Miłość w Wenecji

O jego debiutanckiej powieści „Łza i morze” i o polskim światku reklamy z perspektywy świadomego geja z Marcinem Nowakiem Lubeckim, dyrektorem kreatywnym agencji LOWE, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. mat. pras

 

Polski konserwatywny kryptohomoseksualista w wieku zaawansowanym marzy o śmierci w Wenecji, ale gdy do niej przybywa, ulega erotycznej fascynacji pięknym blondynkiem. Relacja z Davidem, uosobieniem amerykańskiej niewyparzonej, buńczucznej, naiwnej i ideowej młodości, stanie się nagle ważna dla statecznego Tadeusza Sokołowskiego, prezesa Związku Literatów Polskich. Dziś Tadeusz, bohater twojej książki „Łza i morze”, wydaje się postacią nie z tego świata.

Ma żonę i nie ma zamiaru rezygnować z rodziny, to dla niego oczywiste. Ma też samoświadomość, ale taką, jaką mieli pewnie Andrzejewski czy Iwaszkiewicz, który jest w pewnym sensie prototypem Sokołowskiego. Nie jest to samoświadomość emancypacyjna, z naszych czasów. Oni wtedy naprawdę nie widzieli nic złego w tym, co dziś my nazywamy prowadzeniem podwójnego życia. Nie było kategorii takich, jak coming out – jesteśmy w roku 1964, przed rewolucją seksualną, przed Stonewall.

A David? Jest już zwiastunem tego, co moglibyśmy nazwać seksualnym wyzwoleniem?

Tak, David jest jakby wysłannikiem z przyszłości. Nie jest homoseksualistą, dziś powiedzielibyśmy raczej, że jest biseksualny. Ale on sam nie lubi sztywnych kategorii i jest otwarty na rożne doznania. Czyta Wilhelma Reicha i traktuje erotyzm jako twórczą energię, która powinna zostać uwolniona spod kulturowych represji. Wierzy, że w ten sposób można zbudować lepsze społeczeństwo, w którym każdy będzie czuł się, jak u siebie w domu i pracował dla wspólnego pożytku. Cała grupa teatralna Living Theatre, do której należy David, to rewolucjoniści, protohippisi, którzy zapowiadają przełom kontrkulturowy. Ich mottem mógłby być znany slogan hippisów „Bądź realistą, żądaj niemożliwego!“. Dlatego tak interesujące wydało mi się spotkanie tych postaci: rewolucjonisty, idealisty i maksymalisty Davida oraz Tadeusza, pragmatyka, kalkulującego taktyka i realisty. Pisarz z jednej strony pozostaje pod urokiem młodzieńczej energii chłopaka, z drugiej – dostrzega płycizny jego wizji i brak realizmu. Ale w wyniku spotkania z Davidem musi przemyśleć swoje życie i wywrócić je do góry nogami. Choćby na chwilę.

Zadbałeś też o realia. Living Theatre naprawdę wtedy gościł w Wenecji.

A Julian Beck, jeden z jego założycieli, naprawdę miał zamiar wpuszczać LSD do kanalizacji miejskiej.

Opisujesz też wyzwalające orgie seksualne. Fakt?

To już sobie wymyśliłem, ale oni urządzali takie rzeczy na scenie, więc wydaje mi się, że byliby skłonni tym bardziej za kulisami.

Skąd pomysł, by umieścić akcję w 1964 r.? To czasy, których sam nie możesz pamiętać.

Wybór roku 1964 był motywowany historycznie – chciałem dać bohaterowi pretekst do wyjazdu z Polski: niechęć do udziału w zamieszaniu politycznym po wybuchu skierowanego przeciw cenzurze Listu 34. Stąd też przedemancypacyjną mentalność Tadeusza jako część jego wiarygodnej, nieanachronicznej konstrukcji. Gdy okazało się, że w latach 60. we Włoszech przebywał Living Theatre, zaświtała mi idea, by zderzyć te dwie sytuacje i zobaczyć jak to będzie grać. Wtedy też przypomniałem sobie o swoim starym pomyśle: napisania drugiej części „Śmierci w Wenecji”.

Obiekt pożądania starego homoseksualisty z opowiadania Manna u ciebie sam staje się starym homoseksualistą pożądającym młodego chłopaka.

