Nadchodzi zima

O tym, co może nas czekać w polityce, o PiS, o PO, o partii Razem i o tym, kto go wychował do słusznych poglądów w sprawach LGBT ze Sławomirem Sierakowskim, szefem Krytyki Politycznej, rozmawia Marta Konarzewska

 

foto: Agata Kubis

 

Oglądasz „Grę o tron”? Tam jest takie powiedzenie „nadchodzi zima”. Zimą nie ma przebacz. Trwa ona latami – epoka lodu i krwi, przetrwają najsilniejsi, najprzebieglejsi, a być może nikt, i wymrzemy. „My” – Inni. Nadchodzi w Polsce „zima”?

Za „pierwszego” PiS-u, czyli przedsmoleńskiego, to bym powiedział, żebyśmy nie przesadzali z obawami, bo nic strasznego się nie stanie. A robienie z nich faszystów tylko ułatwia życie niewiele mniej prawicowej Platformie. Ale po Smoleńsku PiS i obsługujący go dziennikarze nie pozostawiają wątpliwości, że będą ciąć do kości, co tylko mogą, żeby wstawić swoich i wywalić obcych. Podobnie mogą przebiegać zmiany w prawie, choć w tym wypadku liczyć można na cynizm Kaczyńskiego, który żadnym fanatykiem nie jest, ale dowodzi fanatycznym elektoratem. Fanatyczny elektorat zaakceptuje wszystko. Gdyby Kaczyńskiemu opłacało się poprzeć LGBT, to by to zrobił bez mrugnięcia okiem, pisowscy dziennikarze bez piśnięcia zameldowaliby się na Paradzie Równości, skąd przekonująco wytłumaczyliby fanatycznemu elektoratowi, dlaczego LGBT leży i zawsze leżało im na sercu. Niewykluczone zresztą, że tak się kiedyś stanie, a nawet założyłbym się, gdyby Prezes był z 10 lat młodszy. Póki co jednak nie spodziewajmy się przyjemności. Ale radykalnych ograniczeń…

…jak zakaz „propagandy homoseksualizmu”…

… nie będzie, bo Kaczyńskiego to nie obchodzi za bardzo. W kwestiach światopoglądowych rządy Kaczyńskiego, Szydło i Dudy to będzie po prostu zmarnowany czas. Ale dwie kadencje PO to było co? Uchwalone na dobranoc in-vitro, którego przez 8 lat nie dało się uchwalić, choć jest to najmniej kontrowersyjny temat w społeczeństwie.

Ale może postawa „ani ani” Platformy była jednak bezpieczniejsza dla LGBT niż przebudzający prysznic w postaci HiperPrawicy? W „ani ani” twarde zmiany nie nadchodzą, ale miękkie – powoli tak. Ludzie sobie żyją, oglądają seriale (coraz bardziej już postępowe), filmy, chodzą do klubów gay-friendly i trybem osmozy i powtórzenia popychają zmianę społeczną do przodu – biernie ją podtrzymują/wytwarzają. Za rządów prawicy z tymi serialami może być rożnie, przekaz medialny się ujednolici, przestrzeń publiczna też, nie mówiąc o podręcznikach szkolnych, które jeśli się zmienią, to na gorsze. Obudzimy się – tak! Tylko gdzie? Warto zaryzykować pięć lat zimy?

No i to jest bardzo dobre pytanie. Rozczarowanie PO z pewnością odepchnęło od niej wielu ludzi, którzy na rządach PiSu wyjdą tylko gorzej. Tu działa zrozumiały psychologiczny mechanizm. Irytacja jest względna i zależy od nadziei wiązanych z daną partią. Po PiS spodziewamy się mniej, więc w sumie nie dziwi nas to, jak się zachowują. A po Tusku i jego partii spodziewano się więcej. Można więc powiedzieć tak: w ostateczności trzeba kierować się jednak chłodną kalkulacją i zagłosować na PO, bo PiS dojdzie do władzy. I to działało przez 7 kolejnych wyborów. Ale jeśli to ma być już zawsze główny powód dawania władzy PO, to przecież tak też być nie może. I chyba ta legitymizacja PO właśnie została wycofana przez znaczącą część jej elektoratu, który – mam nadzieję – świadomy jest, czym to się skończy.

Parlament bez „liberałow” i bez lewicy?

W pewnym sensie lewicy nie było nigdy po 1989 r. SLD długo szło za hegemonią wyznaczaną raczej przez wartości Unii Wolności i „Gazety Wyborczej”, która lewicowo w kwestiach światopoglądowych mówi od góra 5-7 lat, a w gospodarczych od półtora roku i to jeszcze półgębkiem. Wcześniej to był antyfeministyczny i antygejowski brecht lub lekceważenie i bezkrytyczny neoliberalizm. „Byliśmy głupi” to właściwie mogłoby być motto „Gazety”, której z pewnością wszystko jedno nie było, ale to nie było to samo 5 i 10 i 15 lat temu, co dziś. Nie ma co teraz „Gazecie” wypominać, choć warto pamiętać, choćby ze względu na godność aktywnych w latach 90. feministek, które robiły wtedy za wariatki a „Gazeta” za krynicę mądrości. Tak jak lubi „Gazeta”: Amnestia – tak, amnezja – nie (śmiech). Ale oczywiście to super, że jesteśmy dziś po tej samej stronie barykady w tak wielu sprawach. O tym, że Witold Gadomski jest ekstremistą, to my wiedzieliśmy od początku, ale jeszcze „Gazeta” o tym nie wiedziała, a dziś się już wie dobrze. I dokładnie tę samą trajektorię pokonało SLD tylko oporniej, zaś Palikot jednym susem, którego jednak nie ustał.

Możemy zaufać partii Razem, która uważa prawa mniejszości za oczywistość, ale jednocześnie dystansuje się od kwestii światopoglądowych?

Mnie się to nawet taktycznie wydaje nietrafione, bo póki co łatwiej było ludzi zmobilizować kwestiami światopoglądowymi, niż ekonomicznymi. Jestem pewien, że ludzie Razem w kwestiach światopoglądowych są jak najbardziej słuszni i koszerni. Natomiast nie budzi zaufania fakt, że nie ma ten temat słowa w ich programie, choć chcą być lewicą w kraju, gdzie nie ma edukacji seksualnej w szkołach, refundacji antykoncepcji, prawa do aborcji, związków partnerskich, a finanse Kościoła pozostają wielką niewiadomą, o której wiemy tylko tyle, że część naszych podatków na to idzie. Mimo to uważam, że należy popierać Razem i trzymać za nich kciuki. Zaczęli z werwą, byłoby super, gdyby coś im się udało.

Z twojej perspektywy – jakie są słuszne strategie polityczne?

W kontekście tego, co opisałem wcześniej, należy zapytać, kto tu robi w takim razie politykę? Ten, kto wyznacza trend partiom, a trend wyznacza się dziś z zewnątrz. Partie są zupełnie reaktywne i idą za a nie przed – jak kiedyś – opiniami ludzi. Chcesz robić politykę, to zmieniaj te opinie. Prawdziwi politycy to są wszyscy ci zaangażowani ludzie, którzy się tym zajmują, a ci z telewizji to są w najlepszym razie administratorami. Dlatego brak lewicy w parlamencie ma mniejsze znaczenie, bo mniejsze znaczenie ma polityka partyjna niż kiedyś.

Ta „praca w ludziach”, niezakładanie partii, to strategia Krytyki Politycznej (opiniotwórcza literatura, „Dziennik Opinii”). Ale może gdzieś coś nie działa? W Polsce opinie konserwatywne wypierają te „inne”, a te „inne” nie przekładają się na wybory polityczne. KP wydała sporo tekstów z dziedziny LGBT (np. „Homobiografie” i „Gejerel” Tomasika, „Uwikłanych w płeć Butler, „Kto w Polsce ma HIV” Janiszewskiego, moją z Pacewiczem „Zakazane miłości”, czy literacką „Nieobecni” Żurawieckiego), nie mówiąc o lekturach formatujących jak Żiżek, Brzozowski, czy Leder. I co?

Z pewnością popełniliśmy sporo błędów i rożne rzeczy mogliśmy zrobić lepiej, ale jeśli chodzi o samą strategię, to nie wydaje mi się, żebyśmy dokonywali nieodpowiednich wyborów. Wiem, że są ludzie rozczarowani tym, że nie chcieliśmy stworzyć partii. Ale zastanawiając się nad naszą strategią, odpowiedzcie na jedno proste pytanie: ile takich sezonowych liderów lewicy i inicjatyw partyjnych szło za tymi oczekiwaniami i gasło jak kometa?

Borowski, Zieloni, Olejniczak, Napieralski, Arłukowicz, Palikot. „Krytyka” zamiast być kolejną kometą, w tym czasie szła cały czas do przodu i zbudowała organizację większą niż wszystkie pozostałe organizacje metapolityczne razem wzięte. A to są co roku tysiące wydarzeń i akcji społecznych, setki książek, niezliczona ilość tekstów, kilka centrów kultury, prężnie działający Instytut, występy najciekawszych zachodnich i wschodnich intelektualistów itd. Wy wiecie o tym dobrze, bo od lat robicie swoje rzeczy w tych instytucjach. Tego żadna partia nie robi i nie mogłaby zrobić. Nie chcieliśmy ryzykować zamieniania tego w projekt partyjny, bo to po prostu ani nie jest możliwe ani sensowne, przy naszej diagnozie rzeczywistości politycznej.

To teraz pytanie prywatne. To, żświadomość lewicowa (ktorą KP rozbudza i rozwija) zakłada akceptację LGBT jest jasne. Twoja postawa wzięła się właśnie stąd? Z lewicowej wrażliwości? Czy to szło jakąś prywatną ścieżką?

O rany, już nie pamiętam. Ale nie sądzę, żebym pod tym względem był jakiś wyjątkowy. Zapewne wyglądało to tak, że najpierw byłem typowym produktem latających w powietrzu oczywistości. W licealnym międzyczasie przyszła identyfikacja z opozycją demokratyczną, która tak spektakularnie walczyła z komuną jak Kuroń i Michnik. Później na początku studiów przyszła konfrontacja z Michnikiem i ludźmi „Gazety” i obopólne rozczarowanie, podszyte jednak nadzieją, że my się jakoś musimy kiedyś porozumieć, bo jesteśmy z tej samej gliny. W tym samym czasie już chodzę w spódnicy jako złoty chłopiec feministek. Najwięcej w kwestii wychowania do słusznych poglądów zawdzięczam Kindze Dunin. Powiedzmy, że szkołę feminizmu i LGBT ukończyłem ze świadectwem z czerwonym paskiem i pałą z zachowania.

 

Tekst z nr 56/7-8 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Miłość w Wenecji

O jego debiutanckiej powieści „Łza i morze” i o polskim światku reklamy z perspektywy świadomego geja z Marcinem Nowakiem Lubeckim, dyrektorem kreatywnym agencji LOWE, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. mat. pras

 

Polski konserwatywny kryptohomoseksualista w wieku zaawansowanym marzy o śmierci w Wenecji, ale gdy do niej przybywa, ulega erotycznej fascynacji pięknym blondynkiem. Relacja z Davidem, uosobieniem amerykańskiej niewyparzonej, buńczucznej, naiwnej i ideowej młodości, stanie się nagle ważna dla statecznego Tadeusza Sokołowskiego, prezesa Związku Literatów Polskich. Dziś Tadeusz, bohater twojej książki „Łza i morze”, wydaje się postacią nie z tego świata.

Ma żonę i nie ma zamiaru rezygnować z rodziny, to dla niego oczywiste. Ma też samoświadomość, ale taką, jaką mieli pewnie Andrzejewski czy Iwaszkiewicz, który jest w pewnym sensie prototypem Sokołowskiego. Nie jest to samoświadomość emancypacyjna, z naszych czasów. Oni wtedy naprawdę nie widzieli nic złego w tym, co dziś my nazywamy prowadzeniem podwójnego życia. Nie było kategorii takich, jak coming out – jesteśmy w roku 1964, przed rewolucją seksualną, przed Stonewall.

A David? Jest już zwiastunem tego, co moglibyśmy nazwać seksualnym wyzwoleniem?

Tak, David jest jakby wysłannikiem z przyszłości. Nie jest homoseksualistą, dziś powiedzielibyśmy raczej, że jest biseksualny. Ale on sam nie lubi sztywnych kategorii i jest otwarty na rożne doznania. Czyta Wilhelma Reicha i traktuje erotyzm jako twórczą energię, która powinna zostać uwolniona spod kulturowych represji. Wierzy, że w ten sposób można zbudować lepsze społeczeństwo, w którym każdy będzie czuł się, jak u siebie w domu i pracował dla wspólnego pożytku. Cała grupa teatralna Living Theatre, do której należy David, to rewolucjoniści, protohippisi, którzy zapowiadają przełom kontrkulturowy. Ich mottem mógłby być znany slogan hippisów „Bądź realistą, żądaj niemożliwego!“. Dlatego tak interesujące wydało mi się spotkanie tych postaci: rewolucjonisty, idealisty i maksymalisty Davida oraz Tadeusza, pragmatyka, kalkulującego taktyka i realisty. Pisarz z jednej strony pozostaje pod urokiem młodzieńczej energii chłopaka, z drugiej – dostrzega płycizny jego wizji i brak realizmu. Ale w wyniku spotkania z Davidem musi przemyśleć swoje życie i wywrócić je do góry nogami. Choćby na chwilę.

Zadbałeś też o realia. Living Theatre naprawdę wtedy gościł w Wenecji.

A Julian Beck, jeden z jego założycieli, naprawdę miał zamiar wpuszczać LSD do kanalizacji miejskiej.

Opisujesz też wyzwalające orgie seksualne. Fakt?

To już sobie wymyśliłem, ale oni urządzali takie rzeczy na scenie, więc wydaje mi się, że byliby skłonni tym bardziej za kulisami.

Skąd pomysł, by umieścić akcję w 1964 r.? To czasy, których sam nie możesz pamiętać.

Wybór roku 1964 był motywowany historycznie – chciałem dać bohaterowi pretekst do wyjazdu z Polski: niechęć do udziału w zamieszaniu politycznym po wybuchu skierowanego przeciw cenzurze Listu 34. Stąd też przedemancypacyjną mentalność Tadeusza jako część jego wiarygodnej, nieanachronicznej konstrukcji. Gdy okazało się, że w latach 60. we Włoszech przebywał Living Theatre, zaświtała mi idea, by zderzyć te dwie sytuacje i zobaczyć jak to będzie grać. Wtedy też przypomniałem sobie o swoim starym pomyśle: napisania drugiej części „Śmierci w Wenecji”.

Obiekt pożądania starego homoseksualisty z opowiadania Manna u ciebie sam staje się starym homoseksualistą pożądającym młodego chłopaka.

Tak, u mnie prawie wszystko jest jak w noweli Manna, tylko na odwrót, przedstawione w formie pastiszu, w sensie, jaki nadał mu Frederic Jameson: że pastisz to parodia pozbawiona poczucia humoru. Książka Manna była dla mnie ważnym doświadczeniem czytelniczym w momencie, kiedy kształtowała się moja własna świadomość intelektualna, estetyczna i seksualna. Chciałem na swój sposób oddać mu hołd.

Polskie powieści gejowskie najczęściej dzieją się tu i teraz. Na tym tle „Łza i morze” jest dość unikatową pozycją.

Pisząc, nie myślałem o tej książce jako o powieści gejowskiej, ale jeśli ktoś ją tak odbiera, to nie mam z tym problemu. W „Śmierci w Wenecji” historia opowiedziana jest tak, że to, co można by opisać w kategoriach pożądania i fascynacji erotycznej, jest przedstawione jako spotkanie z absolutem, boskością i w konsekwencji ze śmiercią. Taka uniwersalizacja i sublimacja doświadczenia erotycznego może być też kluczem do zrozumienia postaci Tadeusza. On ma tendencje do postrzegania zrepresjonowanego pożądania w kategoriach wzniosłych i nawet mistycznych. A przecież chodzi o pisarza homoseksualnego i jego fascynację homoerotyczną.

