Charlotte Chandler „Mae West”

Prószyński – S-ka, 2013

 

 

Słabo znana w Polsce, w USA Mae West (1893-1980) jest ikoną. Serca publiczności, szczególnie gejów, podbiła otwarcie podejmując temat seksualności w czasach, kiedy nie wypadało o tym mówić. Furorę robiły szczególnie pikantne powiedzonka, choćby: „Czy masz rewolwer w kieszeni, czy tak cieszysz się na mój widok?”. Jej kariera to absolutny fenomen, np. jako jedynej w Hollywood udało się jej zostać symbolem seksu, dobiegając czterdziestki. Do kina trafiła późno, wcześniej występowała w teatrze, sama pisząc sztuki, np. „The Drag” (1927), w której jednym z bohaterów jest Rolly. Nie będąc w stanie ujawnić się przed ojcem homofobem, żeni się z Clair, ale sytuacja komplikuje się, gdy na jego drodze staje były kochanek. Kontakty Mae z gejami były liczne, np. to ona wylansowała Cary’ego Granta (zagrał jej ukochanego w dwóch filmach), potem zaangażowała też jego wieloletniego partnera – Randolpha Scotta. Książka opiera się prawie wyłącznie na rozmowach, które autorka przeprowadziła z gwiazdą pod koniec jej życia. Trudno pozbyć się wrażenia, że nie udało się naświetlić całej fascynującej biografii, otrzymujemy raczej oficjalną i mocno spłyconą wersję. Na szczęście są cudowne bon-moty aktorki, np. gdy tłumaczy, dlaczego musi dbać o stan konta, chociaż nie wierzy, że pieniądze dają szczęście: Gdy ma się pieniądze, nie trzeba się o nie martwić, a zmartwienia źle wpływają na wygląd i utrudniają skupienie się na seksie. (KT)

 

Tekst z nr 45/9-10 2013.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Frida Kahlo

Wielka malarka. Niekonwencjonalna, biseksualna kochanka

 

„Dwie nagie kobiety w lesie”

 

Frida Kahlo to bodaj najsłynniejsza przedstawicielka meksykańskiej bohemy XX wieku. Barwna, skandalizująca, odważna. Wielka malarka. Niekonwencjonalna, biseksualna kochanka. Zażarta komunistka.

Straciłam dziewictwo

Urodziła się 6 lipca 1907 r. (sama utrzymywała, że w 1910 – roku wybuchu meksykańskiej rewolucji) w Coyoacan, na przedmieściach Mexico City. W dzieciństwie chorowała na polio, choroba zniekształciła jej prawą nogę. Aby ukryć ułomność, nosiła rozłożyste, wielobarwne, rdzennie meksykańskie suknie. W wieku osiemnastu lat uległa wypadkowi – autobus, którym podróżowała, zderzył się z trolejbusem. Kahlo wyszła z katastrofy ze złamanym w trzech miejscach kręgosłupem, złamanym obojczykiem, żebrami, jedenastoma złamaniami w prawej nodze, zmiażdżoną stopą i pękniętą miednicą. Stalowa barierka przebiła jej brzuch, wychodząc przez pochwę. Straciłam dziewictwo – skomentowała później. Przez wypadek nie mogła rodzić dzieci. Niemożność donoszenia ciąży zmuszała ją do wielokrotnych aborcji, stała się też stałym motywem jej twórczości, zwłaszcza że niemal obsesyjnie chciała urodzić dziecko.

Malować zaczęła podczas żmudnej, wielomiesięcznej rehabilitacji.

Diego był gorszy

Tragiczny wypadek to pierwszy punkt zwrotny w jej życiu. Drugim był Diego Rivera – wybitny meksykański muralista, którego Frida poślubiła. Starszy od niej o dwadzieścia lat, o słusznej posturze (nazywano ich słoniem i gołębicą) słynął z rozlicznych romansów. Frida: W moim życiu przeżyłam dwa wypadki. Jeden to autobus, który mnie połamał, drugi to Diego. Diego był gorszy. Kochali się, podziwiali, nienawidzili, zdradzali, kłócili, bili i inspirowali. Mieszkali poł razem, poł osobno – stojące obok siebie domy Fridy i Diega łączył specjalny korytarz. Po romansie Diega z Cristiną, siostrą Fridy, rozwiedli się, by rok później pobrać się ponownie.

Aż 55 ze 143 prac Kahlo stanowią autoportrety, jej twarz jest przekazicielką stanu wewnętrznego artystki. Maluję autoportrety, bo tak często jestem sama, bo jestem tematem, który najlepiej znam. Symboliczne wizerunki Fridy pokazują cierpienie, zdrady, pożądanie, lęk przed śmiercią (zamieniony później na pełne nadziei oczekiwanie końca), a także fizyczny bol, który od nieszczęsnego wypadku towarzyszył jej przez całe życie.

Kochaj się, wykąp i znowu kochaj

Kahlo słynęła z wulgarnego języka, nieobyczajnych zachowań, nieprzystających kobiecie w I połowie XX w. Goliła tequilę jak mariachi – wspominała Lupe Marin, była żona Rivery. Kahlo: Piłam, by utopić smutek, ale ten skurwysyn nauczył się pływać, a przyzwoitość i dobre wychowanie nużą mnie. Legendarne były jej potrzeby seksualne. Jean van Heijenoort, przyjaciel Kahlo: Kiedyś zdradziła mi swój przepis na życie: „Kochaj się, potem wykąp i znowu kochaj”. Podczas spotkań towarzyskich namiętnie tańczyła z kobietami. Z nimi też flirtowała i romansowała. Pierwsze przygody homoseksualne przeżyła jeszcze w liceum. Na liście jej kochanek znalazły się ponoć m.in. czarnoskóra tancerka, piosenkarka i aktorka Josephine Baker, komunistka i fotografka Tina Modotti, gwiazda filmowa Dolores del Rio i wybitna pieśniarka Chavela Vargas, która w 2002 r. wystąpiła w biograficznym filmie Julie Taymor o Fridzie. Podczas pobytu w Nowym Jorku Frida miała romans z Georgią O’Keefe, również wybitną malarką (O’Keefe była w szpitalu przez trzy miesiące, a potem wyjechała wypoczywać na Bermudy. W tym czasie nie kochała się ze mną, a ja myślałam, że to z powodu jej choroby. Szkoda). Biseksualność Kahlo była dla niej samej i jej męża czymś naturalnym (podobno sypiała również z kochankami Diega), elementem kobiecości. Rivera: Kobiecy narząd płciowy jest w całym jej ciele, a zatem dwie kobiety, gdy są ze sobą, doznają o wiele bardziej niezwykłych przeżyć. Jean van Heijenoort: Frida miała wiele przyjaciółek, a także kochanek. Skłonność do kobiet nie doprowadziła u niej do maskulinizacji. Była jak efeb – chłopięca, ale zarazem zdecydowanie kobieca. Van Heijenort zdradza też, że Rivera nawet zachęcał małżonkę do romansowania z kobietami. Frida, zapytana, czy kocha Diega, mimo jego nieustannych zdrad, odpowiedziała: A mogłabym kochać kogoś, kto nie podoba się ani trochę innym kobietom?

Oczywiście romansowała także z mężczyznami, choć tu Rivera nie był już tak pobłażliwy, zdarzało mu się grozić bronią jej męskim kochankom. Łączył ją romans z rosyjskim rewolucjonistą Lwem Trockim (gdy prezydent Meksyku dał mu zgodę na polityczny azyl, opozycjonista zamieszkał u Riverów), z węgierskim fotografem Nickolasem Murrayem, z rzeźbiarzem Isamu Noguchi… Ale to tylko ci znani.

Dwie nagie kobiety w lesie

Jak wszystko, co obchodziło Fridę, jej lesbianizm również znalazł odzwierciedlenie w twórczości. Niektórzy twierdzą nawet, że bogactwo autoportretów Kahlo, zwłaszcza podwójnych, świadczy o zakamuflowanych lesbijskich potrzebach. Nie wydaje się jednak, aby był to trafny trop. Podwójne autoportrety to chyba przede wszystkim wyraz samotności lub tęsknoty za Riverą.

Innym tropem LGBT w jej twórczości są wątki crossdressingowe. Przywołuje się tu zwykle słynny „Autoportret z obciętymi włosami” – Frida ubrana jest w obszerny, za duży męski garnitur, ma krótkie, zaczesane do tyłu włosy. W dłoni trzyma nożyczki, a wokół niej leżą porozrzucane w nieładzie włosy. Obraz powstał po rozstaniu małżonków, można więc odczytać go jako znak tęsknoty za Diegiem. Za duży garnitur należał prawdopodobnie do niego, a obcięte włosy mogą wyrażać „utraconą kobiecość” porzuconej żony. Po pojednaniu powstaje kolejny autoportret Fridy, tym razem włosy są zebrane i niejako przytwierdzone sztucznie do głowy Kahlo – kobiecość została odzyskana. Ale upodobanie Kahlo do męskich strojów było faktem, na wielu zdjęciach została właśnie tak uwieczniona. (Nie)jednoznacznie homoseksualny wymiar ma płótno „Dwie nagie kobiety w lesie”, znane również pod tytułem „Moja niańka i ja” (1939). Obraz przedstawia dwie młode, nagie kobiety. Jedna z nich w czułym geście przeczesuje włosy drugiej. Pomijając kontekst psychologiczny (matka Fridy nie miała pokarmu, dziecko było karmione przez rdzennie meksykańską mamkę, co przewija się przez twórczość artystki, która sugeruje, jakoby została karmiona mlekiem Meksyku), warto zwrócić uwagę na pojawiającą się w tle obrazu małpkę szerokonosą – metyski symbol lubieżności. Prawdopodobnie obraz jest celowo dwuznaczny, na co wskazywałyby również dwa tytuły pracy (ta sama kobieca para, w tej samej konfiguracji pojawia się również w arcydziele „Co dała mi woda”). Badając lesbijskie wątki w twórczości Kahlo, warto przyjrzeć się także jej martwym naturom. Owoce na płótnach Kahlo przybierają często kształty waginalne, jak np. w obrazie „Słońce i życie”.

Żyła umierają

Właściwie z każdym rokiem stan zdrowia Friedy pogarszał się. Słynne stały się słowa przyjaciółki Riverów – szwajcarskiej malarki Lucienne Bloch: Frida żyła, umierając. W ciągu całego życia artystka przeszła 35 operacji chirurgicznych, miesiącami leżała w szpitalach. Strzaskany w wypadku kręgosłup (uwieczniony na wstrząsającym obrazie „Złamana kolumna”) ulegał stałej degradacji. Aby umożliwić normalne funkcjonowanie, Frida poruszała się albo na wózku inwalidzkim, albo zmuszona była nosić sprawiające ból gipsowe, skórzane albo metalowe gorsety.

