Maczo inaczej

O związkach homoseksualnych w starożytnej Grecji i o tym, jak oduczyć się homofobii z Jakubem Szamałkiem, archeologiem, autorem kryminałów „Kiedy Atena odwraca wzrok” i „Morze Niegościnne”, rozmawia Mariusz Kurc

 

foto: Grzegorz Banaszak

 

Bardzo dla mnie denerwującym wątkiem pobocznym tej historii były związki homoseksualne między młodymi chłopcami i panami w dość podeszłym wieku. Nie przepadam za taką tematyką, mimo iż nic nie mam do takich ludzi, ale wiadomo: wolałabym, żeby działo to się nie na moich oczach. To post czytelniczki pod jedną z recenzji twojej powieści „Kiedy Atena odwraca wzrok”.

Klasyka polskiej homofobii, dwa zdania i sama esencja. Zależało mi, by homoseksualne pożądanie było obecne w książce bez ogródek i przemilczeń, tak jak to było w starożytnej Grecji. Cieszę się więc, że to zostało zauważone.

Napisałeś kryminał rozgrywający się w Atenach początku V w. p.n.e. Detektyw Leochares tropi szpiegów ze Sparty, a w tle – pieczołowicie opisane życie obyczajowe. Można było wówczas nie zauważać związków homoseksualnych, jak chciałaby czytelniczka?

Prawdopodobnie jej mąż miałby jawne romanse z facetami, zwłaszcza jeśli pochodziłby z wyższych kręgów, więc jednak zetknęłaby się z homoseksualizmem. Ale przede wszystkim jej opinie nikogo by wówczas nie interesowały. Siedziałaby w domu, stanowiąc praktycznie własność męża. Sytuacja kobiet była nie do pozazdroszczenia – i zresztą nadal nie jest.

Leochares wścieka się, gdy jego żona Lamia wychodzi z domu bez zezwolenia. Sam spędza całe dnie poza domem, głownie z młodziutkim pięknym Demoklesem, niewolnikiem, który chce Leocharesowi wejść do łózka. Detektyw odrzuca zaloty, ale nie dlatego, że jest hetero.

Nie ma ochoty na seks z Demoklesem i tyle. Nie jesteśmy pewni, czy starożytni Grecy rozróżniali „homo” i „hetero”, było w każdym razie oczywiste, że mężczyzna może pożądać i kobiet, i mężczyzn. To nie znaczy, że Grecy nie mieli seksualnych tabu, każda kultura je ma, ale seks dojrzałego mężczyzny z facetem młodym, a zatem o niższej pozycji społecznej, był akceptowalny.

Ten młody musiał być pasywny, tak?

Tak. Żeby było jasne, kto komu się podporządkowuje. W pismach Platona można znaleźć opinię, że opieka i namiętność dojrzałego mężczyzny ma zbawienny wpływ na młodzieńca – buduje jego charakter, kształtuje postawy, uczy życia. Z drugiej strony, znajdujemy też u starożytnych autorów informacje, że niektóre rodzaje stosunków homoseksualnych były penalizowane (np. pomiędzy wolnymi a niewolnikami). Cytowano też prawo, wedle którego mężczyźnie powyżej czterdziestki, który bez pozwolenia wszedł na teren gimnazjonu (instytucji pokroju szkoły), groziła kara śmierci. Być może to prawo miało utrudnić starszym mężczyznom kontakt z potencjalnymi kochankami. Zdaje się jednak, że był to stary zapis, którego w V w. już nie respektowano. Platon ustami Arystofanesa przytaczał też historię, według której kiedyś wszyscy żyli w bliźniaczych parach, męskomęskich, męsko-damskich i damsko-damskich; gdy bogowie się rozzłościli, podzielili je i od tej pory każdy szuka drugiej połówki – niekoniecznie przeciwnej płci.

Znanym przykładem namiętności dojrzałego mężczyzny do młodego jest rzymski cesarz Hadrian i jego kochanek Antinous, który utonął w Nilu w wieku 19 lat.

Tak, Rzym przejął wiele z kultury Grecji. Wizerunek Antinousa posiada chyba każde szanujące się muzeum starożytności.

A gdyby to starszy mężczyzna chciał być pasywny?

Byłoby to źle widziane. Dojrzały facet nie mógł bez uszczerbku na reputacji wchodzić w „niższą” rolę. Na ścianach wypisywano „ten a ten to lubi brać w pupę”. Chociaż w sumie do końca nie wiemy, czy to były donosy. Może przechwałki? (śmiech) W każdym razie homofobia, jaką my dziś jesteśmy, chcąc nie chcąc, nasiąknięci, nie istniała. Istniała fobia na pasywność, kojarzona zapewne z tym, co kobiece. Grecy też byli maczo, tylko trochę inaczej.

A jednopłciowe związki rówieśników? Przychodzi mi do głowy Aleksander Macedoński i jego ukochany Hefajstion.

Zdarzały się, ale rzadko, nie były łatwo akceptowane. Tabu było również prostytuowanie się obywateli. Zachował się opis sprawy sądowej, w której mówca Ajschines oskarżył politycznego rywala, Timarchosa, o kupczenie ciałem w młodości. Timarchos dawał się zapraszać mężczyznom na wystawne kolacje, za które nie płacił, a gdy przegrywał w kości, też zawsze miał „sponsora”. Uznano go za winnego i pozbawiono obywatelstwa. W innej sprawie sądzono dwóch facetów zakochanych w tym samym młodzieńcu. Walczyli o niego, wyrywali go sobie podstępem, porywali itp.

Wolny młodzieniec też mógł mieć problem z odrzuceniem zalotów starszego obywatela. Zdarzali się płonący namiętnością natręci, którzy wypisywali na murach wiersze miłosne i czatowali pod domem ukochanego.

Nie natrafiłem natomiast na opis romantycznej, dozgonnej miłości. Pasja – owszem. Ale nawet gdy Penelopa wiernie czeka i kocha, to jej Odyseusz nie tęskni specjalnie i ma swoje przygody. Aleksander i Hefajstion bez wątpienia darzyli się wielką miłością, ale swoją drogą mieli kochanków i kochanki. Koncepcja monogamicznej miłości do grobowej deski przyszła później.

Podejrzewam, że seksualność kobiet była dużo bardziej stabuizowana. U ciebie jest namiętność lesbijska w drugiej części przygód Leocharesa, czyli w „Morzu Niegościnnym”.

