Kartoteka geja z wielkiego miasta

Mikołaj Milcke, autor popularnych książek „Gej w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha” opowiada w rozmowie Wojciecha Kowalika o swej najnowszej powieści „Różowe kartoteki”, o tym, jak zbierał materiały o akcji „Hiacynt” sprzed 30 lat, o tym, jak „Hiacynt” łamał życiorysy gejom w PRL-u, o dzisiejszych prawicowych politykach a także o tym, kim naprawdę jest pisarz kryjący się pod pseudonimem Mikołaj Milcke

 

fot. Agata Kubis

 

Ksawery Downar ma swój odpowiednik w rzeczywistości?

Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Każdy musi sam to stwierdzić. Nie chcę mówić od razu, żeby nie odebrać zabawy czytelnikom.

Przybliżmy go: to główny bohater twojej nowej powieści „Różowe kartoteki”, robiący błyskotliwą karierę ultraprawicowy polityk. Jest o krok od partyjnej nominacji na kandydata na prezydenta i wszystko wskazuje na to, że te wybory wygra. Jednak coś staje mu na drodze do zwycięstwa. To „coś” ma związek z akcją „Hiacynt” sprzed 30 lat. Skąd pomysł na takiego bohatera, taką historię?

Wszystko przez Jacka Melchiora. Kiedy czytałem jego powieść „XXL”, trafiłem tam na jedno zdanie właśnie o akcji „Hiacynt” – bohater był na jakiejś imprezie, wpadła tam milicja i ich spisała, przesłuchiwała. Wtedy narodził się pomysł na „Różowe kartoteki”, a pomysł na prawicowego polityka przyniosło życie. Kiedy zaczynałem pisać książkę, cały czas mówiło się w polskich mediach, że zbliżają się wybory, zapowiada się polityczna walka o władzę.

Idealnie się wstrzeliłeś w rok wyborczy. Pewnego dnia ten polityk, który już-już ma osiągnąć szczyt kariery, nagle ląduje na dnie. Wypływają pewne dokumenty z przeszłości, które przekreślają jego szanse w wyborach. Ksawery Downar rusza w rajd po Warszawie w poszukiwaniu człowieka, który mógł mu tak zaszkodzić. A wszystko dzieje się w ciągu jednego dnia.

Taki jeden dzień wymusza na autorze wartką akcję. Każda minuta tego dnia, a więc każde zdanie tej książki muszą być wykorzystane. Stwierdziłem, że niecałe 24 godziny będą idealne do narysowania tej historii w ostrych barwach. Są też oczywiście retrospekcje. Dzięki nim poznamy życie Downara, ludzi których spotkał, często skrzywdził… I teraz ktoś mu się „odwdzięcza”.

Trudno go lubić. Jest obłudnym hipokrytą, po trupach dąży do celu, jest zaciekłym homofobem, a przy tym – kryptogejem.

A z drugiej strony pragnie miłości, jest nieszczęśliwy, zabrnął w pewnym momencie życia w ślepy zaułek uczuć. Sam się zresztą do tego przyznaje.

Nawet jeśli się przyznaje, to i tak wszyscy zarzucają mu egoizm – że we wszystkim co robi, kieruje się własnym interesem.

Fakt, trudno go lubić. Ja też go nie lubię. Autor czy czytelnik nie musi lubić bohatera książki. Ważne, żeby bohater budził emocje. Ten bohater taki jest.

Właśnie tak sobie wyobrażasz prawicowego polityka?

Znam kilku prawicowych polityków, którzy – wiedząc że jestem homoseksualistą – nie robią z tego problemu. A kiedy stają w świetle kamer, mówią o gejach przykre rzeczy. Staram się ich przywoływać do porządku, czasem działa. Pewnie wielu polityków jest jak ten mój Ksawery.

Trafiasz z „Różowymi kartotekami” idealnie w trzydziestą rocznicę akcji „Hiacynt”. Wiadomo o niej wciąż niewiele. Co stało się z aktami spraw tysięcy gejów po upadku PRL-u? Nie wiemy. Wiemy tylko to, co mówią sami poszkodowani – a ogromna większość z nich nadal woli milczeć. Trudno było zebrać informacje, jak to wyglądało wtedy w listopadzie 1985 r., co milicja robiła z zatrzymanymi ludźmi?