Tak, u mnie prawie wszystko jest jak w noweli Manna, tylko na odwrót, przedstawione w formie pastiszu, w sensie, jaki nadał mu Frederic Jameson: że pastisz to parodia pozbawiona poczucia humoru. Książka Manna była dla mnie ważnym doświadczeniem czytelniczym w momencie, kiedy kształtowała się moja własna świadomość intelektualna, estetyczna i seksualna. Chciałem na swój sposób oddać mu hołd.

Polskie powieści gejowskie najczęściej dzieją się tu i teraz. Na tym tle „Łza i morze” jest dość unikatową pozycją.

Pisząc, nie myślałem o tej książce jako o powieści gejowskiej, ale jeśli ktoś ją tak odbiera, to nie mam z tym problemu. W „Śmierci w Wenecji” historia opowiedziana jest tak, że to, co można by opisać w kategoriach pożądania i fascynacji erotycznej, jest przedstawione jako spotkanie z absolutem, boskością i w konsekwencji ze śmiercią. Taka uniwersalizacja i sublimacja doświadczenia erotycznego może być też kluczem do zrozumienia postaci Tadeusza. On ma tendencje do postrzegania zrepresjonowanego pożądania w kategoriach wzniosłych i nawet mistycznych. A przecież chodzi o pisarza homoseksualnego i jego fascynację homoerotyczną.

Właśnie. Posługujesz się stylem jakby z Iwaszkiewicza, z epoki „niewyrażalnego pożądania”, ale to pożądanie wyrażasz, w odróżnieniu od „Śmierci w Wenecji”.

Chciałem opisać prawdziwie erotyczną fascynacją człowiekiem, a nie erotykę spod znaku śluzu i tanich chwytów. Buzującą, ale ujętą w karby rygorystycznej formy. Miała być w książce raczej emanacją psychiki bohatera. Niektórzy mi zarzucali: „dobra książka, ale gdyby tak więcej w niej seksu było…”.

to łatwiej byłoby ją postawić na półce obok Szczygielskiego, Millera, Zygmunta, Żurawieckiego?

Jestem otwarty na rozmaite odczytania. Jestem gejem i napisałem książkę o homoseksualiście żyjącym w zupełnie innych okolicznościach kulturowych i społecznych. Witkowski, Miller czy Zygmunt nie byli moimi punktami odniesienia. Powieść właściwie wywodzi się i rozgrywa w świecie literatury. Niektórzy mówili nawet, że odczytują ją jako uniwersalną opowieść o tęsknocie starości za młodością. Wydaje mi się, że jest to książka ostentacyjnie antyrynkowa i niewpisująca się w żaden trend. Mam wrażenie, że pisarze nie lubią szufladkowania – ja unikam go także w sferze seksualnej. Dopiero co powiedziałem, że jestem homoseksualistą – OK, ale kategorie „gay”, „lesbian”, „queer” traktuję jak niedomknięte szufladki. Uważam, że miłość jest wejściem w pole pragnienia osoby pragnącej – może to uczynić zarówno mężczyzna, jak kobieta. A może w ogóle miłość to tylko złudzenie, jak uważa mój bohater…

Tadeusz nie sądził, żeby ktoś odważył się napisać o miłości między dwoma mężczyznami w poważnej pracy biograficznej, w każdym razie nie w kraju. Przyznaje też, że wszyscy jego homoseksualni koledzy mają żony i rodziny i że to jest oczywiste. Chciałeś pokazać tę niebagatelną zmianę, jaka w ostatnim połwieczu nastąpiła w dyskursie emancypacyjnym?

Absolutnie tak. Akcja dzieje się w momencie dużej zmiany społecznej, bo ci aktorzy z Living Theatre zapowiadają już rewolucję seksualną, której my w Polsce nie doświadczyliśmy, a przynajmniej nie w takim stopniu. Są już z tego przyszłego, wyemancypowanego (głownie zachodniego) świata, w którym gej jest częścią codzienności i nie ma w nim ani zła, ani tajemniczości. To, co mówi bohater, to żart, rodzaj mojej złośliwości wobec kronikarzy życia Iwaszkiewcza i, ogólnie, niewyobrażalnego dla mnie podejścia biografów do kwestii homoseksualności twórców. Wciąż pokutuje przeświadczenie, że obecność wątku homoseksualnego świadczy negatywnie o biografii, ponieważ tego typu pożądanie jest degradujące i nie zasługuje na włączenie w obręb oficjalnej narracji. Fakt, że dziennik intymny Gombrowicza, obfitujący w wątki homoerotyczne, nazywa się „nocnikiem”, dobrze pokazuje, w jakim paradygmacie myślowym się obracamy. Mentalnie wciąż tkwimy w Polsce sprzed Stonewall.