Seksualność kobiet była dużo rzadziej opisywana, na temat lesbijek źródeł jest bardzo mało. Oczywiście Safona, wiadomo. Samo ciało kobiece również miało inną „pozycję”.

Kanonem piękna było ciało męskie.

W IV wieku p.n.e. jedno z miast zamówiło w Atenach rzeźbę Afrodyty. Gdy ją wykonano w wersji nagiej, władze miasta odmówiły przyjęcia. Stwierdzili, że nie, takiej Afrodyty to nie chcą. Co oczywiście nie oznaczało, że ciało kobiece nie było pożądane.

Ideał stanowiło ciało męskie nie jako ładniejsze, tylko „właściwe”. Kobieta była „gorszym” obrazem człowieka, znów to greckie maczismo.

Grecy mieli specyficzny stosunek do nagości. Leochares wyśmiewa Scytów, gdy ci trenują zapasy w spodenkach, a nie nago.

W warsztatach również pracowali nago. Ale wśród ludów starożytnych stanowili jednak wyjątek, Egipcjan bez majtek raczej nie uświadczysz.

Czy romanse z młodzieńcami były dla dorosłego faceta społecznym nakazem? Wypadało je mieć? Będąc gejem, zapewne miałbym żonę, bo tak należało, a do tego co rusz zakochiwałbym się w chłopakach. A ty, heteryk, też byś z nimi romansował?

Jako nastolatek może bym polował na dojrzałego faceta w przekonaniu, że, idąc za Platonem, pomógłby mi zostać prawym obywatelem? Ale jako dorosły mężczyzna hetero nie musiałbym sypiać z chłopakami, gdybym nie chciał. To była dostępna opcja, zdaje się, że zwłaszcza w kręgach arystokratycznych, ale nic na siłę. Mogłeś całe życie uganiać się za chłopakami lub nie – w żaden sposób cię to nie szufladkowało, nie piętnowało.

Dla młodego faceta sama „dostępność” dziewczyn była ograniczona. Mężczyźni żenili się z reguły koło trzydziestki z kobietami dwa razy młodszymi. Seks przed ślubem z czyjąś córką lub żoną mógł być niebezpieczny. Niejeden facet szedł więc pewnie do łózka z drugim niejako z „braku laku”. Nasuwają się skojarzenia ze światem islamskim, również silnie podzielonym według płci.

Spójrzmy też z punktu widzenia kobiet: ich swoboda seksualna nie istniała. Demostenes mawiał: dziwki mamy dla przyjemności, kochanki, by dbały o nas, a żony, by rodziły nam prawowite dzieci.

Koledzy śmieją się z Leocharesa, że na imprezie nie zauważył, jak dolewano truciznę do wina, bo pewnie przyglądał się tyłkowi służącego chłopca. Dziś, gdyby coś takiego zasugerować heterykowi, byłaby awantura, a Leocharesowi nawet nie chciało się zaprzeczać.

Moj znajomy hetero był niedawno w jednym klubie podrywany przez geja. Ten gej po prostu podszedł i z uśmiechem zaproponował mu drinka, nic więcej. Znajomy natychmiast się nastroszył, atmosfera siadła. Niby dlaczego? To przecież nawet komplement, bo znaczy, że przystojny. Ale nie, nadął się jak balon. Starożytni Grecy by takiego zachowania nie zrozumieli.

W dzisiejszej Grecji też chyba niewiele zostało z takich postaw. Grupa prawników greckich protestowała przeciwko filmowi „Aleksander”, w którym pokazano biseksualizm wielkiego wodza, mieszkańcy wyspy Lesbos próbowali zabronić używania przymiotnika „lesbijski” w odniesieniu do homoseksualizmu kobiet, utrzymując, że należy się tylko im. O związkach partnerskich w Grecji też nie słychać.

Cóż, klasyczna Grecja, w której dzieje się akcja moich kryminałów, to okres od wojen perskich do podbojów Aleksandra, prawie 2 500 lat temu. Wiele się zmieniło.

Dlaczego wybrałeś ten okres?

Kocham starożytność, a zwykle przedstawia się ją w nudny sposób. Aseksualni panowie w wykrochmalonych prześcieradłach prawią o filozofii, albo, z drugiej strony, mamy przedchrześcijański raj bez grzechu. Nie było ani tak, ani tak.

Starogreckie podejście do homoseksualizmu wydaje się tematem znanym, wręcz banalnym – i traktuje się je chyba z przymrużeniem oka.

Przez wieki historycy z niesamowitą „gracją” zamiatali temat pod dywan. Badania zaczęły się dopiero w latach 70. XX wieku! Pierwszą, kanoniczną pracą jest „Grecka homoseksualność’ Kennetha Dovera z roku 1978. A przecież antyk przywróciliśmy do łask już w renesansie, ponad 500 lat temu.

Istnieje mnóstwo eksponatów, które pokazują gejowską pornografię w starożytnej Grecji, i to nie tylko, że po prostu facet z facetem, tylko trójkąty, wielokąty, penetracje wszelakie – wiele z nich nie było pokazywanych, tkwiły w muzealnych magazynach jako obrazoburcze.

A skąd pomysł, by w tamtych czasach osadzić kryminalną, a nie obyczajową, fabułę?

Podoba mi się typ chandlerowskiego bohatera, który nie idzie pofilozofować na agorę, tylko do burdelu albo do portu porozmawiać z mętami, bo jest w trakcie tropienia groźnego przestępcy. Chciałem pokazać zwykłych ludzi, a nie „ojców europejskiej cywilizacji”. Moi bohaterowie nie mówią okropnym stylizowanym językiem, który alienuje czytelnika. Nie prawią kazań, mocno przeklinają i kłócą się.

Ale Sokrates się pojawia i filozofuje.

I tylko wkurza tym kumpli! A propos Sokratesa mam anegdotkę z wątkiem gejowskim. On był mistrzem samokontroli, wartości bardzo przez Greków cenionej. Mówiono, że może chodzić na bosaka po śniegu albo na imprezie, gdzie jest pełno frykasów, jeść tylko chleb i pić wodę. Podawano też inny przykład. Otóż, jak Alcybiades, który był bardzo przystojny, wszedł Sokratesowi do łózka i razem spędzili całą noc, to… do niczego nie doszło. Nie chcieć seksu z Alcybiadesem? To dopiero dowód samokontroli!