Właśnie. Posługujesz się stylem jakby z Iwaszkiewicza, z epoki „niewyrażalnego pożądania”, ale to pożądanie wyrażasz, w odróżnieniu od „Śmierci w Wenecji”.

Chciałem opisać prawdziwie erotyczną fascynacją człowiekiem, a nie erotykę spod znaku śluzu i tanich chwytów. Buzującą, ale ujętą w karby rygorystycznej formy. Miała być w książce raczej emanacją psychiki bohatera. Niektórzy mi zarzucali: „dobra książka, ale gdyby tak więcej w niej seksu było…”.

to łatwiej byłoby ją postawić na półce obok Szczygielskiego, Millera, Zygmunta, Żurawieckiego?

Jestem otwarty na rozmaite odczytania. Jestem gejem i napisałem książkę o homoseksualiście żyjącym w zupełnie innych okolicznościach kulturowych i społecznych. Witkowski, Miller czy Zygmunt nie byli moimi punktami odniesienia. Powieść właściwie wywodzi się i rozgrywa w świecie literatury. Niektórzy mówili nawet, że odczytują ją jako uniwersalną opowieść o tęsknocie starości za młodością. Wydaje mi się, że jest to książka ostentacyjnie antyrynkowa i niewpisująca się w żaden trend. Mam wrażenie, że pisarze nie lubią szufladkowania – ja unikam go także w sferze seksualnej. Dopiero co powiedziałem, że jestem homoseksualistą – OK, ale kategorie „gay”, „lesbian”, „queer” traktuję jak niedomknięte szufladki. Uważam, że miłość jest wejściem w pole pragnienia osoby pragnącej – może to uczynić zarówno mężczyzna, jak kobieta. A może w ogóle miłość to tylko złudzenie, jak uważa mój bohater…

Tadeusz nie sądził, żeby ktoś odważył się napisać o miłości między dwoma mężczyznami w poważnej pracy biograficznej, w każdym razie nie w kraju. Przyznaje też, że wszyscy jego homoseksualni koledzy mają żony i rodziny i że to jest oczywiste. Chciałeś pokazać tę niebagatelną zmianę, jaka w ostatnim połwieczu nastąpiła w dyskursie emancypacyjnym?

Absolutnie tak. Akcja dzieje się w momencie dużej zmiany społecznej, bo ci aktorzy z Living Theatre zapowiadają już rewolucję seksualną, której my w Polsce nie doświadczyliśmy, a przynajmniej nie w takim stopniu. Są już z tego przyszłego, wyemancypowanego (głownie zachodniego) świata, w którym gej jest częścią codzienności i nie ma w nim ani zła, ani tajemniczości. To, co mówi bohater, to żart, rodzaj mojej złośliwości wobec kronikarzy życia Iwaszkiewcza i, ogólnie, niewyobrażalnego dla mnie podejścia biografów do kwestii homoseksualności twórców. Wciąż pokutuje przeświadczenie, że obecność wątku homoseksualnego świadczy negatywnie o biografii, ponieważ tego typu pożądanie jest degradujące i nie zasługuje na włączenie w obręb oficjalnej narracji. Fakt, że dziennik intymny Gombrowicza, obfitujący w wątki homoerotyczne, nazywa się „nocnikiem”, dobrze pokazuje, w jakim paradygmacie myślowym się obracamy. Mentalnie wciąż tkwimy w Polsce sprzed Stonewall.

Jako pisarz jesteś debiutantem, ale w ruchu LGBTQ funkcjonujesz już od jakiegoś czasu jako przedsiębiorczy, wyoutowany dyrektor kreatywny agencji reklamowej LOWE. Współpracujesz z Kampanią Przeciw Homofobii. Ostatnia kampania społeczna promująca instytucję związków partnerskich, „Najbliżsi obcy” to twoja idea.

Od początku pracy w LOWE Warsaw, wraz z Kingą Grzelewską, mieliśmy jasność, że powinniśmy robić coś, co spowoduje, że ten kraj będzie taki, jaki wydaje się nam, że powinien być. Oprócz wciskania ludziom kolejnych ofert i produktów, chcemy też robić w reklamie coś pożytecznego. Od pięciu lat współpracuję z KPH. Walka o prawa mniejszości LGBTQ jest dla mnie ważna i, jak widać, niełatwa – od wielu lat nie można przepchnąć ustawy o związkach partnerskich! Naszą pierwszą kampanią była chyba ta dotycząca odpisania 1% z podatków dla KPH, a najgłośniejszą – na pewno ta z zeszłego roku: „Rodzice, odważcie się mówić”.

Gejom i lesbijkom towarzyszyli ich akceptujący rodzice, również ci znani, jak aktorzy Władysław Kowalski czy Mirosław Zbrojewicz.

Opowiedzieliśmy o rodzinie, czyli centralnej fi gurze naszej kultury, ale w sposób subwersywny. Pokazaliśmy, że w tych rodzinach są też homoseksualiści, będący ich pełnoprawnymi członkami. Co więcej, te rodziny akceptują ich homoseksualizm, przez co cała narracja o gejach i lesbijkach jako outsiderach i wyrzutkach oraz rodzinie jako rezerwuarze wartości katolickich została zdekonstruowana.

Branża reklamowa ma opinię takiej, w której jest nadreprezentacja gejów. Ale właściwie gdzie oni są? Jesteś pierwszym specem od reklamy, z którym udaje nam się porozmawiać.

Jak widać, niewiele jest agencji reklamowych, które chcą zajmować się podobnymi tematami. Opinia o „gejowskiej” branży reklamowej jest zdecydowanie przesadzona. Być może pracuje tutaj więcej osób o nieheteronormatywnej orientacji, ale według mojego rozeznania wcale nie dużo więcej. Zresztą sama obecność gejów i lesbijek w reklamie nie wpływa na zmianę dyskursu, sposobu mówienia, myślenia i zachowań. Z tym jest tak samo, jak wszędzie w kraju: tu też nadal największą obelgą jest powiedzieć do kogoś „ty pedale”.  

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

The Best of „Replika” 2005-2020

Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

„Ludzie, nie ideologia” pod red. B. Żurawieckiego, Krytyka Polityczna 2021

 

Gdy kilka lat temu powstawała Kampania Przeciw Homofobii, mieliśmy wiele planów. Wszystko wydawało nam się łatwe i proste. Zmienianie świata miało przebiegać jak udana operacja – bez komplikacji. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, okazała się inna. Tymi słowami Robert Biedroń, wówczas szef KPH, witał w grudniu 2005 r. czytelników nowego „dwumiesięcznika społeczno-kulturalnego” zatytułowanego „Replika”. Na okładce numeru zerowego widnieje zdjęcie przedstawiające działaczkę Ankę Zet, a w środku znajdujemy m.in. comingoutowy wywiad z dziennikarzem „Newsweeka”, Dariuszem Stasikiem. Wszystkiego ledwie 12 stron. Ze stopki redakcyjnej dowiadujemy się, że pismem kieruje Ewa Tomaszewicz.

Nic się nie zmieniło?

Rok 2005, nie tylko ze względu na powstanie „Repliki”, uznać należy za rok dla polskiego ruchu LGBT+ historyczny. 10 czerwca przechodzi ulicami Warszawy Parada Równości, mimo że ówczesny prezydent miasta, Lech Kaczyński, zakazuje przemarszu. W listopadzie prezydent Poznania Ryszard Grobelny nie zezwala na Marsz Równości. Demonstranci, którzy zebrali się przed poznańskim Starym Browarem, zostają bezwzględnie spacyfikowani przez policję. Oba te zakazy – warszawski i poznański – sądy kolejnych instancji uznają za bezprawne i niekonstytucyjne. Łatwo o proste analogie między 2005 a dzisiejszymi czasami. PIS znowu jest u władzy, mowa nienawiści wobec osób LGBT przybiera na sile, wiele gmin ogłosiło się „strefami wolnymi od LGBT”. Nadal nie zostały zalegalizowane związki partnerskie, o małżeństwach jednopłciowych nie wspominając, a policja ponownie wzięła się za pałowanie tych, którzy stają w obronie praw LGBT+.

Odłóżmy jednak na bok emocje i weźmy się za trzeźwą analizę obecnej sytuacji. Nie wygląda ona w Polsce ani różowo, ani tym bardziej tęczowo – mimo to trzeba przyznać, że trochę się przez te 15 lat zmieniło, także dzięki „Replice” (której stale przybywa stron i czytelników/czek). W pierwszych latach istnienia pisma mieliśmy, na przykład, wielki problem, by namówić do rozmowy osoby gotowe na coming out. W numerze 7 z marca 2007 r. ukazał się nawet prześmiewczy „wywiad” Mariusza Kurca pt. „Nie powiem, że jestem gejem”, złożony z odmownych odpowiedzi osób, którym „Replika” zaproponowała rozmowę. Dzisiaj tego problemu już nie ma. Na łamach „Repliki” gościliśmy przedstawicieli najrozmaitszych profesji – od polityków/czek przez aktorów, sportsmenki, na instagramowych celebrytach bynajmniej nie skończywszy.

Tęczowa rewolucja idzie dalej

Pierwsza książka zbierająca replikowe wywiady ukazała się w roku 2011. Nosiła tytuł „Tęczowa rewolucja”. Główny akcent położony został w niej właśnie na kwestię coming outu. Dzisiaj możemy więc pójść dalej i w „Ludziach, nie ideologii” poszerzyć spektrum problemów, opinii, postulatów. Jeszcze na jedną różnicę między „starymi” a „nowymi” czasami chciałbym zwrócić uwagę. Pierwsze numery „Repliki” z lat 2005-2007 utrzymane są w tonie raczej minorowym. Natomiast zbiór wywiadów, które znalazły się w książce „Ludzie, nie ideologia” (wywiady głównie z lat 2011-2020), niesie, mam wrażenie, przekaz budzący nadzieję, a przynajmniej zachęcający do aktywnej walki o swoje prawa.

Pierwsza część książki, „Jesteśmy wszędzie”, zawiera głównie opowieści prywatne, choć przecież i w nich odbijają się rozmaite kwestie społeczne, polityczne, kulturowe. Część drugą, „My, rodzice”, oddaliśmy osobom tworzącym tęczowe rodziny. Trzeci rozdział, zatytułowany „Seks i medycyna”, poświęcony został historiom związanym z takimi kwestiami jak HIV/AIDS i chemseks. Rozdział następny, „Nasze, nasi…” stanowi zapis rozmów z osobami reprezentującymi różne sfery życia publicznego. Dodać tu należy, że część bohaterów/ek książki już, niestety, nie żyje. Nie ma wśród nas Wojciecha Skrodzkiego, Romy Cieśli, Anny Laszuk, Rafała Urbackiego. Nie żyje też Kim Lee, czołowa polska drag queen, o której często na łamach „Repliki” pisaliśmy.

Pozwoliłem sobie również – w rozdziale V – przedrukować w książce kilkanaście moich felietonów, które piszę w „Replice” regularnie od 2013 r. I wreszcie akord końcowy. Pod tytułem „Pan redaktor” kryje się wywiad, jaki młody dziennikarz, Tomasz Piotrowski, przeprowadził z będącym od 2009 r. redaktorem naczelnym pisma Mariuszem Kurcem. To rozmowa międzypokoleniowa. Mariusz, opowiadając o swoich doświadczeniach prywatnych i zawodowych, odnosi się także do rozmaitych zarzutów, jakie są formułowane pod adresem „Repliki”.

Podsumowaniem książki niech będą słowa jednego z jej bohaterów, Radka Oliwy, szefa queer.pl: Dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność. Przestajemy być postrzegani w Polsce jak egzotyczne stwory. A co więcej, różnorodność społeczności LGBTQIA wpływa na całe polskie społeczeństwo – mimo często ponurych okoliczności politycznych coraz bardziej kolorowe i niejednorodne. Mam nadzieję, że książka „Ludzie, nie ideologia” jest świadectwem tej przemiany.

 

Tekst z nr 89 / 1-2 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

HAKUJEMY SYSTEM?

O tym, jak się funkcjonuje w Polsce, gdy w lesbijskim związku jedna dziewczyna jest cispłciowa, a druga – transpłciowa i przed tranzycją, o tym, jak to jest mieć dziecko i (niebawem) brać ślub, a także o pasji aktywistycznej, o Łódzkich Dziewuchach, o Rewolucji 1905 r., o polityce i o kandydowaniu w wyborach z ramienia Wiosny, z ALEKSANDRĄ KNAPIK i KASIĄ GAUZĄ rozmawia Marta Konarzewska

 

Fot. Agata Kubis / kolektyw

 

Jesteście zmęczone?

Kasia: Życiem (śmiech). Dla aktywistów/ ek powinna być z urzędu pomoc psychologiczna. Żeby wypalenie nas nie zjadło. Ciągle jesteśmy w biegu mimo, że Staś się urodził…(Staś, synek Kasi i Alex, leży na macie, wszystkie wokół niego siedzimy. Śmieje się szeroko)

Zawsze taki radosny? (do Stasia) Jak tam świat?

K: (do Stasia) Trochę śmieszny, co? Bardzo lubi ludzi. Obstawia z nami niemal wszystkie manifestacje, spotkania, protesty.

Jak go zabieracie?

Alex: No tak, w chuście.

K: Jak się urodził, to akurat trwały przygotowania do obchodów Rewolucji.

1905 roku.

K: 114 rocznica, siódmy raz ją organizowaliśmy: osoby z dawnego klubu Krytyki Politycznej i z fundacji ,,Łodzianka”.

O co w tym chodzi?

K: Chcemy, żeby na lewicy była też polityka historyczna, jakiś mit. Żeby nie działać w zawieszeniu. Historia pomaga zrozumieć rzeczywistość. Robotnicze postulaty z 1905 r., takie jak ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, emerytury, cały ten zakres socjalu, daje nam do myślenia w sprawie warunków pracy, jakie mamy dzisiaj: poza wyspami dobrze płatnego zatrudnienia – morze nisko płatnej pracy, nie zawsze korzystną umowę, z nadgodzinami. Ludzie na ulicy są często zdziwieni, jak hasła, które niesiemy na transparentach, są aktualne.

A: Chcemy poruszać w ludziach patriotyzm lokalny, żeby dla nich Rewolucja, przeszłość robotniczej Łodzi też była ważna.

Jeśli chodzi o was dwie – występujecie z hasłami nie tylko na ulicy. W zasadzie same jesteście hasłem. Działacie politycznie, jesteście aktywistkami, a do tego – jako jednopłciowa para z dzieckiem (w której to parze jedna kobieta jest cis, druga transpłciowa), chodzicie do mainstreamowych mediów. Robicie rewolucję?

A: Myślę, że trochę ją robimy (śmiech).

To jest trudne?

A: Jest i nie jest. Nie chowamy się w szafie z naszym związkiem, z tym, że mamy prawo do posiadania rodziny. Że mamy dziecko… Dla nas jest to naturalne.

W jednym z programów TV widać USG Stasia. Jaka jest cena, kiedy na własnym ciele realizuje się hasło „prywatne jest polityczne“? Kiedy wystawia się na stereotypy z jednej strony i krytykę środowiska o każde potknięcie – z drugiej? Ile ważnych informacji udaje się przedostać, ile trzeba zaokrąglić, zniekształcić?