Jako pisarz jesteś debiutantem, ale w ruchu LGBTQ funkcjonujesz już od jakiegoś czasu jako przedsiębiorczy, wyoutowany dyrektor kreatywny agencji reklamowej LOWE. Współpracujesz z Kampanią Przeciw Homofobii. Ostatnia kampania społeczna promująca instytucję związków partnerskich, „Najbliżsi obcy” to twoja idea.

Od początku pracy w LOWE Warsaw, wraz z Kingą Grzelewską, mieliśmy jasność, że powinniśmy robić coś, co spowoduje, że ten kraj będzie taki, jaki wydaje się nam, że powinien być. Oprócz wciskania ludziom kolejnych ofert i produktów, chcemy też robić w reklamie coś pożytecznego. Od pięciu lat współpracuję z KPH. Walka o prawa mniejszości LGBTQ jest dla mnie ważna i, jak widać, niełatwa – od wielu lat nie można przepchnąć ustawy o związkach partnerskich! Naszą pierwszą kampanią była chyba ta dotycząca odpisania 1% z podatków dla KPH, a najgłośniejszą – na pewno ta z zeszłego roku: „Rodzice, odważcie się mówić”.

Gejom i lesbijkom towarzyszyli ich akceptujący rodzice, również ci znani, jak aktorzy Władysław Kowalski czy Mirosław Zbrojewicz.

Opowiedzieliśmy o rodzinie, czyli centralnej fi gurze naszej kultury, ale w sposób subwersywny. Pokazaliśmy, że w tych rodzinach są też homoseksualiści, będący ich pełnoprawnymi członkami. Co więcej, te rodziny akceptują ich homoseksualizm, przez co cała narracja o gejach i lesbijkach jako outsiderach i wyrzutkach oraz rodzinie jako rezerwuarze wartości katolickich została zdekonstruowana.

Branża reklamowa ma opinię takiej, w której jest nadreprezentacja gejów. Ale właściwie gdzie oni są? Jesteś pierwszym specem od reklamy, z którym udaje nam się porozmawiać.

Jak widać, niewiele jest agencji reklamowych, które chcą zajmować się podobnymi tematami. Opinia o „gejowskiej” branży reklamowej jest zdecydowanie przesadzona. Być może pracuje tutaj więcej osób o nieheteronormatywnej orientacji, ale według mojego rozeznania wcale nie dużo więcej. Zresztą sama obecność gejów i lesbijek w reklamie nie wpływa na zmianę dyskursu, sposobu mówienia, myślenia i zachowań. Z tym jest tak samo, jak wszędzie w kraju: tu też nadal największą obelgą jest powiedzieć do kogoś „ty pedale”.  

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

To obrzydliwe!

Z Piotrem Siekluckim, reżyserem teatralnej adaptacji „Lubiewa”, rozmawia Radek Oliwa

 

Foto: Agata Kubis

 

Prawie dwa lata temu z sukcesem przeniosłeś „Lubiewo” Michała Witkowskiego na scenę. Teraz pokazałeś drugą część „Lubiewo: Ciotowski bicz”. Nie możesz się rozstać z Patrycją i Lukrecją?

To jest fascynująca książka! Polonistki powinny uczyć o „Lubiewie” w szkołach. Nie zapomnę momentu, gdy pokazałem ją Łukaszowi Błażejewskiemu, od siedmiu lat mojemu scenografowi. Przeczytał fragment Patrycji i Lukrecji z pierwszej „Księgi Ulicy” i powiedział, że to jest obrzydliwe. Jak obrzydliwe?! Dla mnie to było doznanie orgazmu, bo było to teatralne! Kiedy książka się pojawiła, połknąłem ją jednym połykiem.

Liczyłeś na skandal wokół spektaklu, czy raczej się go obawiałeś?

Ani to, ani to. Skandal przyszedł sam, poprzez aktorów, a dokładnie sześciu kolejnych, którzy rezygnowali po przeczytaniu egzemplarza adaptacji. Nie znając oczywiście książki. Oni napędzili ten skandal – to oczekiwanie na coś syfiastego, na szambo, na pederastów, którzy macają się po jajach w dworcowych szaletach.

