O procesie pisania książki i o procesie korekty płci z Kingą Kosińską, autorką autobiograficznego „Brudnego rożu” rozmawia Marta Konarzewska przy udziale Damiana Graczyka
Zawsze czułam, że chcę pisać. Pomysł napisania książki dojrzewał we mnie od czasów liceum. Dla osób transpłciowych to jest bardzo naturalny sposób ekspresji, dużo znam dziewczyn, które piszą, w ten sposób stawiają czoła swoim emocjom.
Jak powstawał „Brudny róż”?
Zaczęło się od artykułu dla miesięcznika „Znak”. Zgłosił się do mnie Marcin Dzierżanowski z Wiary i Tęczy [organizacja chrześcijan LGBTQ, której członkinią jest również Kinga – przyp. „Replika”]. Mówił: jesteś osobą wierzącą, wyglądasz na kobietę, która sobie to wszystko w głowie poukładała, może byś opowiedziała, jak doszłaś do tego momentu. Miała powstać krótka opowieść o moim życiu. Wtedy pomyślałam sobie: ok, to będzie zamiast książki. Podczas autoryzacji zaczęłam dopisywać, rozwijałam, aż Marcin mówi: słuchaj, Kinga, wszystko pięknie, ale my tu mamy zamówienie na konkretną ilość znaków. Musiał to później wyrzucać, skracać i kiełkowało mi: kurcze, to za mało! Za powierzchownie. Nie wystarczy. To jednak nie rozwiąże tematu, tych pokładów, jakie we mnie siedzą. Ja jednak muszę… Już wiedziałam: jednak muszę napisać książkę. Nie było łatwo. Jestem bardzo samokrytyczna. Kiedyś pisałam blog na Onecie, ale to był taki słomiany zapał, ciągle tylko: nie, źle, grafomania. Aż przeczytałam książkę Małgorzaty Halber „Najgorszy człowiek na świecie”. Bardzo mnie poruszyło, jak ona, pisząc o alkoholizmie, opisała też pewną alienację, podobał mi się patent, jakiemu poddała swoje doświadczenie.
Ona mówi: masz prawo nie umieć, być słaba, żałosna.
A ja się sobie wydawałam żałosna w wielu momentach. Ale dałam sobie do tego prawo. Pomyślałam, że mogłaby powstać podobna książka o transpłciowości, że byłaby ważna, a i ja mogłabym się zrealizować w taki sposób.
Chciałaś pisać terapeutycznie, czy literacko?
Literacko. Zawsze bronię „Brudnego rożu”, gdy ktoś mówi: o, jakaś dziewczyna postanowiła ideowo opisać swoje życie, dopasowując to do pewnych prądów społecznych, co to za literatura, to nie jest żadna literatura. A to właśnie jest literatura! Ja myślę o czytelniku, chcę się z nim komunikować, wykorzystuję realną potrzebę opowiedzenia czegoś komuś i wybieram do tego pewien język. Wszystko tam jest „zrobione” celowo. Możecie mnie odsądzać od czci i wiary [śmiech] ale ja będę bronić „Brudnego rożu” jako literatury.
Czasem nienawidzę tej książki, bo jest bardzo osobista, czasem łapię się za głowę: co ja najlepszego zrobiłam. Ale myślę: to jest eksperyment na ciele, jakim jest literatura, walczyłam, może według kogoś poległam, ale dla mnie to jest zwycięstwo i zwycięstwo to jest wartością samą w sobie.
Chcę się podzielić z wami zadowoleniem, że udało mi się osiągnąć pewną uniwersalność emocjonalną. Jak ja czytałam Halber, to nie myślałam sobie: co mnie to obchodzi, nie jestem alkoholiczką, nigdy nie nadużywałam narkotyków. Ja się utożsamiałam z jej (Krystyny, bohaterki „Najgorszego człowieka”) emocjami. W „Brudnym rożu” ja to taka dziewczyna zwykła, z facetami nie wychodzi, jest nieszczęśliwa, nie radzi sobie. Bardzo dla mnie ważne było, kiedy napisał do mnie pewien gej niepełnosprawny, że mocno się utożsamił z postacią z „Brudnego rożu”, z tą opowieścią. Pomimo, że nie utożsamia się transpłciowością. Chodziło mi właśnie o pewną uniwersalność – wywodzącą się z doświadczenia transpłciowości.
Damian Graczyk: Początek tej książki bolał. Mnie też, jako osobę niehetero. A to, co opisujesz, to jest to samo, co przeżywa bardzo wiele osób nieheteroseksualnych, w czasie dzieciństwa i nie tylko.
