Michał Witkowski „Fynf und cfancyś”

Wyd. Znak 2015

 

 

Książka dla wszystkich. Ci, co tęsknią za „Lubiewem”, będą ją wielbić – podobnie jest świetna i ma w sobie (znowu) to coś. Z tamtego klimatu, postaci, z tamtego świata, „to Coś”, za czym tęskno: melancholijne pragnienie cioty (gdzie „Ciota” jest znakiem pustym, nieobecnością). Chodzi bowiem o Niespełnione. O Brak. Witkowski w tym jest najlepszy, a nazywa to prawdą o seksualności. Nie tak łatwo tę prawdę bez nadęcia uchwycić, on to potrafi, raz na zabawnie, raz na obleśnie, a raz na wstrząsająco znowu smutno (ale tak tylko na chwilę). Ci, co „Lubiewa” już nie chcą, docenią coś więcej, na przykład psychologię tam, gdzie poprzednio był atlas-i-już. (I nie tylko dlatego, że z psychologii dobry jest tytułowy Fynf). Ci, co nie lubią Witkowskiego w ogóle (na przekór modzie na przykład), będą musieli się przełamać i docenić, bo pisarz pokazuje w nowej książce po prostu świetny warsztat – ma władzę nie tylko nad językiem, lecz też… nad perwersją (nie, nie w potocznym sensie). Tu nie tylko o „zboczenie” idzie, tu chodzi o tożsamość. O świat, gdzie w młodym chłopaku mieszka stara, leniwa baba, gdzie obiekt pożądania sprowadzony jest do Fallusa, i gdzie udaje się to zapisać. Bez pudła. Fabuła? Dwóch chłopaków – jeden z Polski (to ten ma penisa długości fynf und cfancyś), drugi ze Słowacji przyjeżdża do Szwajcarii zarobić na prostytucji. Klienci, wełniane fantazje, czekolada, klozety. Fabuła jest, cieszy i bawi, ale to tylko początek przygody. „Odrażająco dobrej i ohydnie ciekawej”, jak napisał Czapliński. (A to dopiero perwersja!) (Marta Konarzewska)   

 

Tekst z nr 58/11-12 2015.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

To obrzydliwe!

Z Piotrem Siekluckim, reżyserem teatralnej adaptacji „Lubiewa”, rozmawia Radek Oliwa

 

Foto: Agata Kubis

 

Prawie dwa lata temu z sukcesem przeniosłeś „Lubiewo” Michała Witkowskiego na scenę. Teraz pokazałeś drugą część „Lubiewo: Ciotowski bicz”. Nie możesz się rozstać z Patrycją i Lukrecją?

To jest fascynująca książka! Polonistki powinny uczyć o „Lubiewie” w szkołach. Nie zapomnę momentu, gdy pokazałem ją Łukaszowi Błażejewskiemu, od siedmiu lat mojemu scenografowi. Przeczytał fragment Patrycji i Lukrecji z pierwszej „Księgi Ulicy” i powiedział, że to jest obrzydliwe. Jak obrzydliwe?! Dla mnie to było doznanie orgazmu, bo było to teatralne! Kiedy książka się pojawiła, połknąłem ją jednym połykiem.

Liczyłeś na skandal wokół spektaklu, czy raczej się go obawiałeś?

Ani to, ani to. Skandal przyszedł sam, poprzez aktorów, a dokładnie sześciu kolejnych, którzy rezygnowali po przeczytaniu egzemplarza adaptacji. Nie znając oczywiście książki. Oni napędzili ten skandal – to oczekiwanie na coś syfiastego, na szambo, na pederastów, którzy macają się po jajach w dworcowych szaletach.

A po premierze pomstował tylko „Nasz Dziennik”. Jak reagowała publiczność?

Euforycznie! Wszędzie, gdzie graliśmy.

W Białymstoku, który ostatnio słynie z „otwartości inaczej”, też?