Niejasne są okoliczności śmierci malarki. Notatki w dzienniku świadczą o pogrążeniu w bólu, zamroczeniu narkotykami łagodzącymi bol po amputacji nogi poniżej kolana (Stopy… po co mi one, skoro mam skrzydła?). Ostatni zapis brzmi: Mam nadzieję, że wyjście jest radosne i mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę. Zmarła 13 lipca 1954 roku, w wieku zaledwie 47 lat.

Frida Kahlo stała się wielką inspiracją dla innych artystów. Noblista J.M.G. Le Clezio napisał książkę o jej związku z Riverą. Zafascynowana Fridą Madonna (posiada na własność jej pracę „Narodziny”) nawiązała do twórczości malarki w clipie „Bedtime story”. Próbowała też doprowadzić do ekranizacji biografii Kahlo, co w końcu udało się wspomnianej Julie Taymor. Nominację do Oscara za główną rolę w filmie „Frida” otrzymała Salma Hayek, która była też producentką obrazu.

Przewrotnie z wizerunku Kahlo korzysta polski artysta Bartłomiej Jarmoliński (patrz: „Replika”, nr 34). Interesujący dialog z twórczością Fridy prowadzi także japońska artystka Yasumasa Morimura. A nawiązujący do tradycji Indian meksykańskich, przeładowany ozdobami styl strojów Kahlo stał się inspiracją dla projektantów mody – Louisa Verdada, Rene Storcka, domu mody Givenchy.

Twórczość Fridy została doceniona jeszcze za jej życia nawet przez konserwatywne paryskie muzeum Luwru, które zakupiło jedną z prac.

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

David Bret „Elizabeth Taylor – dama, kochanka, legenda”

Prószyński i s-ka, 2012

 

 

Ta biografia zmarłej w zeszłym roku Elizabeth Taylor nie jest pozycją najwyższych lotów. Taylor była – jak wskazuje tytuł – damą, kochanką i hollywoodzką legendą. Ale przede wszystkim była wspaniałą aktorką. Tymczasem David Bret portretuje Liz głownie jako przeciętnie utalentowaną gwiazdę, której blask bladł przy ekranowych partnerach oraz obwieszoną biżuterią kobietę, której działalność była podporządkowana tylko jednemu celowi: robieniu wokół siebie szumu medialnego.

Taylor była i nadal jest gejowską ikoną, czego Bret na szczęście nie pomija. Pisze o jej rolach ważnych z perspektywy LGBT: „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, „W zwierciadle złotego oka”, „Nagle ostatniego lata”. Opisuje jej siedmiu mężów, wśród których nie brak biseksualistow. Wreszcie przedstawia wielkie przyjaźnie Liz z gejami: aktorami Rockiem Hudsonem, Montgomery’m Cliftem i Roddy’m MacDowallem oraz projektantem mody Royem Halstonem. Sporo miejsca poświęca Bret zaangażowaniu Taylor w walkę z AIDS (choroba dotknęła wielu jej przyjaciół, a także synową Aileen Getty).

Książka irytuje jednak trywialnym, plotkarskim tonem (autor chwali się przyjaźnią z Marleną Dietrich i cytuje jej złośliwe opinie na temat Taylor), nie jest wolna od błędów (Mistinguett była kobietą, a nie mężczyzną). Polskie tłumaczenie również pozostawia wiele do życzenia. (AM)  

 

Tekst z nr 37/5-6 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Madonna

Społeczność LGBT i Ona – stary dobry związek partnerski

 

mat. pras.

 

Jej ikoniczny status w kulturze LGBT jest nie do podważenia. Kochamy Madonnę za jej piosenki, klipy, koncerty i (niektóre) filmy. Za odważny styl, bezkompromisową postawę i niezłomność. Ona kocha nas za lojalność, inspirację i wierność. Romans LGBT z Madonną zamienił się w stary dobry (poliamoryczny) związek partnerski. Zaczął się już dawno temu – w październiku minie 30 lat od premiery jej pierwszego singla – „Everybody”. Szykując się na koncert Madonny na Stadionie Narodowym (1 sierpnia) w ramach trasy promującej album „MDNA”, przedstawiamy kronikę najważniejszych wydarzeń tego związku.

Pierwszym gejem, którego poznała był Christopher Flynn, nauczyciel tańca. Nauczył mnie wiary w siebie, dał mi siłę do realizacji marzeń i… pokazał mi kluby gejowskie, w których poczułam się jak u siebie. Ona z kolei pokazała je młodszemu bratu Christopherowi, który później napisze w książce „Moje życie z Madonną”: Moja siostra wiedziała, że jestem gejem wcześniej niż ja sam. Chris został potem kierownikiem artystycznym pierwszych trzech tras koncertowych Madonny.

Gdy po śmierci Rocka Hudsona w 1985 r. epidemia AIDS w końcu przedostała się do świadomości społecznej, Madonna była jedną z pierwszych gwiazd, które oficjalnie wsparły walkę z wirusem HIV.

„Live to tell”, jej przebój z 1986 r. opowiada o geju zmarłym na AIDS, podobnie jak „In this life” z 1992 r.

Klip do „Papa, don’t preach” (1986), w którym Madonna ma krótkie włosy, nosi dżinsy oraz skórzaną kurtkę, zrobił furorę w społeczności lesbijskiej. Z kolei wielu nastoletnich gejów utożsamiało się z chłopcem, który w klipie do „Open your heart” (1987) próbuje naśladować ruchy tancerki z peep show, granej przez Madonnę. A „Express yourself” (1989) to feministyczno- gejowski hymn!

Inspiracją do numeru „Vogue” (1990) był vogueing – taniec z gejowskich klubów czarnych i latynoskich dzielnic, uwieczniony w filmie „Paris is burning”. „Billboard” zaliczył szał na „vogowanie” (strojenie poz jak z magazynów mody) do „20 najlepszych gejowskich momentów w historii muzyki pop”.

Na przełomie lat 80. i 90., chłopakiem Madonny był biseksualny aktor i model Tony Ward znany z homoerotycznych ról w kilku filmach. W tym samym czasie rozkwitała też jej przyjaźń z Ingrid Casares, lesbijską ikon(k)ą, ponoć w gwieździe po uszy zakochaną.

Zakazane przez MTV klipy do „Justify My Love” (1990) i „Erotica” (1992) przedstawiały cały wachlarz erotycznych zachowań, również w wydaniu LGBT, wszystko podlane sosem s/m. W podobnych klimatach utrzymany był album fotografii „Sex” (1992), w którym można zobaczyć m.in. Madonnę w bardzo odważnych ujęciach z Naomi Campbell.

Osławione stożkowe staniki z trasy „Blond Ambition” (1990) zaprojektował Jean Paul Gaultier, gej, który kocha Madonnę tak bardzo, że oświadczał się jej już trzy razy. Stożkowe staniki na „Blond Ambition” nosiła zresztą nie tylko Madonna, ale również jej tancerze.

W dokumentalnym filmie „W łóżku z Madonną” (1991) występuje m.in. ośmiu tancerzy Madonny, z których heteroseksualny jest… jeden. Film zawiera m.in. ujęcia z nowojorskiej Parady Równości oraz sceny męsko- męskich pocałunków podczas gry „prawda czy prowokacja”.

Na początku lat 90. Madonna flirtowała z biseksualnym koszykarzem Dennisem Rodmanem. W jednym z wywiadów powiedziała wtedy: Każdy mężczyzna powinien chociaż raz poczuć język drugiego faceta w ustach. W tym samym czasie bawiła się spekulacjami mediów na temat domniemanego romansu z aktorką Sandrą Bernard – nigdy ich nie potwierdziła ani nie zdementowała.

Trasa koncertowa „The Girlie Show” (1993) zawierała liczne elementy homoerotyczne: i lesbijskie („Bye bye baby”), i gejowskie („Beast within”), włącznie z symulowaną orgią na scenie („Deeper and deeper”).

Inspiracje twórczością biseksualnych artystek Fredy Kahlo i Tamary de Łempickiej widać w klipach do m.in. „Open your heart”, „Express yourself”, „Bedtime story”; Madonna garściami czerpie również z dziedzictwa gejowskich div – przede wszystkim Marleny Dietrich i Marylin Monroe.

Madonna jest jedyną ikoną mediów, która przekonała masy do teorii queer (Judith Butler, 1998).

W filmie „Układ prawie idealny” (2000) Johna Schlesingera zagrała kobietę, która wychowuje syna razem ze swym przyjacielem gejem (Rupert Everett).

Medialnego szumu narobił soczysty pocałunek Madonny z Britney Spears i z Christiną Aguilerą podczas rozdania nagród MTV w 2003 r.

Słynne są mini recitale Madonny w londyńskim klubie o wszystko mówiącej nazwie – „G.A.Y.”.

Jestem gejem uwięzionym w ciele kobiety (Madonna, 2005).

W „Forbidden Love” na trasie „Confessions” (2006) dwóch tancerzy – jeden z żydowskim, drugi z arabskim symbolem na torsach – wykonywało homoerotyczny taniec.

W 2010 r. wstawiła się za parą gejów z Malawi skazanych na 14 lat więzienia za homoseksualizm. W 2011 r. w „Ellen DeGeneres Show” potępiła szkolne prześladowania nastolatków LGBT. W tym samym roku zachęcała do głosowania za małżeństwami homoseksualnymi w Nowym Jorku (skutecznie – małżeństwa zalegalizowano). Na koncercie w Petersburgu, który ma się odbyć 8 sierpnia br. obiecała zaprotestować przeciwko prawu zakazującemu „homoseksualnej propagandy” w Rosji.

Do tegorocznego klipu „Girl gone wild” zaprosiła tancerzy na szpilkach (z zespołu Kazaky).

 

Tekst z nr 38/7-8 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Marlena Dietrich

W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Kochamy się z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego (Marlena Dietrich, 1931 r.)

 

Marlena Dietrich jako Frenchy w filmie „Destry znowu w siodle” (1939)     mat.pras.

 

Marlena Dietrich – gwiazda kina i piosenki, rewolucjonistka świata mody i antyfaszystka – ma też zasłużone miejsce w panteonie ikon LGBT. Zapracowała na ten status zarówno filmami, jak i burzliwym życiem poza ekranem.