A: Zawsze się trochę traci na intymności. Pozwala innym na komentowanie naszego życia osobistego. To jest koszt, ale ogromnym zyskiem jest fakt, że ludzie oswajają się z tęczowymi rodzinami. Jednak zawsze jesteśmy ostrożne. Pilnujemy języka. Żeby był poprawny. Teksty zawsze sczytujemy, nie pozwalam, by się pojawiała ,,zmiana płci”, zawsze „korekta“, „tranzycja“. Chcemy do mainstreamu wnosić język niedyskryminujący, z którym osoby LGBT czy transpłciowe czują się dobrze. Nie powielać stereotypów.

Typu ,,jak to jest, że kobieta może zrobić dziecko”?

Razem: Tak, to było tragiczne!

Zmiana płci“ na „tranzycja“ możesz poprawić w autoryzacji wywiadu do gazety. Ale co w telewizji śniadaniowej, gdy wszystko leci na żywo i Marcin Meller rzuca ci taki kwiatek? A Magda Mołek uparcie mówi „robiliście, byliście“?

K: Ech. Nie da się wszystkiego wywalczyć naraz, wielką wartością jest fakt, że się pokazujemy. Jako przykład „normalnej rodziny“, co sobie żyje, pracuje itd. Jeśli uda się sprzedać odpowiedni język, to dodatkowa korzyść. Czasem się udaje, czasem nie, ale świadomość i tak rośnie, bo telewizje śniadaniowe są masowo oglądane. Staramy się, żeby nasza widoczność miała charakter edukacyjny. Całe nasze życie ma w tej chwili ten walor, wychodzimy na rodzinne zakupy i od razu – edukacja.

A: Start Kasi w wyborach samorządowych dał ludziom do myślenia: można być osobą tęczową i zajmować się nie tylko „swoimi sprawami“. Kasi postulaty w wyborach to nie były kwestie tęczowe…

K: Nie dlatego, że nie chciałam ich używać! Też tam były (np. edukacja seksualna), ale wśród innych. Bo ważne jest dla mnie to, co widzę na co dzień – że ludzie w śródmieściu nie mają toalet w domach. W Łodzi zdarzają się kamienice, których toaleta jest na podwórku. Albo na przykład…

A: Brak zieleni, podziurawione chodniki.

K: Walka o świecki samorząd. Nie mówiąc o absurdach: miasto co roku z pompą organizuje obchody faktu, że dawno, dawno temu Łódź odwiedził papież.

Wasza pozycja w świecie (genderowo nieoczywista, złożona) wpływa na waszą polityczność? Na to jak rozumiecie politykę i na to, co chcecie do niej wnieść?

A: Nasze życie, nasze przygody – choćby z urzędem stanu cywilnego – pokazały, jak wiele w prawodawstwie jest luk. Na sprawie naszego ślubu urząd wyłożył się kilka razy.

Wyłożył?

K: Na początku nie dostałyśmy zgody. Ktoś może powiedzieć, że próbowałyśmy shakować system.

Ślubem?

K: Tak, bo fi guruję jako Michał. Ale co zrobić? Takie mam dokumenty. Nie chciałyśmy nic hakować, chciałyśmy wziąć ślub z powodów rodzinnych, różnych.

A: (spoglądając na Stasia) Najważniejszy tu leży.

K: W sumie pół roku to zajęło.

A: 9 miesięcy.

K: O matko, tak, rzeczywiście – 9 miesięcy, dopóki sąd nie stwierdził, że ślub jest zgodny z prawem. Prokuratorka z urzędu musiała być.

I bierzecie?

K: Bierzemy.

Ale gdybyś zaczęła tranzycję

K: Nie mogę. Jeśli zacznę, musiałybyśmy wziąć rozwód najpierw.

Czyli to jest twoja decyzja…

K: (wzdycha) No tak. Moja decyzja. (Cisza)

A: To jest trudne. Ciągle o tym mówimy w wywiadach: dla Kasi funkcjonowanie z męskimi dokumentami jest kłopotliwe, obawiamy się, że będzie coraz bardziej. Choćby kwestia szpitala.

A co ze Stasiem? Jak będzie starszy, będzie musiał podawać „imię ojca“ tu czy tam, w szkole, podczas gdy w domu Kasia będzie dla niego mamą

K: No właśnie.

A: No właśnie. Funkcjonując jako rodzina i domagając się zapewnienia ram prawnych dla naszego związku i dla naszego dziecka, pokazujemy absurdy systemu. To nie jest żadna ochrona dzieci – niedawanie nam praw! To jest serwowanie problemów naszemu dziecku, nam i wielu innym parom w podobnej sytuacji. Nasze bycie na froncie zaczęło się od tego, że urząd za nas zdecydował.

K: Uznając, że nasza decyzja nie jest dorosła i świadoma.

A: Z drugiej strony – odbyła się wtedy dyskusja.

K: Czy urząd potraktował nas wykluczająco, czy może postępowo?

?

A: W uzasadnieniu początkowej odmowy napisano, że „płeć psychiczna nie zgadza się z płcią oznaczoną w papierach“. Nasze prawniczki ostro dyskutowały…

K: Czy była dyskryminacja…

A: …czy może jednak postępowość urzędu.

I nie wiadomo?

(Rozkładanie rąk)

To zmieniamy temat. Oprócz tego, że jesteście lewicowe i zaręczone, to obie jesteście feministkami.

A: Obie działamy w Łódzkich Dziewuchach.

Jaka jest specyfika tego ruchu?

A: Świeżość, uliczny charakter. Są wśród nas osoby po studiach gender, socjologii, czy takie, które się jakoś udzielały feministycznie, ale w większości jesteśmy zwykłymi dziewczynami, które się wkurzyły w 2016 roku…

W kwestii projektów zaostrzania ustawy antyaborcyjnej.

A: …i na pędzie tego wkurzenia zorganizowałyśmy z łódzkim KOD-em marsz, potem drugi, na którym było 10 tysięcy osób i który był w Łodzi największą demonstracją od lat 80.

K: Ważną cechą ruchu Dziewuch jest jego wkluczający charakter. Ja mam doświadczenie z byciem w ruchu feministycznym już wiele lat. Wcześniej nawet współorganizowałam Manifę w Łodzi. I doświadczyłam wtedy… poszedł w moją stronę zarzut, że mężczyźni współorganizują coś na temat praw kobiet… Moja tożsamość została kompletnie niezauważona. To była ocena „po genitaliach“ – jestem biologicznym facetem i jako facet nie powinienem się angażować w Manify, mogę co najwyżej wspierać, pomagać, ale nie decydować o kształcie czy charakterze wydarzenia. „Feminizm 3.0“ nie powiela tego myślenia. Żadnych pytań w stylu: co z takim przypadkiem (jak ja) zrobić?

A: To już nie jest feminizm akademicki, tylko uliczny, reagujący. Weź transparent i napisz, co myślisz.

K: Jest nas więcej i działamy we wspólnej sprawie. Nie robimy elitarnego grona, które… przeczytało to czy tamto.

K: Pieprzę barierę wejścia, że tak powiem – że musisz mieć wszystkie te Butlery przeczytane, żeby zabrać głos.

A: Cały czas trzeba było reagować na to, co się działo w Polsce, bez przerwy gdzieś jechać, przemawiać, krzyczeć. Nie miałyśmy czasu siedzieć, czytać teksty i debatować, jaki w kontekście teoretycznym mamy przekaz, bo nasz przekaz był taki, że jesteśmy wkurzone. Każdy malował transparent, brała wieszak i szedł na ulicę. Bez pytań: Czy ja jestem feministką? A jaką? Jaką płeć ma osoba obok i czy ma prawo tu być.

K: Feminizm jest w ogóle bardzo ciekawy dzisiaj, pojawia się w nowych, niespodziewanych dziedzinach, mamy np. pączkujące grupy programistek, które się spierają w takim czy innym języku programowania. Wejdziesz na Twittera i masz komentatorki od piłki nożnej, które mają dziesiątki tysięcy folołersów, to jest coś, co wyrosło sobie z boku i staje się coraz silniejsze. One może wcale nie myślą o sobie jako o części ruchu feministycznego, ani że swoją działalnością przełamują bariery. Ale przełamują. Albo gejmerki…

I już chciałam cię, Kasia, spytać o czas wolny, bo wcześniej mówiłaś, że lubisz gry…

K: Tak… Tęsknie do playstation.

A: Zakurzone leży nie wiemy nawet gdzie. (Mieszkanie Kasi i Alex pełne jest teraz „rzeczy dla dziecka“, a półki wbrew temu, co mówią, pełne są książek)

K: Jak tylko wygram trochę czasu…

No właśnie, a nawet pogadać o tym nie ma kiedy, bo przecież wciąż polityka. Alex, kandydowałaś w ostatnich wyborach z ramienia Wiosny.

A: Dlaczego? Bo to ważne. Partia, która zgromadziła wiele osób, które znam z wcześniejszych działań. Moje koleżanki ze strajku kobiet, bardzo wielu aktywistów, którzy i które mają dokonania w swoich dziedzinach. Partia, która ma odważne i jasne postulaty programowe. O wprowadzeniu równości małżeńskiej czy ustawy regulującej korektę płci. Która mówi o regulacji prawnej sytuacji dzieci wychowujących się w związkach jednopłciowych. Porusza kwestie dotyczące alimentacji, przemocy domowej, dostępności do żłobków, wyrównania „gender pay gap” – różnicy płac. Przez te postulaty Wiosna była postrzegana jako partia, która się skupiała na obyczajówce, ale nie jest to prawdą. Mamy wiele innych. Dotyczą funkcjonowania państwa, gospodarki czy klimatu. Chciałam się włączyć. Nie spodziewałam się, że to zajdzie tak daleko – że wystartuję do europarlamentu. Staś urodził się w styczniu, Wiosna powstała w lutym. Już od marca byłam włączona w działania. Miał 3 miesiące jak pojechałam na konferencję otwierającą Wiosnę Kobiet do Szczecina. Kasia została ze Stasiem sama, mogła, bo jeszcze wtedy chciał jeść z butelki. Teraz już butelkę odrzucił i nie mogę wyjść bez niego na dłużej niż 2 godziny.

K: Ta kampania tak wyglądała: on był nakarmiony, Alex jechała na konferencję albo rozdawać materiały, a potem był telefon, że mały już płacze.

A: Albo go brałam.

W chustę.

K: W samochód.

A: Na ulicę, na spotkania sztabu. Śmiałyśmy się: kiedyś był „syn pułku“ – dziś „dziecko sztabu“. To jest kwestia łapania równowagi – na ile być polityczką, na ile matką. Kasia do tego jest pracownicą, na razie tylko ona, bo ja teraz jestem „pasożytem na macierzyńskim”.

K: W zasadzie jestem między pracami. Miałam dziurę do lipca, bo była kampania wyborcza i organizacja Rewolucji… Chciałabym przejść na aktywistyczną emeryturę, ale jak, skoro cały czas coś się dzieje?

A: Tymczasem ja się w „Rewo“ włączyłam. To było moje trzecie ,,Rewo“, przy którym robiłam tak dużo, na takim hajpie. Kasia mówi, że chce na emeryturę, a ja mówię: Nie! Róbmy! To jest super.

A wasze życie poza aktywizmem?

(cisza)

Seriale, wyjazdy, spacery?

A: Seriale oglądamy przy śniadaniu i to też na raty. Bo dziecko.

K: Jeden odcinek na 3 razy.

A: Ja wcześniej byłam bardzo wkręcona w jogę. Od kiedy się zaczął aktywizm, to umarło. Bardzo żałuję, chciałabym wrócić. Z podróżami też tak było: brałyśmy wolne na aktywizm.

K: No tak, jak się pracuje, to tak to wygląda – wolne bierze się na aktywizm.

 

Aleksandra Knapik (ur. 1984) – doktorka Uniwersytetu Łódzkiego i stypendystka Uniwersytetu w Wirginii. Biochemiczka. Pracuje w farmacji. Łódzka Dziewucha. Walczy o prawa kobiet, mniejszości, demokrację. Nominowana do Okularów Równości. Członkini Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Ratujmy Kobiety 2017.

Kasia Gauza (ur. 1983) – programistka. Zajmuje się popularyzacją tożsamości Łodzi i historii robotniczej, a od 2012 r. organizuje obchody Rewolucji 1905 r. Otrzymała za to nagrodę „Punkt dla Łodzi”. Wraz z klubem Krytyki Politycznej przyznano jej nagrodę „Za Zasługi dla Miasta Łodzi”.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

AKTOR (NIE)PROWINCJONALNY

O tym, jak grało się Maćka Kołodziejskiego, geja w serialu „Barwy szczęścia”, o tym, jak gra się siebie – Tomka, aktora i geja w spektaklu „Aktorzy prowincjonalni”, a także o związku na odległość i o toruńskim Queer Fest z TOMASZEM MYCANEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Ryszard Zajączkowski

 

 Przedstawienie „Aktorzy prowincjalni” w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy zostało zainspirowane słynnym filmem Agnieszki Holland sprzed 40 lat. Grasz w nim postać geja, aktora Tomka, który uczestniczy w probach do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego.

Wyszliśmy od postaci, która w filmie też występuje. Tam jest to wątek poboczny, choć ważny, tym bardziej biorąc pod uwagę, kiedy film kręcono. Gej u Holland jest dużo starszy, do tego zakochany w Krzysztofie, głównym bohaterze.

Który w pewnym momencie mówi do niego: „Nie wiem czy jesteś moim przyjacielem, czy tylko zakochanym pedałem”.

Był problem z tą kwestią, która początkowo miała się znaleźć w spektaklu. Później wypadła, nasza obsada różni się od tego, co jest u Holland. U nas to Krzysztof jest najstarszy, więc zdecydowaliśmy, że jedyne, co ich łączy, to przyjaźń, koleżeństwo, nie będzie tego drugiego dna.

Tomek to ty?

Trochę tak, z wyjątkiem głównego bohatera i jego żony aktorzy noszą swoje imiona i nazwiska. Do tego mówię napisany przez siebie monolog, który pochodzi z mojego dramatu sprzed ładnych kilku lat, więc traktuję go jak literaturę, ale opowiadam swoją historię.

W największym skrócie monolog opowiada o życiu za „zasłoniętymi kotarami”, ukrywaniu swojego związku i homoseksualizmu w ogóle, zarówno w wymiarze prywatnym, jak i zawodowym. Oczywiście to jest celowo nieco wyostrzone, emocjonalnie podkręcone.

To miał być twój teatralny coming out? Czekałeś na taki moment, czy to się stało przypadkiem?

Kompletnie o tym nie myślałem, zaczynając pracę nad „Aktorami prowincjonalnymi”. Przez cały okres prób mieliśmy „pokoik zwierzeń”, do którego każdy mógł wejść, włączyć kamerę i opowiadać, co chce. Oczywiście był z tym problem, reżyser Damian Neć powiedział, że nie ma żadnych wytycznych, o czym mamy mówić. W pewnym momencie, kiedy już dostałem rolę geja, pomyślałem, że powiem to. Nie od razu byłem pewien czy chcę, żeby znalazło się w spektaklu, ale zgodziłem się. Pomyślałem, że to może być ważne. Pokazanie, do czego prowadzi homofobia. Nawet nie ze względu na mnie, tylko na to, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Wątkow gejowskich jest zresztą więcej. To nie tylko historia Tomka, ale i odwołania do Konrada Swinarskiego, na którego wyraźnie stylizowana jest postać reżysera. Przywołany jest też Witold Zdzitowiecki, zapomniany aktor, homoseksualista, który w międzywojniu przez kilka lat pracował w teatrze w Toruniu, a w czasie wojny został potępiony za występy w teatrach jawnych, co bywało uznawane za kolaborację z okupantem.

Zdzitowiecki to trochę pomysł na wzbogacenie mojego wątku poprzez inną historię. To jest konkretna biografia, która ma związek z tym miastem i naszym teatrem. Jego monolog, który leci z off u, kiedy wspomina o śmierci swojego ukochanego, zawsze mnie bardzo wzrusza.