A po premierze pomstował tylko „Nasz Dziennik”. Jak reagowała publiczność?

Euforycznie! Wszędzie, gdzie graliśmy.

W Białymstoku, który ostatnio słynie z „otwartości inaczej”, też?

Wszędzie! Świetnie w Krakowie, zachwyt we Wrocławiu, jeszcze lepsze przyjęcie mieliśmy w Warszawie, a największy zachwyt – uwaga – właśnie w tym Białymstoku, gdzie spodziewałem się skandalu. Organizatorzy ostrzegli, że zdarza się, iż właśnie „naziści” przychodzą czasami na spektakle w ramach Dni Sztuki Współczesnej. Spodziewałem się, że będzie ciężko. Okazało się, że publiczność reagowała tak, jakbyśmy przyjechali z Teatru Komedia.

Zagraliśmy już ponad 60 spektakli. Skandalu nie ma, bo Polska jest dziś w innym momencie niż przed prawie dziesięciu laty, kiedy pojawiło się „Lubiewo”. Wtedy książka została zepchnięta do ścieku nawet przez środowiska gejowskie, które potraktowały ją jak szatańskie wersety. Mówiono, że to czarny PR.

To krakowscy aktorzy odmówili grania w „Lubiewie”?

Tak, ale nazwisk nie ujawnię.

Co mówili?

Że to syf, to obrzydliwe! Jeden znany aktor powiedział, że to nie jest literatura, on w czymś takim nie może zagrać. I tu nie chodziło o to, żeby zagrać geja, tu chodziło o słowa, jakie mają wypowiadać jego szlachetne usta.

Zgodził się wreszcie Paweł Sanakiewicz z Teatru Bagatela. Gdy zobaczyłem go na scenie pomyślałem: oto królowa najcudowniej przegiętych ciot.

Z Pawłem pracowałem już kilka lat temu w Kielcach, gdzie debiutowałem spektaklem „Pijany na cmentarzu” według Hłaski. To było fantastyczne przeżycie. Tam się w Pawle zakochałem. Bez wzajemności, bo to troglodyta, heteryk, traktorzysta (śmiech). Oczywiście mówię to żartobliwie i z wielkim szacunkiem dla Pawła. Dałem mu „Lubiewo”, mówiąc, że marzę o przeniesieniu tego na scenę. Przeczytał, podszedł do mnie i mówi: przeczytałem – dowcipne, śmieszne, ale co to kurwa jest? Obrzydliwe!

Pracowaliśmy jeszcze potem w Kielcach kilka razy. Po paru latach przeniósł się do krakowskiej Bagateli, dzięki czemu współpraca mogła się zacieśnić. „Lubiewo” przysporzyło mu sławy aktora niepokornego i naprawdę wybitnego, którego można postawić w szereg z Andrzejem Grabowskim czy Marianem Dziędzielem. Sanakiewicz został w Bydgoszczy nagrodzony za rolę Lukrecji. To aktor totalny i wybitny!

Spektakl też został wtedy wyróżniony.

Tak, jako najlepsza prapremiera sezonu 2011/12.

Trudno było przekonać Sanakiewicza do zagrania w „Lubiewie”?

Nie. On widział, jak jestem napalony, żeby tę książkę wystawić i chyba się zaraził. Poglądy Pawła a moje, czy Pawła a partnerującego mu w „Lubiewie” Janusza są zupełnie rożne. Ale na scenie się dogadują i to jest najważniejsze. Okazuje się też, że Teatr Nowy może być miejscem ponad podziałami. Poglądy polityczne zostawiamy na naszym brudnym podwórku, a w środku robimy sztukę.

Drugi bohater „Lubiewa” to także ciekawa postać – Janusz Marchwiński, dla którego rola Patrycji była późnym debiutem.

Janusza poznałem, przygotowując jedną małą sztukę w Alchemii. Barman powiedział mi, że dzwonił jakiś starszy pan, jakiś Marchwiński, który jest właścicielem knajpy i jest zainteresowany wsparciem naszej pracy. Spotkaliśmy się z Januszem, ja i Łukasz Błażejewski, i ten „dziadek” kochany urzekł nas swoim „hrabiostwem”. Powiedział, że on da, że on „zasponsoruje”, bo takie rzeczy trzeba wspierać, bo takich rzeczy w Krakowie nie ma, bo Kraków jest zaściankowy, nietolerancyjny, zamknięty, konserwatywny i nudny. Oglądał moje realizacje i mój dyplom w szkole teatralnej.