Diabeł jest kobietą

W 1929 r. zagrała pierwszą główną rolę – jej Lola z „Błękitnego anioła” Josefa von Sternberga stała się archetypem femme fatale, a zarazem przepustką aktorki do Hollywood. Wytwórnia Paramount potrzebowała przeciwwagi dla gwiazdy MGM – Grety Garbo. Dietrich okazała się strzałem w dziesiątkę.

Przybyła z Niemiec do USA w 1930 r., z miejsca szokując opinię publiczną męskimi strojami i liberalnymi poglądami. Zdumiona pruderią Amerykanów wygłosiła słynne zdanie: W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą, czy mężczyzną. Kochamy się z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego.

Kolejnymi filmami Marlena utwierdziła pozycję gwiazdy i gejowskiej divy (m.in. „Szanghaj Express”, „Blond Wenus”, „Imperatorowa”, „Diabeł jest kobietą”, „Sprawy zagraniczne”, „Świadek oskarżenia”). Jej nonszalanckie spojrzenie spod przymkniętych powiek, wydatne kości policzkowe oraz fantastyczne nogi działały elektryzująco. Do historii kina LGBT przeszedł obraz „Maroko” (1931) z Marleną w roli piosenkarki kabaretowej Amy Jolly, a szczególnie jedna scena filmu: ubrana w smoking Amy Jolly podczas występu całuje najpierw przystojnego żołnierza, a potem piękną damę, która zawstydzona zasłania się wachlarzem.

Dietrich grała m.in. u Alfreda Hitchcocka, Orsona Wellesa, Fritza Langa czy Billy’ego Wildera – choć nawet współpracując z największymi, reżyserowała samą siebie, szczególnie jeśli chodzi o wybór odpowiedniego oświetlenia. Odniosła również sukces w komedii: jako Frenchy w „Destry znowu w siodle” (1939) nadała westernowi zabawny, kampowy styl.

Władze III Rzeszy kilkakrotnie namawiały Dietrich do powrotu. Gwiazda nie kryła antyfaszystowskich poglądów i konsekwentnie odmawiała. W 1937 r. uzyskała obywatelstwo amerykańskie. W latach 1943-1945 ta Niemka przemierzyła front wojny od północnej Afryki aż do samych Niemiec wraz z żołnierzami sił alianckich. Dla nich śpiewała, dla nich grała na… pile. I z nimi wkroczyła do swej ojczyzny.

Rudi, Jean i inni

Dietrich kochała wiele razy i wiele razy była kochana, choć za mąż wyszła tylko raz – za Rudolfa Siebera w 1923 r. Nigdy się nie rozwiodła. Stanowili małżeństwo otwarte, zakończone śmiercią Rudiego w 1976 r. Jednocześnie Marlena przez lata związana była z francuskim aktorem Jeanem Gabinem. Gdy Gabin zmarł kilka miesięcy po Rudim, Marlena powiedziała: Teraz jestem wdową po raz drugi.

Lista jej miłosnych podbojów jest długa. Zawiera nazwiska i kobiet, i mężczyzn. Pełno na niej osobistości świata sztuki, literatury, finansjery czy polityki – m.in. aktorzy – Brian Aherne, Gary Cooper, John Gilbert, Maurice Chevalier, Frank Sinatra, Yul Brynner, Raf Vallone, amerykańscy generałowie George Patton, James Gavin, pisarze Erich Maria Remarque, George Bernard Shaw, biznesmen Mike Todd. Mimo wielu romansów, Marlena podobno nie lubiła seksu, pozwalał jej jedynie kontrolować mężczyzn i manipulować nimi – to związki z kobietami miały ponoć dawać jej więcej satysfakcji.

Mercedes, Betty i inne

Już jako mała dziewczynka była zafascynowana swoją ciotką Valli – jej sposobem ubierania się, poruszania, oraz…tym, jak umiejętnie ciocia radziła sobie z mężczyznami. Od Valli mała Marlena dostała czerwony notes, który stał się powiernikiem jej uczuciowych zawirowań wobec koleżanek z klasy oraz aktorki Henny Porten. Berlin lat 20. był miastem wolnym i wyzwolonym obyczajowo, a Marlena, która właśnie wtedy stała się dorosłą kobietą, czerpała z tej wolności całymi garściami. Razem z mężem często bywali w nocnych klubach, również gejowskich, oraz kabaretach. Berlińscy transwestyci traktowali Marlenę jak kochającą siostrę, a ona była w swoim żywiole, doradzając im w kwestiach stroju i makijażu. Była dla nich niedoścignionym wzorem – perfekcyjną kombinacją gender crossover, a jednocześnie wspaniałym kompanem do zabawy. W tym czasie zagrała razem z Margo Lion w teatralnym spektaklu „To wisi w powietrzu”. Piosenkę „Gdy najlepsza przyjaciółka…” śpiewały z przypiętymi do kostiumów bukiecikami fiołków, które symbolizowały miłość lesbijską. Marlena zresztą nosiła fiołki również poza sceną.

W USA Marlena zakochała się w pisarce i scenarzystce hiszpańskiego pochodzenia – Mercedes de Acosta. Poznały się na przyjęciu u producenta Irwinga Thalberga. Marlena postanowiła pocieszyć Mercedes, gdy ta rozpaczała po konflikcie ze swą partnerką Gretą Garbo. Marlena przynosiła Mercedes kwiaty i gotowała dla niej, a Mercedes pisała do Marleny płomienne listy, które podpisywała „Biały Książę” albo „Raphael”.

Później jej miejsce w sercu Marleny zajęła Betty „Joe” Castairs – „paliwowa” milionerka, ktora wyglądała jak młody marynarz. Nosiła tatuaże i uwielbiała wszystko, co związane z prędkością i maszynami.

Marlena znikała na jej jachcie na długie godziny. Wśród gwiazd, które uległy urokowi Marleny, znalazły się również Hildegard Knef, Rosemary Clooney oraz Edith Piaf. Marlena nie była w stanie znieść stagnacji w swoim życiu uczuciowym. Jak pisze w autobiograficznej książce córka aktorki Maria Riva: Matka zawsze była w stanie zakochania, odkochiwania się lub też poszukiwania miłości. Również jej podejście do kariery nie było bierne. Kiedy po wojnie propozycji filmowych było mniej, Marlena przeobraziła się w artystkę śpiewającą.

Na estradzie

Dysponując niskim głosem o ciekawej barwie, a jednocześnie niewielkich możliwościach wokalnych, postawiła na wizerunek i nastrój. Podzieliła show na dwie części: kobiecą i męską. W pierwszej była kobiecością doskonałą i elegancką. Występowała w sukni projektu Jean Louisa, dającą złudzenie nagości. W połowie spektaklu znikała za kulisami, by po minucie pojawić się we fraku i z cylindrem na głowie. Repertuar drugiej części zawierał utwory śpiewane standardowo przez mężczyzn, takie jak „One for my baby” czy „I’ve grown accustomed to her face”. Te piosenki relaksowały ją i cieszyły. Lepiej wypadała śpiewając o miłości do kobiety niż do mężczyzny. Oczywiście, wykonywała również swe największe przeboje z filmów: „Falling in love again”, „Johnny” czy „Boys in the backroom”. W połowie lat 60. zawitała z koncertami do Warszawy.

Marlena walczyła z upływem czasu przy pomocy medycyny, makijażu i magii profesjonalnego krawiectwa. Jednak nawet jej nie udało się go zatrzymać. Coraz więcej sił wymagało od niej wyjście na estradę. Uzależnienie od alkoholu, środków przeciwbólowych i kolejne złamania kości w końcu przykuły ją do łóżka. Karierę piosenkarki zakończyła jednak dopiero w połowie lat 70. W 1978 r. pojawiła się na dużym ekranie po raz ostatni jako baronowa von Semering w filmie „Piękny gigolo, biedny gigolo”, partnerował jej David Bowie, a reżyserował David Hemmings.

Bez twarzy

Potem zamknęła się w swym paryskim apartamencie przy Avenue Montaigne, w którym spędziła ostatnie 14 lat życia. W 1984 r. aktor Maximilian Schell, z którym Marlena wystąpiła w „Procesie w Norymberdze” (1961), nakręcił nominowany do Oscara dokument o Dietrich. Gwiazda wspomina w nim swe życie i karierę, bezpardonowo rozprawiając się z jednym i z drugim. Jednak słyszymy tylko jej głos. Gwiazda nie wyraziła zgody na pokazanie twarzy, kamera filmuje tylko jej mieszkanie. Schell po śmierci Marleny mówił: Była typową kobietą Berlina, potrafiła rozmawiać z królem i z żebrakiem. Była całkowicie otwarta w mówieniu o swych homoseksualnych związkach. Gdy w 1969 r. w Nowym Jorku wystawiono pierwszą sztukę o gejach – „Chłopcy z paczki” – Marlena pojawiła się na premierze. Potem imprezowała do rana z młodymi aktorami, którzy byli zszokowani, gdy 68-letnia hollywoodzka legenda bez żenady opowiadała o swych homoseksualnych miłościach.

Jej bodaj ostatnie publiczne wystąpienie miało miejsce na początku lat 90. w programie telewizyjnym, gdy przez telefon wypowiedziała się na temat zjednoczenia Niemiec.

27 grudnia 2011 roku minęła 110 rocznica jej urodzin, a 4 maja bieżącego roku minie 20 lat od jej śmierci.

Jej rodzina

Dziedzictwo Marleny wciąż jest żywe. Piosenka „Falling in love again” doczekała się niezliczonych coverów, film „Błękitny anioł” nadal jest wyświetlany (ostatnio w Polsce w 2008 r.). Madonna „robiła” Marlenę na koncertach „Girlie Show Tour” (1993), firma Montblanc nazwiskiem Marleny promuje specjalną edycję wiecznych pior, a dom perfumeryjny Gres sprzedaje trzy rodzaje perfum „inspirowanych” Marleną.

W berlińskim Filmmuseum można obejrzeć bogatą kolekcję pamiątek po Marlenie, między innymi jej piękne suknie.

W 2000 r. powstał niemiecki film biograficzny o Dietrich z Katją Flint w roli głównej. Obecnie kanał HBO przygotowuje dwuodcinkowy film o gwieździe z Gwyneth Paltrow.

O Marlenie nie zapomina również społeczność LGBT – w Niemczech wciąż znane jest określenie „być z rodziny Marleny Dietrich” czyli po prostu być gejem/lesbijką.

 

Tekst z nr 35/1-2 2012.

Digitalizacja archiwum „Repliki” dzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Divy

Tekst: Mariusz Kurc

Kolaż: Oiko Petersen

 

W gejowskiej komedii romantycznej „Eating Out“ chłopak oświadcza swojej dziewczynie, że jest gejem.