Dziecko obserwuje świat. Heteronormatywność przejawia się już w oczach małego człowieka. Ma wpływ na to, jak on patrzy na siebie. Czuje się inne, wyobcowane. Widzi pewne różnice i często rodzi się poczucie winy. To doświadczenie łączy gejów, transów i szereg innych grup.
Książka obejmuje niemal całe twoje życie od dzieciństwa, przez adolescencję, wczesną młodość, aż do dziś. Jak długo ją pisałaś?
Kilkanaście dni. Postawiłam sobie zadanie, że będę pisać codziennie wieczorem. Codziennie zasiadałam, pisałam, sprawdzałam, czy nie ma rażących błędów ortograficznych, szłam spać, a następnego wieczora pisałam dalej. Nie czytając tego z wczoraj. Aż pewnego dnia stwierdziłam: skończyłam i zaczęłam to od razu wysyłać. Nie pracowałam nad tekstem, bo obawiałam się, że jak zacznę, to nie odważę się na to, żeby to wydać. Tekst pierwotny był bardzo surowy, podejrzewam, że redaktorzy niektórych wydawnictw złapali się za głowę. Jestem wdzięczna mojej wydawczyni (Krystynie Bratkowskiej), że uwierzyła w to, co chciałam powiedzieć.
Pisałaś po kolei?
Tak. I wszyscy uważają, że początek jest najlepszy.
Najbardziej literacki. Im dalej w los, w samoświadomość, im dalej w zaawansowanie wiedzy o transpłciowości, tym dalej jednocześnie od kreacji, metafor, a bliżej – no właśnie: dosłowności? Konkretu? Działackiego pisania? Chciałam zapytać o tę twoją strategię.
Zawsze kiedy startujemy z czymś, co w nas dojrzewało ileś tam lat, to ten początek, gdy w końcu zaczniemy to realizować, to jest taki strzał, taka fascynacja: zaczęłam w końcu to pisać! Te myśli! Myśli, które się kłębiły gdzieś głęboko, teraz je rzucam, tak od razu… Klika dni zastanawiałam się, jak to zacząć, szukałam w pamięci, wyobrażeniach, szukałam kontaktu i może faktycznie udało się to zobrazować tak bardziej literacko. Końcówka jest najbardziej może działacka. Ale były też momenty w książce, z których się cieszyłam, że już je napisałam. Chciałam przez nie przebrnąć jak najszybciej. Wieczorem miałam pisać, a już w dzień, myślałam, kurczę, teraz dochodzę do tej próby samobójczej, jak to opisać. Musiałam wrócić. Wracałam. Chciałam sobie przypomnieć, co ja czułam w tym momencie? Zażyłam leki, położyłam się do łózka. Co ja czułam? Czy byłam spokojna, czy uśmiechnięta? Pożegnałam się z rodzicami… Tu nie było miejsca na żadne metafory. Chciałam, żeby czytelnik to po prostu poczuł. Taki powrót. To było bardzo ciężkie, w emocjonalnym sensie. Nie chcę, żebyście państwo zrozumieli, że chciałam iść na skróty, nie popuściłabym, gdybym nie czuła, że efekt został osiągnięty, ale też chciałam jak najszybciej przez to przejść. Nie byłam w stanie emocjonalnie udźwignąć…
„Tego” jako tekstu?
Chciałam, żeby czytelnik poczuł, że to jest tak trudny moment, że ja tutaj nie będę walić żadnej ściemy, nie chciałam filtrować tego przez wizję literatury, jaką mam obecnie. To miał być Tamten Moment. Podtytuł książki jest bardzo ważny: Zapiski. Czyli opisanie jak najbardziej realne, taka świeżość tych emocji, stanów, w jakich się wtedy znajdowałam.
Może też to jest jakaś prawda o transpłciowości, że my mamy jakąś wizję na początku, a z czasem to się staje coraz bardziej brudne, z czasem staje się coraz bardziej konkretne. Gdy burzy się twój świat, jakichś nadziei, wyobrażeń, ścierasz się z rzeczywistością, to to ma trzeszczeć, to nie ma być plastyczne, wykreowane. Wyrazy mają być wręcz kanciaste. Ona (ja z wtedy) leży na łóżku. Jest w takim surowym stanie emocjonalnym, zastanawia się, czy będzie ją boleć, rodzice w drugim pokoju, ona się żegna z życiem… Kurczę! Nie bawmy się w ściemy, napiszmy, jak to rzeczywiście wyglądało. Ja to tak nazywam, że wyrywam pewną barierkę między mną a czytelnikiem. Chcę, żeby wszedł we mnie, nawet w tym sensie seksualnym, cielesnym.