Są ludzie, którzy już o tym wcześniej mówili…

Na przykład Waldemar Zboralski mówił o tym w wywiadzie dla „Repliki” (nr 44- przyp. red.)

Jego przekaz jest bezcenny. Szukałem też innych. Na przykład przez Fellow czy GayRomeo: wpisywałem odpowiednie widełki wiekowe i wyskakiwali mi w wynikach wyszukiwania różni panowie. Pisałem do nich wszystkich wiadomości z prośbą o kontakt. Część się odezwała – z niektórymi się spotkałem, niektórzy zgodzili się tylko na rozmowę przez telefon czy Skype’a. Wykonałem kawał dziennikarskiej roboty, solidnej dokumentacji. Te rozmowy były skarbnicą wiedzy o tamtych przykrych wydarzeniach. Cieszę, że młodsi czytelnicy trochę się o nich dowiedzą.

Wielu ludzi ci odmówiło?

Bardzo wielu! Na portalach randkowych wysłałem ponad pięćdziesiąt wiadomości, a zwrotnych było dziewięć. Z tymi osobami się spotkałem, rozmawiałem. Jestem im bardzo wdzięczny za informacje, którymi się ze mną podzielili.

Co od nich usłyszałeś? Te historie zbiegały się w jakimś momencie?

Zbiegały się 15 listopada 1985 r. W każdym przypadku wyglądało to właściwie tak samo. Włosy jeżyły mi się na głowie, że peerelowskie służby tak precyzyjnie nastawiły tę maszynę, żeby ona ruszyła tego samego dnia o poranku, w całej Polsce. Z tych wszystkich historii płynął strach, zdeptana godność – nie tyle homoseksualisty, co człowieka. Także na tym Placu Trzech Krzyży, przy którym właśnie rozmawiamy, a który był popularnym miejscem spotkań warszawskich homoseksualistów, były łapanki tego poranka. Momentami przecierałem oczy ze zdumienia, że to się wydarzyło naprawdę. Ale jeszcze bardziej dziwi mnie, że do dziś nikt tego nie wyjaśnił. Nie oddał zebranych akt ofiarom, nie przeprosił.

Ci, którzy odmówili – uzasadniali jakoś, dlaczego nie chcą rozmawiać?

Nie, oni w ogóle nie odpisywali. Może nie uwierzyli, że piszę książkę. Może nie chcieli do tego wracać? Mogło to zostawić w ich psychice takie ślady, że chcieli się w tym znowu babrać.

Starsi geje bardzo często boją się rozmawiać o przeszłości.

Tym, którzy ze mną porozmawiali, chciałem podziękować z imienia i z nazwiska w książce. Ale zgodziły się na to tylko dwie osoby. Reszta wolała opowiedzieć mi o swoich doświadczeniach bez ujawniania się. Uszanowałem to, nawet nie znam ich imion.

W twojej książce widać fragmenty prawdziwych historii z tamtego okresu. Jeden bohater jest lekarzem, milicja przychodzi po niego do szpitala, zabiera na komisariat. Tam milicjanci zadają pytania o kontakty, adresy innych gejów. Pytają o HIV, AIDS, upokarzają pytaniami o ulubione pozycje seksualne. Na końcu dają do podpisu coś, co nazywało się „Kartą homoseksualisty”. To prawie dokładnie historia, którą w „Replice” opowiadał mi wspomniany Waldemar Zboralski, jeden z pierwszych działaczy gejowskich w Polsce, teraz mieszkający w Wielkiej Brytanii.

Z tych historii, które usłyszałem od wielu, ludzi zrobiłem jedną opowieść. Akurat fakt, że bohater jest lekarzem, pasował do ważnych wydarzeń, o których piszę w dalszej części książki.

Główny bohater „Różowych kartotek” jest gejem, ale nie z tym mają problem inni, raczej z faktem, że on żył w ukryciu, oszukując przez lata żonę, współpracowników. I jeszcze z tym, że przy okazji akcji „Hiacynt”, zastraszony, podpisał deklarację współpracy ze służbami PRL. Ci, z którymi rozmawiałeś, też byli zmuszani do podpisywania takich papierów?