W twoich książkach widać perspektywę genderową. To wpływ studiów w Cambridge i Oxfordzie?

Moja żona, Marysia Pawłowska, wykłada gender studies, więc na co dzień mam do czynienia ze specjalistką. A jeśli chodzi o studia, to zajęcia z genderu były w normalnym programie. Otworzyły mi oczy. Na przykład analizowaliśmy greckie przysłowia. Na początku myślałem: „Boże, jakie to ma znaczenie!”, potem zrozumiałem, że ma. Weźmy polskie: „Baba z wozu, koniom lżej” albo „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle” – co nam mówią o stosunku do kobiet? W Cambridge w pierwszym tygodniu nauki było spotkanie z przedstawicielami organizacji studenckich. Przyszedł prezes klubu piłkarskiego, prezes klubu kajakarskiego i prezes organizacji LGBT. Opowiadali o sobie, zapraszali na spotkania zapoznawcze. Uderzyło mnie, że organizacja LGBT na uniwersytecie funkcjonuje najnormalniej w świecie.

Mówiłeś wcześniej, że jesteśmy nasiąknięci homofobią. Jak się jej oduczyłeś?

Gdy w 2006 r., oglądając „Tajemnicę Brokeback Mountain”, zobaczyłem po raz pierwszy w życiu facetów całujących się, przytulających, uprawiających seks, byłem w szoku. Pochodzę z domu, w którym tolerancja dla homoseksualizmu była normą, a jednak gapiłem się na kinowy ekran zszokowany. Nie rozumiałem własnej reakcji. Dlaczego całujący się faceci robią na mnie tak piorunujące wrażenie? Trzeba to przemyśleć: dlatego, że widzę ich pierwszy raz? Ale dlaczego wcześniej nie widziałem? Dlaczego geje nie całują się w moim otoczeniu ani w innych filmach, ani choćby na ulicach? Bo gdyby to robili, to mogliby mieć nieprzyjemności? Dlaczego? Zaczęła mi się głowa otwierać.

 

Jakub Szamałek (ur. 1986) – pisarz, absolwent Oxfordu i Cambridge, doktor archeologii śródziemnomorskiej, stypendysta Fundacji Billa i Melindy Gatesów. Fascynat starożytności. Za debiutancką książkę „Kiedy Atena odwraca wzrok”, kryminał o detektywie Leocharesie, otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru Czytelników za rok 2011. W 2013 r. ukazała się kontynuacja przygód Leocharesa – „Morze Niegościnne”, której akcja toczy się na terenach obecnej Ukrainy.

Jakub przygotowuje trzecią część przygód Leocharesa, która ma rozgrywać się na południowych krańcach półwyspu apenińskiego. Pisze również scenariusz dalszych przygód „Wiedźmina” (gra komputerowa) w studiu CD Projekt RED.

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Przywracanie pamięci

Z Pawłem Fijałkowskim, archeologiem i historykiem, autorem książki „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości” rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Marcin Niewirowicz, niema.foto

 

W wywiadzie, którego udzieliłeś „Replice” siedem lat temu, skarżyłeś się, że zajmowanie się historią homoseksualności budzi w Polsce reakcje paniczne i skazuje cię na ostracyzm w niektórych środowiskach historyków. Coś się zmieniło od tamtego czasu?

Nie wiem. Pewnie niewiele, ale za bardzo mnie to nie interesuje. Bo, owszem, obracam się zawodowo wśród historyków w Żydowskim Instytucie Historycznym, gdzie pracuję i gdzie zajmuję się historią Żydów. Ale jeśli chodzi o kwestie homoerotyzmu, to pozostaję raczej w kręgu jungowskim, gdzie trafiają ludzie różnych specjalności: etnolodzy, psychologowie, psychiatrzy, kulturoznawcy… Wrosłem w ten krąg i czuję się tam dobrze. Tutaj dozwolona jest daleko idąca interpretacja dzieła sztuki czy tekstu historycznego, nie ma z tym problemu. Tekst traktuje się przede wszystkim jako zapis świadomości piszącego.

W jednej ze swoich książek przyznajesz jednak, że Jung postrzegał homoseksualizm jako zaburzenie.

Cóż, każdy człowiek, nawet największy, jest dzieckiem swojej epoki. Jung podobnie. Nie był wolny od pewnych przywar swoich czasów, osądów, które dziś uważamy za błędne. Czytając teksty Junga, czasami odnosi się wrażenie, że był, na przykład, koszmarnym mizoginem. Włos się na głowie jeży. Mnie to aż odpycha. Ale tak myśleli ludzie w jego epoce i on wiele z tego myślenia przejął. Nie to jest jednak w jego twórczości najważniejsze, lecz dorobek teoretyczny. Wizja rozwoju człowieka, jednostki, cywilizacji… Owszem, niektórzy badacze postrzegają myśl jungowską jako bardzo konserwatywną. I prawdą jest, że w Polsce wiele osób z tego kręgu jest straszliwie konserwatywnych. Nie znajduję z nimi wspólnego języka, wręcz krew się we mnie burzy, gdy ich słucham. Ale, generalnie, moje doświadczenia z jungistami są bardzo pozytywne. Trafiłem do nich dzięki memu wydawcy i obecnie przyjacielowi, Zenonowi Waldemarowi Dudkowi.

Opublikowałeś niedawno w jego wydawnictwie, Eneteia, czwartą już książkę o dziejach nienormatywnych seksualności.

Na początku tego stulecia napisałem wiele tekstów historycznych poświęconych homoerotyzmowi i próbowałem je gdzieś opublikować, co okazało się bardzo trudne. Otrzymywałem z reguły odpowiedzi negatywne i to wypełnione „argumentami” typu: „nie będziemy promować homoseksualizmu”. Dopiero Waldek Dudek zaryzykował. Moje teksty zaczęły się ukazywać w piśmie wydawnictwa Eneteia, „Albo albo”. Na początku ostrożnie. Jeden, dwa w roku…

Aż w 2007 r. ukazała się twoja pierwsza książka „Seksualność, psyche, kultura”.

