AKTOR (NIE)PROWINCJONALNY

O tym, jak grało się Maćka Kołodziejskiego, geja w serialu „Barwy szczęścia”, o tym, jak gra się siebie – Tomka, aktora i geja w spektaklu „Aktorzy prowincjonalni”, a także o związku na odległość i o toruńskim Queer Fest z TOMASZEM MYCANEM rozmawia Krzysztof Tomasik

 

Foto: Ryszard Zajączkowski

 

 Przedstawienie „Aktorzy prowincjalni” w toruńskim Teatrze im. Wilama Horzycy zostało zainspirowane słynnym filmem Agnieszki Holland sprzed 40 lat. Grasz w nim postać geja, aktora Tomka, który uczestniczy w probach do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego.

Wyszliśmy od postaci, która w filmie też występuje. Tam jest to wątek poboczny, choć ważny, tym bardziej biorąc pod uwagę, kiedy film kręcono. Gej u Holland jest dużo starszy, do tego zakochany w Krzysztofie, głównym bohaterze.

Który w pewnym momencie mówi do niego: „Nie wiem czy jesteś moim przyjacielem, czy tylko zakochanym pedałem”.

Był problem z tą kwestią, która początkowo miała się znaleźć w spektaklu. Później wypadła, nasza obsada różni się od tego, co jest u Holland. U nas to Krzysztof jest najstarszy, więc zdecydowaliśmy, że jedyne, co ich łączy, to przyjaźń, koleżeństwo, nie będzie tego drugiego dna.

Tomek to ty?

Trochę tak, z wyjątkiem głównego bohatera i jego żony aktorzy noszą swoje imiona i nazwiska. Do tego mówię napisany przez siebie monolog, który pochodzi z mojego dramatu sprzed ładnych kilku lat, więc traktuję go jak literaturę, ale opowiadam swoją historię.

W największym skrócie monolog opowiada o życiu za „zasłoniętymi kotarami”, ukrywaniu swojego związku i homoseksualizmu w ogóle, zarówno w wymiarze prywatnym, jak i zawodowym. Oczywiście to jest celowo nieco wyostrzone, emocjonalnie podkręcone.

To miał być twój teatralny coming out? Czekałeś na taki moment, czy to się stało przypadkiem?

Kompletnie o tym nie myślałem, zaczynając pracę nad „Aktorami prowincjonalnymi”. Przez cały okres prób mieliśmy „pokoik zwierzeń”, do którego każdy mógł wejść, włączyć kamerę i opowiadać, co chce. Oczywiście był z tym problem, reżyser Damian Neć powiedział, że nie ma żadnych wytycznych, o czym mamy mówić. W pewnym momencie, kiedy już dostałem rolę geja, pomyślałem, że powiem to. Nie od razu byłem pewien czy chcę, żeby znalazło się w spektaklu, ale zgodziłem się. Pomyślałem, że to może być ważne. Pokazanie, do czego prowadzi homofobia. Nawet nie ze względu na mnie, tylko na to, co się teraz dzieje w naszym kraju.

Wątkow gejowskich jest zresztą więcej. To nie tylko historia Tomka, ale i odwołania do Konrada Swinarskiego, na którego wyraźnie stylizowana jest postać reżysera. Przywołany jest też Witold Zdzitowiecki, zapomniany aktor, homoseksualista, który w międzywojniu przez kilka lat pracował w teatrze w Toruniu, a w czasie wojny został potępiony za występy w teatrach jawnych, co bywało uznawane za kolaborację z okupantem.

Zdzitowiecki to trochę pomysł na wzbogacenie mojego wątku poprzez inną historię. To jest konkretna biografia, która ma związek z tym miastem i naszym teatrem. Jego monolog, który leci z off u, kiedy wspomina o śmierci swojego ukochanego, zawsze mnie bardzo wzrusza.

W spektaklu właściwie nie pojawia się kwestia tego, jak to jest być aktorem gejem w „prowincjonalnym” teatrze. W Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu jesteś od 17 lat, stykałeś się z homofobią?

Nie, nigdy nie spotkałem się z homofobią. Jeżeli zdarzały się jakieś komentarze, to za plecami, poza mną. Między innymi dlatego jestem tutaj tyle lat. To jest mój teatr, on mnie często wkurwia, ale to jest miejsce, które kocham.

Aż tak?

Tak, to jest mój świadomy wybór, że jestem tutaj. Panuje takie przekonanie, że aktor powinien być w teatrze nie dłużej niż 6-7 lat i potem iść gdzie indziej. Zdaję sobie sprawę, że w Toruniu jestem już długo, ale coś mnie tutaj trzyma. Zawsze w momencie, kiedy miałem już dosyć tego miejsca, pojawiało się coś tak inspirującego, że znowu było super. Od kiedy przyszedłem tutaj w 2002 r., właściwie nie miałem przerwy w graniu. Były takie sezony, że wchodziłem z jednej roli w drugą. Pewnie gdyby zdarzył się rok bez nowej propozycji, to bym nie wytrzymał, w Toruniu trzyma mnie tylko praca.

