Miłość w Wenecji

O jego debiutanckiej powieści „Łza i morze” i o polskim światku reklamy z perspektywy świadomego geja z Marcinem Nowakiem Lubeckim, dyrektorem kreatywnym agencji LOWE, rozmawia Przemysław Górecki

 

fot. mat. pras

 

Polski konserwatywny kryptohomoseksualista w wieku zaawansowanym marzy o śmierci w Wenecji, ale gdy do niej przybywa, ulega erotycznej fascynacji pięknym blondynkiem. Relacja z Davidem, uosobieniem amerykańskiej niewyparzonej, buńczucznej, naiwnej i ideowej młodości, stanie się nagle ważna dla statecznego Tadeusza Sokołowskiego, prezesa Związku Literatów Polskich. Dziś Tadeusz, bohater twojej książki „Łza i morze”, wydaje się postacią nie z tego świata.

Ma żonę i nie ma zamiaru rezygnować z rodziny, to dla niego oczywiste. Ma też samoświadomość, ale taką, jaką mieli pewnie Andrzejewski czy Iwaszkiewicz, który jest w pewnym sensie prototypem Sokołowskiego. Nie jest to samoświadomość emancypacyjna, z naszych czasów. Oni wtedy naprawdę nie widzieli nic złego w tym, co dziś my nazywamy prowadzeniem podwójnego życia. Nie było kategorii takich, jak coming out – jesteśmy w roku 1964, przed rewolucją seksualną, przed Stonewall.

A David? Jest już zwiastunem tego, co moglibyśmy nazwać seksualnym wyzwoleniem?

Tak, David jest jakby wysłannikiem z przyszłości. Nie jest homoseksualistą, dziś powiedzielibyśmy raczej, że jest biseksualny. Ale on sam nie lubi sztywnych kategorii i jest otwarty na rożne doznania. Czyta Wilhelma Reicha i traktuje erotyzm jako twórczą energię, która powinna zostać uwolniona spod kulturowych represji. Wierzy, że w ten sposób można zbudować lepsze społeczeństwo, w którym każdy będzie czuł się, jak u siebie w domu i pracował dla wspólnego pożytku. Cała grupa teatralna Living Theatre, do której należy David, to rewolucjoniści, protohippisi, którzy zapowiadają przełom kontrkulturowy. Ich mottem mógłby być znany slogan hippisów „Bądź realistą, żądaj niemożliwego!“. Dlatego tak interesujące wydało mi się spotkanie tych postaci: rewolucjonisty, idealisty i maksymalisty Davida oraz Tadeusza, pragmatyka, kalkulującego taktyka i realisty. Pisarz z jednej strony pozostaje pod urokiem młodzieńczej energii chłopaka, z drugiej – dostrzega płycizny jego wizji i brak realizmu. Ale w wyniku spotkania z Davidem musi przemyśleć swoje życie i wywrócić je do góry nogami. Choćby na chwilę.

Zadbałeś też o realia. Living Theatre naprawdę wtedy gościł w Wenecji.

A Julian Beck, jeden z jego założycieli, naprawdę miał zamiar wpuszczać LSD do kanalizacji miejskiej.

Opisujesz też wyzwalające orgie seksualne. Fakt?

To już sobie wymyśliłem, ale oni urządzali takie rzeczy na scenie, więc wydaje mi się, że byliby skłonni tym bardziej za kulisami.

Skąd pomysł, by umieścić akcję w 1964 r.? To czasy, których sam nie możesz pamiętać.

Wybór roku 1964 był motywowany historycznie – chciałem dać bohaterowi pretekst do wyjazdu z Polski: niechęć do udziału w zamieszaniu politycznym po wybuchu skierowanego przeciw cenzurze Listu 34. Stąd też przedemancypacyjną mentalność Tadeusza jako część jego wiarygodnej, nieanachronicznej konstrukcji. Gdy okazało się, że w latach 60. we Włoszech przebywał Living Theatre, zaświtała mi idea, by zderzyć te dwie sytuacje i zobaczyć jak to będzie grać. Wtedy też przypomniałem sobie o swoim starym pomyśle: napisania drugiej części „Śmierci w Wenecji”.