Ciekawy paradoks. Wówczas wydawca nie odważył się na umieszczenie w tytule słowa „homoseksualizm”, chociaż ja tego chciałem. Pojawił się tylko w podtytule „homoerotyzm” – „Homoerotyzm w świecie starożytnym”. Miałem wrażenie, że na początku Waldek troszkę się bał. Choćby głupich plotek. Bo wydawanie książek o tematyce homo naznacza. A przynajmniej, naznaczało. W przypadku najnowszego zbioru esejów wydawca sam chciał, by „homoseksualizm” widniał na pierwszym miejscu, gdyż najwyraźniej za jego pomocą można już promować książkę. Ale tym razem to ja zaoponowałem.

Książka nazywa się „Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm. Niezwykłe wątki europejskiej tożsamości”. Kwestie homo spadły na trzecie miejsce. Czułeś potrzebę, by poszerzyć krąg dociekań na temat seksualności?

Tak. Przede wszystkim, wolę jednak słowo „homoerotyzm”, bo ono – w przeciwieństwie do „homoseksualizmu” – oznacza kulturowy, a nie biologiczny wymiar zjawiska. Androgynia i dionizyjskość silnie się zaś z nim wiążą. Dionizos jest bardzo różnie przedstawiany w mitach. W wielu to postać androginiczna, w innych biseksualna. Łączy więc świat androginiczny i świat homoerotyczny. Splata to wszystko w sobie.

We wstępie piszesz, że książka traktuje w dużej mierze o pamięci. O napięciach między pamięcią zbiorową a jednostkową, pamięcią oficjalną a tą zapisaną w prywatnych świadectwach. Wplatasz też w opowieść własną pamięć. Więcej tu niż w innych twoich książkach osobistych wątków, wspomnień.

Tak, jest trochę autobiograficznych historii. Opisów tego, co mi się przytrafiło, szczególnych przeżyć związanych z kupnem jakiejś rzeźby, z kontaktem z jakimś dawnym przedmiotem. Także z podróżami.

Swobodna jest też forma tej książki. Poruszasz się po różnych epokach. Zaczynasz od starożytności, która jest twoją główną pasją. Potem przemieszczasz się przez kolejne wieki aż do współczesności, ale też co chwila wracasz w głębszą przeszłość.

Starałem się ułożyć te opowieści w logiczny ciąg, po trosze chronologiczny. Wychodzę od mitologii starożytnej Grecji, mitów Narcyza, Dionizosa. Potem wchodzę w starożytność grecko-rzymską: Owidiusz, Dakowie, Sarmaci. Następnie jest wiek XVII, czyli opowieść o kochankach z Sieradza, dalej – wiek XVIII, XIX… W każdej z tych opowieści pojawiają się jednak wątki z różnych epok. To nie jest praca naukowa, to raczej zbiór szkiców, w których można sobie pozwolić na pewną dowolność.

Mnie zainteresował zwłaszcza twój esej o lesbijskim uczuciu, zatytułowany „O namiętnej Oli i pięknej Zosi”, wysnuty z zapisków uczennicy seminarium nauczycielskiego, pochodzących z końca lat 20. XX wieku. Historii lesbijskich jest niewiele w twoich książkach. Czy to wynika z tego, że odkryć je jeszcze trudniej niż historie miłości między mężczyznami?

Jest ich dużo mniej, bo, co tu dużo mówić, pisali przede wszystkim mężczyźni. Poza tym, nie zawsze czuję się na siłach, by jakąś historię opisać. Wymyka się ona mojemu poznaniu. Ale staram się, by w każdej książce był przynajmniej jeden rozdział ukazujący miłość lesbijską. Nie chcę jednak przekroczyć granicy, którą raz mi się zdarzyło przekroczyć. Mianowicie, w TOK FM miała być w audycji „Lepiej późno niż wcale” rozmowa o miłości lesbijskiej. Zostały zaproszone jakieś panie i ja, po czym przyszedłem tylko ja. I z prowadzącym, Krystianem Legierskim, we dwóch mówiliśmy o miłości lesbijskiej. Staraliśmy się to zrobić jak najlepiej, ale miałem świadomość, że to nie tak powinno wyglądać.

Dochodzisz w książce do czasów tuż powojennych, ale, generalnie, XX wiek rzadko gości w twoich pracach. Nie chciałbyś się nim wnikliwiej zająć?

Nie. A po co? Jest przecież Krzysztof Tomasik. Celowo nie wchodzę w wiek XX, choćby dlatego, że jestem archeologiem i historykiem specjalizującym się w historii dawniejszej. Poza tym, nie chciałbym badać lat 80. i 90. XX wieku, gdyż je pamiętam. Boję się więc, że mam wizję uczestnika zdarzeń, a nie badacza, trudno byłoby mi oderwać się od osobistych wspomnień. Niech to zrobi ktoś, kto tych ludzi nie znał, nie pamięta, jak było, bo czasami lepiej nie wiedzieć tego w szczegółach. (śmiech)

Nie chciałbyś jednak zapisać własnej historii, żeby dać pożywkę innym badaczom?

Mógłbym, ale tam nie ma nic ciekawego. Zwłaszcza w porównaniu z niektórymi już opublikowanymi relacjami, wspomnieniami, w których dużo się dzieje. Ja raczej prowadziłem żywot mola książkowego, który nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, jak się odnaleźć w rzeczywistości lat 80. i jak znaleźć w tej rzeczywistości ludzi sobie podobnych.

Wiele osób z pokoleń wychowanych w PRL-u nie chce opowiadać o swoich homoseksualnych doświadczeniach. Wiążą się one dla nich ze wstydem, z poniżeniem, z poczuciem winy. Ci ludzie umierają, a wraz z nimi umierają ich historie.

To byli często poważni intelektualiści, ludzie znani z mediów, którzy poniewierali się po publicznych toaletach, żeby złapać faceta. Tak było i nie ukrywajmy tego. Też mi się to zdarzało, bo nie było innej możliwości. Rozumiem, że oni albo czasami ich żony i dzieci mogą sobie nie życzyć rozgłosu. Szkoda jednak, że nie chcą mówić. Sam namawiałem do tego dwie osoby, które miały nieprzyjemne doświadczenia związane z akcją Hiacynt. Stanowczo jednak odmówiły. Na pewno jednak w IPN są jakieś dokumenty, które ktoś kiedyś wygrzebie. Myślę, że, na przykład, działalność Warszawskiego Ruchu Homoseksualnego, w którego powstaniu uczestniczyłem w latach 80., jest świetnie udokumentowana przez ubecję. Działaliśmy przecież za zgodą władzy, która godziła się na różne rzeczy, ale starała się je mieć pod kontrolą.