– Ale tylko troszeczkę. To chyba tylko taka faza – dodaje.

– Tak? – mówi podejrzliwie dziewczyna – Wymień single Madonny zpłyty „Like a prayer“.

Chłopak wyraźnie zadowolony zaczyna:

– „Express yourself“, „Cherish“, „Oh, Father“…

– A „Vogue“? – dziewczyna ma nadzieję, że zapomniał o tak ważnym singlu.

– Och, mylisz się – krzywi się chłopak – „Vogue“ jest przecież z soundtracku do „Di

cka Tracy“!

– To nie żadna faza! Jesteś 100-procentowym gejem!

 

Oczywiście, takie testy mogą być zawodne. Mój chłopak jest gejem, a ma wszystkie single Madonny w nosie. Ale… uwielbia serial „Absolutely Fabulous“ i Meryl Streep w filmie „Diabeł ubiera się u Prady“. Coś więc jednak jest chyba na rzeczy. Pewne gwiazdy są przez wielu gejów szczególnie lubiane, a niektóre z nich wręcz otaczane swoistym kultem.

Madonna

Współczesną królową gejów jest Madonna, która ze wspaniałą przesadą odgrywa kobiecość w dziesiątkach jej wersji. Jej image jest jak najdalszy od kobiety – puchu marnego – istoty zwiewnej i słabej, którą mężczyzna mógłby się zaopiekować i… posiąść. To gejów zdecydowanie nie kręci. Madonna nie spuszcza wstydliwie wzroku, szepcząc frazesy do ucha heteryka, które sugerują: „bierz mnie“. Madonna przybiera seksowną pozę i śpiewa – jak podczas rozdania Oscarów w 1991 r. – „sooner or later you’re gonna be mine“ („wcześniej czy później będziesz mój“). To ona rozdaje karty, ona rządzi i ona bierze mężczyzn (lub kobiety), gdy ma na to ochotę. Marylin Monroe działała odwrotnie i dlatego nigdy nie miała statusu gejowskiej divy, za to jest chętnie naśladowana przez tranwestytów i drag queens. Marilyn puszczała oko (czy raczej mrużyła oczy) do facetów hetero i czekała na ruch z ich strony. Chciała im ulegać. Była kociakiem, który śpiewając „Happy Birthday, Mr. President“, sam stanowił urodzinowy prezent dla prezydenta USA. Madonna może odegrać Marylin (jak w „Material Girl“), ale na serio prezydentowi – szczególnie obecnemu – mogłaby co najwyżej rzucić „Fuck off, Mr. President“. Nigdy zresztą nie wahała się publicznie używać wulgaryzmów, a po przerwie w czasie jednego z koncertów wróciła na scenę ze słowami: „Sorry, musiałam się odlać, ale jak leję, to też wyrażam się artystycznie!“. Madonna może odgrywać dziewicę („Like a Virgin“), rezolutną zagubioną nastolatkę („Papa Don’t Preach“), dominę z klubu s/m („Erotica“), matkę narodu („Evita“) czy punkówę („Candy Perfume Girl“), ale w każdej z tych ról widać szwy – to wciąż ta sama Madonna. Madonna, która gra. Udawanie jest immanentną cechą div, tak jak jest wciąż immanentną cechą gejów, którzy nie są w stanie otwarcie wyrażać swej tożsamości, a często wręcz prowadzą z nią walkę. Wbrew powszechnemu przekonaniu, że utrzyma się na firmamencie sezon lub góra dwa, bo publice znudzą się szybko jej tanie skandale – Madonna trwa na szczycie niezmordowanie od wydania pierwszej płyty w 1983 r. W wojnie „świat kontra Madonna“ górą jest wciąż Madonna. Jak mogłaby nie być inspiracją dla gejów, którzy również każdego dnia muszą stawić czoła całemu światu i walczyć o swoje z nieprzyjaznym otoczeniem? Madonna bywa też kiczowata do bólu i doskonała w swej niedoskonałości. Czyż nie są to cechy drag queens?  

Cher

A propos! Nie od parady będzie tu przypomnieć, jak Cher – wielka gejowska diva – wspomniała drag queens na swojej pożegnalnej trasie koncertowej: „Dlaczego muszę mieć inny strój do każdej piosenki? No, przecież gdybym spróbowała się raz nie przebrać, wszystkie drag queens rozdzwoniłyby się z newsem: ,Cher się skończyła!’“. Geje uwielbiają Cher również za to, że w swej sztuczności połączonej z wielką autoironią jest bardzo autentyczna. Zupełnie jak Agrado – bohaterka „Wszystko o mojej matce“ Almodovara (geja, który stworzył taką galerię gejowskich div w swych filmach, że należałoby mu poświęcić osobny artykuł), która opowiada, jakie części ciała i za ile sobie poprawiła. Na koniec zaś dodaje: „Jesteśmy tym bardziej autentyczni, im bardziej dążymy do własnego idealnego wyobrażenia o nas samych“. Cher – jak to gejowska diva – przeciąga strunę jeszcze dalej: wychodzi w obcisłym stroju na scenę, prezentuje z każdej strony swą doskonałą figurę (59 lat, niezliczone operacje plastyczne) i z przebiegłym uśmieszkiem cedzi: „Niezłą mam wciąż figurę, co? To wszystko geny, moi kochani, to wszystko geny“. Gdy Cher śpiewa „If I could turn back time“ („Gdybym mogła cofnąć czas“), wielu gejów – łącznie z niżej podpisanym – wspomina swe młode lata, gdy człowiek ze zgrozą myślał o swoim pedalstwie, zamiast podrywać chłopaków na potęgę. W klipie do tej piosenki Cher pojawia się w towarzystwie kilkudziesięciu przystojnych, napalonych marynarzy – a więc sami wiecie, o co chodzi… Kariera Cher to ciągła jazda po bandzie – od upadku do wzlotu, to – jak mówi sama zainteresowana – „parę lat bycia ,super cool’ a potem parę bycia ,super uncool’“ – i tak od 1965 roku.

Tina Turner

Na początku lat 80. jak feniks z popiołów odrodziła się po latach scenicznego niebytu Tina Turner. I dopiero wtedy stała się divą gejowską, bo też diva powinna mieć przeszłość, a co za tym idzie – swoje lata. Młode piosenkarki mogą być bardzo lubiane, ale do div im daleko, są najwyżej koleżankami (to status choćby Kylie Minogue). Sama Tina przyznaje otwarcie, że burza włosów, sukienki mini, szpilki, wściekle czerwone usta i paznokcie to tylko atrybuty sceniczne. Tina gra Tinę, jej fani dobrze o tym wiedzą i kochają ją za to. Ale chyba jeszcze bardziej pociągający dla wielu gejów jest u Tiny wizerunek „survivor“ – kogoś, kto przetrwał wiele życiowych zakrętów, a wciąż powala energią i dynamizmem (to nie przypadek, że jednym z hymnów gejowskich jest piosenka „I will survive“ w wykonaniu Glorii Gaynor). Gej niejedno musi znieść ze strony homofobicznego otoczenia, zanim dojrzeje do bycia sobą. Tina przetrwała kilkanaście lat pełnego przemocy związku z mężem – mentorem – i po wielu chudych latach rozkwitła po czterdziestce. Nie dała za wygraną i wygrała. Retoryczne pytanie tej kobiety „po przejściach“: „Co miłość ma z tym wspólnego?“ („What’s Love Got to do with it?“) musi wiele mówić bywalcom gejowskich saun czy darkroomów.

Marianne, Kate, Cyndi

Zupełnie innym typem gejowskiej divy jest Marianne Faithfull, która na swoim koncie ma m.in. 25 lat uzależnienia alkoholowo- -narkotykowego (włącznie z 3 latami życia dosłownie na ulicach londyńskiego Soho). Marianne wyszła z doła poharatana w przenośni i dosłownie – w którymś z narkotykowych zwidów zobaczyła robaki pełzające pod skórą jej twarzy i pocięła się, by je wydostać. Ale dziś mówi, że niczego nie żałuje („Nie, niczego nie żałuję“ – śpiewała francuska gejowska diva – Edith Piaf) i od 16 lat przeżywa artystyczny boom. Jej głos znacznie się obniżył i zmatowiał, a piosenki nabrały dramatycznej ekspresji. Koncerty Marianne są przeciwieństwem perfekcyjnych widowisk Madonny. Marianne nie zadaje sobie trudu, by zapamiętać kolejność piosenek, i tego nie ukrywa. Po skończonym numerze spokojnie zapala papierosa, zakłada okulary, podchodzi do kartki i zerka na tytuł następnej piosenki. W niektórych przypadkach w ogóle nie zna tekstu i śpiewa z kartki. Niewiele ponad rok temu wystąpiła w warszawskiej Sali Kongresowej (mój kolega szepnął przed samym występem: „gdyby teraz spadła bomba na Kongresową, Kaczyński miałby z głowy gejów w Warszawie“). Ktoś z sali krzyknął tytuł swej ulubionej piosenki. Marianne odparła: „Dobrze, dobrze, zaśpiewam to, nie martw się“, po czym siedząca w niej diva pokonała grzeczną piosenkarkę: „A zresztą zaśpiewam to, co będę chciała. W końcu kurwa to jest MÓJ show, nie?“. Na drugim biegunie boskości jest lubiana przez bardzo wielu gejów (i niejedną lesbijkę) Kate Bush, której taki tekst nigdy nie przeszedłby przez gardło – choćby dlatego, że Kate w ogólnie nie koncertuje. Divą jest też – dziś nieco zapomniana – Cyndi Lauper, która w tęczowych strojach i fryzurach śpiewała o tym, że dziewczyny chcą po prostu się zabawić („Girls just wanna have fun“) oraz o prawdziwych kolorach („True colors“):