A jak przebiegał coming out w zespole? To było wiadome, nazwane?

Dłuższy czas wiadome, ale niedopowiedziane. Potem zdarzyło się samo przez się, nawet nie musiałem mówić. Staram się to traktować tak normalnie i naturalnie, żeby nie trzeba było zadawać pytania: jesteś gejem?

Twój facet też jest aktorem. To pomaga czy przeszkadza w związku, gdy się wykonuje ten sam zawód?

Z jednej strony jest łatwiej, bo obaj rozumiemy ten świat, ale z drugiej strony… Trudno to wytłumaczyć, zawsze mu kibicowałem i uważałem, że jest lepszym aktorem ode mnie. Dalej tak uważam (śmiech).

Nie gracie w jednym teatrze, związek na odległość na trasie Toruń-Poznań to jest problem?

Tak, chyba największy. Kiedyś wydawało mi się, że byłoby fajnie, gdybyśmy byli w jednym zespole, a teraz nie wiem, czy bym tego chciał.

Już wiele lat temu zdarzało ci się grać gejów na scenie.

W „Klarze” (2012) na podstawie powieści Izy Kuny moja postać to był: stół, gej, alkoholik, robiłem tam nawet bardzo śmieszny coming out. Bardzo lubiłem grać w „Eine kleine Nachtmusik” (2009) w reżyserii Pawła Szkotaka, gdzie pojawiałem się w różnych rolach naraz, jedna z nich to była męska prostytutka.

Dla mężczyzn czy kobiet?

To było niedopowiedziane, więc pewnie kto zapłacił, ten miał (śmiech).

Te role były znane głownie teatromanom z Torunia, ale masz też na koncie postać, którą oglądały miliony. W latach 2009- 2016 występowałeś w niezwykle popularnym serialu „Barwy szczęścia”, grałeś Maćka Kołodziejskiego, partnera Władka Cieślaka (Przemysław Stippa).

Tak, to był chyba pierwszy tak duży wątek gejowski w serialu w Polsce, stale obecnym na antenie, emitowanym od poniedziałku do czwartku.

Dodatkowo wasi bohaterowie wzięli ślub w chmurach, w samolocie, co było inspirowane prawdziwą historią Ewy Tomaszewicz i Gosi Rawińskiej. Niestety sam moment zaślubin nie został pokazany na ekranie.

Kiedy dostałem scenariusz z tymi odcinkami, byłem zachwycony, myślałem, że wyślą nas za granicę, na wakacje, ale nic z tego (śmiech).

Jak zaczęła się ta siedmioletnia przygoda z serialem? Nie miałeś wątpliwości przed przyjęciem roli geja? Miałem, bo słyszałem historie o aktorach, którzy wcześniej zgodzili się brać udział w takich wątkach i potem żałowali, mieli nieprzyjemne sytuacje i przestali otrzymywać inne propozycje. Trochę się bałem, że mogę zostać zaszufladkowany, ale z dzisiejszej perspektywy wiem, że to były przesadne lęki. Nie spotkało mnie nic nieprzyjemnego, tylko raz straciłem rolę w reklamie, co mnie trochę wkurzyło, że takie sytuacje mają jeszcze miejsce.

A reakcje publiczności?

Oczywiście główną postacią w tym wątku jest Władek, ja byłem bardziej drugoplanowy, ale nigdy nie spotkałem się z żadną negatywną reakcją! Żadną! Natomiast ilość pozytywnych reakcji samego mnie zaskakiwała, nie tylko ze strony starszych pań. Siedziałem kiedyś w Toruniu przy barze w knajpie studenckiej, było już późno, nagle weszło dwóch łysych panów w dresach, bardzo już zmęczonych alkoholem. Stanęli przy mnie, barman nie chciał ich obsłużyć, poprosił o legitymacje studenckie, których oczywiście nie mieli. Nagle jeden z nich obrócił się do mnie, popatrzył i powiedział: „To ty!”. Zrobiło mi się słabo, odpowiedziałem tylko: „Co ja?”. „To ty grasz w tym serialu”. Byłem przekonany, że zaraz dostanę wpierdol, mogłem zacząć zaprzeczać, mówić, że to tylko ktoś podobny, ale trochę głupio, więc przyznałem, że to ja. A on: „Kurwa, stary, jak to zajebiście, że mamy takich ludzi w tym mieście!”.

A odbiór w teatrze? Przychodzili ludzie tylko po to, żeby zobaczyć znaną twarz z serialu?