W Polsce długo obowiązywała niepisana zasada, że wszyscy wiedzą, ale nikt nie mówi. Przez to nie było u nas represji na taką skalę, jak np. w Niemczech, zarazem jednak nie ma też zbyt wielu świadectw nienormatywnej seksualności.

Pewne rzeczy są często zapisane gdzieś między wierszami, nie wprost. Można to próbować rekonstruować, co zresztą budzi sprzeciwy rasowych historyków. Teraz czytam np. wspomnienia księcia Adama Czartoryskiego, który pisze o jednym z przyjaciół cara Aleksandra I, księciu Aleksandrze Golicynie, że był epikurejczykiem i lubił przyjemności w różnych wariantach. Książę Adam wyraża się tu nader oględnie, ale z innych źródeł wiadomo, że carski przyjaciel był po prostu biseksualny. Część pamiętników wydana została w wersjach ocenzurowanych. Trzeba więc iść do archiwum i przeczytać pominięty fragment. Wspomnienia Niemcewicza, o których piszę w „Androgynii…”, zostały pierwotnie opublikowane w wersji skróconej, bo niektóre opisy wydały się jego potomkom niecenzuralne. Cały tekst ujrzał światło dzienne dopiero w 1957 r. To jest żmudna praca przywracania niechcianej pamięci. Sam pamiętam, jak w lat 70. jako nastolatek przeczytałem w prasie list napisany przez weterana Wojska Polskiego, który razem z Armią Czerwoną wyzwalał Polskę. Wspominał w nim swego towarzysza broni, Rosjanina, z którym spał pod jednym kocem, jadł z jednej menażki. Razem przeszli szlak bojowy i byli niezwykle zaprzyjaźnieni. Ten człowiek pisał do redakcji z prośbą o pomoc w odnalezieniu swego kompana. Jaki charakter miała naprawdę ta więź? Przecież on tego w liście do redakcji nie mógł napisać.

W swoich książkach budujesz na bazie historii tożsamość osób LGBTQ. Pokazujesz, że mamy długie dzieje. Afirmujesz je. Tymczasem, dyskurs wielu tęczowych organizacji kręci się głównie wokół homofobii, a więc negatywnej strony zjawiska.

Taka jest potrzeba czasu. Natomiast dla mnie zawsze było oczywiste, że jeśli pewne elementy przeszłości wycinamy, usuwamy, cenzurujemy, to zubażamy sami siebie. Wszystko jest ważne i wywiera na siebie wpływ.

Ponieważ pracujesz w Żydowskim Instytucie Historycznym, chciałbym także zapytać o Izrael, bardzo obecnie progresywny w kwestiach LGBTQ. Jak to widzisz, choćby w kontekście historii judaizmu, rozwoju myśli żydowskiej?

Judaizm nie jest religią scentralizowaną, lecz kultywowaną przez wspólnoty, gminy, z których każda zachowuje niezależność. W Polsce środowisko żydowskie mamy niewielkie, więc tej różnorodności może tak nie widać, ale np. pani rabin Tanya Segal przewodniczy w Krakowie wspólnocie reformowanej.

Polityka Izraela budzi jednak sprzeciw także ze strony organizacji LGBTQ. Zarzucają one władzom „pinkwashing”, wykorzystywanie mniejszości seksualnych do tego, by odwrócić uwagę od okupacji Palestyny.

Pytam się więc: „A jak się przedstawia sytuacja osób LGBT na terytoriach palestyńskich czy w krajach arabskich?” Możemy zarzucić Izraelowi wiele rzeczy, ale nie możemy stawiać zarzutu, że dobrze traktuje jakąś grupę ludzi. Izrael umożliwia parom homo adopcję dzieci, ciekawe więc, kiedyż to jakieś państwo arabskie zrobi coś podobnego. Proszę bardzo, czekamy. I wtedy będziemy mogli podyskutować na równym poziomie. Tu nie chodzi zresztą o przerzucanie się oskarżeniami, bo to do niczego nie prowadzi. Ewidentnie relacje palestyńsko-izraelskie powinny się zmienić, gdyż są fatalne. To jest tragedia. Ale czy w związku z tym Izrael ma odebrać prawa, jakie nadał swoim obywatelom LGBT?

Napisałeś w roku 2009, w książce „Homoseksualizm. Wykluczenie – transgresja – akceptacja”, że żyjemy w czasach transgresji, kiedy to zmieniają się struktury społeczne, przemianie ulega kultura i jej paradygmaty. Czy podtrzymałbyś dzisiaj tę myśl?

Tak, kultura się zmienia, świat się zmienia, my się zmieniamy. I bardzo dobrze. Musi się zmieniać, by nie umrzeć, nie stać się skamieliną. Polska kultura też się zmienia, wbrew temu, co niektórzy rodacy sądzą i czego pragną. Powrót do przeszłości nie jest możliwy, choć podrygi trupa mogą być dla nas bolesne i pewnie potrwają ze dwie parlamentarne kadencje. Dominuje teraz formacja, która już się przeżyła kulturowo, ale próbuje się jeszcze bronić politycznie. To są zombie. I, jak to zombie, będą gryźć.

Książki Pawła Fijałkowskiego:

„Seksualność, psyche, kultura. Homoerotyzm w świecie starożytnym” (2007)

„Homoseksualizm – wykluczenie, transgresja, akceptacja” (2009)

„Homoseksualność daleka i bliska – słowa, mity, symbole” (2014)

„Androgynia, dionizyjskość, homoerotyzm – niezwykłe watki europejskiej tożsamości” (2016)

Tekst z nr 65 / 1-2 2017.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Jaśniejsza strona Grecji

Z DIONISIOSEM STURISEM, dziennikarzem i pisarzem o greckich korzeniach, o jego nowej książce „Zachód słońca na Santorini. Ciemniejsza strona Grecji”, o neofaszystowskim Złotym Świcie, o starożytnym homoerotyzmie, a także o coming outach i o mężu Michale, rozmawia Bartosz Żurawiecki

 

Foto: Paweł Spychalski

 

W swojej najnowszej książce „Zachód słońca na Santorini” opisujesz to, co się działo w Grecji w minionej dekadzie. Owszem, docierały do Polski informacje o neofaszystowskim Złotym Świcie, o uchodźcach i antyuchodźczej histerii, ale podczas lektury uderzyła mnie skala przemocy. Pobicia, napady, podpalenia, morderstwa. Jak w ogóle Złoty Świt mógł się narodzić w Grecji? Na ile jest on emanacją greckiego społeczeństwa?