Widzę twoje prawdziwe kolory

I za to cię kocham

Więc nie bój się pokazać im 

Swoich prawdziwych kolorów

Prawdziwe kolory są piękne

Jak tęcza

Divy kina

Gejowskie divy nie zamieszkują tylko estrady – występują również licznie w kinie. Najwięcej jest ich oczywiście w Stanach Zjednoczonych, choć nie wszystkie zdobyły popularność także w Polsce. Mało znane są choćby Betty Midler czy gwiazda lat 30. – Mae West, która tak bardzo „grała“ kobietę, że niektórzy brali ją za mężczyznę. W swoim ostatnim filmie „Sekstet“ 85-letnia Mae gra seksbombę, na widok której wszyscy mdleją. W każdej scenie prezentuje nową suknię i nową złotą myśl. Swojego byłego męża wita słowami: „Czy masz rewolwer w kieszeni, czy tak cieszysz się na mój widok?“. Liza Minnelli też jest ikoną gejów – szczególnie jako dekadencka królowa berlińskiego kabaretu w klasyku Boba Fosse’a. Jej matka – Judy Garland, czyli niezapomniana Dorothy z „Czarnoksiężnika z Oz“ – to wręcz archetypiczna diva. W USA przez wiele lat oświadczenie „I am a friend of Dorothy“ funkcjonowało jako bezpieczny odpowiednik „I am gay“ – wielu gejów rozpoznawało się właśnie w ten sposób. Susan Sarandon w „Białym pałacu“ gra 44-letnią kelnerkę, która wykorzystuje chwile (alkoholowego) zapomnienia superprzystojnego młodego yuppie. Robi mu laskę tak, jak nigdy nie była w stanie żona. I jak tu nie utożsamiać się z Susan? Tym bardziej że w o rok późniejszej „Telmie i Luizie“ wypowiada wojnę wszystkim heterykom i związanej z nimi opresji. Kończy wprawdzie martwa, ale wolna! Gdy w „Niebezpiecznych związkach“ markiza de Merteuil (czyli Glenn Close) na ultimatum hrabiego de Valmont (John Malkovich): „albo mi się oddasz, albo wojna między nami!“, odpowiada spokojnie i z tajemniczym uśmiechem: „w porządku“, po czym dodaje lodowato „wojna!“, to – znów – daje dowód, że diva nie ulega. Diva może przegrać i skończyć tragicznie, ale nie może zostać pokonana. Jak Marlene Dietrich w swoim prawdziwym życiu. Gdy już nie była w stanie występować, zamknęła się w swoim paryskim apartamencie i nie wyszła z niego przez ostatnie czternaście lat życia. W tym czasie Maximilian Schell nakręcił o niej dokument. Udzieliła mu wywiadu, ale nie wystąpiła przed kamerą. Pokazanie zniszczonej starością i chorobami twarzy byłoby porażką. Marlene w końcu przegrała i z czasem, i ze śmiercią, ale my możemy ją oglądać tylko w jej boskim wydaniu – w perfekcyjnej sukni, nonszalancko podającą kolejne piosenki. Jako diva więc – wygrała.  

Wspaniałą gejowską divą była również Bette Davis, która wg jej własnych słów specjalizowała się w rolach dziwek. „Wyszłabym za mąż, gdybym znalazła faceta, który miałby 15 mln USD, zapisał mi połowę i zagwarantował, że umrze w ciągu roku“. Davis zagrała m.in. upadającą gwiazdę teatru we „Wszystko o Ewie“. Jej okrutny pojedynek z Joan Crawford w filmie „Co się zdarzyło Baby Jane?“ powinien obejrzeć każdy, kto posiada „gejowską“ wrażliwość (pleć czy orientacja seksualna – nieważne). Francuska aktorka Fanny Ardant jest 100-procentową divą specjalizującą się w odgrywaniu kobiet namiętnych, często niemoralnych i z rysem tragicznym. W filmie „Libertyn“ gra podstępną malarkę, której nago pozuje piękny Vincent Perez. Można jej tego zazdrościć i można ją… podziwiać, że w takiej sytuacji zachowuje pokerową twarz. Nawet w tak – wydawałoby się – heteryckim przedsięwzięciu jak „Powrót Batmana“ jest miejsce na divę: gdy Michelle Pfeiffer jako Kobieta- Kotka mówi „miau“, a budynek za nią eksploduje, geje mają swoje pięć sekund. Przy okazji: poprzedniczka Michelle w roli Catwoman – Eartha Kitt (jej miauczenie było równie sexy) jest jednocześnie wykonawczynią takich hymnów gejowskich jak „I love men“ i „Where is my man?“.

We Francji div dostatek

We francuskim kinie i francuskiej piosence w ogóle div nie brakuje. Oprócz wspomnianych już Edith Piaf, Fanny Ardant oraz Catherine Deneuve, o której za chwilę, wskazać należy boską Dalidę, wykonawczynię tysiąca piosenek (m.in. „Paroles, paroles“ i „Gigi D’Amoroso“ oraz „Pour ne pas vivre seul“, w której śpiewała o chłopcu, który zakochuje się w chłopcu), a której trzej kolejni partnerzy życiowi popełnili samobójstwo. W 1987 roku 54-letnia Dalida poszła w ślad za mężczyznami swego życia. Amandę Lear uwielbiamy za jej głęboki, niski głos (ostatnio powróciła dzięki reklamie, w której śpiewa „Give a little hmmm to me…“), a Charlotte Rampling za perwersyjnego „Nocnego portiera“ Liliany Cavani oraz dużo młodsze filmy „Basen“, „Pod piaskiem“ czy „Na południe“, w którym używa znacznie młodszych od siebie chłopców. Współczesne śpiewające francuskie divy to przede wszystkim Patricia Kaas i Zazie. Divą nigdy nie była natomiast Brigitte Bardot. I wcale nie dlatego, że dziś wygląda ostentacyjnie staro. BB funkcjonowała na podobnych zasadach, co MM: była ucieleśnieniem snów facetów hetero.

Divy gejowskie i lesbijskie

Stosując prostacką analogię, należałoby podejrzewać, że wśród lesbijek istnieje kult mężczyzn, którzy odgrywają męskość. Tymczasem nic z tego. Lesbijskie serca wcale nie biją mocniej, gdy widzą, jak Humphrey Bogart odpala kolejne cygaro, Clint Eastwood powala kolejnego bandziora lub gdy Jack Nicholson bajeruje kolejną czarownicę (z Eastwick oczywiście – tam zresztą wszystkie są divami gejowskimi!). Lesbijki też kochają divy żeńskie – ale nie otaczają ich aż takim kultem, jak geje. Lubią k.d.lang, Melissę Etheridge czy Grace Jones z jej androgynicznym wyglądem i zwierzęcym temperamentem (ale Jones działa też na gejów – zaczynała zresztą karierę piosenkarską od występów w gejowskich dyskotekach Nowego Jorku w drugiej połowie lat 70.). Gdy kilka lat później na firmamencie pojawiła się Annie Lennox, mówiono o niej „biała Grace Jones“. Annie wkroczyła w garniturze i ze szpicrutą w ręce. Jej nieruchomy wzrok i chłodny głos miały hipnotyczną moc. „Każdy czegoś szuka, jedni chcą cię wykorzystać, inni chcą być wykorzystani“ – hit „Sweet Dreams“ stał się hymnem w gejowskich klubach s/m. 10 lat później Lennox nagrała płytę zatytułowaną po prostu „Diva“, a klip do piosenki „Why“ idealnie obrazował przeistaczanie się „zwykłej“ kobiety w divę. Lennox również działa i na gejów, i na lesbijki. Podobnie jak Catherine Deneuve, która zresztą kilkakrotnie lesbijki grała. Klasyczna dla fanów kina LGBT jest jej erotyczna scena w „Zagadce nieśmiertelności“ ze – wspomnianą już – Susan Sarandon. Cudowną gejowsko-lesbijską divą była Catherine na przykład w filmie „8 kobiet“ (w reżyserii Francois Ozona, który – podobnie jak Almodovar – z uwielbieniem i smakiem tworzy postaci gejowskich div w swych filmach). Na pytanie swej filmowej siostry (Isabelle Huppert – gayfriendly, ale bez statusu divy): „Dlaczego mnie nic w życiu się nie udało, a Tobie wszystko?“, Deneuve rzuca jej prosto w oczy: „Bo ja jestem piękna i bogata, a Ty jesteś brzydka i biedna“. Do historii kina spod znaku LGBT przejdzie również pikantny pocałunek Catherine z Fanny Ardant. Główną lesbijską (i gejowską) divą pozostaje wspomniana już Marlene Dietrich, której biseksualizm jest legendarny. Po przyjeździe do USA ktoś zapytał ją o różnice w amerykańskiej i europejskiej mentalności. Zaskoczona amerykańską pruderią Dietrich odparła: „W Europie nie ma znaczenia, czy jesteś kobietą czy mężczyzną – uprawiamy miłość z każdym, kogo uznamy za atrakcyjnego“.

 

Męczeństwo Oscara Wilde’a

Wyrok za homoseksualność, upadek na dno hierarchii społecznej i przedwczesna śmierć pisarza to mit założycielski nowoczesnego ruchu LGBT

Tekst: Bartosz Żurawiecki

 

mat. pras.

 

Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że proces Oscara Wilde’a ma dla ruchu LGBT takie samo znaczenie, jak dla chrześcijaństwa ukrzyżowanie Chrystusa. To mit założycielski, kamień milowy czy jak tam chcecie to sobie nazwać. Dramat, nawet tragedia, a zarazem przełom. Wtedy po raz pierwszy w nowoczesnych dziejach homoseksualizm stał się sprawą publiczną – nie tylko państwową, ale i międzynarodową.

Ulec pokusie

Urodzony w 1854 r. w Dublinie Wilde był jednym z najsłynniejszych pisarzy swojej epoki. Był również kimś, kogo dzisiaj określamy mianem „celebryty”. Ekstrawagancki, błyskotliwy, piekielnie inteligentny, a także wystrojony i przegięty brylował na salonach Londynu, z premedytacją prowokując i szokując wiktoriańskie społeczeństwo Wielkiej Brytanii. Głosił wszem i wobec hasło „sztuki dla sztuki”, wyższości tejże nad banalną rzeczywistością. To nie sztuka naśladuje życie, ale życie naśladuje sztukę – powiadał. Jego demonstracyjny estetyzm stał się przedmiotem drwin i jednocześnie podziwu. Publiczność wiele Wilde’owi wybaczała, podekscytowana powieścią „Portret Doriana Graya” (1890), w której gotyckiej fabule zawarł wiele niedwuznacznych aluzji do objętego wówczas srogim tabu homoseksualizmu. Ta „niemoralna” książka – traktuje ona o mężczyźnie osiągającym dzięki sztuce wieczną młodość i w poczuciu nieskończonej bezkarności dopuszczającym się najgorszych zbrodni – weszła do klasyki literatury. Doczekała się, już w naszym stuleciu, kilku ekranizacji kinowych – ostatnia pochodzi zresztą z tego roku. Motyw Doriana Graya znalazł się też niedawno w serialu „Penny Dreadful” (polski tytuł „Dom grozy”), gromadzącym najsłynniejsze dziewiętnastowieczne toposy o „horrorowej” treści.