Kiedyś przy wódeczce powiedział: No, Sieklucki, zrób teatr – dam ci miejsce. Po sześciu latach, również przy wódeczce, Janusz powiedział: No, Sieklucki, nie sądziłem, że stworzycie coś takiego! Teatr Nowy jest dziś w Krakowie chyba najbardziej rozpoznawalną marką, jeżeli chodzi o produkcję spektakli, festiwale i nagrody. Przyćmiliśmy z Kireńczukiem (dyrektor programowy teatru – przyp. red.) nową dyrekcję Starego Teatru. To zasługa nas wszystkich: Tomka, Łukasza, Dany, Magdy, Marka, Janusza, naszych artystów i mnie.

Przypięto wam łatkę „gejowskiego”, a nawet „pedalskiego” teatru, tymczasem większość ludzi skupionych wokół Teatr Nowego…

… to heterycy! Ta opinia wzięła się stąd, że mieścimy się obok Coconu, słynnego gejowskiego klubu. „Lubiewo” powstało w szóstym roku naszej działalności i to tak naprawdę pierwsza gejowska rzecz.

Po otwierającym działalność Teatru „Panu Jaśku” druga.

No tak, Martin McDonagh robiony przez Bogdana Hussakowskiego, ale porównując z „Lubiewem”, „Pan Jasiek” nie był pedalską sztuką. Przez te sześć lat nie było żadnego gejowskiego repertuaru. Po „Lubiewie” etykieta przylgnęła: tak, to są geje!

Czyli to jeszcze oburza?

Tak, dostaję pogróżki, wyzwiska, czy epitety: ty pedale, ty pederasto, ty lizodupie, ty lachociągu…

A co z gejowskim lobby, o który niedawno, za sprawą Joanny Szczepkowskiej, było głośno. To lobby to m.in. ty, tak?

Nie, u mnie go nie ma. Chociaż podobno legendy krążą, że żeby zagrać w Teatrze Nowym, trzeba „obciąg uskuteczniać”. Nie wierzę w żadne lobby gejowskie! Oczywiście, mówi się, że teatr opanowali geje, ale jest ich znacznie mniej niż w szeregach Kościoła! Pracowałem w kilku teatrach i nie spotkałem się z gej-lobbingiem! Homolobby to tylko w Kościele! Oczywiście mogę spokojnie powiedzieć każdemu nowemu współpracownikowi: tak, jestem gejem, jeśli masz z tym problem, to spierdalaj. Teatr stwarza odrobinę wolności.

Ale nie każdy się ujawnia. Wielu ludzi teatru nadal siedzi w szafie.

I tak wszyscy o nich wiedzą, tylko głośno nie można powiedzieć. Ale to jeszcze nie lobby. Cała ta sprawa zaczęła się od tekstu Grzegorza Małeckiego, który można było przyjąć dowcipnie. Maciek Nowak jednak odebrał go poważnie, odpowiedział, rzucając hasa o tolerancji. Wtedy wkroczyła Szczepkowska, która dolała oliwy do ognia i ciągnie ten wątek po dziś dzień.

Nowak pisał kiedyś na łamach „Gazety Wyborczej”, że on tej homofobii, o której tyle się mówi, wcale nie odczuwa, żżyje mu się dobrze.

Bo żyje w teatrze, czyli w innym świecie.

Też tak to odczuwasz?

Tak, podpisałbym się pod słowami Maćka, ale mam pełną świadomość, że ja, Maciej oraz inni wyoutowani żyjemy w innym świecie. To jest teatr, a nie rzeczywistość! Możemy pozwolić sobie na więcej niż większość społeczeństwa i tak naprawdę mamy więcej dystansu. Z tej perspektywy też uważam, że żyjemy w tolerancyjnym kraju. Ale wystarczy, że siadam z rodziną przy świątecznym stole, gdzie siedzi 40 osób i to, co się tam dzieje… Jakie poglądy ma moja – inteligencka i niezwykle wykształcona! – rodzina?! Strasznie nietolerancyjne! Tym jestem przerażony. Moja ciotka, wiedząc, że znam się z Grodzką, przy katolickim stole wigilijnym nazywa ją monstrum. Smutne i przerażające.