Grecja ma długą tradycję prawicowych rządów silnej ręki. Przedwojenna dyktatura faszyzującego Joanisa Metaksasa, potem kolaboranci Hitlera i wojna domowa, wreszcie junta czarnych pułkowników w latach 1967- 74. W części greckiego społeczeństwa tkwi nostalgia za tego typu władzą. Zresztą lider Złotego Świtu, Nikos Michaloliakos, siedział przez chwilę w więzieniu z byłym dyktatorem, Jeorjosem Papadopulosem, a nawet był liderem jego młodzieżówki.

Z drugiej strony pamięć o hitlerowskiej okupacji i terrorze pułkowników uodporniła Greków na idee skrajnej prawicy. Dlatego też w latach 80. Złoty Świt pozostawał na marginesie. Był partią kanapową, nikt nie brał go na poważnie. W Grecji dokonywał się wtedy proces demokratyzacji, kraj wszedł do Unii Europejskiej. Złoty Świt uaktywnił się po raz pierwszy, gdy w latach 90. wybuchł konflikt z Macedonią o jej nazwę. Grecy zwarli się wtedy narodowo, patriotycznie, więc Złoty Świt próbował coś na tym ugrać. Ale i to nie trwało zbyt długo. Dopiero kryzys ekonomiczny w roku 2009, który naprawdę silnie dotknął Grecję, pozwolił Złotemu Świtowi się wybić. Ponieważ nigdy wcześniej nie rządził, w przeciwieństwie do głównych partii, to nie sposób mu było cokolwiek zarzucić. Przejście z kanapy do parlamentu nastąpiło szybko, w ciągu trzech lat. Do tego doszedł kryzys związany z uchodźcami, z których łatwo można było zrobić kozła ofiarnego. Złoty Świt wykazał się dziwną przenikliwością i skutecznością polityczną. Ale, prawdę mówiąc, też do końca nie rozumiem, jak Grecy mogli przymykać oczy na dziką, żywą, okrutną przemoc na ulicach. Przyczyniły się do tego media. Neonazistów zapraszano do telewizji, by opowiadali o sypiącym się budżecie, a nie rozliczano ich z pogromów. Potem jeszcze przyszła europejska fala populizmu, na którą Złoty Świt też wskoczył.

Czy widzisz jakieś podobieństwa między tamtą Grecją, a tym, co teraz dzieje się w Polsce?

Myślę, że Polska jest teraz w momencie, w jakim Grecja była nieco ponad dekadę temu. Gdy neofaszyści rośli w siłę, gdy nauczyli się występować w mediach, ładnie ubierać, prezentować i wypowiadać, nie afiszować się ze swoimi faktycznymi poglądami. Mówili tylko to, co dziennikarze i widzowie chcieli usłyszeć. Rzecznik Złotego Świtu, Ilias Kasidiaris bardzo mi się kojarzy z Krzysztofem Bosakiem. A ci wszyscy zadymiarze z brygad uderzeniowych to jest ONR. ONR z Marszu Niepodległości.

Złoty Świt był ksenofobiczny, nacjonalistyczny, antyimigrancki. Ale czy był także homofobiczny?

Był i to bardzo. Złoty Świt zostawił sobie osoby LGBT+ na drugą turę, zupełnie jak u nas PIS. „Jak się rozprawimy z imigrantami, to przyjdziemy po was” – takie hasło znalazło się na ulotkach, jakie Złoty Świt rozrzucił przed wyborami w 2012 roku w ateńskiej dzielnicy Gazi, w której jest dużo barów gejowskich. Ci sami bojówkarze – jeżdżący na motorach, zamaskowani, ubrani na czarno, w bluzach z symbolem Złotego Świtu, meandrem – którzy mordowali imigrantów i lewaków, zatrzymywali się, gdy widzieli dwóch mężczyzn siedzących na ławce. Była taka para, Grek i Hindus, których oblali śmierdzącą cieczą, a potem dotkliwie pobili. Grekowi założono wiadro na głowę, skatowano go tak, że cudem przeżył. Takich zdarzeń było więcej, ale na pewno nie były tak liczne jak w przypadku imigrantów i uchodźców. Michaloliakos zasłynął wypowiedzią, że w Złotym Świcie nie ma otwartych gejów, bo on by na to nie pozwolił. A jeśli są jacyś ukryci, to trudno: „Nie mamy testów, by wykryć tę chorobę”.

Czy to członkowie Złotego Świtu stali za zabójstwem w 2018 roku queerowego aktywisty, Zaka Kostopulosa?

Członkowie nie, ale z pewnością wyborcy lub sympatycy. Mordu dokonało dwóch właścicieli sklepu z biżuterią, ich sąsiad i czterech policjantów, którzy przyjechali na miejsce zdarzenia, skuli dogorywającego, skatowanego Zaka, a potem mu jeszcze sprzedali parę kopniaków. Powodem była czysta homofobia. Proces morderców ruszył w listopadzie zeszłego roku, ale z powodu pandemii został odłożony.

Z twoich opowieści i z twojej książki wynika, że i policja w Grecji jest bardzo ksenofobiczna, homofobiczna, staje po stronie oprawców.

Tu właśnie najlepiej widać tęsknotę za rządami „silnej ręki”. W Grecji w czasie wyborów policjanci mogą głosować w osobnych lokalach. Z analizy wyników z tych lokali wynika, że w 2012 roku poparcie dla Złotego Świtu wśród policjantów przekroczyło 20%.

Złoty Świt został koniec końców uznany przez sąd za organizację przestępczą. W jakiej jest teraz sytuacji? Czy może się odrodzić pod taką czy inną postacią?

Na pewno jakaś część elektoratu to są sieroty po Złotym Świcie i ktoś będzie mógł je przygarnąć. Na przykład Kiriakos Welopoulos, który założył małą partyjkę w stylu Korwina-Mikkego, libertariańską gospodarczo. Ale jednocześnie jak coś palnie antyimigranckiego to włos się jeży na głowie. Widać, po jaki elektorat zmierza. Jednak eksperci, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że szans dla takiej partii, która jawnie odwoływałaby do hitleryzmu i jawnie stosowała przemoc, już nie ma. Ze względu na to, co się wydarzyło. Zwłaszcza ze względu na śmierć rapera Pawlosa Fissasa i proces, w którym sądzony był jego morderca i 67 innych członków Złotego Świtu. Proces, który obnażył marność tych udawanych polityków.