Wszędzie! Świetnie w Krakowie, zachwyt we Wrocławiu, jeszcze lepsze przyjęcie mieliśmy w Warszawie, a największy zachwyt – uwaga – właśnie w tym Białymstoku, gdzie spodziewałem się skandalu. Organizatorzy ostrzegli, że zdarza się, iż właśnie „naziści” przychodzą czasami na spektakle w ramach Dni Sztuki Współczesnej. Spodziewałem się, że będzie ciężko. Okazało się, że publiczność reagowała tak, jakbyśmy przyjechali z Teatru Komedia.

Zagraliśmy już ponad 60 spektakli. Skandalu nie ma, bo Polska jest dziś w innym momencie niż przed prawie dziesięciu laty, kiedy pojawiło się „Lubiewo”. Wtedy książka została zepchnięta do ścieku nawet przez środowiska gejowskie, które potraktowały ją jak szatańskie wersety. Mówiono, że to czarny PR.

To krakowscy aktorzy odmówili grania w „Lubiewie”?

Tak, ale nazwisk nie ujawnię.

Co mówili?

Że to syf, to obrzydliwe! Jeden znany aktor powiedział, że to nie jest literatura, on w czymś takim nie może zagrać. I tu nie chodziło o to, żeby zagrać geja, tu chodziło o słowa, jakie mają wypowiadać jego szlachetne usta.

Zgodził się wreszcie Paweł Sanakiewicz z Teatru Bagatela. Gdy zobaczyłem go na scenie pomyślałem: oto królowa najcudowniej przegiętych ciot.

Z Pawłem pracowałem już kilka lat temu w Kielcach, gdzie debiutowałem spektaklem „Pijany na cmentarzu” według Hłaski. To było fantastyczne przeżycie. Tam się w Pawle zakochałem. Bez wzajemności, bo to troglodyta, heteryk, traktorzysta (śmiech). Oczywiście mówię to żartobliwie i z wielkim szacunkiem dla Pawła. Dałem mu „Lubiewo”, mówiąc, że marzę o przeniesieniu tego na scenę. Przeczytał, podszedł do mnie i mówi: przeczytałem – dowcipne, śmieszne, ale co to kurwa jest? Obrzydliwe!

Pracowaliśmy jeszcze potem w Kielcach kilka razy. Po paru latach przeniósł się do krakowskiej Bagateli, dzięki czemu współpraca mogła się zacieśnić. „Lubiewo” przysporzyło mu sławy aktora niepokornego i naprawdę wybitnego, którego można postawić w szereg z Andrzejem Grabowskim czy Marianem Dziędzielem. Sanakiewicz został w Bydgoszczy nagrodzony za rolę Lukrecji. To aktor totalny i wybitny!

Spektakl też został wtedy wyróżniony.

Tak, jako najlepsza prapremiera sezonu 2011/12.

Trudno było przekonać Sanakiewicza do zagrania w „Lubiewie”?

Nie. On widział, jak jestem napalony, żeby tę książkę wystawić i chyba się zaraził. Poglądy Pawła a moje, czy Pawła a partnerującego mu w „Lubiewie” Janusza są zupełnie rożne. Ale na scenie się dogadują i to jest najważniejsze. Okazuje się też, że Teatr Nowy może być miejscem ponad podziałami. Poglądy polityczne zostawiamy na naszym brudnym podwórku, a w środku robimy sztukę.

Drugi bohater „Lubiewa” to także ciekawa postać – Janusz Marchwiński, dla którego rola Patrycji była późnym debiutem.

Janusza poznałem, przygotowując jedną małą sztukę w Alchemii. Barman powiedział mi, że dzwonił jakiś starszy pan, jakiś Marchwiński, który jest właścicielem knajpy i jest zainteresowany wsparciem naszej pracy. Spotkaliśmy się z Januszem, ja i Łukasz Błażejewski, i ten „dziadek” kochany urzekł nas swoim „hrabiostwem”. Powiedział, że on da, że on „zasponsoruje”, bo takie rzeczy trzeba wspierać, bo takich rzeczy w Krakowie nie ma, bo Kraków jest zaściankowy, nietolerancyjny, zamknięty, konserwatywny i nudny. Oglądał moje realizacje i mój dyplom w szkole teatralnej.