W spektaklu właściwie nie pojawia się kwestia tego, jak to jest być aktorem gejem w „prowincjonalnym” teatrze. W Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu jesteś od 17 lat, stykałeś się z homofobią?

Nie, nigdy nie spotkałem się z homofobią. Jeżeli zdarzały się jakieś komentarze, to za plecami, poza mną. Między innymi dlatego jestem tutaj tyle lat. To jest mój teatr, on mnie często wkurwia, ale to jest miejsce, które kocham.

Aż tak?

Tak, to jest mój świadomy wybór, że jestem tutaj. Panuje takie przekonanie, że aktor powinien być w teatrze nie dłużej niż 6-7 lat i potem iść gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że w Toruniu jestem już długo, ale coś mnie tutaj trzyma. Zawsze w momencie, kiedy miałem już dosyć tego miejsca, pojawiało się coś tak inspirującego, że znowu było super. Od kiedy przyszedłem tutaj w 2002 r., właściwie nie miałem przerwy w graniu. Były takie sezony, że wchodziłem z jednej roli w drugą. Pewnie gdyby zdarzył się rok bez nowej propozycji, to bym nie wytrzymał, w Toruniu trzyma mnie tylko praca.

A jak przebiegał coming out w zespole? To było wiadome, nazwane?

Dłuższy czas wiadome, ale niedopowiedziane. Potem zdarzyło się samo przez się, nawet nie musiałem mówić. Staram się to traktować tak normalnie i naturalnie, żeby nie trzeba było zadawać pytania: jesteś gejem?

Twój facet też jest aktorem. To pomaga czy przeszkadza w związku, gdy się wykonuje ten sam zawód?

Z jednej strony jest łatwiej, bo obaj rozumiemy ten świat, ale z drugiej strony… Trudno to wytłumaczyć, zawsze mu kibicowałem i uważałem, że jest lepszym aktorem ode mnie. Dalej tak uważam (śmiech).

Nie gracie w jednym teatrze, związek na odległość na trasie Toruń-Poznań to jest problem?

Tak, chyba największy. Kiedyś wydawało mi się, że byłoby fajnie, gdybyśmy byli w jednym zespole, a teraz nie wiem, czy bym tego chciał.

Już wiele lat temu zdarzało ci się grać gejów na scenie.

W „Klarze” (2012) na podstawie powieści Izy Kuny moja postać to był: stół, gej, alkoholik, robiłem tam nawet bardzo śmieszny coming out. Bardzo lubiłem grać w „Eine kleine Nachtmusik” (2009) w reżyserii Pawła Szkotaka, gdzie pojawiałem się w różnych rolach naraz, jedna z nich to była męska prostytutka.

Dla mężczyzn czy kobiet?

To było niedopowiedziane, więc pewnie kto zapłacił, ten miał (śmiech).

Te role były znane głownie teatromanom z Torunia, ale masz też na koncie postać, którą oglądały miliony. W latach 2009- 2016 występowałeś w niezwykle popularnym serialu „Barwy szczęścia”, grałeś Maćka Kołodziejskiego, partnera Władka Cieślaka (Przemysław Stippa).

Tak, to był chyba pierwszy tak duży wątek gejowski w serialu w Polsce, stale obecnym na antenie, emitowanym od poniedziałku do czwartku.

Dodatkowo wasi bohaterowie wzięli ślub w chmurach, w samolocie, co było inspirowane prawdziwą historią Ewy Tomaszewicz i Gosi Rawińskiej. Niestety sam moment zaślubin nie został pokazany na ekranie.

Kiedy dostałem scenariusz z tymi odcinkami, byłem zachwycony, myślałem, że wyślą nas za granicę, na wakacje, ale nic z tego (śmiech).

Jak zaczęła się ta siedmioletnia przygoda z serialem? Nie miałeś wątpliwości przed przyjęciem roli geja? Miałem, bo słyszałem historie o aktorach, którzy wcześniej zgodzili się brać udział w takich wątkach i potem żałowali, mieli nieprzyjemne sytuacje i przestali otrzymywać inne propozycje. Trochę się bałem, że mogę zostać zaszufladkowany, ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że to były przesadne lęki. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, tylko raz straciłem rolę w reklamie, co mnie trochę wkurzyło, że takie sytuacje mają jeszcze miejsce.

A reakcje publiczności?

Oczywiście główną postacią w tym wątku jest Władek, ja byłem bardziej drugoplanowy, ale nigdy nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją! Żadną! Natomiast ilość pozytywnych reakcji samego mnie zaskakiwała, nie tylko ze strony starszych pań. Siedziałem kiedyś w Toruniu przy barze w knajpie studenckiej, było już późno, nagle weszło dwóch łysych panów w dresach, bardzo już zmęczonych alkoholem. Stanęli przy mnie, barman nie chciał ich obsłużyć, poprosił o legitymacje studenckie, których oczywiście nie mieli. Nagle jeden z nich obrócił się do mnie, popatrzył i powiedział: „To ty!”. Zrobiło mi się słabo, odpowiedziałem tylko: „Co ja?”. „To ty grasz w tym serialu”. Byłem przekonany, że zaraz dostanę wpierdol, mogłem zacząć zaprzeczać, mówić, że to tylko ktoś podobny, ale trochę głupio, więc przyznałem, że to ja. A on: „Kurwa, stary, jak to zajebiście, że mamy takich ludzi w tym mieście!”.

A odbiór w teatrze? Przychodzili ludzie tylko po to, żeby zobaczyć znaną twarz z serialu?

Z tym chyba miałem największy problem. Trochę było tak, że ludzie mnie rozpoznawali, kiedy mój wątek był akurat pokazywany, potem kojarzyli dużo mniej. I czasami akurat wtedy graliśmy też spektakl, np. „Marię Stuart”, blisko publiczności, i zdarzało się, że słyszałem szepty: „To ten, który gra geja w <Barwach szczęścia>”. Strasznie mnie to denerwowało, ale z drugiej strony nie mogę się dziwić.

We wrześniu zeszłego roku Teatr Horzycy włączył się w organizację Queer Festu, czyli festiwalu Marszu Rowności. Na teatrze zawisły tęczowe flagi.

Tak, dyrektor artystyczny Paweł Paszta powiedział wprost, że nasz teatr jest miejscem otwartym.

Inauguracją Queer Festu było czytanie performatywne książki „Cholernie mocna miłość Lutza van Dijka w twojej adaptacji i reżyserii. To wyznanie Stefana Kosińskiego, ktory w czasie wojny miał homoseksualny romans (z żołnierzem Wehrmachtu), za co trafi ł do więzienia.

Pomysł wpadł mi do głowy już podczas pierwszego Marszu Równości w Toruniu. Książkę pożyczyła mi koleżanka, przeczytałem ją w ciągu kilku godzin, siedząc nad Wisłą. Opowiedziana tam historia mnie zachwyciła, uważam, że ona jest także bardzo ważna dla Torunia, tutaj się dzieje, a jeszcze dodatkowo Kosiński występował w tutejszym teatrze. Z efektu jestem bardzo zadowolony, publiczność genialnie reagowała, miałem wręcz głosy, że to było jedno z najlepszych czytań, jakie dotychczas odbyły się w teatrze. Ja pojawiłem się epizodycznie jako ukochany Stefana – Willy, pozostałymi rolami wymieniali się Paweł Tchórzelski i Piotr B. Dąbrowski.

Czy to oznacza, że będziesz jeszcze probował reżyserii?

Zawsze o tym myślałem. Tamto czytanie uświadomiło mi, że to jest zupełnie inna praca, ciężka, ale fascynująca, bo bierze się odpowiedzialność za całość, w tym także za aktorów, co jest trudne. Chciałbym kiedyś wyreżyserować spektakl i wiem, że nie będę w nim grał, z samą reżyserią jest wystarczająco dużo roboty.

Wiem, że w planach Teatru Horzycy jest realizacja spektaklu na podstawie „Cholernie mocnej miłości”. A we wrześniu kolejny Marsz Rowności w Toruniu. W tym roku też coś zrobicie?

Znów będzie czytanie, ale jeszcze nie wiem, czego. Na pewno pójdę na Marsz.

A w ogóle czujesz się aktorem prowincjonalnym?

To zależy co by to miało oznaczać, robiąc „Aktorów…”, dużo zastanawialiśmy się nad tym, o co z prowincją chodzi, czy to jest to, co mamy w głowie, czy to są tylko nasze horyzonty myślenia? Jeżeli przyjmiemy, że Toruń jest prowincją, to tak, jestem aktorem prowincjonalnym.

 

Comingoutowy monolog Tomasza Mycana z „Aktorów prowincjonalnych” (fragment)

Siedział przy barze i pił piwo. Przywitałem się z barmanką, zamówiłem pięćdziesiątkę i usiadłem obok. Zapytałem, co u niego. Odpowiedział, że ma dużo pracy, że podoba mu się miasto Miał brązowe oczy. Zakręciło mi się w głowie, wstałem i poszedłem do kibla. Gdy wróciłem, rozmawiał z barmanką. Pomyślałem: daj sobie spokój. Ubrałem płaszcz, zapłaciłem rachunek, podałem mu rękę i zapytałem, czy nie przyszedłby do mnie na parapetówkę. Przyszedł. Nieogolony, w czarnej koszuli, jeansach, pachniał tanią wodą kolońską. Został do końca, do świtu, cały następny dzień, potem kolejny i jeszcze jeden, a potem przeniósł swoje rzeczy i zamieszkaliśmy razem. Zasłoniliśmy okna i przez trzy albo cztery lata zasłanialiśmy okna. Bo żyjemy w tym kraju, bo społeczeństwo, bo narodowcy, bo zrujnuję sobie karierę, bo rodzice mnie nie zaakceptują, bo za ich czasów tego nie było, bo mama będzie płakać a ojciec mnie wydziedziczy, bo ktoś na drzwiach napisze coś farbą olejną, albo przebiją mi opony w samochodzie, dostanę w zęby i połamią mi nogi, trafi ę do szpitala i na wózku inwalidzkim będę jeździł, będą szeptać i plotkować za moimi plecami, naplują mi w twarz i powiedzą, że molestuję dzieci, trafi ę do więzienia i powieszą mnie w celi? To co wtedy? Zasłoniłem okna. Nikt nigdy się nie dowie. Nigdy nikomu nie powiem.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

POZBIERAŁEM SIĘ

O tym, jak był molestowany przez księdza i o tym, jak opowiedział swą historię publicznie, a także o jego własnym atelier fryzjerskim w Strzelcach Opolskich i o Marcinie, z którym status związku brzmi: „To skomplikowane”, z DARIUSZEM KOŁODZIEJEM rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: Ewelina Kożuchowicz, Photobyevelone

 

Wystąpiłeś na żywo przed kamerami TV, opowiedziałeś o tym, że byłeś molestowany przez księdza. Z twarzą, z nazwiskiem. Żaden facet w Polsce nie zdecydował się na taki krok przed tobą. Masz 21 lat. Dla mnie jesteś mega twardzielem.

Dzięki. Bardzo się stresowałem podczas tamtej rozmowy w TVN24.

Poszło ci świetnie. Dlaczego postanowiłeś złamać tabu?

Prawie wszystkie pokrzywdzone przez księży osoby zamykają się w sobie, cierpią na depresję, niektóre wręcz próbują się targnąć na własne życie. Siedzą cicho i przez to nic się nie zmienia. Skoro ja, jak widać, pozbierałem się, to pomyślałem, że muszę to wykorzystać, inaczej dalej będzie zamiatanie pod dywan.

Zostałeś ministrantem z własnej potrzeby, czy może np. rodzice cię zachęcali?

Zdecydowanie z własnej potrzeby. Gdy miałem 11 lat, byłem bardzo, bardzo religijnym chłopcem. Cały czas myślałem, że pójdę do seminarium. Do kościoła jeździłem codziennie, czasem dwa razy. Ostatnio na snapchata wstawiłem wygrzebany przypadkiem mój plan dnia z tamtych czasów. 4 rano: pobudka, 4:30 – różaniec, 5:20 – godzinki w Radiu Maryja, 6:30 – msza, potem szkoła, po szkole kapliczka w ogródku i wieczorem druga msza. Kończyłem dzień apelem jasnogórskim o 21 i drugim różańcem.

Kapliczka w ogródku? Sam sobie ją zrobiłem. Modliłem się tam, miałem swoje kury, dla których niby odprawiałem msze (uśmiech). Żyłem trochę we własnym świecie. To było gdzieś w trakcie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II – byłem na czuwaniu i wtedy zagadnąłem księdza Mariusza, że chciałbym zostać ministrantem. Zrobił mi przyspieszony kurs (bo już było po terminach naboru) i udało się. Wsiąkłem od razu.

Co było w tym takiego pociągającego?

To, że nie uczestniczę we mszy jak zwykły wierny, który może wyłącznie obserwować, co się dzieje i czasem odpowiadać księdzu znanymi formułami, tylko współtworzę całą celebrację. Przychodzę wcześniej, przygotowuję kielich, wsypuję do niego komunikanty, nakładam obrus na ołtarz… Jestem bliżej.

Ksiądz Mariusz zauważył twoje zaangażowanie?

Przylgnął, można powiedzieć, bardzo szybko. Widywaliśmy się codziennie, zagadywał w zakrystii o szkołę, o rodzinę. Stopniowo stał się przyjacielem naszej rodziny. Do nas do Gąsiorowic przyjeżdżał na katechezę do przedszkola, zaczął wpadać na grilla, na herbatkę, na obiad. To było normalne, wielu księży ma takie zaprzyjaźnione rodziny.

Nic nie wyczułeś niepokojącego?

Miał jakieś żarciki specyficzne, ale… Pierwszy raz poczułem się z nim nieswojo, gdy w samochodzie włączył jakąś pogadankę pani seksuolog o masturbacji, o dojrzewaniu.

Do molestowania doszło, gdy miałeś 13 lat.

To było jakoś w okolicach moich urodzin, które mam 9 czerwca. Ksiądz Mariusz zaproponował, że w ramach prezentu zabierze mnie na dzień do spa do Głuchołazów.

Ciebie samego?

Tak. Gdy tam pojechaliśmy, okazało się, że wynajął całe spa tylko dla nas dwóch. Poczułem się niekomfortowo. Rozebrał się do naga i powiedział, bym zrobił to samo, ale jednak zostałem w majtkach, wstydziłem się. A kąpielówek nawet nie wziąłem. Potem ciągle za mną łaził, denerwowało mnie to. Wyszedłem z jednej sauny i wszedłem do drugiej – on zaraz za mną. Ale tam do niczego nie doszło. Potem coś zjedliśmy. Wracaliśmy wieczorem i ksiądz powiedział, że jest bardzo zmęczony i musi odpocząć, zdrzemnąć się – mimo że do domu nie było już daleko (Głuchołazy leżą ok. 90 km od Gąsiorowic – przyp. „Replika”). Była mniej więcej godzina 22. Jechaliśmy przez las i skręcił w leśną ścieżkę, jechał nią jakiś czas, w końcu zatrzymał się, rozłożył siedzenia… (twarz Darka tężeje) No i wtedy to się stało.

Jesteś w stanie to opowiedzieć? Wolałbym nie. Ostatnio raz opowiadałem na konferencji w Sejmie i mi wystarczy.

Co było potem? Jak się czułeś? Dziwnie. Źle. Nie wiedziałem, co myśleć. On usnął, ja nie mogłem. Potem odwiózł mnie do domu. Dwa miesiące później powiedziałem mamie.

Wiele ofiar molestowania zaczyna mowić dopiero po latach.