Grecja była przedostatnim krajem tzw. starej Unii, który zalegalizował związki partnerskie, w 2015 roku. Ostatnie były Włochy. To swoisty chichot historii, że dwa kraje, o których powiadają, że w starożytności „wynalazły” homoseksualizm, teraz znalazły się na samym końcu. Jaki jest stosunek greckiego społeczeństwa do mniejszości seksualnych?

Idzie ku lepszemu, ale Grecy nadal są społeczeństwem konserwatywnym i patriarchalnym. Oczywiście, łatwiej żyje się osobom LGBT+ w dużych miastach, zwłaszcza w Atenach, które są dla mnie bałkańskim Berlinem. Ale wyspy, poza gejowskimi mekkami jak Santorini czy Mykonos, to z kolei Podlasie.

Trzeba też pamiętać o wciąż silnej pozycji Cerkwi prawosławnej. Jej biskupi byli bardzo blisko Złotego Świtu. Gdy przechodziło prawo o związkach partnerskich, kazali bić w dzwony na trwogę. Dopiero w 2002 roku wykreślono z dowodów deklarację przynależności religijnej. Cerkiew zmobilizowała wtedy dwa miliony ludzi do protestu przeciwko tej reformie. Do niedawna jeszcze greckość była równoznaczna z prawosławiem. Tylko prawosławni, na przykład, mogli dostać pracę w sektorze publicznym. Zmiana się jednak dokonuje. Ludzie odchodzą od Cerkwi, a politycy rozumieją, że nie potrzebują już kościelnego błogosławieństwa dla każdej decyzji. Wiele dobrego zrobiła lewicowa Syriza, rządząca w latach 2015-2019. Zalegalizowała jednopłciowe związki partnerskie, uprościła administracyjny proces korekty płci, pozwoliła parom homoseksualnym na przysposabianie dzieci, a dzieciom imigrantów zapewniła automatyczne obywatelstwo. Generalnie zresztą, jak mówi mi jeden z bohaterów książki, gdy dokona się zmiana w prawie, to nikt tego potem nie kwestionuje. Prawicowa Nowa Demokracja, która doszła do władzy w 2019 roku, mogła odkręcić wszystko, co zrobiła Syriza. Nie odkręciła niczego, ale sama za nic w świecie by takich zmian nie dokonała.

Piszesz w książce, że Grecy mają silną potrzebę konstruowania swojej tożsamości. I to zarówno ci po prawej, jak i lewej stronie. Odwołują się przy tym w bardzo dużym stopniu do starożytności. Jak więc sobie radzą z jej homoerotycznym wymiarem?

Wygumkowują to tak samo jak setki lat historii Akropolu i Partenonu, który kiedyś był meczetem, a jeszcze wcześniej chrześcijańską świątynią. To, co jest niewygodne, co nie pasuje im do narracji, do mitu, po prostu wymazują. Nie słyszę w Grecji nic na temat homoerotyzmu w starożytności. Na pewno nie mieścił się on w opowieściach Złotego Świtu, choć przecież neonaziści byli zapatrzeni w starożytnych wojowników, odwoływali się do Sparty, składali kwiaty pod pomnikami Leonidasa. Zastanawiam się jednak, na ile pozostałością po starożytności jest dużo większa niż w innych krajach bliskość między mężczyznami. Mężczyźni witają się pocałunkiem, często chodzą ze sobą pod rękę albo objęci i nikogo to nie dziwi. Jest też takie greckie słowo pustis. To „pedał”, ale zarazem „koleżka”, jeśli użyjesz go w sytuacji kumpelskiej, rzucisz je żartobliwie, jowialnie.

Jak ty, jako osoba LGBT, czujesz się w Polsce i w Grecji? Gdybyś miał porównać te dwa kraje.

W Polsce czuję się dużo gorzej niż w Grecji. Czuję większe zagrożenie, szczególnie w ostatnich dwóch latach, gdy homofobia w sferze publicznej przybrała na sile. Warszawską Paradę sprzed dwóch lat wspominam jako niesamowite święto radości. Czułem się wolny, swobodny, szczęśliwy. A w tym roku szedłem ze spuszczoną głową. Nie dała mi energii ta Parada, pewnie też ze względu na pandemię i dojmującą obecność policji, która niby nas chroniła, ale może bardziej pilnowała. Jakbyśmy chcieli na siłę udowodnić, że to jest nasze święto, a nie świętowali szczerze, radośnie. W Grecji nic nieprzyjemnego mnie nie spotkało. Mam zresztą to szczęście, że na co dzień nie mieszkam ani w Polsce, ani w Grecji, ale z mężem w Brukseli.

Teraz mieszkasz w Brukseli, urodziłeś się jednak w niewielkim Chojnowie pod Legnicą. Twoja rodzina ze strony ojca wywodzi się z Grecji, którą musieli opuścić w latach 40. po wojnie domowej. Dorastałeś w latach 90. Masz imię, które z pewnością nie jest typowym polskim imieniem. Czy byłeś więc w jakikolwiek sposób dyskryminowany? Spotykałeś się z aktami wrogości?

Nigdy. W Chojnowie mieszkała spora grupa Greków, ludzie mieli ich za sąsiadów, więc byli przyzwyczajeni do dziwnych nazwisk. Nikt nie miał problemu z poprawnym przeczytaniem mojego imienia i nazwiska. Nie doświadczyłem żadnych przykrości. Wręcz przeciwnie. Moje imię pozytywnie mnie wyróżniało. Mieliśmy w klasie licznych Tobiaszy, Kamilów, Marcinów, a Dionisios był tylko jeden. Dopiero gdy wyjechałem do Wrocławia czy Warszawy, stałem się egzotyczny.

A w Grecji? Czy tam z kolei twoje polskie pochodzenie wywoływało jakieś reakcje?

Też nie, bo jestem Grekiem po linii męskiej, po ojcu, więc oni mnie automatycznie uważają za swojego. I ta Polska, matczyzna, w ogóle ich nie interesuje. Gdy jeszcze nie znałem greckiego, to rozmawiałem z Grekami po angielsku, a i tak uchodziłem w ich oczach za Greka. Tymczasem jeden z bohaterów mojej książki, znany muzyk Negro Tou Moria, który urodził się w Grecji i jest Grekiem z krwi i kości, nie może się doczekać, by uznano go za „prawdziwego” Greka. Tylko dlatego, że jest czarny, a jego rodzice pochodzą z Ghany.