Niektórzy podpisywali i od razu ujawniali się w swoim opozycyjnym środowisku „Solidarności”. Mówili, że podpisali, ponieważ zostali do tego zmuszeni ze względu na swoją homoseksualność – i od razu dokonywali coming outu. To był akt niezwykłej odwagi. Inni nie ujawnili do dziś – ani tego, że podpisali lojalkę, ani, że są homoseksualni. I pewnie żyją w strachu, że kiedyś ich „różowe” kartoteki ujrzą światło dzienne.

Opowiadali ci o podwójnym życiu, o żonach?

Dwie osoby. Dzisiaj ich żony już nie żyją. W ich domach wyglądało to jak opisałem dom Ksawerego Downara – żona, dziecko, pies, pralka Frania…

I facet na boku…

…właśnie tak.

To druga książka o akcji „Hiacynt”, która ukazuje się w tym roku. Ten sam temat poruszył Andrzej Selerowicz w „Kryptonimie Hiacynt”.

Konsultowałem z nim „Różowe kartoteki”. Widział mój tekst, przeczytał. Usłyszałem komplement, że napisałem to tak, jakbym tam był.

A poza tym, jest też w „Różowych kartotekach” wątek kryminalny.

Political fiction – osoby które już czytały książkę, mówiły mi, że historia przypomina „House of cards” – to bardzo duży komplement! Wokół akcji „Hiacynt” można było zbudować otoczkę kryminału, tajemniczości, wpleść tam historyczne fakty, daty. Jest tam polityka, władza, pieniądze, ale też życie. Bo to książka o życiu, nie o polityce. Polityka jest tłem.

Jest też seks. Obraz polityki, który rysujesz jest dość ponury – walka o wpływy, bezlitosne rozprawianie się z przeciwnikami – tak wyobrażasz sobie polską politykę?

Ona taka jest – i to możemy obserwować niemal każdego dnia. Zwłaszcza walka dwóch polityków w ostatnich latach nam to pokazała. To nie jest gra dla grzecznych chłopców i niewinnych dziewic, ale brutalna walka.

Dotychczas byłeś znany z dwóch lekkich powieści – „Geja w wielkim mieście” i „Chyba strzelę focha” – obie przez całe miesiące okupowały pierwsze miejsca rankingów sprzedaży gejowskich książek, publikowanych przez prowadzoną przeze mnie księgarnię LGBT bearbook.pl. Skąd nagle zwrot w kierunku poważniejszej i historycznej tematyki jak akcja „Hiacynt”?

Obie te poprzednie książki przyjemnie i lekko się czytało. Ale, mówiąc szczerze, tworząc je, mało wiedziałem o pisaniu książek! Uczyłem się na błędach. W pewnym momencie twórca, autor, pragnie się rozwijać i zrobić krok do przodu. Napisałem coś, o czym myślałem od dłuższego czasu, co sprawiło mi frajdę.

A będzie trzecia część „Geja w wielkim mieście”?

„Gej w wielkim mieście” to nie serial. A ja nie jestem scenarzystą. Żeby powstała trzecia część, muszę znaleźć na nią jakiś pomysł. Gdyby powstała trzecia część w tym momencie, strasznie bym się nad nią męczył. A jeśli autor się męczy, męczy się też czytelnik. Nie chcę sprzedawać ludziom lipy napisanej dla pieniędzy. Jak kiedyś mówił Leszek Miller – musi przyjść do mnie anioł i powiedzieć: napisz. Na razie nie przyszedł. Ale dzisiaj, jadąc do pracy, wymyśliłem imię i nazwisko nowego bohatera. Więc może i anioł przyjdzie.

Przy okazji publikacji poprzednich książek, trzymałeś się w cieniu. Mało kto wiedział, kim naprawdę jest Mikołaj Milcke. Możemy teraz poznać cię bardziej? Mikołaj Milcke to pseudonim.

Z tyłu mojej nowej książki otwarcie piszę już o tym, skąd pochodzę. Urodziłem się w Sokołowie Podlaskim. Przyjechałem do Warszawy czternaście lat temu na studia – jak bohater „Geja w wielkim mieście”.