Wcale się temu nie dziwię. Gdy w Fundacji „Nie Lękajcie Się” przeczytałem relacje ofiar, stwierdziłem, że mój przypadek to jest pikuś. U mnie to był tylko raz, a często molestowanie trwa latami. Gwałty, jakieś przywiązywanie, ciąże nastoletnich dziewczyn, które ksiądz każe usuwać… Wtedy mama szybko zauważyła, że coś jest ze mną nie tak. Płakałem jakby bez powodu, byłem wytrącony z równowagi. W końcu wyprosiła, bym powiedział i wyrzuciłem to z siebie.

Mama ci uwierzyła.

Od razu. W wielu przypadkach rodzice nie wierzą i wtedy koszmar trwa dalej. Mama się przeraziła i wściekła. Chciała od razu iść do księdza i się z nim rozprawić, ja zasugerowałem, by jechać do biskupa i tak zrobiliśmy. Biskup był w szoku. Był w naszej diecezji od niedawna, powiedział, że to jego pierwsza sprawa tego typu. Sprawdził, co mówiliśmy. Ksiądz Mariusz podobno przyznał się, zresztą również co do innych ministrantów, ale nie znam tych innych spraw. Biskup odradził nam, byśmy szli na policję. Powiedział, że zgłosi to do Stolicy Apostolskiej i oni się tym zajmą, a my mamy postarać się zapomnieć. I tak minęło 6 lat. W 2017 r. zadzwonił do nas inny ksiądz i powiedział, że sprawa jest zgłoszona do prokuratury. Odbył się w końcu proces, ksiądz został skazany, wyrok na razie nie jest prawomocny.

 

Foto: Ewelina Kożuchowicz, Photobyevelone

 

Darek, twój pierwszy kontakt seksualny to było molestowanie. Czy wtedy miałeś już jakąś seksualność, odczuwałeś, że ktoś ci się podoba w erotyczny sposób? Cokolwiek myślałeś o tych sprawach?

Nie przypominam sobie, nie.

Jesteś gejem, prawda?

(Darek uśmiecha się) Tak (przeczesuje ręką farbowane włosy) Nie widać? (śmiech)

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałeś?

Nie.

Jest taka homofobiczna teoria, że gejem można „zostać, gdy uwiedzie cię starszy facet. Tak się zastanawiam, że jeśli o niej słyszałeś, to mogła ci namieszać w głowie – że może to przez tamto zdarzenie masz homoseksualną orientację.

Na szczęście tego nie połączyłem. Nie wiadomo, skąd się bierze, że jednej osobie bardziej podobają się mężczyźni, a innej kobiety. Był taki okres kilka lat temu, że każdy kolega musiał mieć dziewczynę, a każda koleżanka chłopaka, na zasadzie przymusu prawie – i ja wtedy też miałem dziewczynę przez chwilę, ale szybko zorientowałem się, że to nie jest dla mnie droga. Moja orientacja wyszła jakoś tak „samoistnie”. Poznałem chłopaka, z którym zacząłem dużo przebywać. Przyprowadzałem go do domu, spaliśmy w jednym łóżku. Rodzice i bracia przyjęli naturalnie, że to nie jest tylko przyjaciel. Jakby już wiedzieli wcześniej, jak ze mną jest.

Porozmawiajmy o twoim zawodzie.

Włosy robię. Właśnie, widzisz? Jak w stereotypie: fryzjer gej! (uśmiech)

Założyłeś własny zakład w Strzelcach Opolskich. W wieku 20 lat. Nieźle. Jak to się stało?

U nas w opolskim młodzi ludzie po zawodówce albo siedzą w domu u rodziców dopóki ich nie wyrzucą, by zaczęli zarabiać, albo wyjeżdżają do Niemiec. A ja wyprowadziłem się do stolicy.

Do pracy?

Tak, dostałem się do jednego z lepszych fryzjerów.

Podobało ci się?

Tak… Tylko denerwowało mnie, że nie mogę robić po swojemu. Musiałem używać takich kosmetyków, jakich chciał szef, takiego lakieru, jaki chciał szef. Nie lubię, jak mi się zabrania, gdy mam własne pomysły (uśmiech).

Ale coś ci chyba jednak ta Warszawa dała.

Marcina mi dała. (Naszej rozmowie cały czas przysłuchuje się Marcin, bardzo ładny blondyn z fantazyjnymi dredami, mniej więcej rówieśnik Darka. Nie jestem pewny, kim dla Darka jest, więc korzystam z okazji, by zapytać).

Marcin to twój chłopak?

Były. Choć nie do końca wiadomo, czy były. Coś próbujemy odbudować. Status związku: „To skomplikowane” (śmiech) Wróciliśmy niedawno z wakacji w Egipcie, świętowaliśmy tam moje 21. urodziny. A dwudziestkę świętowałem na Paradzie w Warszawie, też z Marcinem.

To coś może jeszcze z tego będzie. Jak się poznaliście?

Marcin: Są dwie wersje: wersja prawdziwa i wersja Darka (śmiech). On twierdzi, że to ja pierwszy na Grindrze zagadałem, a ja – że on.

Marcin, a te dredy kto ci robił?

Darek: Oczywiście, że ja. Ale one są tylko na dziś, tak dla fantazji.

Dobrze ci idzie w pracy?

D: Aż za dobrze! Dziś nawet też musiałem lecieć (rozmawiamy w niedzielę – przyp. MK).

Darek, jesteś 21-latkiem z własnym biznesem, ambitnym i odważnym

M: …to wyjaśnia, dlaczego ja się tak uparłem na niego (śmiech). Jestem najbardziej upartym facetem na świecie! Wydaje mi się, że Darek w Warszawie zobaczył inne podejście do samodzielności, do życia w ogóle i dlatego taki nowoczesny zakład w Strzelcach otworzył. D: Dobrze, że rozmawiamy o takich zwykłych sprawach, a nie tylko o molestowaniu, bo ja przecież mam normalne życie. Niektórym się wydaje, że skoro byłem molestowany, to „powinienem” cały czas się zamartwiać i, nie wiem, patrzeć bez końca w sufi t ze smutną miną, albo płakać co chwila.

A minę masz właśnie wesołą. Z jakimi reakcjami spotkałeś się po tych wystąpieniach w mediach?

D: To ciekawe jest. Gdy wcześniej na FB pisałem, że byłem molestowany przez księdza, to dużo ludzi mi nie wierzyło. Jak poszło w TV, to uwierzyli. Na jednej imprezie w Strzelcach jeden typek dresik podszedł do mnie i mówi: „Miałem do twojego zakładu nie przychodzić, ale teraz przyjdę”. Natomiast w Katowicach na dworcu jakichś dwóch łebków mijałem, gdy jeden do drugiego powiedział: „O, patrz, to ten niedoruchany przez księdza”. Ale poza tym, to właściwie same pozytywne reakcje. Niektórzy na ulicy podchodzą, ściskają, gratulują odwagi. Poza tym dostałem mnóstwo wiadomości od osób, które też były pokrzywdzone przez księży. W Fundacji „Nie Lękajcie Się” lawina była. Ja sam zauważam, że im częściej mówię o tamtej sprawie, tym jest łatwiej, ona staje się odległa i boli mniej.

Jesteś nadal religijny?

Wiary w Boga nie straciłem, ale od kościoła i księży trzymam się z daleka

Co byś powiedział Czytelni(cz)kom „Repliki” na koniec?

(Marcin odszedł kilka metrów dalej, ale słyszy i krzyczy) Żeby się nie bali!

Darek: Tak. Żeby się nie bali.  

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Była sobie dziewczyna

Z reżyserem LUKASEM DHONTEM, którego głośny debiutancki film „Girl” o transpłciowej nastolatce właśnie wchodzi do polskich kin, rozmawia ADAM KRUK

 

Foto: ®Johan Jacobs 4

 

Od 22 marca oglądamy w polskich kinach twój debiutancki film „Girl”, nominowany do Złotego Globu, nagrodzony m.in. Queerową Palmą na ostatnim festiwalu w Cannes. Wiem, że pracowałeś nad nim bardzo długo – kiedy zaczęła się ta historia?

Prawie dekadę temu, miałem wówczas 18 lat i przygotowywałem się do rozpoczęcia studiów w szkole filmowej. Natknąłem się na artykuł prasowy o Norze Monsequer – młodej transpłciowej dziewczynie, której marzeniem było zostać tancerką klasyczną. Gdy przeczytałem jej historię, coś ukłuło mnie głęboko, długo przechowywałem to uczucie w sobie. W końcu udało mi się z nią skontaktować. Jako młody, nieopierzony filmowiec bardzo chciałem zrobić dokument o niej i o świecie tańca, w którym się obracała. Nora nie chciała jednak wystąpić przed kamerą. Zgodziła się natomiast być po jej drugiej stronie. Wspólnie zaczęliśmy więc pracować nad scenariuszem filmu fabularnego.

Dlaczego odmówiła? Przecież zawód tancerza przyzwyczaja do występowania przed publicznością, do tworzenia spektaklu z własnego ciała.

Mnie także to zastanawiało. Paradoks ten wydał mi się ogromnie interesujący wizualnie i emocjonalnie, stał się w końcu jednym z ważniejszych motywów w filmie. Dlaczego młoda transpłciowa osoba, która ma bardzo trudną relację z własną fizycznością – odrzuca ją i okalecza, niecierpliwe czeka na tranzycję – wybiera środowisko, gdzie musi swe ciało eksponować, pracować z nim, gdzie jest ono poddawane nieustannej ocenie? W tym właśnie znalazłem napięcie, z którym chciałem pracować, które chciałem zrozumieć. Zależało mi, by ta partykularna opowieść dała szerszy obraz naszej rzeczywistości, bo świat baletu jest dla mnie także metaforą społeczeństwa, które posługuje się bardzo binarnymi kategoriami, gdzie jedne role przypisane są kobietom, inne mężczyznom. Chciałem przyjrzeć się, co takie społeczeństwa robią osobom, które się w tych kategoriach nie mieszczą, dla których są one trochę bardziej skomplikowane.

Pokazujesz to w najzwyczajniejszych sytuacjach życiowych. Nawet takie miejsca jak toalety czy szatnie, dla osób z jednoznaczną identyfikacją przezroczyste, dla innych stanowią problem i wyzwanie.

Podziały te obecne są właściwie we wszystkich dziedzinach życia – spójrz na świat filmu i to, jak różnią się gaże aktorów i aktorek. Albo wyróżnienia im przyznawane, zawsze zróżnicowane na role męskie i żeńskie – nie wystarczyłaby nagroda po prostu za najlepszą rolę? Lara z „Girl” jest ofiarą tych kategoryzacji: rówieśnicy, nauczyciele, a nawet jej własny brat, nie wiedzą, jak do niej podchodzić, jak ją zakwalifikować. Ale czy problemem jest naprawdę tożsamość jednostki czy raczej konstrukcja społeczna, która wymusza tego rodzaju sztywne opozycje? Dla wielu moich widzów, a film pokazuję bardzo różnej publiczności, w tym gender-queer, gender-non-binary, drag, tak mocny podział na męskie/żeńskie jest fikcją. Zwyczajnie się w nim nie mieszczą, ale dlaczego właściwie zmuszani są, by się mieścić? Może raczej to społeczeństwo powinno wreszcie odrobić lekcję z różnorodności.

Do głównej roli zorganizowałeś casting neutralny genderowo. Mogli wziąć w nim udział i chłopcy, i dziewczyny, zarówno cis, jak i trans. Dlaczego?

Ogromnie istotne było dla mnie, by film, który miał stanąć w kontrze do tych binarnych podziałów, nie powielał ich w procesie powstawania. Casting był jedną z najważniejszych i najtrudniejszych jego części, bo tytułowa rola była bardzo wymagająca jak na piętnastoletnią osobę. Nie tylko emocjonalnie, ale i czysto fizycznie, bo wymuszała opanowanie tańca klasycznego. Poza tym, będąc w tym wieku, czasem sam jeszcze nie wiesz, jak się określić. Nie chciałem narzucać, że ma to być chłopak albo dziewczyna, homo czy hetero, brunet lub blond. Byłem otwarty na wszystko, co może się zdarzyć. Najważniejszym kryterium była wola wystąpienia w filmie i pewne emocjonalne pokrewieństwo z Norą, którego poszukiwałem. Mając w głowie jej wizerunek, chciałem znaleźć osobę podobnie wrażliwą i mocną oraz na tyle charyzmatyczną, by zdołała rozbłysnąć na ekranie i porwać widzów.

Zaangażowałeś cispłciowego chłopaka. Niektórzy, również w społeczności trans, tę decyzje obsadową krytykują. Trwa debata o marginalizowaniu aktorów/ek trans, wysuwane są postulaty, że postacie trans powinny być grane przez aktorów/ki trans. Przesłuchiwałeś nastolatków trans?

Tak, parę ich pojawiło się na castingu. Współpracowaliśmy blisko ze szpitalem w Gandawie, będącym w europejskiej czołówce pomocy osobom trans oraz z punktami informacyjnymi dla nich, które mają szeroką bazę kontaktów. Dzięki nim poznaliśmy wiele dzieciaków i wiele z ich doświadczeń, którymi się dzieliły, okazało się pomocne w budowaniu wiarygodności filmu. Jednak większość z tych młodych ludzi – trochę jak sama Nora, gdy ją poznałem – miało problem z odkryciem się przed kamerą, nie czuło się przed nią komfortowo. Bo to bardzo trudny okres w ich życiu, nie zawsze czas na to, by w pełni się odsłonić. Czuliśmy dużą odpowiedzialność, bo fi lm zostanie przecież na lata. Nie chcieliśmy skrzywdzić nikogo, kto nie byłby gotowy, by utrwalić siebie samego w tym momencie życia.

Viktor Polster jako Lara; kadr z filmu

 

Kiedy pojawił się Victor Polster?

Przesłuchaliśmy chyba z pięćset młodych osób, kilkoro bardzo interesujących. Kiedy jednak stanął przede mną Victor, od razu się w nim zakochałem. Zrozumiałem, że poznałem osobę, która ma w sobie całe spektrum emocji, których poszukiwałem. Osobę, która będzie potrafiła wcielić się w tę postać w najbardziej elegancki i pełen szacunku dla tematu sposób. Jak dowodzą nagrody dla jego występu, nie pomyliłem się.

Jak Norze patrzyło się na Victora?

Nora brała udział w castingu i dzieliła moje przekonanie, że to on będzie najlepszy do tej roli. Powiedziała wtedy, że odnalazła w nim cząstkę siebie. Był bardzo zdyscyplinowany, czasem wręcz obsesyjny, subtelny, rozmarzony – z wieloma tymi rzeczami czuła osobisty związek. Dla mnie ważne było, że Nora była cały czas obecna, także na planie. Tylko dzięki temu, że opowiadaliśmy tę historię razem, byłem spokojny, że niczego nie przekłamuję, nie dopuszczam się nadużyć i moja wizja artystyczna nie jest oderwana od rzeczywistości. Co więcej, proces powstawania filmu okazał się istotny także dla niej samej, gdyż mogła dzięki temu przerobić ze sobą sprawy, które wydarzyły się w jej dzieciństwie i emocje, które wówczas czuła. Myślę, że jej obecność, porady dawały i Victorowi komfort pracy, poczucie, że – choć był to jego pierwszy przed kamerą – jest wiarygodny i akceptowany w tej roli.

Mimo jej akceptacji, ze strony osób transpłciowych pojawiły się głosy krytyczne, zarzucające ci nazbyt cisseksualną perspektywę. Jak na nie reagujesz?