Nie mogę nie zapytać o twoje coming outy przed rodziną i znajomymi. Czy i one przebiegły bezboleśnie?

Kiedy już się wydarzyły, nie były problemem. Ale mój coming out przed samym sobą nastąpił późno. Jakieś sześć lat temu, a mam teraz lat 37. Wynikało to ze strachu, z poczucia wstydu i właśnie z obawy, że publiczny coming out wywoła negatywne reakcje – pogardę, wrogość. Nadto miałem za sobą kilka związków z dziewczynami. Szczerych, intensywnych. Byłem kilka razy zakochany w dziewczynie, przy jednoczesnej świadomości, że pociągają mnie też faceci. Nie umiałem siebie umiejscowić na spektrum bi-gej itd. Gdy jednak pojawił się Michał, to już nie było innej opcji. To było zupełnie inne uczucie, dużo bardziej intensywne. Wtedy już nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mogę żyć w ukryciu, podwójnym życiem, żyć bez Michała. I mój coming out przyszedł naturalnie.

Byłem przygotowany na negatywne reakcje, ale ich nie było. Przeciwnie, spotkałem się z wielką serdecznością i życzliwością. Tak samo w Grecji, jak i w Polsce. Moja mama już, niestety, wtedy nie żyła. Ale outowałem się przed ciotkami, liczącymi prawie 80 lat. U jednej byłem dwa dni temu i pierwsze pytanie, jakie padło, brzmiało: „No jak wam się powodzi?”. Dziesięć lat temu nie spodziewałbym się, że ciocia Renia może mnie zapytać o to, czy jestem szczęśliwy z facetem. Chyba wszyscy odrabiamy powoli lekcję empatii i zrozumienia. Jestem szczęśliwym, zakochanym gejem i jest to integralna część mojej tożsamości. Jedna z wielu. Jak bycie Polakiem, bycie Grekiem. Ten wymiar wiąże się z autoidentyfikacją, ale także z poczuciem przynależności do grupy – mniejszościowej, nierównoprawnej, prześladowanej, a przy tym serdecznej, niebazującej na strachu. Tęczowa flaga to moja flaga, mogę jej bronić i paradować z nią, podczas gdy inne flagi są bardziej problematyczne.

W ostatniej części książki piszesz trochę o swoim obecnym życiu. Michał, twój mąż, też nie ma prostej biografii. Ma dzieci z poprzedniego związku, jesteście w bliskim kontakcie z ich matką. Tworzycie rodzinę, której nie da się zaszufladkować. Czujesz potrzebę stworzenia definicji waszego związku? Tożsamości, która odnosić się będzie do waszego doświadczenia?

Język jest dla mnie super ważny, ale akurat w tej kwestii zadowalam się nie etykietką, a opisem. On mi wystarcza. Piszę w książce o tym, jak wygląda nasza relacja. Że dzielimy się opieką po równo; dziewczyny są tydzień u nas, tydzień u mamy. Że gotuję dla dziewczyn, odbieram je ze szkoły, pomagam im w lekcjach, prostuję im włosy. W ich myśleniu od kilku lat jest mama, tata i Dionis. Nie jestem dziwnym wujkiem. Jestem dla nich bonusem. A dla mnie one są rodziną, którą kocham.

Macie z Michałem zalegalizowany związek?

Nie, ale chcemy to zrobić jesienią. Oczywiście w Belgii. Z tym się zresztą wiąże ciekawa historia. Gdy oddawałem na początku roku do wydawnictwa moją książkę, to nazwałem w niej Michała partnerem. Ale uwierało mnie to słowo tak bardzo, że w dzień, w którym książka miała iść do druku, zdecydowaliśmy z Michałem, że jednak zamieniamy „partnera” na „męża”. Bo „mąż” o wiele lepiej opisuje to, kim wobec siebie jesteśmy. Partner nie wystarcza, rozmywa obraz, spłaszcza go. Zaczęły się nerwowe telefony do Wydawnictwa Poznańskiego. Na szczęście udało nam się zmienić ten fragment dosłownie w ostatniej chwili. Używam zresztą słowa „mąż” także prowokacyjnie, bo przecież w Polsce nie możemy być małżonkami.

Coming out indywidualny to jedna sprawa, a coming out rodzinny druga. Czy więc wahaliście się jako rodzina przed coming outem na łamach książki?

Nie, bo już wcześniej byliśmy bardzo otwarci. Wrzucaliśmy w mediach społecznościowych swoje zdjęcia z Parady, zdjęcia z wakacji. Przyłączyliśmy się też, po Marszu Równości w Białymstoku w 2019 roku, do akcji „#JestemLGBT”. Obaj z Michałem osiągnęliśmy ten etap, że wyparował z nas strach i wstyd. Choć w dużej mierze dlatego, że mieszkamy tam, w Brukseli. Gdybyśmy mieszkali tu, w Polsce, pewnie zastosowalibyśmy autocenzurę.

Piszesz, ale też gotujesz. Właśnie wydałeś także książkę z przepisami. Skąd się ta pasja wzięła? Z pandemii?

Zawsze gotowałem, nauczyłem się tego od mojej mamy, która była kucharką, choć gotowała głównie po polsku. Moja miłość do greckiego jedzenia zaczęła się w 2009 roku, gdy pojechałem na stypendium do Joaniny na północy Grecji. Tam jadałem codziennie w stołówce uniwersyteckiej. Niby to było najzwyklejsze żarcie, ale zachwyciłem się smakiem musaki, briamu, zupy z soczewicy. I po powrocie sam nauczyłem się robić te rzeczy. Teraz w domu gotuję niemal wyłącznie po grecku – i choć nie mieszkamy na Santorini, jedzenie stwarza nam namiastkę Grecji. Proste, super smaczne, zachęcające do biesiady. Oliwa z oliwek mogłaby płynąć u nas w domu z kranu. W pandemii wyszedłem z tym do ludzi. Założyłem kanał na YouTubie, a teraz powstała książka „Kalimera. Grecka kuchnia radości”, na którą składa się ponad 70 przepisów, ale też anegdoty, mini-reportaże o kulturze jedzenia, greckie ciekawostki. To jest ta jaśniejsza, wspanialsza strona Grecji.

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.