym kraju, trzeba mieć transseksualność zdiagnozowaną, być od jakichś trzech miesięcy na hormonach oraz – w przypadku trans mężczyzn – zrobioną rekonstrukcję klatki piersiowej (nie zawsze, to się rożni w zależności od… regionu). Ale kastracja, w odróżnieniu od Czech, nie jest konieczna.

Rozmowy na temat sytuacji osób transpłciowych w innych krajach powracają nie tylko podczas spotkań samopomocowych czy towarzyskich w Trans-Fuzji, lecz także w ramach dyskusji na internetowych forach i blogach. Spotkałem nawet osoby, które z niemożliwości uwierzenia w to, co rzeczywiście działo się lub dzieje w krajach Europy (wschód i zachód nie mają tu większego znaczenia), usilnie próbowały dowieść, że świat aktywistyczny kłamie. Że z jakiegoś powodu zależy nam, działacz(k)om LGBT, na szerzeniu fałszywych informacji na temat wymagań co do procesu tranzycji. Tymczasem jednak drakońskie wymagania, wychodzące daleko poza zwykłą diagnostykę, są codziennością wielu osób transpłciowych nawet w krajach, które uznaje się za otwarte na kwestie LGBT.

Otwartość tę często mierzy się na podstawie zapisów o niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną (tylko w niektórych krajach występuje również ochrona tożsamości płciowej), ściganie mowy nienawiści, bądź zbrodni z nienawiści, czy związków partnerskich albo małżeństw. Czy to jednak wystarcza? Co z problemami typowymi dla osób transpłciowych? Co z procesem tranzycji?

W Szwecji wreszcie koniec ze sterylizacją

W 2013 r. Szwecja zaniechała sterylizacji osób transpłciowych, wcześniej wymaganej przed zmianą dokumentów. Szwecja sterylizowała osoby transpłciowe? Kraj równości małżeńskiej, feminizmu, niemal idealnego podejścia do kobiecości i męskości w życiu społecznym dopuszczał się czegoś takiego? Zrozumieliśmy: nasza często pozytywna opinia wynikała ze stosunkowo niezłej sytuacji cispłciowych kobiet i mężczyzn oraz (głownie cis) osób LGB. A umykało nam na przykład to, że oprócz sterylizacji przed zmianą prawną należało w Szwecji zniszczyć, jeśli istniały, zamrożone komórki jajowe, embriony czy spermę. Szwecja stawiała sprawę jasno – jeśli jesteś trans i chcesz ten fakt odnotować prawnie, nie wolno ci się rozmnażać. Jeszcze do 2011 r. podobnie myśleli Niemcy, którzy zmianę imienia zapewniali bez większego problemu, ale jako warunek zmiany oznaczenia płci nadal podtrzymywali sterylizację. Nic do tej pory nie zmieniło się w Norwegii, Finlandii, Belgii, Francji, Czechach, Szwajcarii, Grecji, Turcji, Czarnogórze, we Włoszech, na Słowacji, Ukrainie, Łotwie i Cyprze. Wszystkie te kraje łączy wymuszona sterylizacja, zjawisko praktykowane w pełnym majestacie prawa tylko na jednej grupie społecznej – osobach transpłciowych. W 2014 i 2015 odeszły z tej listy, na szczęście, Malta i Dania.

W Czechach: tymczasowo neutralne imię

Zatrzymajmy się na chwilę przy Danii. Pierwsze państwo w historii świata, które uchwaliło związki partnerskie (w 1989 r.). Celebrowane jako bardzo przyjazne osobom LGBT. Czy na pewno? Być może żyje się tam dobrze osobom LGB – tym, którym korekta i uzgodnienie płci nigdy nie przyszły do głowy i nie musieli stanąć przed dylematem: albo własna tożsamość albo zachowanie integralności cielesnej czy (później) rodzicielstwo. Osoby T przed takim dylematem stawały – przechodziły długotrwałe diagnozy i kolejne operacje, a gdy wreszcie osiągnęły ciało i wygląd, które społeczeństwo powinno uznać na odpowiednie, stawały przed specjalną komisją orzekającą, czy wszystko poszło zgodnie z planem. Następowała ocena i ostateczna decyzja – egzamin z płci. Niektórzy oblewali, otrzymując negatywne opinie od lekarzy. Po co tyle testów i cierpień po drodze, skoro i tak można oblać całość?