Nie obrażam się. Myślę, że to dobrze, że fi lm wywołuje dyskusje, że wzbudza różne reakcje. To przecież rola sztuki: stymulować dialog. Jeśli więc ludzie zabierają głos, reagują na mój fi lm, mówią, w jakim stopniu ich reprezentuje, a w jakim nie, to jest to rzecz cenna. W „Girl” opowiedziałem historię jednej transpłciowej dziewczyny, staraliśmy się rzucić światło na to, co dzieje się z nią w trudnym okresie dojrzewania. Nigdy nie było moją intencją, by opowiedzieć o całej społeczności trans, nic dziwnego więc, że nie wszyscy jej przedstawiciele się w niej odnajdują. Czekam na kolejne fi lmy, które ukazałyby inne doświadczenia, problemy i radości środowiska, bo myślę, że każdy kolejny obraz ułatwia powstawanie następnego. „Girl” to mój portret Nory, w której się zakochałem i chciałem się tym uczuciem podzielić – zrozumiałe, że nie wszystkim musi się on podobać. Nie mam z tym problemu.

Nawet kiedy czytasz, że to film obsesyjnie skupiony na ciele, a życie transpłciowej osoby nie ogranicza się wyłącznie do tego aspektu?

Oczywiście, pokazuje dużo fizyczności, ale mając piętnaście lat wszyscy – bez względu na identyfikację płciową czy seksualną – uważnie obserwujemy mocno wówczas zmieniające się ciała: swoje i cudze. To przecież wówczas ogromnie zajmujące. Próbuję ten moment w życiu uchwycić. Poza tym, świat baletu jest zafiksowany na punkcie ciała – jego ćwiczeniu, tresowaniu, na formie, którą zdolne jest przyjąć. Musiało się to pojawić w filmie. To, że Lara jest trans i ma skomplikowaną relację z własnym ciałem także nie było bez znaczenia – takie były też wspomnienia Nory z jej dzieciństwa. Z tych powodów fi lm musiał skupiać się na fizyczności, ale myślę, że nie dzieje się to kosztem życia wewnętrznego bohaterki. Więc owszem, interesuje mnie ciało – zawsze zresztą mnie interesowało, widać to także w moich krótkich filmach – ale nie zgodzę się, że „Girl” jest filmem w jakikolwiek sposób voyerystycznym.

Mierzysz się tu z problemem autoagresji. Dlaczego bohaterka nie szuka wsparcia w internecie, mediach społecznościowych, nie kontaktuje się z innymi transami?

Nie wiem, czy wizualnie byłoby to ciekawe, gdyby Lara siedziała ciągle przed komputerem albo telefonem – na pewno nie byłaby to moja estetyka. Ale na spotkaniach po projekcji ludzie często mnie o to pytają. Odpowiadam na to, dzieląc się wspomnieniem z własnego dzieciństwa, że jako 15-letni homoseksualny nastolatek nie szukałem innych gejów, nie chciałem być z nimi widziany, utożsamiany. Siedziałem głęboko w szafie, musiałem najpierw zaakceptować samego siebie, by móc nawiązać więź z innymi. W tym sensie Lara ma dużo nie tylko z Nory, ale także ze mnie samego. W filmie pojawia się zdanie: „Nie chcę być przykładem, chcę tylko być dziewczyną”. To jest moment w jej życiu, kiedy próbuje nie odstawać od reszty, woli przynależeć, a w jej przypadku wpasowanie się oznacza dostosowanie do dziewczęcej grupy w szkole baletowej. Bycie stuprocentową, zwyczajną dziewczyną.

Podoba mi się w „Girl” ciepły obraz wsparcia ze strony rodziców. Przynajmniej w Polsce wcale nie jest to regułą. Jak sytuacja wygląda w Belgii?

Niestety i w Belgii znajdziesz przypadki – często dość dramatyczne – kiedy tego wsparcia nie ma, gdy brakiem akceptacji rodzice krzywdzą dzieci, których dorastanie i tak jest dużo trudniejsze niż ich rówieśników. Zazwyczaj w kinie oglądamy właśnie tego rodzaju problematyczne relacje. Ja chciałem pokazać wersję optymistyczną: relację ojciec-dziecko pełną miłości, zrozumienia, troski. Taki był właśnie ojciec Nory, taki był i mój ojciec, który wspierał mnie, gdy odkrywałem w sobie homoseksualizm. Myślę, że potrzebujemy więcej tego rodzaju ojców i trzeba ich częściej pokazywać – w kinie, sztuce, literaturze. Bo dają przykład. Bo możemy się od nich wiele nauczyć. Chciałbym, aby mój fi lm zobaczyło jak najwięcej rodziców – obecnych i przyszłych – aby tematy takie jak seksualność czy identyfikacja genderowa nie były tabu, by można spokojnie o nim rozmawiać. By podróż w stronę dorosłości odbyć można było razem.

Najbardziej urzekło mnie to, w jaki sposób tę podroż pokazujesz. Skąpane w żółciach i błękitach kadry pchają opowieść w stronę mitu, baśni.

Jako debiutant miałem ogromne szczęście móc pracować ze wspaniałym, doświadczonym operatorem Frankiem van den Eedenem, prawdziwym wizjonerem. Dużo rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób przekuć scenariusz w obrazy, by to one, a nie dialogi, pchały opowieść do przodu. Zdecydowaliśmy się na użycie dużej ilości światła słonecznego, ciepłego, żółtego koloru. Chodziło o nawiązanie w portrecie Lary do mitu Ikara – kogoś, kto pragnie lecieć wyżej i wyżej, ale w końcu może się sparzyć i upaść. Ojciec zaś jest Dedalem, czyli kimś bardziej rozważnym, kto próbuje uchronić swe dziecko od tragedii. By wydobyć tę metaforę, wiele scen oświetlanych jest naturalnym światłem słonecznym, niebieski zaś pojawia się w scenach wzmożonych konfl iktów, rozczarowań, deziluzji.

Mimo scen drastycznych, „Girl” jest jednak filmem optymistycznym – mógłby być częścią kampanii „It Gets Better”. Jak reaguje na film młoda publiczność?

Od nastolatków zazwyczaj mam wspaniały feedback, wielu z nich odbiera go bardzo osobiście. Wynika to, jak sądzę, z tego, że czy jesteś trans czy cis, homo czy hetero, musisz w tym wieku odpowiadać sobie na pytania o własną tożsamością, konfrontować się ze swoją fizycznością, odnajdywać się w często nieprzychylnym rówieśniczym otoczeniu. Niektórzy reagują bardzo żywo, płaczą, inni buntują się przeciwko filmowi albo oczekują wyjaśnień. Mam poczucie, że w słowniku kina nie było jeszcze takiej postaci jak Lara i skoro jest w jakimś sensie pierwsza, wielu domaga się, by była wzorem. Myślę, że to właśnie wzbudza w filmie największe kontrowersje, że Lara wzorem być nie chce i nie potrafi . Nie jest aktywistką, jest po prostu istotą ludzką.

A czy ty, jako filmowiec, czujesz się aktywistą?

Na pewno chcę opowiadać o postaciach i tematach, które nie są częścią popularnego języka filmowego i mówiąc o nich, docierać do jak najszerszej publiczności. „Girl” to tylko pierwszy etap poszerzania tego języka – pracuję obecnie nad kolejnym filmem, który również oswajać będzie widownię z bohaterem z grupy mniejszościowej. Bo to jest mój cel: rozszerzać pole widzialności, przełamywać strach, budzić empatię. Mam nadzieję, że „Girl” jakoś się do tego przyczynia.  

 

Tekst z nr 78 / 3-4 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

ZUCH DZIEWUCHY

Pierwsza polska lesbijska para vlogerek – NATALIA RADTKE I NATALIA SIERHEJ opowiadają o sobie, o byciu razem i o swych filmikach

 

arch. pryw.

 

JAK SIĘ POZNAŁYŚMY

Natalia S: Mamy po 27 lat i tak samo na imię. Mało tego! Nasi rodzice również mają tak samo na imię! Mamuśki Danuśki, ojcowie Krzyśki. Przypadek? Nie sądzę. (śmiech) Poznałyśmy się w marcu zeszłego roku przez portal queer.pl. Napisałam Natalce, że ma ładne niebieskie oczy, taki był początek.

Natalia R: Mieszkałam wtedy w Niemczech, z myślą, że już tam zostanę. Nie spodziewałam się, że z naszej znajomości wyniknie coś więcej. Kontakt on-line jednak się rozwijał i gdy miesiąc później byłam ze znajomymi na weekend w Poznaniu, to siup, wsiadłam w pociąg i pojechałam do niej do Gdyni. Od początku nadawałyśmy na tych samych falach i od razu się zaprzyjaźniłyśmy.

NS: Mówiłam jej: „Z tego nic nie będzie. Możemy się kumplować, ale to tyle”.

NR: Natalka była świeżo po rozstaniu. Jednak mój urok osobisty zadziałał (śmiech). Podróże nas zbliżyły. Pojechałyśmy razem na majówkę. Miał być Bornholm, a zaliczyłyśmy w sumie Litwę, Łotwę, Estonię i jeszcze Finlandię. Wtedy bardzo się do siebie zbliżyłyśmy, założyłyśmy wspólny dziennik podróży, gdzie do dziś wklejamy bilety czy zdjęcia z ważnych dla nas wydarzeń. Po tej majówce przeprowadziłam się z powrotem do Polski.

Nasz vlog

NS: Kilka tygodni później zrodził się pomysł na vlog. Oglądałyśmy vlogi polskich par gejowskich i ubolewałyśmy, że nie ma kanałów lesbijskich. Jest luka, trzeba ją wypełnić. Dlaczego my nie miałybyśmy tego zrobić? Przecież mamy o czym gadać, nakręcamy się nawzajem. Razem mamy energię nie za dwie osoby, tylko chyba za cztery! (śmiech) Natalka od lat jest fotografką, pracowała też w centrum kultury. Ja jestem tancerką i choreografką. Mam doświadczenie z nagrywaniem filmików tanecznych. Występowałam też w paru programach TV, tańcząc przed całą Polską. Obie miałyśmy na koncie publiczne wystąpienia, dlatego pomysł z vlogiem od razu nam się spodobał.

NR: Chciałyśmy też po prostu dokumentować nasze wspólne życie. Na pamiątkę. Wtedy już powiedziałyśmy sobie, że jesteśmy razem. Miłość przyszła z czasem, ale nadal uważamy, że przyjaźń jest w związku kluczowa. My po prostu uwielbiamy spędzać ze sobą czas. Vlog był dla mnie też sposobem na stuprocentowe przełamanie się, jeśli chodzi o mówienie o sobie.

NS: „Zuch Dziewuchy” ruszyły w sieci 28 czerwca 2017 r. Wtedy na naszym kanale pojawił się pierwszy filmik.

NR: Mam kumpelę, która ciągle do mnie mówiła: „Ty to jesteś zuch dziewczyna!” – więc wymyślenie nazwy było łatwe. Poza tym wydaje mi się, że wiele par lesbijskich może się utożsamiać z „Zuch Dziewuchami”.

NS: To jest nasz pamiętnik, ale nie tylko osobisty. Robimy go z myślą o innych parach lesbijskich w Polsce, jak również o ludziach spoza środowiska LGBT – by oswoić ich z nami. Odzew jest – o, dziwo! – bardzo dobry. Patrz, powiedziałam „O, dziwo”, bo człowiek z góry spodziewa się hejtu…

Dużo miłości, mało hejtu

NR: Jest też hejt, ale nie jakaś konstruktywna krytyka, tylko wyzwiska i powtarzane w kółko banały. Dywagacje „ekspertów” na temat seksu lesbijskiego. Co sobie wsadzamy albo nie wsadzamy. My również śpimy, jemy, pracujemy, jeździmy na rowerze… Ludzie gadają, co im ślina na język przyniesie, albo powtarzają mądrości wujka Zdzisia czy cioci Klary – a realnie nie wiedzą nic. Katolicy natomiast cytują Biblię. Przepraszam, ale mnie też stworzył Bóg, a krzywdy nikomu nie robię.

NS: Ten przysłowiowy „Zdzisiu” na słowo „gej” czy ,,lesbijka” zaraz reaguje wyzwiskami typu: „zboczeńcy, pedofile” itp. Są na szczęście ludzie, którzy najpierw nas poznają, rozmawiają – i kiedy dowiadują się, że jesteśmy razem, niczego to nie zmienia. „Ooo, normalni ludzie!”. No, popatrz, popatrz. (śmiech)

NR: Pisze do nas mnóstwo dziewczyn, że oglądają nas i cieszą się, że robimy to, co robimy. To daje kopa, by działać dalej.

NS: Miałyśmy trochę obaw, jak zareagują ludzie z naszego najbliższego otoczenia. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak go malują!

NR: Pochodzę z małej miejscowości, ale wiesz co? Moje Karwieńskie Błoto Pierwsze zdało egzamin! Jesteśmy w kontakcie z panią sołtys, pomagałyśmy jej przy dożynkach czy Dniu Dziecka. Zdarzyło się nawet, że obcy ludzie w sklepie zaczepiali nas i gratulowali odwagi. Jeszcze jedno: dzięki vlogowi uświadomiłam sobie, ile osób LGBT mieszka w mojej okolicy! Ludzie, z którymi od dawna nie miałam kontaktu, nagle bach – zgłaszają się i outują przed nami.

NS: Czasem potrzeba tylko bodźca, by się otworzyć. Niektórzy piszą, że nam kibicują, ale sami baliby się wyoutować. No, więc informujemy, że nie ma się czego bać. Dalej sobie żyjemy, nikt nas nie zaszlachtował! (śmiech) Jest w Polsce sporo homofobii i uprzedzeń, ale nie można się temu poddać. Chcemy dzielić się z ludźmi pozytywną energią. Tyle, ile dajemy, tyle do nas wraca.

NR: A ostatnio wraca dużo dobrego! Zostałyśmy zaproszone do poprowadzenia koncertu Parady Równości w Warszawie, tydzień później miałyśmy prelekcję na Kongresie Kobiet w Łodzi. To był intensywny i bardzo fajnie spędzony czas. Nadal jest wiele tematów, jakie chciałybyśmy poruszyć na naszym kanale i nie tylko.

„Jestem lesbijką? Zajebiście!”

NS: Przede wszystkim chcemy motywować innych do zmian. Na nie nigdy nie jest za późno. My dopiero wkraczając w dorosłość, odkryłyśmy, że bardziej ciągnie nas w stronę kobiet. Obie miałyśmy na koncie nieudane związki z mężczyznami.

NR: Ja już byłam zaręczona, data ślubu ustalona, sala zarezerwowana. Jednak coś nie grało. Na początku nawet się nie zastanawiałam – tak po prostu jest, że kobieta wychodzi za mąż i już. Wszyscy przecież tak robią. Mówili mi: znajdź sobie chłopaka, to sobie znalazłam. Tyle, że zawsze czegoś brakowało…

NS: Porozumienia jajników ci brakowało! (śmiech)

NR: Pierwsze myśli, że z dziewczyną mogłoby mi wyjść, pojawiły się dopiero po 20-tce.

NS: U mnie było podobnie. Do 20-tki nie sądziłam, że zwiążę się na stałe z kobietą. Byłam otwarta, w moim środowisku tancerzy miałam wielu kumpli gejów. Ale żebym ja…? Tymczasem zakochałam się w najlepszej przyjaciółce (hetero). To był najcięższy okres w moim życiu. Najpierw wypierałam fakt, że zakochałam się w kobiecie. Wpadłam w depresję, zaczęłam robić sobie krzywdę, przestałam jeść, trafi łam do szpitala.

W końcu uznałam, że muszę się ogarnąć. Wyjechałam na pół roku do Kanady. Tam powoli dochodziłam do siebie. To bardzo ważne, by przestać się zadręczać: „O, matko, jestem lesbijką, co teraz będzie!”, tylko podejść do sprawy pozytywnie. „Jestem lesbijką, zajebiście! Przynajmniej wyróżnię się z tłumu!”