Z tym chyba miałem największy problem. Trochę było tak, że ludzie mnie rozpoznawali, kiedy mój wątek był akurat pokazywany, potem kojarzyli dużo mniej. I czasami akurat wtedy graliśmy też spektakl, np. „Marię Stuart”, blisko publiczności, i zdarzało się, że słyszałem szepty: „To ten, który gra geja w <Barwach szczęścia>”. Strasznie mnie to denerwowało, ale z drugiej strony nie mogę się dziwić.

We wrześniu zeszłego roku Teatr Horzycy włączył się w organizację Queer Festu, czyli festiwalu Marszu Rowności. Na teatrze zawisły tęczowe flagi.

Tak, dyrektor artystyczny Paweł Paszta powiedział wprost, że nasz teatr jest miejscem otwartym.

Inauguracją Queer Festu było czytanie performatywne książki „Cholernie mocna miłość Lutza van Dijka w twojej adaptacji i reżyserii. To wyznanie Stefana Kosińskiego, ktory w czasie wojny miał homoseksualny romans (z żołnierzem Wehrmachtu), za co trafi ł do więzienia.

Pomysł wpadł mi do głowy już podczas pierwszego Marszu Równości w Toruniu. Książkę pożyczyła mi koleżanka, przeczytałem ją w ciągu kilku godzin, siedząc nad Wisłą. Opowiedziana tam historia mnie zachwyciła, uważam, że ona jest także bardzo ważna dla Torunia, tutaj się dzieje, a jeszcze dodatkowo Kosiński występował w tutejszym teatrze. Z efektu jestem bardzo zadowolony, publiczność genialnie reagowała, miałem wręcz głosy, że to było jedno z najlepszych czytań, jakie dotychczas odbyły się w teatrze. Ja pojawiłem się epizodycznie jako ukochany Stefana – Willy, pozostałymi rolami wymieniali się Paweł Tchórzelski i Piotr B. Dąbrowski.

Czy to oznacza, że będziesz jeszcze probował reżyserii?

Zawsze o tym myślałem. Tamto czytanie uświadomiło mi, że to jest zupełnie inna praca, ciężka, ale fascynująca, bo bierze się odpowiedzialność za całość, w tym także za aktorów, co jest trudne. Chciałbym kiedyś wyreżyserować spektakl i wiem, że nie będę w nim grał, z samą reżyserią jest wystarczająco dużo roboty.

Wiem, że w planach Teatru Horzycy jest realizacja spektaklu na podstawie „Cholernie mocnej miłości”. A we wrześniu kolejny Marsz Rowności w Toruniu. W tym roku też coś zrobicie?

Znów będzie czytanie, ale jeszcze nie wiem, czego. Na pewno pójdę na Marsz.

A w ogóle czujesz się aktorem prowincjonalnym?

To zależy co by to miało oznaczać, robiąc „Aktorów…”, dużo zastanawialiśmy się nad tym, o co z prowincją chodzi, czy to jest to, co mamy w głowie, czy to są tylko nasze horyzonty myślenia? Jeżeli przyjmiemy, że Toruń jest prowincją, to tak, jestem aktorem prowincjonalnym.

 

Comingoutowy monolog Tomasza Mycana z „Aktorów prowincjonalnych” (fragment)

Siedział przy barze i pił piwo. Przywitałem się z barmanką, zamówiłem pięćdziesiątkę i usiadłem obok. Zapytałem, co u niego. Odpowiedział, że ma dużo pracy, że podoba mu się miasto Miał brązowe oczy. Zakręciło mi się w głowie, wstałem i poszedłem do kibla. Gdy wróciłem, rozmawiał z barmanką. Pomyślałem: daj sobie spokój. Ubrałem płaszcz, zapłaciłem rachunek, podałem mu rękę i zapytałem, czy nie przyszedłby do mnie na parapetówkę. Przyszedł. Nieogolony, w czarnej koszuli, jeansach, pachniał tanią wodą kolońską. Został do końca, do świtu, cały następny dzień, potem kolejny i jeszcze jeden, a potem przeniósł swoje rzeczy i zamieszkaliśmy razem. Zasłoniliśmy okna i przez trzy albo cztery lata zasłanialiśmy okna. Bo żyjemy w tym kraju, bo społeczeństwo, bo narodowcy, bo zrujnuję sobie karierę, bo rodzice mnie nie zaakceptują, bo za ich czasów tego nie było, bo mama będzie płakać a ojciec mnie wydziedziczy, bo ktoś na drzwiach napisze coś farbą olejną, albo przebiją mi opony w samochodzie, dostanę w zęby i połamią mi nogi, trafi ę do szpitala i na wózku inwalidzkim będę jeździł, będą szeptać i plotkować za moimi plecami, naplują mi w twarz i powiedzą, że molestuję dzieci, trafi ę do więzienia i powieszą mnie w celi? To co wtedy? Zasłoniłem okna. Nikt nigdy się nie dowie. Nigdy nikomu nie powiem.

 

Tekst z nr 80 / 7-8 2019.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.