Czechy – związki partnerskie, antydyskryminacyjna polityka, jedna z największych Parad Równości w tej części Europy i trwająca właśnie dyskusja o rozszerzenie związków partnerskich o możliwość adopcji. Czy raj dla osób trans? Nie bardzo. Zmiana oznaczenia płci, a tym samym danych osobowych, może odbyć się dopiero po operacji genitalnej, która następuje po pozytywnym zaopiniowaniu dotychczas przeprowadzonych zmian w ciele przez specjalną komisję, w skład której wchodzi siedem osób. Rada siedmiu decyduje o przynależności do danej płci. System ma jednak nagrodę – podczas tranzycji można zmienić imię i nazwisko na neutralne płciowo. Taki „przerywnik” w drodze do bycia sobą.

W Wielkiej Brytanii: małżeńskie veto

Komisje rozpowszechnione są w wielu krajach Europy, być może dzięki brytyjskiej ustawie o uzgodnieniu płci (Gender Recognition Act), która jako pierwsza wyobraziła sobie osobę trans zdającą egzamin z płci. Egzamin w zasadzie połączony z przyrzeczeniem – zanim otrzyma się pozytywną decyzję, należy potwierdzić, że poczucie bycia osobą transpłciową jest stałe i nigdy przenigdy nie wróci się do „starej” płci. W pewnym sensie aż żałuję, że nie istnieje komisja weryfikująca osoby cispłciowe, które musiałyby przyrzekać: „Nigdy w życiu nie zrobię tranzycji!” Brytyjską ustawę uchwalono jednak dawno temu – w 2007 r., a postęp w tym kraju, jeśli chodzi o prawa LGB gna do przodu. Niedawno przecież wprowadzono równość małżeńską dla wszystkich… o ile są cis. W duchu „równości” i „niedzielenia” obywateli/ek na kategorie postanowiono wprowadzić małżeńskie weto (spousal veto), które wstrzymuje proces tranzycji, jeśli małżonek nie zgadza się na tranzycję drugiego/ drugiej. Tranzycja może zostać rozpoczęta dopiero po rozwodzie, a prawo tym samym namaszcza jedną osobę do podejmowania decyzji dotyczącej reszty życia drugiej. Tak przecież powinny wyglądać zdrowie związki, prawda?

W Irlandii: prawna pustka

W sąsiedniej Irlandii jest gorzej, dużo gorzej. Irlandia pozostaje jednym z ostatnich europejskich krajów, które nie tylko nie posiadają żadnego prawa regulującego uzgodnienie płci, ale też najzwyczajniej tranzycja jest tam niemożliwa. Oznacza to, że wiele osób, pomimo zmiany ciała, stosowania hormonów i przechodzenia operacji zwyczajnie nie ma możliwości zmiany swoich danych osobowych. Dr Lydia Foy, znana w tym kraju postać, od ponad 20 lat walczy o uznanie swojej tożsamości płciowej przed sądem. Dopiero w 2013 r. irlandzki parlament zobowiązał się do wprowadzenia stosownego aktu prawnego do końca br. Podczas kampanii parlamentarnej w Polsce obiecywano nam drugą Irlandię. W przypadku osób transpłciowych byłoby to urzeczywistnienie najczarniejszego scenariusza. Wprawdzie w Polsce też nie ma ustawy regulującej uzgodnienie płci, władza nie zauważa trans obywateli/ek, ale sądy otworzyły drogę do tranzycji, są procedury. Proces tranzycji więc, choć pełen dziwacznych prawnych zawiłości, jest możliwy i się odbywa.

Malta! Malta!

Na szczęście coraz więcej krajów wychodzi osobom transpłciowym naprzeciw. Po Szwecji i Danii przykładem, i to nie byle jakim, świecić może Malta. To konserwatywne, bardzo religijne postkolonialne państewko (tylko 400 tys. mieszkańców) do niedawna nie miało nawet rozwodów, a pierwsze (różnopłciowe) małżeństwo transkobiety (po tranzycji) miało miejsce w 2011 r. Od zeszłego roku Malta ma związki partnerskie, a kilka tygodni temu tamtejszy parlament zdecydował o wprowadzeniu jednej z najbardziej progresywnych ustaw dla osób trans. Nie tylko pozwala ona na szybkie, jasne uzgodnienie płci na żądanie zamiast konieczności diagnostyki transseksualności czy interwencji medycznych, lecz także otwarcie chroni interpłciowe dzieci przed niechcianymi zabiegami chirurgicznymi. Ochrona ta jest nie tylko kompleksowa, ale praktyczna – oznaczenie płci dziecka następuje dopiero po samookreśleniu tożsamości. Na Malcie ustawodawca rzeczywiście wsłuchał się w realne potrzeby zainteresowanych osób.

*Wiktor Dynarski jest osobą prezesującą Fundacji Trans-Fuzja, działającej na rzecz osób transpłciowych Wymuszona sterylizacja osób transpłciowych starających się o prawną zmianę płci.

 

Tekst z nr 55 / 5-6 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.