NR: Nie można z góry zakładać, że jak się jest lesbijką, to już na bank życie będzie gorsze. A gówno prawda!

NS: Miałam jeden romans z dziewczyną w Kanadzie. Jak wróciłam po pół roku, to już z myślą, że dobra, muszę się teraz rozeznać w polskim środowisku LGBT, zobaczyć, jak to wygląda. Teraz w pełni siebie akceptuję. Przed Natalką byłam w związku z inną kobietą. Potem dopiero zdałam sobie sprawę, że byłam zakochana, ale tak naprawdę to jej nie lubiłam (śmiech). Z Natalką się kochamy, ale też jesteśmy dla siebie najlepszymi przyjaciółkami.

NR: Ja też mam różne rodzinne problemy, niezwiązane z homoseksualnością. Powiem tyle, że czasem w osobach najbliższych nie znajdujesz tego wsparcia, na które liczysz i wtedy trzeba tego wsparcia poszukać gdzie indziej. Stworzyć sobie rodzinę alternatywną.

NS: Wiele osób przechodziło podobne rozkminy, co my i zawsze łatwiej jest, gdy się o nich rozmawia. Niektóre dziewczyny piszą do nas, że nie wiedziały, czy się odezwać, bo im głupio – a potem okazuje się, że opowiadają o sprawach, które my też przeżywałyśmy. Jest satysfakcja, gdy możesz im dodać otuchy, nakierować na pozytywne myślenie. Nikt za nas życia nie przeżyje. Żyjmy własnym życiem, a nie babci czy mamy. Jak nie teraz, to kiedy?

NR: Amen (śmiech).

(z Nataliami spotkał się Mariusz Kurc)  

 

Tekst z nr 74/7-8 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Życie wśród heteryków

Z KRZYSZTOFEM KAŁKIEM, emerytowanym nauczycielem chemii, rozmawia Mariusz Kurc

 

Foto: arch. pryw.

 

Gdy przeczytałem, że w zeszłorocznym wielkim badaniu ankietowym osób LGBT przeprowadzonym przez Kampanię Przeciw Homofobii i Lambdę Warszawa tylko 1% stanowili ludzie powyżej 46. roku życia, postanowiłem, że muszę coś zrobić, by widoczność starszych osób LGBT była większa, choćby na łamach „Repliki”.

Jestem w tym jednym procencie, wypełniłem tę ankietę. Ale masz rację, geje w moim wieku i starsi są jakby niemi, nie odzywają się. Całe pokolenie jakoś „wyciszone”, przykucnięte, rodzinom nie chcą się narażać, by „nie robić problemów”, już lepiej być „starym kawalerem”, któremu „coś” w życiu nie wyszło, niż „starym pedałem”. A niestety u młodych gejów jest inne zjawisko – spychają nas, starszych, na boczny tor, jakbyśmy już nie mieli racji bytu, brak wsparcia. Jak gdyby naszą powinnością było zniknąć z ich pola widzenia. Nawet to rozumiem – jest to reakcja obronna! Przecież „JA” będę zawsze młody i pociągający, mnie to nie dotyczy, nie zdarzy mi się! Zwróć też uwagę, że jeśli tworzy się jakieś instrumenty pomocy dla ludzi LGBT, to głównie z myślą o młodych – tymczasem przypuszczam, że starsi mogą nieraz mieć większe problemy, a na pewno porównywalne. Z reguły samotnie dociągają do ostatnich dni i samotnie umierają. Czy problem z odnalezieniem się wśród współczesnych mediów społecznościowych, a więc kontakty ze światem, są dla młodych dużo łatwiejsze. Ja zawsze, na szczęście, miałem pasję i smykałkę do elektroniki, informatyki.

Od czego zaczniemy? Od jakiegoś twojego ważnego coming outu?

W moim pokoleniu to chyba w ogóle nie było pojęcia coming outu i mam do tego stosunek taki… Publiczne krzyczenie, że jestem gejem? Po co? By zaistnieć w ten sposób? Mnie jak ktoś pytał, to nie zaprzeczałem, ale żeby ogłaszać to wszem i wobec? Kogo to tak naprawdę interesuje? Jest to jeden z elementów tzw. prywatności! Nic nikomu do tego! Podobnie w rodzinie. Mama szybko zorientowała się, że ma syna geja. Niestety, umarła, gdy byłem jeszcze młody – w 1992 r. Potem mieszkałem z tatą, wzajemnie się sobą opiekowaliśmy, zmarł ponad 3 lata temu. Tata wiedział oczywiście też i widział, że sam zostanę na starość, i mówił: „Sam sobie tak wybrałeś”. Nie rozumiał, że homoseksualność nie była moim wyborem.

Rozmawiałeś z rodzicami o tym, że jesteś gejem?

Nie, nigdy. Nie było pytań – nie było odpowiedzi. Ale wiedzieli na pewno. Gdy w czasach licealnych wariacko zakochałem się w jednym chłopaku, jego zdjęcie przyczepiłem sobie na makatce nad łóżkiem, rodzice je widzieli. O nic nie dopytywali. A to była i pozostała moja największa miłość, niestety platoniczna. Gdy na studniówkę szedłem z zaproszoną dziewczyną, mama na nią tak dziwnie patrzyła, jakby chciała powiedzieć: „Skąd ten Krzysiek wziął sobie dziewczynę i po co?”. (śmiech)

Nie jeździłem po klubach, nie szalałem. Miałem tyle innych zainteresowań, tyle pasji… No, ale może przez to życie uczuciowe przegrałem, że nie szukałem towarzystwa innych gejów – spędziłem życie wśród heteryków. Radar gejowski mam fatalny. Parę razy byłem zakochany, zawsze w heterykach, pierwszy raz już w podstawówce. Miałem 12 lat, był taki Przemek jeden, niesamowicie fajny. Jeździłem do niego na rowerze do sąsiedniej miejscowości, chodziliśmy do lasu na poziomki. Pocałowałem go kiedyś, a on: „Ale co ty chcesz?”. Oni prawie nigdy mnie gwałtownie nie odtrącali, nie potępiali czy szykanowali, tylko spokojnie mówili, że nie. Poznawałem ich przez wspólne zainteresowania – m.in. turystykę, góry, rower, ekipy żeglarskie. Po jakimś czasie znajomości posuwałem się dalej, robiłem pierwszy krok, trafiałem na opór i… koniec. Przyjaźń kontynuowaliśmy (z dwoma wyjątkami), ale więcej nic. Dla mnie seks nigdy nie był na pierwszym miejscu, bo po prawdzie nie mógł być.

Nigdy nie byłeś w związku?

Niestety, nigdy. Wiesz co, może też przez to, że nigdy nie miałem partnera, o którego bym walczył, stąd też nie było bodźca, by te coming outy robić.

Mówisz, że nie szukałeś towarzystwa innych gejów, że seks nie był na pierwszym miejscu. A nie porównywałeś się do ludzi hetero? Przecież chłopaki hetero szukają towarzystwa dziewczyn, dziewczyny hetero szukają towarzystwa chłopaków i seks, nawet jeśli nie jest na pierwszym miejscu, to jest bardzo wysoko na liście, przynajmniej, jak się jest młodym. Ja nie mam np. takiego doświadczenia jak chodzenie za rękę z ukochanym w wieku 20 lat albo całowanie się z ukochanym gdzieś na plaży czy w parku. Ty też pewnie nie.

Oczywiście, że nie. W ogóle nie przeżyłem romantycznej spełnionej miłości, to zostawia przykry ślad. Ano spieprzyłem sobie życie w tym względzie. Łudziłem się, że może jednak jestem bi, lubię towarzystwo kobiet i coś tam próbowałem z kobietami. Zapraszałem je na jakieś randki, czasem nawet na wczasy. Nic z tego nie wychodziło, natury nie oszukasz. Gdybym zupełnie siebie zakłamał, to już byłbym ze trzy razy ożeniony, bo kandydatki były, kobiety mnie lubiły, i to nawet bardzo. Co chcesz – wysoki, przystojny blondyn. (śmiech) Jedna nawet akceptowała to, że z seksu nic nie będzie, a może jednak? Ale kto wie, czy nie miałaby żalu po jakimś czasie? Potem pojawiłyby się może pretensje, że homoseksualista zwabił ją do związku i zniszczył życie. Odpuściłem. W sytuacjach łóżkowych to dla mnie była męka i koniec.

Do czterdziestki to jeszcze jakoś szło – pamiętajcie, młodzi i piękni, zegar tyka szybko, a obecnie – wręcz zapierd…! Ciągle byłem tuż po albo tuż przed jakimś fajnym wyjazdem z paczką przyjaciół, ale nagle zorientowałem się, że praktycznie wszyscy wokół są już z żonami, mężami i dziećmi. Przez następne lata szukałem sobie, nadal nieporadnie, tego jednego faceta, no i nie znalazłem, w końcu koło pięćdziesiątki poszukiwania zarzuciłem.

Mówiłeś mi, że niecałe 2 lata temu zacząłeś czytać „Replikę”. Jak do nas dotarłeś?

A jak myślisz? Skończyłem sześćdziesiątkę, przeszedłem na emeryturę i… zauważyłem, że odzyskałem najcenniejszą rzecz dla siebie – czas. Mieszkam sam w domu przez siebie wybudowanym na wsi pod Kołem, między Koninem a Kutnem. Zacząłem rozglądać się wokół siebie, przyglądać się, jak ten współczesny świat gejowski wygląda, czytać – i trafiła się ciekawa lektura, czyli „Replika”. Nie było za wesoło.

Ech, widzisz, to wszystko mogło potoczyć się inaczej. Miałem dwa takie momenty w życiu – dziś to widzę – gdy pojawiła się szansa przeniesienia do dużego miasta. Urodziłem się w Grodzisku Wielkopolskim, do 13. roku życia mieszkałem z rodzicami i z bratem w Opalenicy pod Poznaniem. Tata pracował w Poznaniu w zakładach mięsnych i mieliśmy się do Poznania przeprowadzić. Jednak Animex, centrala tych zakładów, postanowił zbudować trzy nowe zakłady, w tym jeden w Kole – tata dostał propozycję, by zakład w Kole organizować od podstaw. I tak zamiast w Poznaniu, wylądowaliśmy w Kole. Gdybyśmy przeprowadzili się do Poznania…? Potem na studia – chemię – poszedłem do Warszawy i zamiast po studiach zostać w stolicy, wróciłem do domu. Mój promotor był na mnie strasznie zły. Odrzuciłem propozycję pozostania na uczelni. Nie zdecydowałem się m. in. z powodów finansowych. Podjąłem pierwszą pracę w liceum w Koninie jako nauczyciel chemii 1 września 1985 r. Było pięknie! A niedługo później miałem epizod z wojskiem.

Jaki?

W tamtych czasach chłopaków po studiach brano do wojska na rok. Dla mnie to był maj 1986 (akurat była katastrofa w Czarnobylu), do końca kwietnia 1987 r. Trafiłem do jednostki w Olsztynie. Cóż, spodobał mi się tam taki Jacek i widziano nas. A donosicielstwo kwitło, zaraz do przełożonych dotarło. Opinia z wojska była dołączana do dokumentacji i wysyłana do twojego zakładu pracy. W mojej opinii napisali, że jestem homoseksualistą. Nagle moja praca z młodzieżą stała się problematyczna i stanęła pod znakiem zapytania. Wezwała mnie wicedyrektorka: „Wie pan, my tu dostaliśmy taką informację, pan to właściwie nie powinien być nauczycielem”.

Jawne prześladowanie, bo przecież…

Oczywiście – tak jakby homoseksualista był bardziej skłonny do molestowania niż heteroseksualista. Swoją pracę wykonywałem profesjonalnie i z zaangażowaniem – tamci uczniowie do dziś o mnie pamiętają, kilku jest moimi przyjaciółmi. Niemniej zostałem zmuszony do opuszczenia tamtego liceum. Znalazłem pracę w szkole średniej w Kole, ale jako bibliotekarz – do lekcji, do pracy z młodzieżą mnie nie dopuszczono.

Ale w końcu byłeś jednak nauczycielem ponad 30 lat, tak?

W 1989 r. komuna padła i dyrektorowi szkoły podziękowano. Przyszedł nowy dyrektor, z którym się dobrze znałem, nawet trochę kumplowałem. Wtedy zostałem na powrót pełnoprawnym nauczycielem i byłem chyba przez następne lata lubiany, jak mówili uczniowie – byłem „obliczalny”. Źle chyba ze mną nie mieli. Żadnych napisów w ubikacji „Kałek to chuj” przez te 35 lat nie widziałem, (śmiech) za to zorganizowałem mnóstwo różnych rajdów, wycieczek, wypadów w góry, imprez rowerowych, obozów narciarskich. I znów: nie chwaliłem się, ale moi uczniowie wiedzieli, a przynajmniej czuli, że jestem gejem. Niektórzy życzyli mi, bym sobie znalazł partnera. Zrobiłem podyplomówkę z informatyki, w której się zakochałem, i z przysposobienia obronnego. Wszystko toczyło się spokojnym, jak na pracę w oświacie, rytmem. Chociaż nagród raczej nie dostawałem, bo byłem dość „pyskaty”, mówiłem wprost, co myślę. Raz zdarzyło się, że dyrektora wyprosiłem z klasy, bo przyszedł wstawić się za uczniami, by nie mieli kartkówki, którą już dwukrotnie wcześniej przekładali. Powiedziałem, że na mojej lekcji to ja rządzę i żeby mi się nie wtrącał, może mnie później ocenić.

Lubiłem swoją pracę, lubiłem młodzież, czułem się młodszy, będąc z nimi, dawali mi siłę i energię do codziennego życia. Bardzo jestem im za to wdzięczny.

Nie myślałeś o przeprowadzce do dużego miasta?

Chodziła mi po głowie przeprowadzka do Warszawy nawet niedawno. Sprzedać dom i za te pieniądze kupić jakieś niewielkie mieszkanie w bloku. Ale czy dałbym radę sam z moją emeryturą wynoszącą 3 tys. zł? Tu mieszkam przez płot z rodziną. Gdyby coś się działo np. z moją arytmią serca, brat pomoże, zawiezie do szpitala. A tam byłbym na dzień dobry zupełnie sam, żadnych znajomych, kto się zainteresuje podstarzalym gościem? No, a przecież nie zacznę w wieku 62 lat biegać po klubach, pubach, saunach gejowskich. Więc czy byłby sens? Chyba nie? A może tak? Pogodziłem się, że już tu zostanę i będę sam. Natomiast trochę bardziej otworzyłem się na nasze środowisko, z którym wcześniej żadnych kontaktów nie miałem. Pomogłem w ostatnim roku dwóm młodym gejom, obaj skłóceni z rodzinami, jeden nawet wyrzucony z domu. Znaleźli u mnie nocleg, namiastkę domu, dla mnie to też było coś, bo było do kogo gębę otworzyć, choć nie zawsze było dobrze i łatwo. Dzięki nim wniknąłem głębiej w dzisiejszy, grindrowy świat, może nawet za głęboko, spore rozczarowanie. Jednego kolegę geja tu mam – znamy się kopę lat, dosłownie. Czasem wpadnie, pogadamy, pooglądamy razem telewizję. Raz w roku (tylko raz ze względu na finanse) jadę w moje ukochane Tatry słowackie, tam odżywam, a na co dzień dom, książka, fi lm, rowerek i pedałuję sobie.

A gdybyś wiedział, że w Poznaniu czy w Warszawie działają grupy twoich rówieśników gejów?

Czy bym jeździł? Może i tak. ale to jest cała wyprawa ze spaniem gdzieś tam. Czy to byłoby na moje finanse? Próbuję zapoznawać nowych ludzi, zwłaszcza z większych miast.