Kiedyś przy wódeczce powiedział: No, Sieklucki, zrób teatr – dam ci miejsce. Po sześciu latach, również przy wódeczce, Janusz powiedział: No, Sieklucki, nie sądziłem, że stworzycie coś takiego! Teatr Nowy jest dziś w Krakowie chyba najbardziej rozpoznawalną marką, jeżeli chodzi o produkcję spektakli, festiwale i nagrody. Przyćmiliśmy z Kireńczukiem (dyrektor programowy teatru – przyp. red.) nową dyrekcję Starego Teatru. To zasługa nas wszystkich: Tomka, Łukasza, Dany, Magdy, Marka, Janusza, naszych artystów i mnie.

Przypięto wam łatkę „gejowskiego”, a nawet „pedalskiego” teatru, tymczasem większość ludzi skupionych wokół Teatr Nowego…

… to heterycy! Ta opinia wzięła się stąd, że mieścimy się obok Coconu, słynnego gejowskiego klubu. „Lubiewo” powstało w szóstym roku naszej działalności i to tak naprawdę pierwsza gejowska rzecz.

Po otwierającym działalność Teatru „Panu Jaśku” druga.

No tak, Martin McDonagh robiony przez Bogdana Hussakowskiego, ale porównując z „Lubiewem”, „Pan Jasiek” nie był pedalską sztuką. Przez te sześć lat nie było żadnego gejowskiego repertuaru. Po „Lubiewie” etykieta przylgnęła: tak, to są geje!

Czyli to jeszcze oburza?

Tak, dostaję pogróżki, wyzwiska, czy epitety: ty pedale, ty pederasto, ty lizodupie, ty lachociągu…

A co z gejowskim lobby, o który niedawno, za sprawą Joanny Szczepkowskiej, było głośno. To lobby to m.in. ty, tak?

Nie, u mnie go nie ma. Chociaż podobno legendy krążą, że żeby zagrać w Teatrze Nowym, trzeba „obciąg uskuteczniać”. Nie wierzę w żadne lobby gejowskie! Oczywiście, mówi się, że teatr opanowali geje, ale jest ich znacznie mniej niż w szeregach Kościoła! Pracowałem w kilku teatrach i nie spotkałem się z gej-lobbingiem! Homolobby to tylko w Kościele! Oczywiście mogę spokojnie powiedzieć każdemu nowemu współpracownikowi: tak, jestem gejem, jeśli masz z tym problem, to spierdalaj. Teatr stwarza odrobinę wolności.

Ale nie każdy się ujawnia. Wielu ludzi teatru nadal siedzi w szafie.

I tak wszyscy o nich wiedzą, tylko głośno nie można powiedzieć. Ale to jeszcze nie lobby. Cała ta sprawa zaczęła się od tekstu Grzegorza Małeckiego, który można było przyjąć dowcipnie. Maciek Nowak jednak odebrał go poważnie, odpowiedział, rzucając hasa o tolerancji. Wtedy wkroczyła Szczepkowska, która dolała oliwy do ognia i ciągnie ten wątek po dziś dzień.

Nowak pisał kiedyś na łamach „Gazety Wyborczej”, że on tej homofobii, o której tyle się mówi, wcale nie odczuwa, żżyje mu się dobrze.

Bo żyje w teatrze, czyli w innym świecie.

Też tak to odczuwasz?

Tak, podpisałbym się pod słowami Maćka, ale mam pełną świadomość, że ja, Maciej oraz inni wyoutowani żyjemy w innym świecie. To jest teatr, a nie rzeczywistość! Możemy pozwolić sobie na więcej niż większość społeczeństwa i tak naprawdę mamy więcej dystansu. Z tej perspektywy też uważam, że żyjemy w tolerancyjnym kraju. Ale wystarczy, że siadam z rodziną przy świątecznym stole, gdzie siedzi 40 osób i to, co się tam dzieje… Jakie poglądy ma moja – inteligencka i niezwykle wykształcona! – rodzina?! Strasznie nietolerancyjne! Tym jestem przerażony. Moja ciotka, wiedząc, że znam się z Grodzką, przy katolickim stole wigilijnym nazywa ją monstrum. Smutne i przerażające.

Ale w magistracie macie dobre kontakty?

W magistracie ponoć mówi się o nas „ach, to tam znowu te pedały szaleją”! Podobno z sympatią.