Obiekt pożądania starego homoseksualisty z opowiadania Manna u ciebie sam staje się starym homoseksualistą pożądającym młodego chłopaka.

Tak, u mnie prawie wszystko jest jak w noweli Manna, tylko na odwrót, przedstawione w formie pastiszu, w sensie, jaki nadał mu Frederic Jameson: że pastisz to parodia pozbawiona poczucia humoru. Książka Manna była dla mnie ważnym doświadczeniem czytelniczym w momencie, kiedy kształtowała się moja własna świadomość intelektualna, estetyczna i seksualna. Chciałem na swój sposób oddać mu hołd.

Polskie powieści gejowskie najczęściej dzieją się tu i teraz. Na tym tle „Łza i morze” jest dość unikatową pozycją.

Pisząc, nie myślałem o tej książce jako o powieści gejowskiej, ale jeśli ktoś ją tak odbiera, to nie mam z tym problemu. W „Śmierci w Wenecji” historia opowiedziana jest tak, że to, co można by opisać w kategoriach pożądania i fascynacji erotycznej, jest przedstawione jako spotkanie z absolutem, boskością i w konsekwencji ze śmiercią. Taka uniwersalizacja i sublimacja doświadczenia erotycznego może być też kluczem do zrozumienia postaci Tadeusza. On ma tendencje do postrzegania zrepresjonowanego pożądania w kategoriach wzniosłych i nawet mistycznych. A przecież chodzi o pisarza homoseksualnego i jego fascynację homoerotyczną.

Właśnie. Posługujesz się stylem jakby z Iwaszkiewicza, z epoki „niewyrażalnego pożądania”, ale to pożądanie wyrażasz, w odróżnieniu od „Śmierci w Wenecji”.

Chciałem opisać prawdziwie erotyczną fascynacją człowiekiem, a nie erotykę spod znaku śluzu i tanich chwytów. Buzującą, ale ujętą w karby rygorystycznej formy. Miała być w książce raczej emanacją psychiki bohatera. Niektórzy mi zarzucali: „dobra książka, ale gdyby tak więcej w niej seksu było…”.

to łatwiej byłoby ją postawić na półce obok Szczygielskiego, Millera, Zygmunta, Żurawieckiego?

Jestem otwarty na rozmaite odczytania. Jestem gejem i napisałem książkę o homoseksualiście żyjącym w zupełnie innych okolicznościach kulturowych i społecznych. Witkowski, Miller czy Zygmunt nie byli moimi punktami odniesienia. Powieść właściwie wywodzi się i rozgrywa w świecie literatury. Niektórzy mówili nawet, że odczytują ją jako uniwersalną opowieść o tęsknocie starości za młodością. Wydaje mi się, że jest to książka ostentacyjnie antyrynkowa i niewpisująca się w żaden trend. Mam wrażenie, że pisarze nie lubią szufladkowania – ja unikam go także w sferze seksualnej. Dopiero co powiedziałem, że jestem homoseksualistą – OK, ale kategorie „gay”, „lesbian”, „queer” traktuję jak niedomknięte szufladki. Uważam, że miłość jest wejściem w pole pragnienia osoby pragnącej – może to uczynić zarówno mężczyzna, jak kobieta. A może w ogóle miłość to tylko złudzenie, jak uważa mój bohater…

Tadeusz nie sądził, żeby ktoś odważył się napisać o miłości między dwoma mężczyznami w poważnej pracy biograficznej, w każdym razie nie w kraju. Przyznaje też, że wszyscy jego homoseksualni koledzy mają żony i rodziny i że to jest oczywiste. Chciałeś pokazać tę niebagatelną zmianę, jaka w ostatnim połwieczu nastąpiła w dyskursie emancypacyjnym?