Krzysiek, a gdy jako nastolatek zorientowałeś się, że jesteś gejem, przeraziło cię to? Pytam, bo mnie przeraziło, to była moja „straszna tajemnica”, której, jak sądziłem, nigdy nikomu nie mogę wyjawić.

Nie, nic takiego. Przyjąłem to na spokojnie tym bardziej, że etap porównywania się nastoletnich chłopaków między sobą był i jest powszechny. Jestem gejem, ale jednocześnie potrafiłem się z chłopakami na ustawki umawiać i lać po mordzie, w piłkę rżnąć. Nie czułem, że homoseksualność jest jakimś moim piętnem, nie czułem się gorszy. Nikt nigdy mnie gejem nie nazywał, jeszcze chyba tego słowa nawet nie znaliśmy. Miałem przezwisko Wykrzyknik – bo chudy i wysoki oraz drugie, ważniejsze: Kali.

Kali? Ten z „W pustyni i w puszczy”?

Może, bo trochę cwany, obrotny. W technikum, jak byłem zakochany w tamtym chłopaku, o którym już wspomniałem… On chodził do samochodówki i mieszkał w bursie. Ja niby chodziłem do tej bursy do kumpli z mojej szkoły, a tak naprawdę do niego, kombinowałem, aby być przy nim jak najwięcej i jak najczęściej – i właściwie wszyscy kumple o tym wiedzieli. I udawało mi się! Ale „Kali” raczej pewnie też od nazwiska.

Teraz czytam o depresjach wśród młodzieży LGBT i zastanawiam się, jak to możliwe w czasach Grindra i innych aplikacji randkowych. My przecież nic takiego nie mieliśmy. Dzisiaj raz-dwa i już masz jakiegoś geja koło siebie, a ja wtedy wciąż strzelałem kulą w płot. Do jakichś gejowskich wspólnot, które pewnie już w latach 80. istniały, gdyby się człowiek dobrze rozejrzał, to były – nie ciągnęło mnie. Szukałem chłopaka w kręgach związanych z moimi pasjami – i zawsze, ale to zawsze trafiałem na heteryków, skądinąd zresztą superchłopaków.

Teraz, gdy poznaję więcej gejów – takich w moim wieku i trochę młodszych, to jestem zdziwiony, jak szybko oni piszą: „Krzysiek, pokochałem cię”. Ledwo się poznaliśmy, on już kocha. Nic o mnie nie wie i chyba nie chce wiedzieć, niestety. „Kochanie” sprowadza się do jednego. Obym się grubo mylił.

Chyba wiem, dlaczego tak szybko to mówią – bo mają naprawdę dużo miłości, którą bardzo chcą kogoś obdarzyć.

Tak, coś w tym jest, masz rację i to jest smutne. Jest tylu starszych gejów, których pokłady uczuć, miłości, jakie każdy posiada, nie znalazły spełnienia, zmarnowana ta najlepsza energia. Energia, która potencjalnie zwiększyłaby masę dobra w świecie.

Ale w końcu trafiłeś wtedy na jakiegoś geja?

W czasach technikum? Tak, raz. Kompletnie nie w moim typie, nie ten charakter. Przyklejał się, powiedziałem: „Mareczku, nic z tego nie będzie, niestety”. I tyle.

A mogę cię zapytać o pierwszy seks z facetem? To było jakieś wydarzenie?

Nie było. Ot, krótka sprawa dla rozładowania napięcia, żadna zażyłość z tego nie wyszła.

Miałeś poczucie, że „O Jezu, to jest to”?

No, może nie „O Jezu”, ale „to jest to” – to tak. (śmiech) W sprawach intymnych z mężczyznami czuję się na luzie, nie czuję skrępowania, a próby z kobietami – to było mobilizowanie się, staranie się, napięcie i stres.

Krzysiek, byłeś kiedykolwiek na Paradzie/ Marszu Równości?

Nie zdarzyło się. Dla mnie to jest tak naturalne, że jestem gejem, że… po co wychodzić z tym na ulicę? Ach, no, dobrze, wiem, to jest też walka o prawa. OK, gdybym mieszkał w Warszawie czy Poznaniu, to pewnie bym poszedł. Znasz Linusa Lewandowskiego z Homokomando?

Pewnie.

Trochę z nim pisałem, obserwuję go w mediach społecznościowych. Bardzo go lubię i cenię. Z nim, z Homokomando na Paradę – czemu nie? Tylko kto by chciał siwy łeb oglądać!

Ruch LGBT w Polsce raczkował w latach 80., w latach 90. zarejestrowano pierwsze organizacje. Jak to odbierałeś i jak odbierasz teraz?

Wtedy to działo się wszystko jakby obok mnie, bardziej w ten świat wszedłem dopiero ostatnio. Wspieram, gdzie mogę i potrafi ę. Natomiast jeśli chodzi o poglądy, to kompletnie nie rozumiem, jak drugiego człowieka można potępiać za coś, co jest naturalne jak zielone oczy czy rude włosy, czarna czy żółtawa skóra, okrągła czy jajowata głowa. W PRL- -u tematy związane z homoseksualnością były tabu, jakby poza planem, poza rozgrywką polityczną. Owszem, jak władzy było to na rękę, to chętnie z tego korzystała, miała haki na ludzi. Ale tak naprawdę mało kogo interesowało, czy jesteś gejem – oczywiście akceptacji powszechnej nie było. Ale i seks był bardziej „domowy”, a nie publiczny. Potem szliśmy powolutku do przodu, zaczęliśmy się humanizować, przyswajać różnorodność, a od 2015 r. cofamy się i niestety, muszę powiedzieć, że ogromną negatywną rolę odgrywa tu także Kościół katolicki ze swoją „filozofią grzechu i potępienia”! Rany boskie! A mógłby tyle dobrego zrobić… Święty sam nie jest.

Nasze prawa, prawa obywatelskie, nie jakieś ponadprawa, nie zostały załatwione ani w latach 90., ani przy wchodzeniu do UE – zresztą sama UE chyba wtedy też dopiero dojrzewała. Równość w krajach UE nie była powszechna, ale dziś już jest, a my tymczasem wleczemy się w ogonie. Jestem absolutnie za pełnymi prawami. Pracujesz, płacisz podatki, masz jednakowe prawa i uprawnienia w demokratycznym państwie. Ich brak to dyskryminacja. Przecież społeczeństwo, państwo powinno być zainteresowane, by dobro, akceptacja, pojednanie i miłość kwitły, by do nich zachęcać i je pielęgnować. Również miłość rodzicielska. Jeśli ktoś ma w sobie tę rodzicielską miłość i chce ją przelać na potomstwo, dzieci – nawet jeśli nie biologiczne (co też jest wykonalne), a adoptowane, to jak można na to nie zezwalać? Dziś gra się nami w politycznej rozgrywce, wielu polityków wykorzystuje ludzkie uprzedzenia, by zbijać głosy, to obrzydliwe. A na dodatek, jak widzę, w naszej społeczności też nie ma jedności.

Mówisz, że trochę nie rozumiesz tych publicznych coming outów, ale ten wywiad to jest właśnie twój publiczny coming out.

(śmiech) Nie wiem, czy ty to przemyślałeś – czy „Replika” nadal będzie atrakcyjna, jak zaczną pojawiać się w niej takie staruchy?  

 

Tekst z nr 96/3-4 2022.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

You can play

Z koszykarzem Jasonem Collinsem, pierwszym wyoutowanym gejem w amerykańskiej lidze NBA, rozmawia Mariusz Kurc

 

fot. mat. pras.

 

Wyoutowałeś się publicznie w maju zeszłego roku w magazynie „Sports Illustrated”. Powiedziałeś: Jestem sportowcem, jestem czarny i jestem gejem. I chętnie rozpocznę rozmowę. O jaką rozmowę ci chodziło?  

O tę, która teraz się toczy – osiągnąłem cel – o debatę na temat homofobii w sporcie i na temat osób homoseksualnych w sporcie.

Musiałeś zdawać sobie sprawę, że przecierasz szlaki. Jesteś pierwszym wyoutowanym gejem w NBA. Nie bałeś się?  

Przed rodziną i najbliższymi przyjaciółmi wyoutowałem się latem 2012 r. Dostałem od nich mocne wsparcie. To było bardzo pozytywne doświadczenie, więc pomyślałem: czemu nie pójść dalej? Tym bardziej, że gdy jesteś częścią drużyny w sporcie zespołowym, siedzenie w szafie doskwiera nieprawdopodobnie. Czułem się, jakbym się dusił, teraz cały ciężar spadł mi z pleców.

Czy koledzy z twojej drużyny wiedzieli wcześniej, że jesteś gejem, przed wywiadem ze „Sports?  

Nie. Brooklyn Nets, czyli moja obecna drużyna, jest pierwszą, w której jestem wyoutowany. Do kwietnia zeszłego roku grałem w Boston Celtics. Po zakończeniu mojego 13. sezonu w NBA byłem wolnym strzelcem i właśnie w tym czasie ukazał się wywiad. Porządnie się do niego przygotowałem z moim menadżerem. Zdawałem sobie sprawę, że zapuszczam się w nieznane. Nie wiedziałem, czy po coming oucie podpiszę następny kontrakt. Ryzykowałem całą przyszłość zawodową. Kilka miesięcy wcześniej wyoutował się piłkarz Robbie Rogers, mój przyjaciel – ale on to zrobił już po odejściu na emeryturę, więc to była inna sytuacja. Zresztą mówiłem mu, że to odejście było przedwczesne – i teraz na szczęście wrócił do gry. Zależało mi, by po pierwsze zrobić coming out na moich własnych warunkach, a po drugie – by on miał również społeczne znaczenie.

Udało się. Stałeś się wzorcem dla wielu sportowców. Z gratulacjami zadzwonił do ciebie sam prezydent Obama, Oprah Winfrey zrobiła program z twoją rodziną. W maju br. znalazłeś się wśród 100 najbardziej wpływowych osób na świecie magazynu „Time”. Wywołałeś niezłe zamieszanie.  

W dniu, w którym ukazał się ten comingoutowy wywiad, wiedziałem, że będzie cyrk, więc poszedłem z bratem na cały dzień grać w golfa. Potem stawiłem czoła mediom. Mam proste przesłanie: homoseksualny sportowiec też ma prawo życia zgodnie z tym, kim jest, do życia w prawdzie. Mam sygnały od wielu sportowców, że wyoutowali się w swoich drużynach za moją inspiracją. Jestem z tego dumny. Moimi wzorcami były wyoutowane tenisistki – Martina Navratilowa i Billie Jean King. Kiedy dorastałem, nie miałem wzorców wyoutowanych sportowców mężczyzn, bo ich nie było! A teraz już nie jestem jedynym gejem w czterech głównych ligach USA – w NFL (liga amerykańskiego futbolu – przyp. red.) jest Michael Sam, który niedawno zrobił coming out. Ucieszyłem się również ze słów Tima Hardawaya (byłego zawodnika NBA – przyp. red.), który mnie wsparł. To wspaniale, że jego poglądy się zmieniły.

Wcześniej mówił, że nienawidzi gejów.  

Właśnie. Teraz już by tak nie powiedział.

Spotykasz się z homofobią w Brooklyn Nets?  

Nie, skąd! Moi nowi kumple z drużyny są super. Podobnie trenerzy i menadżerowie. Nie pozwoliliby sobie na homofobię tak samo, jak nie pozwoliliby sobie na rasizm, czy w ogóle na jakiś brak szacunku.

Ale spotkałeś się z homofobią w sporcie.  

Tak. Mój trener z gimnazjum był homofobem. Odliczałem dni do końca szkoły. Nie wyobrażałem sobie życia bez koszykówki, a jednocześnie jego zachowanie było bardzo męczące. Potem w kolejnych drużynach problemem był używany przez kumpli z drużyny język. Pełen homofobicznej, czasem nawet nieświadomej mowy nienawiści. Pewnie nie zdawali sobie sprawy, że słucha ich gej. Tego języka teraz w Brooklyn Nets zupełnie nie ma.

Nie ma żartów o gejach? Nie pytają cię o rożne sprawy związane z homoseksualizmem? Dla nich to musi być też nowa sytuacja: mieć jawnego geja w drużynie.

Jasne, że pytają i jasne, że są żarty. Nie każdy żart o gejach musi być homofobiczny. Moja rodzina uwielbia żartować…Ale wszyscy znają granicę, za która zaczyna się brak szacunku dla drugiego człowieka i jej nie przekraczają.

Niedawno czytałem wywiad z anonimowym niemieckim homoseksualnym piłkarzem. Gdy jego koledzy dowiedzieli się, że jest gejem, demonstracyjnie kąpali się przy nim pod prysznicami w slipach, podczas gdy wcześniej, kiedy nie wiedzieli o jego orientacji, nie mieli problemu z nagością w jego towarzystwie. Co byś miał im do powiedzenia?

Że potrzebują edukacji i rozmowy. To kwestia, która sprowadza się do pytania: czy jesteś dobrym zawodnikiem i czy umiesz grać w zespole? Jeśli oni tak traktują swego kolegę z powodów zupełnie niezwiązanych z jego grą…

Nie spotkałeś się z podobnymi zachowaniami?

Nie, w szatni i pod prysznicami jest bez problemu (śmiech). To w ogóle nieporozumienie. Nie traktuję moich kumpli jak obiekty seksualne i pewnie ten niemiecki piłkarz też nie. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, mamy wspólny cel w grze… Oni są dla mnie jak bracia, nawet potencjalnie nie są chłopakami w sensie romantycznym. Poza tym jeśli czujesz się pewnie i jesteś dumny z tego, kim jesteś, to ta postawa emanuje na cały zespół i wywołuje szacunek. Trzeba homoseksualizm przyjąć na klatę i wtedy inni też nie będą mieli z nim problemu. A nawet jeśli, to będzie to ich problem. Moi rodzice zawsze uczyli mnie, żeby się nie chować za innymi. Jestem czarny, mam 7 stop wzrostu (212 cm – przyp. red) a teraz jeszcze wszyscy wiedzą, ze jestem gejem, więc trudno mi się raczej wtopić w tłum (śmiech). Nie można dać się zastraszyć. Wiem, że bycie gejem jest OK., żyję życiem prawdziwym, moim własnym, a nie fałszywym, na użytek innych. A jak słyszę, że mój „styl życia” jest „grzeszny”, to spokojnie odpowiadam: jestem gejem i jestem chrześcijaninem. Wierzę w Jezusa, który jednoczył ludzi.

Twój brat bliźniak zrobił sobie koszulkę z napisem „I’m the straight one” („Ja jestem ten hetero”).

Jarrod ma żonę, którą poznał jeszcze w liceum, i trojkę dzieci. Gdy byliśmy młodsi, to ja zwykle byłem dla niego tym „Big Brother” – bratem, który pilnuje i chroni, a teraz obserwuję, że on w stosunku do mnie stał się bardziej opiekuńczy. Okazało się, że nie ma żadnego problemu, że jestem gejem, nawet sobie żartuje, jak widać.

W Polsce nie mamy na razie żadnych wyoutowanych profesjonalnych sportowców. Co byś powiedział sportowcom LGBT w Polsce, którzy na razie tkwią w szafie – zachęciłbyś ich do dalszego trenowania? A może powinni raczej wybrać sporty indywidualne, bo w zespołowych homofobii jest więcej?

Nie. Jeśli kochacie daną dyscyplinę, to powinniście trenować. Nie możecie dać się pokonać homofobii. Potrzeba jakiegoś śmiałka, który wystąpi jako pierwszy i powie o sobie. Może to będziesz właśnie ty, drogi Czytelniku? A może ktoś inny. W każdym razie nie jesteście sami – jest cała masa osób LGBT, które kochają sport! Nie rezygnujcie ze swoich pasji. Możecie grać na takich samych zasadach jak wszyscy inni.

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.