Często zarzuca się Wam, że w celach promocyjnych sięgacie po prowokacje. W tym roku na Dzień Dziecka przygotowaliście premierę spektaklu o dzieciobójczyniach, wykorzystując postać Katarzyny W., mamy Madzi.

Zainteresowały się tym wszystkie media. Przy naszym zerowym budżecie na promocję, podliczyłem sobie, ile musiałbym wydać, żeby tak wypromować „Macabrę Dolorosa” – ok. 70 tys. zł. Instytucjonalne teatry mają na to pieniądze, wykupują sobie wkładki w gazetach, reklamy w telewizji tramwajowej, billboardy. Nas na to nie stać, ale robimy sobie darmową reklamę poprzez prowokacje, które są świadomie sterowane. Wiedzieliśmy, że mówiąc o Katarzynie W. w kontekście „Macabry Dolorosa” prowokujemy, mimo że to nie jest główny temat spektaklu. Spektakl wyszedł wspaniale, ma świetne recenzje. Został zaproszony na jeden z najważniejszych międzynarodowych festiwali teatralnych w Polsce „Dialog”, a ostatnio dostaliśmy Markę Radia Kraków za najważniejsze wydarzenie majowe. Kolejny sukces Teatru Nowego.

Teatru, który jest Krakowie chyba jedynym prywatnym teatrem ze stałym repertuarem?

Działa jeszcze Teatr Barakah, prowadzą go dwie dziewczyny. Mogę mieć do nich osobiste uwagi-pretensje o to, że tworząc swój repertuar powielają repertuar większości teatrów, a nie stwarzają czegoś nowego. Ryzykownego. Zakładając Teatr Nowy, wiedzieliśmy, że nie możemy niczego powielać, że musimy tworzyć coś Nowego. Do tego Nowego dochodziliśmy parę lat, co pokazuje też, że trzyletni sezon dla dyrektora w instytucjach to jest trochę za mało. Instytucje teatralne wymagają totalnej reformy, to skansen PRL-u.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. „Ciotowski Bicz”, czyli druga część „Lubiewa”. Tematem wiodącym sztuki jest zestawienie świata starych ciot z tym nowoczesnym, wyemancypowanym światem gejów. Czy ten świat ciot jeszcze istnieje?

Tak! Nie znam go, bardziej zna go Łukasz Błażejewski, który spotyka się z taką realną Patrycją i realną Lukrecją, piją kawkę, winko domowej roboty, przeginają się. Nie znam tego, do książki podszedłem zupełnie teatralnie, z własną wyobraźnią.

Ciebie ten świat fascynuje?

Tak. Parę osób poznałem, ale to nie przeradzało się w przyjaźń. Byłem bardziej obserwatorem. Do Coconu raz przyszła 70-letnia ciota – hrabina. Nieśmiała i zagubiona wyszła z szafy. Troszeczkę sobie podpiła i zaczęła zaczepiać młodych chłopców. A oni do niej: spierdalaj stara cioto! Nie dotykaj mnie! Została zeszmacona, sprowadzona z powrotem do szaletu, do kibli. Młode cioty z Coconu powiedziały jej: to nie jest twoje miejsce, twoje miejsce jest w szafie, możesz się kumplować z Patrycją i Lukrecją, ale nie z nami. To była moja inspiracja do drugiej części „Lubiewa”: wykluczenie, zderzenie się starego świata przedemancypacyjnych ciot i nowego świata hipsterów 30-letnich, czy 18-letnich chłopaków, którzy boją się, że ich imprezę może „zatruć” jakaś stara ciota. Ona jest niepotrzebna, bo ma brzydkie ciało, bo nikt nie chce się z nią kochać. Jest stara!

Druga część to także konfrontacja z Michałem Witkowskim – pisarzem, który „ukradłim historie i na tym zarobił. Co napisał? Jaki „czarny PR” zrobił środowisku?

Młode cioty wpychają do szaf stare cioty, bo nie chcą się konfrontować. Z drugiej strony Teatr Nowy takimi tematami z szafy wychodzi. Z szafy wychodzi Sieklucki, mówiąc: tak, taki jestem, to mnie interesuje, taki chcę być, to są moje granice wolności.