Za życia największą sławę przyniosły jednak Wilde’owi „komedie z towarzystwa”, w satyrycznym świetle stawiające ówczesne „wysokie sfery”, przesiąknięte hipokryzją i cynizmem. Do najgłośniejszych, grywanych zresztą do dzisiaj sztuk należą: „Wachlarz Lady Windermare” (1892), „Mąż idealny” (1895) i „Bądźmy poważni na serio” (1895). Wszystkie one także doczekały się ekranizacji filmowych. Natomiast, napisana w 1893 r. tragedia „Salome” wywołała skandal, gdyż oparta została na biblijnej historii. Wydawca sztuki z tego powodu nie zgodził się na jej wystawienie, premiera odbyła się dopiero w 1896 r. w Paryżu – w tytułowej roli wystąpiła najsłynniejsza aktorka tamtych czasów, Sarah Bernhardt.

Wilde pisał też wiersze, bajki, opowiadania grozy oraz eseje o sztuce i polityce (bodaj najgłośniejszy z nich to „Dusza człowieka w socjalizmie”, w którym autor wskazywał na zabójcze dla ludzkiej duchowości i indywidualności działanie kapitalizmu). Nieśmiertelne pozostały jego błyskotliwe, pełne paradoksów aforyzmy. Cytując je dzisiaj, często nie zdajemy sobie sprawy, że to on je wymyślił. Przypomnijmy kilka: „Naturalność to niezwykle trudna do utrzymania poza”, „Nigdy nie odkładam na jutro tego, co mogę zrobić pojutrze”, „Człowiek jest najmniej sobą, kiedy przemawia we własnym imieniu. Dajcie mu maskę, a powie ci prawdę”, „Społeczeństwo często wybacza zbrodniarzom, lecz nigdy marzycielom”, „Nie ma takiej rzeczy jak moralna albo niemoralna książka. Książki są dobrze lub źle napisane”, „Powaga jest jedynym schronieniem ludzi płytkich”, „Nie ma niedyskretnych pytań, są tylko niedyskretne odpowiedzi”, „Lubię mówić o niczym. Jest to jedyna rzecz, o której cokolwiek wiem”, „Kochać siebie samego to początek romansu na całe życie”. I mój ulubiony – „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy jest ulec jej”.

Oscarowi przypisuje się także autorstwo, wydanej anonimowo w 1893 r. pornograficznej powieści „Teleny”, opisującej, w realiach findesieclowego Paryża, romans między młodym Francuzem a węgierskim pianistą, tytułowym Telenym.

„Somdomita”

Wilde w 1884 r. ożenił się z Constance Lloyd, z którą miał dwóch synów, Cyrila i Vyvyana. Mimo małżeństwa kultywował „miłość grecką” – jej tajniki poznał ponoć po raz pierwszy z młodziutkim Robertem Rossem, późniejszym dziennikarzem, krytykiem sztuki i najwierniejszym przyjacielem Wilde’a, który nie opuścił go w nieszczęściu i któremu pisarz zapisał w testamencie prawa do swoich utworów.

W 1891 r. Oscar poznał młodszego o 16 lat Alfreda Douglasa. Szybko zaczął się między nimi romans, niewątpliwie podsycany i tym, że Alfred również miał ambicje literackie. Był to, jak wynika z listów i wspomnień, związek burzliwy, pełen namiętności i pretensji, wzbogacany często o kolejnych kochanków. Kilkakrotnie też gwałtownie przerywany i wznawiany.

Alfred – ponoć młodzieniec rozpieszczony, kapryśny i nieodpowiedzialny – był śmiertelnie skłócony ze swoim ojcem, markizem Queensberry, Johnem Douglasem, który skierował atak przeciwko temu „pederaście” Wilde’owi, deprawującemu jakoby jego syna. Douglas senior planował m.in. rzucić zgniłymi warzywami w pisarza po premierze „Bądźmy poważni na serio”, ale nie został wpuszczony do teatru. Wreszcie zostawił w klubie kartę wizytową z, zawierającym błąd ortograficzny, dopiskiem: „For Oscar Wilde posing as a somdomite” („Dla Oscara Wilde’a pozującego na somdomitę” zamiast „sodomitę”).

Artysta, prawdopodobnie namówiony przez Alfreda, wytoczył markizowi proces, który jednak przegrał, gdyż pozwany wykazał w sądzie, że Wilde dopuszczał się aktów zabronionych prawem (m.in. korzystał z usług męskich prostytutek). Pisarz musiał zapłacić koszty procesowe, co uczyniło go bankrutem. W dodatku 6 kwietnia 1895 r. sam został aresztowany. Oskarżono go o sodomię i czyny lubieżne – przypomnijmy, że karalność homoseksualizmu zniesiono w Anglii i Walii dopiero w 1967 roku, zaś w Szkocji i Irlandii Północnej w latach 80. XX wieku!

Po trwającym ledwie ponad miesiąc procesie, 25 maja 1895 r. Oscar Wilde został uznany winnym i skazany na dwa lata ciężkich robót. Odsiedział cały wyrok. Zwolniony 18 maja 1897 r. natychmiast wyjechał do Francji. Nigdy nie wrócił do Wielkiej Brytanii.

Najsłynniejszy foch

Podczas odsiadki napisał długi list do Alfreda Douglasa, w którym rozliczał się z ich związkiem, a także opisał duchową przemianę, jaką przeszedł po upadku ze szczytów na samo dno społecznej hierarchii. Nie mógł jednak wysłać tej epistoły z więzienia, zabrał ją więc ze sobą, wychodząc na wolność. Douglas twierdził zresztą, że nigdy listu nie otrzymał i nie czytał. Został on wydany pod tytułem „De profundis” („Z głębokości”) po śmierci Wilde’a – po raz pierwszy w roku 1905 w wersji ocenzurowanej, z usuniętymi fragmentami odnoszącymi się bezpośrednio do adresata. Pełna wersja ukazała się dopiero po śmierci Alfreda (zmarł w 1945 r.) – w roku 1949. Z błędami, które usunięto w wydaniu z roku 1960.

I właśnie „De profundis” ukazało się niedawno po polsku w nowym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego. Trzecim, po przekładzie z roku 1922 (oczywiście, niepełnej wersji) i roku 1992. W posłowiu Stroiński pisze, że „De profundis” jest dla niego najsłynniejszym przykładem „focha”. Listem „przesadzonym, jak również przegiętym”, w którym Oscar bez ogródek wygarnia Alfredowi, co myśli na temat niego samego i jego „potwornego” zachowania. Po czym mu wspaniałomyślnie wybacza. W liście znajdziemy także świadectwo nawrócenia Wilde’a – bardzo jednak specyficzne. Pisarz uważa Jezusa za wielkiego artystę ludzkości, z którym tylko on, Oscar Wilde, może się równać. „De profundis” stanowi więc frapujące połączenie pompatycznej pokory i ostentacyjnej dumy. Dumy gejowskiej?

Polskie wydanie wzbogacają m.in. listy Wilde’a wysłane do redakcji „The Daily Chronicle”, opisujące, już bez „kampowego” cudzysłowu, koszmarne warunki panujące w angielskich zakładach karnych. W książce znalazły się także listy Oscara do Alfreda napisane po wyjściu z więzienia, a zaczynające się od słów typu: „Mój najukochańszy!”. Panowie zeszli się bowiem znowu na kilka miesięcy i ostatecznie rozstali na początku roku 1898. Wilde zmarł w biedzie, pod fałszywym nazwiskiem Sebastian Melmoth, 30 listopada 1900 r., w obskurnym paryskim hoteliku d’Alsace. W wieku zaledwie 46 lat.

Happy Prince

Po wyjściu na wolność zdołał napisać jedynie poemat „Ballada o więzieniu w Reading”. Ostatnim latom jego życia poświęcony jest fi lm „Th e Happy Prince” – tegoroczny debiut reżyserski aktora Ruperta Everetta (który także wcielił się w głównego bohatera). O tym dziele możecie więcej przeczytać w naszej relacji z festiwalu w Berlinie, kilka stron dalej. Warto też nadmienić, że w 1930 r. ukazała się w Polsce fabularyzowana biografia Wilde’a, którą napisał Jan Parandowski. Nosi ona tytuł „Król życia”.

Zapewne casus Oscara Wilde’a – który dzisiaj zgodnie uważa się za dowód obskurantyzmu epoki i okrucieństwa prawa (w 2017 r. Wilde znalazł się zresztą wśród 50 tys. mężczyzn, których przeproszono w Wlk. Brytanii za wyroki skazujące ich z paragrafów penalizujących homoseksualizm) – opóźnił emancypację mniejszości seksualnych. Któż by się spieszył z coming outem, skoro groziła za to nie tylko infamia, ale i katorżnicze więzienie? Z drugiej strony, światowy rozgłos, jaki zdobył proces Wilde’a, siłą rzeczy wydobył homoseksualność z ukrycia, wprowadził ją do debaty publicznej. Cena, którą zapłacił artysta za ten postęp, była jednak zatrważająco wysoka. Tragedia i rozkosz, wolność i kara, lekkość sztuki i ciężar rzeczywistości – to wszystko splata się w życiu i twórczości Oscara, czyniąc z jego biografii modelowy przykład relacji między odmieńcem a społeczeństwem.

Oscar Wilde: „De profundis”. Przekład Maciej Stroiński. Sic! 2018  

 

Tekst z nr 72/3-4 2018.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

Karol Szymanowski

Ucieleśniał wyobrażenie z początku XX wieku o artyście idealnym: genialnym, światowym, pięknym, chorowitym, rozrzutnym i homoseksualnym

Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Sława i uznanie towarzyszyły Karolowi Szymanowskiemu (1882-1937) już za życia. Po śmierci utrzymał status największego po Chopinie polskiego kompozytora. Prześwietlano też jego biografię, długo czyniąc jednak wyjątek dla perypetii miłosnych i erotycznych. Te kwestie pozostawały niedopowiedziane, nawet gej Jerzy Waldorff dopiero pod koniec lat 90., w trzecim wydaniu poświęconego Szymanowskiemu „Serca w płomieniach”, zdobył się na stwierdzenie: Od samego dojścia do erotycznej dojrzałości uważał za jedynie dla siebie możliwe stosunki z mężczyznami; z co ładniejszymi, kuszącymi przy różnych okazjach chłopakami i z rówieśnymi sobie przyjaciółmi, z którymi razem pomieszkiwał i podróżował. Bardzo to ogólnikowe, ale w innych biografiach kompozytora nie było nawet tego!