Absolutnie tak. Akcja dzieje się w momencie dużej zmiany społecznej, bo ci aktorzy z Living Theatre zapowiadają już rewolucję seksualną, której my w Polsce nie doświadczyliśmy, a przynajmniej nie w takim stopniu. Są już z tego przyszłego, wyemancypowanego (głownie zachodniego) świata, w którym gej jest częścią codzienności i nie ma w nim ani zła, ani tajemniczości. To, co mówi bohater, to żart, rodzaj mojej złośliwości wobec kronikarzy życia Iwaszkiewcza i, ogólnie, niewyobrażalnego dla mnie podejścia biografów do kwestii homoseksualności twórców. Wciąż pokutuje przeświadczenie, że obecność wątku homoseksualnego świadczy negatywnie o biografii, ponieważ tego typu pożądanie jest degradujące i nie zasługuje na włączenie w obręb oficjalnej narracji. Fakt, że dziennik intymny Gombrowicza, obfitujący w wątki homoerotyczne, nazywa się „nocnikiem”, dobrze pokazuje, w jakim paradygmacie myślowym się obracamy. Mentalnie wciąż tkwimy w Polsce sprzed Stonewall.

Jako pisarz jesteś debiutantem, ale w ruchu LGBTQ funkcjonujesz już od jakiegoś czasu jako przedsiębiorczy, wyoutowany dyrektor kreatywny agencji reklamowej LOWE. Współpracujesz z Kampanią Przeciw Homofobii. Ostatnia kampania społeczna promująca instytucję związków partnerskich, „Najbliżsi obcy” to twoja idea.

Od początku pracy w LOWE Warsaw, wraz z Kingą Grzelewską, mieliśmy jasność, że powinniśmy robić coś, co spowoduje, że ten kraj będzie taki, jaki wydaje się nam, że powinien być. Oprócz wciskania ludziom kolejnych ofert i produktów, chcemy też robić w reklamie coś pożytecznego. Od pięciu lat współpracuję z KPH. Walka o prawa mniejszości LGBTQ jest dla mnie ważna i, jak widać, niełatwa – od wielu lat nie można przepchnąć ustawy o związkach partnerskich! Naszą pierwszą kampanią była chyba ta dotycząca odpisania 1% z podatków dla KPH, a najgłośniejszą – na pewno ta z zeszłego roku: „Rodzice, odważcie się mówić”.

Gejom i lesbijkom towarzyszyli ich akceptujący rodzice, również ci znani, jak aktorzy Władysław Kowalski czy Mirosław Zbrojewicz.

Opowiedzieliśmy o rodzinie, czyli centralnej fi gurze naszej kultury, ale w sposób subwersywny. Pokazaliśmy, że w tych rodzinach są też homoseksualiści, będący ich pełnoprawnymi członkami. Co więcej, te rodziny akceptują ich homoseksualizm, przez co cała narracja o gejach i lesbijkach jako outsiderach i wyrzutkach oraz rodzinie jako rezerwuarze wartości katolickich została zdekonstruowana.

Branża reklamowa ma opinię takiej, w której jest nadreprezentacja gejów. Ale właściwie gdzie oni są? Jesteś pierwszym specem od reklamy, z którym udaje nam się porozmawiać.

Jak widać, niewiele jest agencji reklamowych, które chcą zajmować się podobnymi tematami. Opinia o „gejowskiej” branży reklamowej jest zdecydowanie przesadzona. Być może pracuje tutaj więcej osób o nieheteronormatywnej orientacji, ale według mojego rozeznania wcale nie dużo więcej. Zresztą sama obecność gejów i lesbijek w reklamie nie wpływa na zmianę dyskursu, sposobu mówienia, myślenia i zachowań. Z tym jest tak samo, jak wszędzie w kraju: tu też nadal największą obelgą jest powiedzieć do kogoś „ty pedale”.  

 

Tekst z nr 50/7-8 2014.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.