 

Tekst z nr 44/7-8 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michał Witkowski „Drwal”

Świat Książki 2011

 

 

Michał Witkowski wraca i zaskakuje. Sięga po formę kryminału i radzi sobie wyśmienicie. Pisarz Michał, alter ego autora przyjeżdża do leśniczówki w Międzyzdrojach, aby pisać. Niemal obsesyjnie szuka czegoś, co przyda mu się „do prozy” i natyka się na rozmaite tajemnice. Gdzie się podział zaginiony przed laty alkoholik Malinowski? Co się stało z lokalną femme fatale? Co ukrywa ekscentryczny Robert, tytułowy właściciel leśniczówki? Witkowski parodiuje konwencję kryminału. Gejowskiemu Sherlockowi Holmesowi pomaga Dr Watson, którym jest lokalny luj, a samemu detektywowi bardziej zależy na poderwaniu go, niż na zakończeniu śledztwa. Autor odwołuje się zarówno do mistrzów gatunku (Chandler, Christie), klasyków literatury polskiej (ta groteska rodem z Gombrowicza!), jak i współczesnych rodzimych pisarzy znanych i lubianych (chwilami można odnieść wrażenie, że czyta się wczesną Chmielewską), a nawet do autorów literatury młodzieżowej (Nienacki i cykl o Panu Samochodziku). Jednak tym, co stanowi główny atut „Drwala” jest humor – Witkowski ironicznie opisuje rzeczywistość, fenomenalnie uprawiając gry językowe. Nie brak mu też zdrowego dystansu do siebie. Autor „Lubiewa” poprzez ten ni to kryminał, ni to zjadliwą satyrę obyczajową udowadnia świetny literacki słuch. „Drwal” to gwarancja dobrej czytelniczej zabawy. (Michał Paweł Urbaniak)

 

Tekst z nr 34/11-12 2011.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Michał Witkowski – “Tango”

Wyd. Znak 2022

 

 

Nie pierwszy to nieudany kryminał Witkowskiego. Po dobrym „Drwalu”, zgrabnie nawiązującym i przetwarzającym „Lubiewo” z dodatkiem ironicznego kryminału, pisarz wnet postanowił zrecyklingować samego „Drwala” w „Zbrodniarzu i dziewczynie”, bez powodzenia. „Tango” zawodzi (nomen omen, jak drugorzędni śpiewacy opisani w powieści) na co najmniej czterech polach. Po pierwsze – zawodzi jako kryminał – intryga się wlecze (500 stron!), pisarz nie utrzymuje uwagi czytelnika, tak jakby sam się męczył, brnąc przez kolejne sceny, a to się niestety udziela. Nadto postaci są marionetkowe, co w wypadku osóbek ze światka artystycznego (cyrk, opera, kabaret) jest do przełknięcia (acz mogłoby zagrać lepiej), ale w wypadku policji szeleści papierem. Po drugie – powieść zawodzi jako przegięcie i jako serio. Rozumiem, że pisarz chciał odejść od (auto)ironii i humoru, a spróbować serio. Ale rezultat? Próbę utrzymania się w gorsecie powagi podsumuję cytatem z samej powieści o trzeciorzędnym tenorze geju w średnim wieku, który dostał rolę dla młodego amanta barytona (co stanowi zawiązanie intrygi kryminalnej): „Krowa nigdy nie przemieni się w młodego wilczka, to przeczy prawom biologii”. Po trzecie – zawodzi jako „retro”, tzw. tło przypomina opisane w książce płótno z malunkami – dekorację w operetce. Po czwarte – zawodzi jako „kryminał gejowski”, bo taki kryminał mógłby napisać każdy pisarz hetero, także ten niezbyt lubiący queery. Zostają drobne przyjemności – zabawy nazwiskami, patolog Ziemkiewicz (Zbigniew…), który ze znawstwem grzebie w tyłkach trupów, albo Legutko (Stanisław…), zabity w kiblu obok gówna, no i uwaga o hrabim „politycznie bardzo na prawo jak ci wszyscy dewianci…”. (Piotr Sobolczyk)

 

Tekst z nr 101/1-2 2023.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.