Trzy lata przed śmiercią Szymanowski powiedział Jarosławowi Iwaszkiewiczowi: Jedno, co jest coś warte w życiu, to miłość… a tego miałem, dzięki Bogu, dużo! Iwaszkiewiczowi powierzył też swą gejowską powieść „Efebos”, która – jako zbyt skandalizująca na ówczesne czasy i zbyt intymna – miała zostać opublikowana po śmierci kompozytora. Niestety, we wrześniu 1939 r. rękopis spłonął w warszawskim mieszkaniu Iwaszkiewicza.

Sławny, bogaty i sprawiający wrażenie zamożnego, Szymanowski nie miał problemu z nawiązywaniem licznych romansów z mężczyznami. Do tego był uważany za niezwykle atrakcyjnego, zwracały na to uwagę znające go kobiety. Irena Krzywicka wspominała: Szymanowski mógł się do szaleństwa podobać. Przystojny, o nieopisanym zupełnie wdzięku. Niezwykła uprzejmość, dar patrzenia rozmówcy prosto w oczy, jakby był dlań najważniejszą osobą na świecie. Młoda dziennikarka Stefania Szurlejówna tak opisywała pierwsze spotkanie: Jest harmonijny i ściszony. Nie ma w nim nic ostrego i kanciastego. Stonowany jest jego głos i kolor ubrania, dobrany do koloru oczu, i jego ruchy. Ręka trzymająca papierosa ma łagodne zaokrąglenie. Ten fenomen próbowała też opisać Anna Iwaszkiewicz: Wszyscy wiedzą, bo mówi o tym każdy, kto znał Karola Szymanowskiego, że był to człowiek o niezwykłym wprost uroku osobistym, ale cóż znaczą te słowa dla tego, kto wymawiając je, nie ma jednocześnie w pamięci lekko przyciszonego głosu, subtelnego uśmiechu misternie zarysowanych ust, intensywnego spojrzenia wąskich, bardzo długich, szafirowych oczu, patrzących spod trochę zbyt ciężkich brwi, oczu, które miały skłonność do zapatrzenia się w przestrzeń i o których nie zawahałabym się powiedzieć, że tak właśnie wyobrażać sobie można oczy genialnego artysty.

Jedna z wielkich miłości Szymanowskiego to późniejszy współpracownik Siergieja Diagilewa i autor kilkunastu librett baletowych – Rosjanin Borys Kochno (1904–1990). Artur Rubinstein w swej autobiografii odtwarzał po latach słowa Szymanowskiego na temat fascynacji Borysem: Ale, Arturze, nie uwierzysz, w Kijowie tuż po naszej ucieczce z Tymoszówki spotkało mnie największe szczęście – żyłem w niebie. Poznałem młodego człowieka niezwykłej urody, poetę o głosie brzmiącym jak muzyka i on, Arturze, kochał mnie. Tylko naszej miłości zawdzięczam, że mogłem napisać tyle muzyki. Historię tej miłości wspominał także Jarosław Iwaszkiewicz: Kiedy byłem u Karola w Elizawecie w 1918, olbrzymia fotografia Borysa z chryzantemą w butonierce stała u Karola na pianinie czy na biurku. Opowiadał o nim z entuzjazmem i wybierał się do niego do Piotrogradu, co oczywiście wówczas było niemożliwe. W parę lat potem Karol zgłosił się do Diagilewa w Majesticu w Paryżu i nagle zamiast Diagilewa ujrzał schodzącego po schodach wspaniałego hotelu jego sekretarza Borysa Kochno. Zamarł po prostu – a ten położył palec na ustach, a potem zaczął rozmowę jak z nieznajomym: „vous voulez voir monsieur Diagilew?” [Chce się pan widzieć z Diagilewem?]. Karol wspominał o tym z goryczą. Kochno bał się o swoją sytuację przy Diagilewie i nie przyznał się do znajomości z Karolem (2 X 1957).

Mimo upływu lat, Szymanowski nawiązywał kolejne romanse z atrakcyjnymi chłopakami. W liście do przyjaciółki zdradzał, jaki sam ma do tego stosunek: Jestem już stary i żyję w innej sferze uczuć, co oczywiście nie przeszkadza, że tu i ówdzie, jak się lepiej czuję, mogę sobie jeszcze z rzadka pozwolić na jakąś przyjemność „erotyczną” (2 VII 1927). Wśród jego późnych podbojów byli amant filmowy i śpiewak Witold Conti (1908–44), lekarz Aleksander Szymielewicz (1912– 44), który zginął w powstaniu warszawskim, publicysta muzyczny Tadeusz Żakiej (1915–94).

Karol Szymanowski zmarł na gruźlicę podczas kolejnej kuracji w szwajcarskiej Lozannie 29 marca 1937 r. W ukochanej willi kompozytora „Atma” w Zakopanem znajduje się dziś jego muzeum.

 

Tekst z nr 86/7-8 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Witold Gombrowicz

Są przynajmniej dwa powody, dlaczego pisarz WITOLD GOMBROWICZ zasługuje na tytuł polskiej ikony LGBT. Po pierwsze ze względu na obecne w jego twórczości prekursorskie wątki i postacie homoseksualistów, po drugie z powodu licznych romansów z mężczyznami, o których jednak wciąż wiadomo właściwie tylko tyle, że były. Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Gombrowicz urodził się w 1904 r. w rodzinnym majątku Małoszyce w rodzinie szlacheckiej jako najmłodsze z czworga dzieci. Wcześnie zaczął ujawniać się jego talent literacki, pierwsze próby pisania podejmował już w latach 20. Jego droga twórcza jest dość dobrze zrekonstruowana, zdecydowanie mniej wiadomo o życiu prywatnym, choć każdy zajmujący się pisarstwem Gombrowicza świetnie zdaje sobie sprawę, że jest ono kluczowe. Krytyk literacki Artur Sandauer już w 1964 r., a więc jeszcze za życia pisarza, pisał w warszawskiej „Kulturze”: Wszystkie jego wyznania są cząstkowe, mają jakąś tylną furtkę, która zapobiega praktycznym konsekwencjom nadmiernej otwartości. Zacytujmy na razie jeden tylko przykład: oto, ilekroć w którymkolwiek z jego utworów, pisanych prawie zawsze w osobie pierwszej, pojawia się tematyka drażliwa, na scenę wchodzi – zamiast narratora – jego sobowtór. Tak jest w „Ferdydurke” z chwilą, gdy wyłania się sprawa parobka, dotychczasowy bohater usuwa się w cień, na plan zaś pierwszy wychodzi koleżka Miętus. Tak jest w „Trans-Atlantyku” kiedy rzecz zahacza o pederastię, na postać główną awansuje argentyński milioner Gonzalo, przy którego boku sam Witold Gombrowicz odgrywa role powiernika.

Ta swego rodzaju mistyfikacja była niezbędna w czasach, kiedy żył Gombrowicz. Prywatnie mógł pisać w liście do Kota Jeleńskiego w 1963 r. z Berlina: Tutaj okropne rzeczy, entre nous soit dit, okropnego ataku pederastii dostałem, ale publicznie nie chciał uchodzić za homoseksualistę, a pytany starał się nie powiedzieć nic konkretnego, mylił tropy, zgrywał się, wytrącał argumenty, sam poruszając ten wątek. Wspominając o „doświadczeniach homoseksualnych”, szczelnie obudowywał je historiami hetero. Polemizując z Sandauerem, deklarował: Wcale nie uchylam się od badań, które zresztą prowokuję mymi połowicznymi konfidencjami. (Dlaczego konfidencje są połowiczne? A nuż dlatego, że jest się homoseksualistą i nie jest; że się jest w pewnym okresie życia; lub w pewnych okolicznościach; że – to moja opinia – nie ma prawie mężczyzny, który by mógł zeznać pod przysięgą, że nigdy nie doświadczył tego pokuszenia. Trudno w tej dziedzinie domagać się spowiedzi zbyt kategorycznej). Innym razem był bardziej kategoryczny: […] nigdy, z wyjątkiem sporadycznych przygód w bardzo wczesnym wieku, nie byłem homoseksualistą. Po wielu latach w „Kronosie” zapisał, że „Pierwsze próby pe” to 1934 rok; najwięcej doświadczeń homoseksualnych miał w czasie swojego pobytu w Argentynie (1939-63).

Drogą, którą w kwestii swojej psychoseksualności wyznaczył jeszcze Gombrowicz, długo podążali kolejni badacze, i sama Rita Gombrowicz, jedyna oficjalna spadkobierczyni całego jego dorobku i autorka kilku książek o nim. Poznali się, gdy pisarz miał 60 lat i był poważnie chory, ich małżeństwo na pół roku przed jego śmiercią dla wielu było zaskoczeniem. Cieszyła się przede wszystkim rodzina, reszta potraktowała ślub z przymrużeniem oka.

Gombrowicz zmarł w lipcu 1969 r. we francuskim Vence, nie doczekał literackiego Nobla, o co bardzo zabiegał. Im więcej mija lat od jego śmierci, tym w wypowiedziach wdowy maleje ładunek wszelkiej nienormatywności. Wizerunek został przycięty do potrzeb kolorowych pism, ukazujących „wielkich ludzi” w najbardziej banalny sposób. Kilka lat temu w wywiadzie dla „Vivy!” Gombrowicza przedstawiała jako wielkiego patriotę („do śmierci pisał w ojczystym języku”), a poza tym po prostu miłego, ciepłego i mądrego mężczyznę, który ożenił się tak późno, bo wcześniej nie znalazł odpowiedniej kobiety. Rita Gombrowicz zdefiniowała nawet, na czym polegała „podwójna natura” jej męża: Bywał dość okropny w towarzystwie, szydził ze wszystkich i wszystkiego. Walka na słowa go podniecała – to był jego żywioł. Ale w domu chował pazurki, robił się miły i łagodny, czuł się bezpiecznie. Nie kłóciliśmy się. Jeśli w czymś się nie zgadzaliśmy, zwykle mi ustępował.  

 

Tekst z nr 88/11-12 2020.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.

 

Miron Białoszewski

W czerwcu przyszłego roku przypada setna rocznica urodzin MIRONA BIAŁOSZEWSKIEGO. To dobry moment nie tylko, żeby na nowo przyjrzeć się jego twórczości, ale też zastanowić, na ile stał się polską ikoną LGBT. Tekst: Krzysztof Tomasik

 

Białoszewski to bodaj najbardziej warszawski z wybitnych poetów. W stolicy Polski nie tylko urodził się i umarł, kolejne adresy (Leszno, Chłodna, Poznańska, plac Dąbrowskiego, Lizbońska) wyznaczają istotne okresy jego życia. W Warszawie na przełomie lat 40. i 50. pracował w redakcjach kilku czasopism, potem współprowadził eksperymentalny Teatr na Tarczyńskiej. Ściśle związana z miastem jest jego najsłynniejsza książka prozatorska, czyli wspomnieniowy „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, wydany w 1970 r.