DG: Kiedy czytałem, zastanawiałem się, które momenty twojego życia były tak bolesne, że chciałaś je szybko zapisać i nawet w nie patrzeć. Próby samobójcze na pewno, ale…
Tak, było ich więcej. Ten czas, kiedy byłam po operacji i chciałam normalnie żyć. Chciałam wejść w heteronormę, a ona mnie odrzuciła. Wtedy poczułam ścianę między mną a światem. Poczułam katastrofę. Chciałam być tą kobietą, po prostu, zrobiłam operację: oto jestem, a tutaj – mur, ludzie jakoś tak dziwnie na mnie reagują, patrzą, śmiechy, odtrącenia, to wtedy pojawiło się dużo tych właśnie żałosnych momentów.
Wrócę do Halber. Myślę, że jej wiadomością, która daje w swojej twórczości jest: mam prawo cierpieć, jeśli nie dam sobie tego prawa, nigdy nie osiągnę kolejnego etapu. Muszę przeżyć do końca swoje cierpienie, muszę przeżyć, muszę zawrócić. I ja wracam – stawiam temu czoła. Nie zaprzeczam, że coś takiego miało miejsce, wspominam, ale przetwarzam przez te słowa, które mają moc.
Wiecie, w życiu przyjmujemy pewne maski. I ja też. Na wyrost zaczęłam być taka radosna, taka uśmiechnięta. Ludzie mnie taką widzą i mówią: Kinga! Jakie ty masz problemy? Ty jesteś szczęśliwa, ta transpłciowość jakoś tak przeszła lekko w twoim życiu. Ja może daję taki sygnał, ale to jest zewnętrzność, powłoka, a mój świat wewnętrzny za tym nie nadąża – ten świat mój, osobny, którego inni nie widzą, z którym nie mogą się komunikować. Ten świat, którego nie ma. Stąd podtytuł: zapiski z życia, którego nie było. Chodzi o życie wewnętrzne. Ja kiedyś byłam bardzo zamknięta, nie potrafi łam, nie umiałam się komunikować. Teraz daję sobie prawo. Daję prawo temu chłopczykowi, którym byłam, żeby on mówił, żeby powiedział, bo on cierpiał bardzo. Ja mu komunikuję: powiedz, ja wiem, co ty czułeś, czy może tej dziewczynce, którą byłam – to już teraz nie ma znaczenia.
Dużo mówisz o Halber, a w twojej książce jest twoja własna wiadomość. Myślę, że ona brzmi: moje życie jest jedno. Na temat transpłciowości dominują dwie narracje. Jedna: że z was bardzo nieszczęśliwe osoby, druga, że nieszczęśliwe, ale do czasu. Bo od momentu tzw. przemiany, to już super szczęśliwe. Było wam źle w życiu, ale teraz (po tranzycji) wszystko się wyprostowało, wskoczyło na swoje miejsce i już jest różowo, bo po tranzycji jest drugie życie. Życie cis. To, co się udaje w twojej książce to integracja „teraz” z „wtedy”. Ty pokazujesz: nie ma twardego „przed” i „po”, nie ma jakiegoś drugiego życia po przemianie. To jest jedno życie, brudnoróżowe. Myślę, że to bardzo silny przekaz.
Długo układałam się z tym, że jestem transpłciowa. Kiedyś miałam w sobie duże pokłady transfobii. Chciałam być kobietą. Długo mi zajęło zanim zrozumiałam, że nigdy nie będę kobietą cis. I że moment tranzycji, operacje, to jest tylko część procesu, nikt ci nie zagwarantuje happy endu.
Osoby transpłciowe w statystykach znikają, są wsiąkane przez heteronormę, nie wiemy, jak one się czują pięć, dziesięć lat po tranzycji. Istnieje mit szczęścia: że zakładają rodziny, żyją jak reszta ludzi cis w heteronormie. A tu na przykład pisze do mnie dziewczyna po zaawansowanej korekcie, w tzw. passingu (czyli po wszelkich możliwych zabiegach i bez problemu uchodzi za osobę tej płci, w stronę której była tranzycja – przy. „Replika”) – nie dorastam jej do pięt – i zwierza się, że ona brzydzi się siebie dotknąć, że czuje się jak zwykły ohydny trans. Może książka uruchomi jakiś dialog wokół tego?
DG: To jest książka manifest. I to bardzo głośny manifest!
To jest krzyk. Może nawet rzyg. Nie będę bawić się w ładne słówka. Brudna, różowa, gorzka tabletka, którą czytelnik przełyka, czując więź z kimś, kogo normalnie nawet nie chciałby pewnie poznać. Ten manifest dalej pisze życie. Nie daję łatwych odpowiedzi. Sama nie wiem, co będzie dalej.
Tekst z nr 60/1-2 2016.
Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.