Ale w magistracie macie dobre kontakty?

W magistracie ponoć mówi się o nas „ach, to tam znowu te pedały szaleją”! Podobno z sympatią.

Często zarzuca się Wam, że w celach promocyjnych sięgacie po prowokacje. W tym roku na Dzień Dziecka przygotowaliście premierę spektaklu o dzieciobójczyniach, wykorzystując postać Katarzyny W., mamy Madzi.

Zainteresowały się tym wszystkie media. Przy naszym zerowym budżecie na promocję, podliczyłem sobie, ile musiałbym wydać, żeby tak wypromować „Macabrę Dolorosa” – ok. 70 tys. zł. Instytucjonalne teatry mają na to pieniądze, wykupują sobie wkładki w gazetach, reklamy w telewizji tramwajowej, billboardy. Nas na to nie stać, ale robimy sobie darmową reklamę poprzez prowokacje, które są świadomie sterowane. Wiedzieliśmy, że mówiąc o Katarzynie W. w kontekście „Macabry Dolorosa” prowokujemy, mimo że to nie jest główny temat spektaklu. Spektakl wyszedł wspaniale, ma świetne recenzje. Został zaproszony na jeden z najważniejszych międzynarodowych festiwali teatralnych w Polsce „Dialog”, a ostatnio dostaliśmy Markę Radia Kraków za najważniejsze wydarzenie majowe. Kolejny sukces Teatru Nowego.

Teatru, który jest Krakowie chyba jedynym prywatnym teatrem ze stałym repertuarem?

Działa jeszcze Teatr Barakah, prowadzą go dwie dziewczyny. Mogę mieć do nich osobiste uwagi-pretensje o to, że tworząc swój repertuar powielają repertuar większości teatrów, a nie stwarzają czegoś nowego. Ryzykownego. Zakładając Teatr Nowy, wiedzieliśmy, że nie możemy niczego powielać, że musimy tworzyć coś Nowego. Do tego Nowego dochodziliśmy parę lat, co pokazuje też, że trzyletni sezon dla dyrektora w instytucjach to jest trochę za mało. Instytucje teatralne wymagają totalnej reformy, to skansen PRL-u.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. „Ciotowski Bicz”, czyli druga część „Lubiewa”. Tematem wiodącym sztuki jest zestawienie świata starych ciot z tym nowoczesnym, wyemancypowanym światem gejów. Czy ten świat ciot jeszcze istnieje?

Tak! Nie znam go, bardziej zna go Łukasz Błażejewski, który spotyka się z taką realną Patrycją i realną Lukrecją, piją kawkę, winko domowej roboty, przeginają się. Nie znam tego, do książki podszedłem zupełnie teatralnie, z własną wyobraźnią.

Ciebie ten świat fascynuje?

Tak. Parę osób poznałem, ale to nie przeradzało się w przyjaźń. Byłem bardziej obserwatorem. Do Coconu raz przyszła 70-letnia ciota – hrabina. Nieśmiała i zagubiona wyszła z szafy. Troszeczkę sobie podpiła i zaczęła zaczepiać młodych chłopców. A oni do niej: spierdalaj stara cioto! Nie dotykaj mnie! Została zeszmacona, sprowadzona z powrotem do szaletu, do kibli. Młode cioty z Coconu powiedziały jej: to nie jest twoje miejsce, twoje miejsce jest w szafie, możesz się kumplować z Patrycją i Lukrecją, ale nie z nami. To była moja inspiracja do drugiej części „Lubiewa”: wykluczenie, zderzenie się starego świata przedemancypacyjnych ciot i nowego świata hipsterów 30-letnich, czy 18-letnich chłopaków, którzy boją się, że ich imprezę może „zatruć” jakaś stara ciota. Ona jest niepotrzebna, bo ma brzydkie ciało, bo nikt nie chce się z nią kochać. Jest stara!

Druga część to także konfrontacja z Michałem Witkowskim – pisarzem, który „ukradłim historie i na tym zarobił. Co napisał? Jaki „czarny PR” zrobił środowisku?

Młode cioty wpychają do szaf stare cioty, bo nie chcą się konfrontować. Z drugiej strony Teatr Nowy takimi tematami z szafy wychodzi. Z szafy wychodzi Sieklucki, mówiąc: tak, taki jestem, to mnie interesuje, taki chcę być, to są moje granice wolności.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.