Czyli są wątki autobiograficzne w twoich wcześniejszych książkach, tak? Bohater „Geja…” i „Chyba strzelę focha” przyjeżdża z małego miasta do Warszawy na studia i przeżywa dość typowe przygody, jakie przeżywa młody gej w takiej sytuacji: pierwsze miłości, pierwszy seks, nowi przyjaciele, pierwsi partnerzy, imprezy, nauka, coming outy…

Oczywiście, że są wątki autobiograficzne. Szczególnie w „Geju…”. Chociaż nie tak wiele, jakby mogło się wydawać. Siadając do pisania pierwszej książki pisarze często opisują życie swoje i znajomych – też tak zrobiłem. Dokleiłem do tego historie innych, część wymyśliłem – i tak powstała ta opowieść.

Wspominałeś, że przy pracy nad „Różowymi kartotekami” wykonałeś solidną dziennikarską dokumentację. Przyszło ci to pewnie o tyle łatwiej, że z zawodu jesteś dziennikarzem, pracujesz w mediach.

I często zajmuję się w pracy polityką.

Czyli jesteś blisko tego, co opisujesz.

Bywam w Senacie, w Sejmie, rozmawiam z ministrami, premierami, marszałkami i wicemarszałkami. Wiem, o czym napisałem.

Bohaterowie twoich książek mają zawsze olbrzymi problem z wyoutowaniem się przed najbliższymi. To też osobiste doświadczenia?

Nie, ja wprawdzie nie „chwalę się” szczególnie tym, że jestem gejem, ale też nie zaprzeczam, kiedy ktoś pyta. Tę zasadę stosuję od wielu lat i to działa.

Czujesz się gejowskim pisarzem? Czy – jak wielu gejowskich pisarzy – boisz się tego określenia?

Nie boję się – skoro tworzę literaturę gejowską, to jestem gejowskim pisarzem.

Rozpoznają cię ludzie ze środowiska jako pisarza?

Zdarza się, że ktoś podejdzie, zapyta. Wróciłem na studia niedawno, żeby się obronić…

Dodajmy, że obroniłeś się dzięki „Replice”.

Napisałem na temat „Repliki” jedną z prac zaliczeniowych. Na moich studiach na Uniwersytecie Warszawskim było dwóch moich czytelników, którzy w pewnym momencie odważyli się zapytać, czy to rzeczywiście ja. Było zabawnie.

A nawet podobno rozpoznają cię na Grindrze.

Zdarzają się pytania, czy ja to ja.

I co odpowiadasz?

Że to ja, oczywiście! Pójście w zaparte byłoby niepoważne. To tak samo jak z tym moim niepokazywaniem się przez lata. Tajemnica była ekscytująca, ale ileż można udawać, że się nie ma twarzy. Jestem coś winien moim czytelnikom – wydają pieniądze na moje książki, czytają je – więc wreszcie powinienem do nich wyjść. I teraz to robię. Będę chciał się z nimi spotkać w kilku miejscach w Polsce, spojrzeć im w oczy i zobaczyć, kim są. Z listów i z emaili wynika, że to fascynujący ludzie.

Akcja „Hiacynt”

Pod kryptonimem „Hiacynt” milicja w PRL-u przeprowadziła zmasowaną akcję skierowaną przeciwko homoseksualistom. 15 listopada 1985 r. na rozkaz ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, funkcjonariusze MO wkroczyli do domów, zakładów pracy, szkół i uczelni, skąd wyprowadzano homoseksualnych mężczyzn na komisariaty. Poddawano ich upokarzającym przesłuchaniom, czasem bito, szantażowano, zmuszano do podawania danych homoseksualnych znajomych, przyjaciół, partnerów, pytano o techniki seksualne. Czasem zmuszano do podpisywania deklaracji współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Całą akcję przeprowadzono bez rozgłosu w mediach. Państwowe władze tłumaczyły akcję ochroną przed epidemią AIDS i kryminogennością środowiska homoseksualnego. Do dziś nie wiadomo, co stało się z częścią zebranych wtedy akt ok. 11 tysięcy osób, zawierających wrażliwe dane. Instytut Pamięci Narodowej, zbierający akta po komunistycznej bezpiece, twierdzi, że nie ma tych dokumentów w swoich archiwach. W 2007 r., po wniosku Szymona Niemca i Jacka Adlera, IPN odmówił wszczęcia śledztwa w tej sprawie, twierdząc że akcja „Hiacynt” nie naruszyła niczyich praw.

 

Tekst z nr 57 / 9-10 2015.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.