Kolejna istotna część warszawskości Mirona, o której mało się pisze, to uczestniczenie w homoseksualnym, nocnym życiu stolicy, bywanie na pikietach, wówczas jedynym miejscu spotkań mężczyzn szukających seksu z innymi mężczyznami, co wiązało się także z legitymowaniem przez milicję, w zawoalowany sposób wspominał o tym Stanisław Prószyński, jeden z przyjaciół poety: „[na Poznańskiej] przerzucił się na całkowitą zmianę trybu życia: w dzień, kiedy współlokatorzy byli w pracy, Miron przeważnie spał, a w nocy, kiedy było cicho i spokojnie – pisał, rozmyślał, chodził po Warszawie. W owych czasach – jak to się potem pięknie określiło: «błędów i wypaczeń» zdarzało się, że idącego po pustych, nocnych ulicach Warszawy zatrzymywali milicjanci i legitymowali, srogo pouczając, że o tej porze ludzie pracy śpią, więc kto on taki? (…) Myślę, że taki «odwrócony» tryb życia, coraz bardziej dlań charakterystyczny i któremu pozostał wierny przez wszystkie dalsze lata swego życia – rozpoczął się właśnie w opisywanym okresie”.

Mój rodzaj

Białoszewski (rocznik 1922), o wiele młodszy od znanych już przed wojną Iwaszkiewicza czy Andrzejewskiego, realizował zupełnie inny model homoseksualny niż jego starsi koledzy po piórze. W twórczości miał wiele utworów homoerotycznych, ale spora część z nich światło dzienne ujrzała dopiero po jego śmierci. Partnerów nie ukrywał, wiedzieli o nich współpracownicy i krąg przyjacielski, ale w rozmowach z nimi tej kwestii nie problematyzował. Nigdy się nie ożenił, dość szybko zaakceptował siebie, o czym pisał po latach: „Sex-przygody z mężczyznami. Traktowałem swoje potrzeby homo jako przejściowe, że niby kiedyś znormalnieję. Mając 15 czy 16 lat zadałem sobie pytanie «kiedy»? Niby zmienię się z dnia na dzień? Nie. Wobec tego trzeba przyjąć siebie takiego, jakim się jest. Ustaliłem to, przestałem się tym turbować. I nadal uprawiałem swoje sex-przygody ze świadomością, że to jest mój rodzaj. Wszelkie słyszane określenia i przezwiska owych gustów nie przejmowały mnie specjalnie. W ten sposób szkoliłem swój upór i nieprzemakalność. W seksie i w pisaniu. Nie przejmując się krytyką. Czy nieuznawaniem. Było to dobre i skuteczne samoszkolenie. (…) Przyszedł czas, po wojnie, że uświadomiłem rodziców co do siebie. Musieli to uznać. Później to samo z przyjaciółmi nie tego rodzaju, ze znajomymi” (19 V 1982).

Rozwydrzone noce

W tym samym wpisie Białoszewski dość bezwzględnie opisywał swój pierwszy ważny związek z aktorem Januszem (nazywanym Janem) Gładyszem (1923-81): „Pierwszy poważny długi związek uczuciowy, z Jankiem z Częstochowy, zaczął się przed samym powstaniem. Po powstaniu Janek przyjechał do mnie do Oppeln, zorganizował mnie i ojcu ucieczkę przez zieloną granicę do Częstochowy. Od maja 1945 r. mieszkaliśmy razem w Warszawie. Mój ociec zraził się do Janka. Ojciec był kombinatorem na innym poziomie. Raczej fantastą. Janek miał pociąg do hochsztaplerki prymitywniejszej. Z czasem się wyrobił. Wpadał na pomysły. I umiał je przeprowadzać. Nakręcił znajomego tak, że tamten ze swoim krótkim wzrokiem stanął za Janka do komisji wojskowej. Janek w ten sposób uzyskał zwolnienie, nosił okulary dla pokrycia, zresztą mu imponowały. Mnie zmusił niejako do zdania za niego małej matury. Dla eksternów. Niemało trudu. Udało się. Ze świadectwem Janek dostał się na studia aktorskie. Nie miał specjalnych zdolności. Tak mnie się wydawało. Prezencji też nie. Ale się wyrobił. Poszedł do teatru. Przecież miał w sobie aktorstwo życiowe. Jego dewiza brzmiała – być aktorem drugorzędnym, na prowincji, byleby być aktorem. W późniejszych latach życie sobie pokręcił. Mnie zdradzał. Kłamać umiał dobrze. O drobne zdrady nie dbałem. Ale przy grubszych zbuntowałem się. Nie od razu. Ileś wytrzymałem. Aż zmęczenie podbechtało wolę. Zerwałem nagłą decyzją. Jak to u mnie. I nagle poczułem się wolny.” Gładysz rzeczywiście nie zrobił kariery aktorskiej, nigdy nie zagrał w filmie, za to zaliczył udział w wielu zespołach teatralnych, zaczynał od Poznania, potem była Częstochowa, Kalisz, Tarnów, Gniezno, Bielsko-Biała, Gdynia, Gorzów. Bodaj jedyna znacząca rola w jego dorobku to Albin w „Ślubach panieńskich” w Kaliszu (1952). Właśnie z nim w tużpowojennej Częstochowie Białoszewski przeżył jeden z najbardziej erotycznych momentów w swoim życiu: „Ktoś nas zaprosił na wigilię. Poszliśmy z Jankiem. Gospodarz, podstarzały pan, upił się, jego stara matka zasnęła. Wszystko w jednym pokoiku. Janek umył im naczynia. Potem zgasił światło. I po ciemku, po cichu obaj rozebraliśmy się do naga i spędziliśmy jedną z najbardziej rozwydrzonych nocy na stojąco i siedząco. Koło wygasłej kuchni. Między katastrofami. Tak, że nieraz wspominam sobie tę noc z przyjemnością”.

Jego pasja życia

Z ważnych partnerów Białoszewskiego najwięcej wiadomo o malarzu Leszku Solińskim (1926-2005). To słynny „Le.” z zapisków poety, postać barwna, ale trudna, typ diwy, silna osobowość, intrygant i awanturnik, którego wiele osób się bało. Już po śmierci Mirona opisywał w jakich okolicznościach zaczęła się ich znajomość: „Poznaliśmy się w środę przewodnią (22 kwietnia) 1950 roku. Byłem wówczas studentem filologii polskiej w Krakowie na UJ, statystowałem w «Balladynie». Spotkaliśmy się na wykładzie Wyki, kiedy Miron zatrzymał się w Krakowie, w drodze na reportaż do Zakopanego. (…) Życie akademickie, dom, zrobiły na Mironie niezwykłe wrażenie. Był oczarowany, zafascynowany. Podziwiał nawet cierpki świergot i pisk jaskółek nad naszym domem. Przyjeżdżał też do Krakowa na każdą wolną chwilę. Zaprosił mnie również do Warszawy, którą zobaczyłem pierwszy raz”. W tym samym wywiadzie Soliński opowiedział o miłosnych dedykacjach, jakie składali sobie na prezentach: Miron za pierwszym razem przyjechał do mnie w welwetowej ciemnoniebieskiej marynarce i w popielatych spodniach. Nic więcej ze sobą nie wziął. Latami nosił tę odzież. Na prezent przywiózł mi raz książkę Irvinga Stone’a «Pasja życia » i napisał na niej dedykację: «Swojej pasji życia». Ta dedykacja mnie przeraziła, bo pasja to znaczy także «krzyż», a tego w przyjaźni nie chciałem. Dałem Mironowi w rewanżu książkę Giovanniego Papiniego pt. «Gog» i swoją fotografię, jak stoję na zboczach podgórskich i wyciągam ręce do słońca. Na fotografii napisałem: «Jedno i nierozdzielne jesteśmy». Nosił ją w portfelu całe życie”.

Soliński został spadkobiercą Białoszewskiego, choć ich związek rozpadł się długo przed śmiercią poety. Mimo rozstania pozostawali w kontakcie i przyjaźnili się, długo mieszkali też razem przy pl. Dąbrowskiego 7. Z czasem zamieszkał z nim następny partner Leszka, holenderski slawista Henk Proeme, za którego po latach, będąc już po 70-tce, wyszedł za mąż. W połowie lat 70. udało się załatwić przydział mieszkania dla Solińskiego, ale malarz nie zgodził się na rezygnację z centrum. Ostatecznie na Lizbońską przeprowadził się Białoszewski, co okazało się nowym impulsem literackim, inspiracją dla wierszy z końca lat 70. i wydanego po latach dziennika „Chamowo”.

Amerykańskie seksualia

W październiku 1982 r., osiem miesięcy przed śmiercią, 60-letni Białoszewski przebywał w Nowym Jorku, nagrodzony w ten sposób przez Fundację im. Alfreda Jurzykowskiego. Mieszkał w hotelu prowadzonym przez zakonnice, a w wolnym czasie korzystał z „infrastruktury” gejowskiej, seks shopów i kin porno: „Wdałem się w to kino. Tylko 6 dolarów, a ogląda się i ogląda. Na widowni tu i ówdzie ktoś siedzi, przesiada się, coś czasem się dzieje. Pijak za mną palił papierosy, komentował na głos to, co szło na ekranie, w końcu pomacał mnie, potem gadał, przesiadał się. Po długim czasie, po iluś filmach Murzyn powiedział – gut najt” (14 X 1982). Następny dzień wyglądał podobnie: „Dokupiłem sobie jeszcze męskie porno i imitację gumową męskiego wdzięku za pięć dolarów. Bardzo mnie kusi kupowanie płyt i starej muzyki, a szczególnie azjatycko-sakralnej, ale to za drugim pobytem w Nowym Jorku. Bo po co wozić ze sobą. To miasto jest tak pochłaniająco ciekawe, że tylko trzeba wytrzymać z energią, bo pieniądze na swoje zachcianki mam. W hotelu zakonnic, w świetnym moim pokoiku rozpakowywałem ananasy, banany, ciastka, seksualia i mówiłem do siebie:

– co za prezenty!

– co za prezenty!” (15 X 1982).  

 

Tekst z nr 92/7-8 2021.

Digitalizacja archiwum Replikidzięki wsparciu finansowemu Procter & Gamble.